Wino i haszysz/Poemat o haszyszu/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charles Baudelaire
Tytuł III. Teatr Seraficzny
Pochodzenie Poemat o haszyszu
Wino i haszysz
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bohdan Wydżga
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
III.   TEATR SERAFICZNY.

Co się odczuwa? Co się widzi? Rzeczy cudne, nieprawdaż? Widowiska nadzwyczajne? Czy to bardzo piękne? Bardzo straszne? Bardzo niebezpieczne?
— Oto szereg pytań, zadawanych zazwyczaj z bojaźliwą ciekawością wtajemniczonym przez nieświadomych.
Muszę na wstępie zaznaczyć zasadniczą różnicę, jaka zachodzi między działaniem haszyszu i zjawiskiem snu. W śnie, tej podróży awanturniczej, przedsiębranej co wieczór, jest stanowczo coś cudownego — jest to cud, którego stałe powtarzanie się spowszedniło jego tajemniczość. Sny ludzkie bywają dwojakie. — Jedne, pełne szczegółów życia codziennego, jego kłopotów, pragnień, ułomności, łączą się w sposób mniej lub więcej dziwaczny ze zdarzeniami i przedmiotami widzianymi w dzień... To sen naturalny, uosobiający samego człowieka. Ale inny rodzaj snu—sen niedorzeczny, bez związku i powinowactwa.z charakterem, życiem i namiętnościami śpiącego — sen, który bym nazwał hjeroglificznym — przedstawia oczywiście stronę nadprzyrodzoną życia i taki sen, właśnie dlatego, że niedorzeczny, był uważany przez starożytnych za boski.
W upojeniu haszyszem nie ma niczego podobnego. Tu nie wyjdziemy po za granice snu naturalnego. Co prawda, upojenie przez cały czas swego trwania będzie jeno olbrzymiem marzeniem, dzięki intensywności barw i bystrości percepcji — zachowa ono jednak zawsze zasadniczy, swoisty ton podlegającego mu subjekta. Człowiek chciał marzyć, marzenie opanuje człowieka; ale to marzenie będzie dziecięcem swego ojca. Leniwy umysł uczynił wysiłek, by sztucznie wprowadzić nadprzyrodzoność do swego życia i myśli; ale koniec końców, mimo przygodną moc odbieranych wrażeń, pozostał on tym samym człowiekiem, chociaż wzmożonym — tą samą liczbą podniesioną do wysokiej potęgi. Popadł pod moc, ale, na swe nieszczęście, tylko pod moc własną — to jest pod moc cechy, która już przedtem była w nim dominującą; pragnął stać się aniołem, a stał się zwierzęciem — zwierzęciem chwilowo bardzo potężnem, jeżeli można nazwać potęgą nadmierną wrażliwość, bez zdolności panowania nad nią — miarkowania, lub zużytkowywania jej...
W stosunku do zwykłych myśli i wrażeń ludzkich haszysz jest zwierciadłem — powiększającem, ale nie więcej jak zwierciadłem.
Oto przed nami preparat: trochę zielonawej konfitury o szczególnym zapachu — wielkości orzecha... Aby powiększyć jej moc działania, rozpuściliśmy ją w filiżance czarnej kawy. Mieliśmy przezorność nie obciążać żołądka, odsuwając na późniejszą godzinę — na jaką 10-ą — treściwszy posiłek wieczorny, aby pozostawić truciźnie całą swobodę działania...
Wiemy, że haszysz powoduje nietylko przerost indywidualności, ale również wzmożenie efektu oddziaływających na nas wpływów — to też wybraliśmy dzień, kiedy nie mamy do spełnienia żadnego terminowego, ściśle ustalonego zobowiązania, nie doznajemy żadnych przykrości rodzinnych — żadnych trosk miłosnych. Trzeba o tem bacznie pamiętać.
Podobne zmartwienie, niepokój, czy myśl o obowiązku, wymagającym skupienia naszej woli i uwagi o oznaczonej godzinie, odzywałyby się po przez nasze upojenie jak odgłos dzwonu, zatruwając przyjemność. Niepokój zamieniłby się w udręczenie — zmartwienie w torturę. Przy zachowaniu tych zasadniczych ostrożności, jeżeli przytem pogoda jest piękna, jeżeli znajdujemy się w pomyślnem otoczeniu — śród malowniczego pejzażu lub w mieszkaniu estetycznie urządzonem — wreszcie jeżeli jeszcze możemy liczyć na trochę muzyki — wówczas wszystko składa się pomyślnie.
