Strona:F. H. Burnett - Klejnoty ciotki Klotyldy.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdziwiło ją jednak, że złapawszy kapturek, kobieta szybko się oddaliła nie rzekłszy słowa.
Podjąwszy kosz z ziemi, niosła go w stronę, gdzie siedziała kobieta z dziećmi. Było to dosyć daleko, kosz był za ciężki na jej słabe siły, a wiatr rozwiewał jej włosy, hucząc przeraźliwie. Było bardzo zimno, i Elżunia drżała poślizgując się na śniegu. Wydawało jej się, że zemdleje i o mało się nie przewróciła, potknąwszy się o kamień. Jakiś przechodzień chwycił ją za ramię, i kiedy szepnęła cichutko:
— Dziękuję panu, towarzysz tego przechodnia krzyknął:
— Elżunia! Elżunia!
Dziewczynka podniosła wzrok i o mało nie krzyknęła z przerażenia, przed nią stał stryj Bertrand z dr. Norrisem. Takim jak teraz nie widziała stryja nigdy jeszcze, w oczach miał błysk gniewu a twarz bladą z przerażenia.
— Co tu robisz? — zawołał gwałtownie — co rebisz sama w tej okropnej dzielnicy? Co masz w tym koszu? Wytłomacz się.
Elżunia zbładła, siły opuściły ją do reszty, w głowie jej zaszumiało, przyszła jej na myśl święta Elżbieta, a obsuwając się na kolana szepnęła zamierającym głosem:
— Nic, nic...
Kosz przewrócił się na śniegu, i najprzód wyleciało z niego pudełko z klejnotami.
— To dziecko ma malignę — krzyknął stryj Bertrand, to są klejnoty Klotyldy.