W upojeniu haszyszowem dają się zwykle zauważyć trzy dość łatwe do odróżnienia fazy...
Większość nowicjuszów uskarża się w pierwszej chwili na powolność działania; oczekują go oni z dziecinną niecierpliwością, a gdy nie nadchodzi dość szybko, okazują ironiczny sceptycyzm powątpiewania, nie podejrzewając, że owo działanie już jest i rośnie powoli. jak zbierająca burza. Zrazu opanowywa nas jeno pewna wesołość — zabawna, nieprzezwyciężona. Te przystępy nieumotywowanej wesołości, której się niemal wstydzimy, powtarzają się często, przerywając stan oszołomienia, w czasie którego staramy się napróżno zebrać myśli. Najzwyklejsze wyrazy, najpospolitsze idee, przybierają postać dziwaczną i nową; dziwi nas nawet, żeśmy je dotychczas za tak zwykłe uważali. Podobieństwa i powinowactwa nieoczekiwane, nierzadko nieprzystojne, nieskończona gra słów, komiczne zestawienia tryskają bez ustanku z mózgu. Demon opanował nas, i daremnie byłoby opierać się tej wesołości, dojmującej jak łaskotanie. Od czasu do czasu śmiejemy się z samych siebie, ze swej niedorzeczności i szaleństwa — i towarzysze nasi, jeżeli ich mamy, również śmieją się z naszego stanu i z własnego; Że jednak nie ma w tem złośliwości, nie czujemy oto urazy...
Ta pustota i te wybuchy śmiechu wydają się istotnie szaleństwem, lub conajmniej błazeństwami manjaka każdemu, kto nie jest w tym samym co my stanie. Tak samo statek i rozsądek — ład w myśleniu ostrożnego widza, który powstrzymał się od upojenia, rozwesela nas i bawi, jako szczególny rodzaj szaleństwa. Role zostały odwrócone.
Byłem świadkiem podobnej sceny, którą posunięto może zbyt daleko.
Pewien wybitny muzyk, któremu nieznane były właściwości haszyszu — który może o nim nigdy nie słyszał — trafił do towarzystwa osób, z których większość już była przyjęła dawkę tej substancji. Usiłują one objaśnić mu cudowne jej działanie. Słuchając ich bajecznych opowieści, uśmiecha się on mile i uprzejmie jak człowiek, który zna się na żartach. Nieporozumienie to zostaje w lot odczute przez umysły, których bystrość zaostrzył haszysz, to też ze wszystkich stron wybucha śmiech, który nieprzyjemnie dotyka przybysza. Wybuchy wesołości, gra słów, twarze podniecone — cała owa niezdrowa atmosfera wprowadza go w stan podrażnienia i popycha do zbyt może pośpiesznej uwagi, że ta szarża artystyczna nie jest w najlepszym rodzaju i musi być nużąca dla samych jej inicjatorów. Komizm sytuacji rozświeca całe towarzystwo jak błyskawica. Wesołość potęguje się. „Ta szarża — nastaje, podniecając się gość — może podobać się panom, ale nie mnie“. — „Wystarcza. że podoba się nam“.—replikuje egoistycznie jeden z chorych.— Nie będąc w stanie zdać sobie sprawy, czy ma do czynienia z obłąkanymi, czy też z ludźmi udającymi warjatów, nasz przybysz dochodzi do wniosku, że najrozsądniej będzie wycofać się — lecz ktoś zamyka drzwi i chowa klucz.
Inny, klękając przed nim, prosi o przebaczenie w imieniu całego towarzystwa — i oświadcza mu bezczelnie, ale ze łzami w oczach, że mimo niższość jego umysłową, wywołującą jedynie nieco litości, wszyscy obecni usposobieni są dlań najprzyjaźniej. Zupełnie oszołomiony gość pozostaje, a nawet, ulegając natarczywym prośbom, decyduje się zagrać. Jednak dźwięki skrzypiec, szerząc się po mieszkaniu jak nowa zaraza, chwytają (wyrażenie bynajmniej nie przesadne) to jednego, to drugiego z chorych. Rozlegają się westchnienia chrapliwe i głębokie — nagłe wybuchy łkania — strumienie cichych łez. Muzyk, przerażony, przestaje grać i, podchodząc do tego, czyja błogość sprawia najwięcej hałasu, dopytuje się, czy bardzo cierpi, i co może uczynić, aby mu przynieść ulgę. Jeden z obecnych, człowiek praktyczny, doradza limonadę i kwasy, ale chory z ekstazą w oczach patrzy na obu z niewypowiedzianem politowaniem. — Chcieć leczyć człowieka chorego na nadmiar życia — chorego na nadmiar radości!...
Jak widać z powyższej opowieści, śród wrażeń wywoływanych przez haszysz dobroduszność i życzliwość zajmują dużo miejsca — życzliwość miękka, leniwa. niema, mająca swe źródło w niemocy nerwów. Jako potwierdzenie tego spostrzeżenia pewna osoba opowiadała mi przygodę, jaka ją spotkała w tem stadjum upojenia... Nie przypominam sobie, czy było to przy pierwszej, czy przy drugiej próbie osoby, o której mowa. Czy przyjął on dozę nieco za silną, czy też haszysz (jak się to często zdarza) bez żadnej widocznej przyczyny zewnętrznej wywarł w tym dniu silniejszy skutek — dość, że, jak opowiadał, poprzez szczytną rozkosz poczucia pełni życia i potęgi swej genjalności, naraz uczuł on obawę. Olśniony zrazu pięknością swych wrażeń — nagle poczuł trwogę. Zaczął zadawać sobie pytanie, co stanie się z jego inteligencją i jego organami, jeżeli ten stan, który mu się zdawał naturalnym, będzie się ciągle wzmagał — jeżeli nerwy jego będą się ciągle coraz bardziej wysubtelniały?... „Byłem — mówił on — jak koń, który ponosi i biegnie ku przepaści — chcąc się zatrzymać i nie mogąc. W istocie był to straszliwy cwał, i myśl moja, jako niewolnica okoliczności, środowiska, wypadku — wszystkiego tego, co w sobie mieści wyraz los — weszła na tory wręcz rapsodyczne. Już zapóźno — powtarzałem sobie bez ustanku z rozpaczą. — Gdy ustało to uczucie, które zdawało mi się, że ciągnie się nieskończenie długo, w istocie zaś mogło trwać nie dłużej jak kilka minut — spadło na mnie nowe nieszczęście. Opanował mię nowy niepokój — błahy i dziecinny. Naraz przypomniałem sobie, że jestem zaproszony na obiad — na wieczór w towarzystwie ludzi poważnych. Przedstawiałem sobie owo liczne zebranie, dostojne i oględne, gdzie każdy panuje nad sobą — i śród tego grona, w świetle licznych lamp, siebie, zmuszonego ukrywać starannie swój stan...
„Mimo ogarniającą mię słabość, postanowiłem zdobyć się na akt energji i zasięgnąć porady aptekarza, sam bowiem nie znałem właściwego antidotum — chciałem zaś iść na owe zebranie z umysłem swobodnym i jasnym. Jednak na progu apteki uderzyła mię i zatrzymała na chwilę nowa okoliczność. Mianowicie ze zdziwieniem zobaczyłem swą twarz w lustrze wystawy sklepowej — twarz bladą z zapadłemi wargami, z oczami powiększonemi! „Zaniepokoję — pomyślałem sobie — tego zacnego człowieka, i to dla takiej błahostki". Dodaj pan do tego uczucie śmieszności, której pragnąłem uniknąć — obawę, że zastanę ludzi w sklepie. Ale nad wszystkiemi innemi uczuciami brała górę życzliwość dla tego nieznajomego aptekarza. Wystawiałem sobie, że ten człowiek jest równie wrażliwy jak ja w tym nieszczęsnym stanie i ponieważ zaś zdawało mi się rownież, że jego słuch i jego dusza muszą tak jak moje wzdrygać się na wszelki hałas, postanowiłem wejść do środka na palcach. Winienem — mówiłem sobie — zachować możliwie najwięcej delikatności wobec człowieka, w którym poruszę współczucie. Postanowiłem przeto miarkować zarówno swój głos jak i kroki. Znasz pan ten głos starych spożywców opjum? Wynik był wręcz przeciwny temu, co chciałem osiągnąć. Pragnąc uspokoić aptekarza, nastraszyłem go. — Nie znał tej choroby, nigdy o niej nie słyszał... Jednakże przyglądał mi się z zaciekawieniem, pomieszanem z nieufnością. — Czyżby mię brał za warjata, złoczyńcę, czy żebraka? Być może było to tylko przywidzenie — ale wszystkie te myśli niedorzeczne przesuwały mi się przez głowę. Musiałem tłumaczyć mu długo (co za męka!), co to jest wyciąg konopny, do czego on służy, zapewniając bez ustanku, że nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa, że przedewszystkiem on nie ma powodu się niepokoić, i że proszę jedynie o środek uśmierzający, o antidotum — podkreślając ciągle istotną przykrość, jaką mi sprawia, że go niepokoję. Koniec końców — niech pan zechce zrozumieć moje upokorzenie — poprosił mię poprostu, abym opuścił jego sklep. Taki był wynik mego altruizmu i przesadnego współczucia”...
Powróćmy jednak do normalnego przebiegu upojenia. Po owej pierwszej fazie dziecinnej wesołości, następuje jak gdyby chvilowe uspokojenie. Jednak wkrótce uczucie pewnej świeżości w kończynach (które u pewnych osobników może nawet przejść w bardzo silny chłód) i wielkie osłabienie wszystkich członków, zapowiadają zbliżanie się nowych zdarzeń i ma się ręce jak „z waty”, zaś w głowie i w całej istocie czuje się osłupiałość i kłopotliwe zdumienie. Oczy rozszerzają się; pociąga je we wszystkich kierunkach nieubłagana ekstaza. Twarz pokrywa się bladością. Wargi zwężają się, wciskają się do wnętrza jamy ustnej, wraz z owem wciąganiem powietrza, tak charakterystycznem dla człowieka ogarniętego ambicją wielkich zamierzeń, opanowanego przez rozległe myśli — albo też nabierającego powietrza przed wzięciem rozpędu. Gardło, że tak powiem, zamyka się. Podniebienie wysycha wskutek pragnienia, i byłoby niesłychanie przyjemnie móc je ukoić, gdyby rozkosze lenistwa nie były milsze i nie sprzeciwstawiały się najmniejszemu poruszeniu ciała. Westchnienia chrapliwe i głębokie wyrywają się z piersi, jak gdyby dawniejsze nasze ciało nie było w stanie podołać pożądaniom i działalności nowej duszy. Od czasu do czasu porusza nami wstrząs mimowolny, jak owe drgania, które pod koniec pracowitego dnia lub nocy burzliwej poprzedzają zaśnięcie...
Zanim pójdziemy dalej, chcę z powodu owego uczucia chłodu, o którem wyżej mówiłem, przytoczyć jeszcze jedną opowieść, która posłuży do wykazania, jak dalece wrażenia czysto fizyczne mogą ulegać przeobrażeniom, zależnie od właściwości medjum. Tym razem mówi literat, i w niektórych ustępach jego opowiadania zdaje się przebijać literacki temperament.
„Przyjąłem — mówi on — umiarkowaną dawkę tłustego ekstraktu i wszystko szło pomyślnie. Kryzys chorobliwej wesołości trwał niedługo i znajdowałem się w stanie niemocy i zadziwienia, który był prawie szczęśliwością. Obiecywałem więc sobie wieczór spokojny i wolny od trosk. Na nieszczęście traf zmusił mię do towarzyszenia komuś na przedstawienie teatralne. Przyjąłem los swój mężnie, postanowiwszy ukryć swe niezmierne pragnienie lenistwa i bezruchu. Nie znalazłszy w swej dzielnicy wolnego powozu, musiałem zdecydować się na przebycie znacznej przestrzeni pieszo, poprzez niezgodne hałasy pojazdów, bezmyślne rozmowy przechodniów — poprzez cały ocean pospolitości. Lekka świeżość objawiała się już w końcach palców — niebawem przeszła ona w dojmujący chłód, jak gdyby ręce moje były zanurzone w konwi z lodowatą wodą. Nie było to jednak cierpienie; ostre to niemal wrażenie odczuwałem raczej jak rozkosz. Jednakże zdawało mi się, że ów chłód obejmował mię coraz bardziej w trakcie tej nieskończenie długiej drogi. Dwa czy trzy razy zapytywałem osobę. której towarzyszyłem, czy istotnie jest zimno — i za każdym razem otrzymywałem odpowiedź, że, przeciwnie, jest więcej niż ciepło. Zainstalowawszy się wreszcie w sali, zamknięty w przeznaczonem mi pudle, mając trzy czy cztery godziny spokoju przed sobą, uważałem, żem dotarł do ziemi obiecanej. Uczucie, z którem w ciągu długiej drogi walczyłem z całą biedną energją, na jaką umiałem się zdobyć, rozwielmożniło się teraz, to też oddałem się dobrowolnie memu niememu zapamiętaniu. Chłód zwiększał się ciągle, a przecież widziałem koło siebie ludzi lekko ubranych, a nawet ocierających pot z czoła, jak gdyby z powodu doznawanego gorąca. I opanowała mię myśl radosna, że jestem człowiekiem uprzywilejowanym, któremu wyłącznie danem było czuć chłód latem w przepełnionej sali. Ten chłód wzmagał się, stając się niepokojącym; nadewszystko jednak opanowała mię ciekawość — do jakiego też stopnia może się wzmódz ów chłód. Wkońcu doszedł on do takiego punktu, stał się tak zupełny, tak ogólny, że wszystkie me uczucia zamarzły, i, że tak powiem, stałem się kawałkiem myślącego lodu; patrzyłem na siebie, jak na statuę wykutą w bryle lodu — i ta szalona halucynacja czyniła mię dumnym, sprawiała mi zadowolenie moralne, którego niepodobna wyrazić. Powiększało zaś mą obrzydliwą uciechę przeświadczenie, że otaczający mię ludzie nie domyślają się mojego stanu — mej nad nimi wyższości. A wreszcie, co za szczęście myśleć, że osoba, w której towarzystwie się znajdowałem, ani na chwilę nie podejrzewa, jak dziwaczne wrażenia mną opanowały. Nagrodą dokonywanego wysiłku była duma z jego wyniku, ponieważ wyjątkowy mój stan rozkoszny pozostawał tajemnicą dla wszystkich.
„Po za tem, zaledwie wszedłem do loży, wzrok mój został uderzony wrażeniem ciemności, pozostającem zdaje się w pewnym związku z uczuciem chłodu. Możliwe jest, że te dwa wrażenia wzajemnie powiększały swoje napięcie. Wiadomo panu, że haszysz sprowadza zawsze wrażenie wspaniałych fantasmagorji świetlnych — całych kaskad płynnego złota[1]; korzysta on w tym celu z każdego światła — i z tego które lśni szeroką taflą, i z tego które drży migotliwie, czepiając się ostrz i kantów otaczających nas przedmiotów — z tego które płynie od kandelabrów sal, i od świec majowego nabożeństwa, i od czerwonych, słonecznych lawin zachodów. Zdaje się, że nędzny żyrandol teatralnej sali dostarczał za mało światła memu nienasyconemu pragnieniu jasności; zdawało mi się, jakem już powiedział, że wszedłem w świat ciemności—które zresztą zgęszczały się coraz bardziej, podczas gdym marzył o nocach polarnych, i o wiecznej zimie. Co do sceny (była to scena poświęcona sztuce lekkiej), jedynie ona świeciła — nieskończenie mała, odsunięta daleko — bardzo daleko, jakby w końcu olbrzymiego stereoskopu. Nie mogę powiedzieć, abym słuchał aktorów — wie pan, że to niemożliwe; od czasu do czasu myśl moja chwytała w przelocie jakiś ułamek zdania i, niby zręczna tanecznica, posługiwała się nim jak trampoliną, by przerzucić się w bardzo dalekie marzenia. Możnaby przypuszczać, że sztuka dramatyczna w ten sposób słuchana, traci związek logiczny. Bynajmniej — odkrywałem treść bardzo subtelną w dramacie, jaki tworzyło me roztargnienie. Nic mię nie raziło — i byłem podobny do owego poety, który, patrząc po raz pierwszy na Esterę, uważał za zupełnie naturalne, że Aman czyni królowej oświadczenie miłosne. Była to, jak się łatwo domyśleć, chwila, gdy ten pada do nóg Estery, by wyprosić u niej przebaczenie za swe zbrodnie. Gdyby się słuchało wedle tej metody wszystkich dramatów, zyskałyby one wiele na piękności — nie wyłączając dramatów Racine’a.
„Aktorzy wydawali mi się niezmiernie mali, obwiedzeni ścisłym, ostro wyprowadzonym konturem, jak meissonierowskie figury. Widziałem dokładnie nietylko najdrobniejsze szczegóły ich stroju, jak deseń tkanin, szwy, guziki i t. d., ale nawet linję oddzielającą fałszywe czoło od prawdziwego, bielidło, niebieskie i czerwone szminki — wszystkie tajemnice ugrymowania. I ci lilipuci byli oblani jasnością zimną i magiczną w rodzaju tej, jaką bardzo przezroczysta szyba nadaje olejnemu obrazowi. — Gdym się wydostał wreszcie z owej piwnicy zamrożonych ciemności, gdy powoli rozproszyły się fantasmagorje wewnętrzne i powróciłem do rzeczywistości, czułem zmęczenie tak wielkie, jakiego mi nie sprawiła nigdy najuciążliwsza praca”.
Istotnie, w tem stadjum upojenia zjawia się nowe wysubtelnienie — wzmożone zaostrzenie wszystkich zmysłów. Powonienie, wzrok, słuch, dotyk biorą w równej mierze udział w tem udoskonaleniu. Wzrok sięga w nieskończoność. Ucho odróżnia nieuchwytne prawie dźwięki pośród największej wrzawy. Wtedy też rozpoczynają się halucynacje. Przedmioty zewnętrzne powoli, kolejno nabierają szczególnych pozorów, tracą zwykłe swe kształty, a raczej przeinaczają je. Potem zjawiają się dwuznaczności — przyjmowanie jednego za drugie, transpozycje idei. Dźwięki oblekają się w barwy, z barw zaś płynie muzyka. — Powiedzą mi może, że jest to zupełnie naturalne, ponieważ każdy umysł poetyczny w stanie normalnym tworzy częstokroć te analogje[2]. Uprzedzałem już czytelnika, że w upojeniu haszyszem nie ma w istocie nic nadprzyrodzonego — jednak w tym stanie owe analogje nabierają niezwykłej żywości; przenikają one, opanowują, przytłaczają umysł w sposób despotyczny. Nuty muzyczne stają się liczbami—i, jeżeli umysł nasz posiada pewne zdolności matematyczne, słuchane przez nas melodja, barmonja, zachowując cechy rozkoszy zmysłowej, przeradzają się w rozległe działanie arytmetyczne, gdzie z liczb płodzą się liczby, my zaś śledzimy fazy i generacje tego płodzenia z niesłychaną łatwością percepcji, pozwalającą nam bez trudu podążać za biegłością wykonawcy.
Zdarza się niekiedy, że osobowość zanika, i objektywizm, właściwy poetom panteistycznym, rozrasta się w nas tak wszechwładnie, że zapatrzenie się w przedmioty zewnętrzne doprowadza do zapomnienia o własnem istnieniu — i że stopniowo zlewamy się z niemi[3]. Oko nasze zatrzymuje się na drzewie, harmonijnie gnącem się od wiatru: po kilku chwilach to co w mózgu poety byłoby jedynie naturalnem porównaniem — metaforą, staje się w naszym mózgu rzeczywistością. Najprzód przenosimy na drzewo nasze namiętności, nasze pragnienia, czy smutki; jego pojękiwania i kołysania stają się naszemi — i oto stajemy się drzewem. Tak samo ptak, unoszący się w głębi lazuru uosabia zrazu nieśmiertelne pragnienie wznoszenia się ponad sprawy ziemskie — lecz oto już jesteśmy samym ptakiem. — Przypuśćmy, że siedzimy, paląc. Uwaga nasza zatrzyma się nieco dłużej na niebieskawym dymie, unoszącym się z fajki. Myśl o ulatnianiu się powolnem, wiecznem owładnie naszym umysłem — i niebawem przeniesiemy tę ideę na własne myśli, na naszą substancję myślową. Dzięki szczególnemu rozdwojeniu się — przez rodzaj transpozycji czy qui pro quo myślowe poczujemy, że się ulatniamy i przypiszemy fajce (w której poczuliśmy się skurczeni i zmięci jak tytuń) osobliwą zdolność spalania nas… Dobrze nam z tem — i jedno tylko pytanie zaprząta nas i niepokoi: jak się wydobędziemy z fajki?…
Na szczęście, to nieskończenie długie urojenie trwało w istocie zaledwie minutę — bo właśnie w tym czasie zdobyta kosztem niezmiernego wysiłku chwila panowania nad sobą pozwoliła nam ześrodkować uwagę na zegarze. — Jednakże unosi nas już inny prąd myśli: będzie on kręcił nami jeszcze przez minutę w swym żywym wirze — i ta druga minuta będzie nową wiecznością. Bowiem wymiary czasu i trwania popadły w zupełny nieład, dzięki mnogości i napięciu wrażeń i idei. Zdawałoby się, że przeżywamy w ciągu godziny kilka żywotów ludzkich. — Czyż nie jesteśmy wówczas podobni do fantastycznego romansu — żywego nie zaś pisanego?
Jeżeli mówię o halucynacjach, nie należy brać tego wyrazu w ścisłem tego słowa znaczeniu. bardzo ważny odcień odróżnia właściwą halucynację, jak ją mają sposobność obserwować lekarze, od halucynacji — raczej nieporozumienia zmysłów, jakie daje się spostrzegać w stanie duchowym, wywołanym przez haszysz. W pierwszym wypadku halucynacja jest nagła, zupełna — fatalna; co więcej nie znajduje ona objaśnienia ani usprawiedliwienia w świecie otaczających zjawisk. Chory widzi kształty, słyszy dźwięki tam, gdzie ich nie ma. Zaś w drugim wypadku halucynacja jest postępowa, niemal dobrowolna, i staje się zupełną — dojrzewa jedynie dzięki działaniu wyobraźni. Nakoniec ma ona swój powód. Dźwięk będzie mówił, będzie wypowiadał rzeczy na swój sposób — jednakże dźwięk był. Oko upojone haszyszem będzie widziało kształty dziwaczne, ale zanim się stały dziwacznymi, czy potwornymi, te kształty istniały jako zwykłe i naturalne. To, że halucynacja, zrodzona w upojeniu, posiada napięcie i żywość niezwykle wymowne, bynajmniej nie obala zasadniczej jej odrębności: ma ona korzenie w otaczającem nas środowisku — w czasie teraźniejszym — gdy właściwa, patalogiczna halucynacja ich nie ma.
Aby dać lepsze pojęcie o tem wrzeniu wyobraźni, o tem dojrzewaniu marzenia, o tem poetycznem rozradzaniu się, na które zdany jest mózg zatruty haszyszem, przytoczę jeszcze jedną opowieść. — Tym razem mówi nie młody człowiek, oddany bezczynności, ani też literat, lecz kobieta — dojrzała, ciekawa wszystkiego, obdarzona umysłem łatwo podniecającym się — kobieta, która, ustąpiwszy chęci zapoznania się z trucizną, w następujący sposób opisuje w liście do innej damy istotę doznanych wizji. Cytuję dosłownie:
„Jakkolwiek dziwne i niezwykłe są wrażenia, jakich doznałam w czasie dwunastogodzinnego (dwunasto — czy dwudziestogodzinnego — doprawdy nie wiem) szaleństwa — nie powtórzę go więcej. Podniecenie duchowe jest za żywe, zmęczenie następujące po niem zbyt wielkie; wreszcie, mówiąc prawdę, sądzę, że w tej zabawie jest coś występnego. — Bądź co bądź, ustąpiłam ciekawości; zresztą było to szaleństwo zbiorowe u starych przyjaciół, wśród których zdawało mi się, że mogę pozwolić sobie na pewne ustępstwo ze swej godności. — Przedewszystkiem muszę zaznaczyć, że ten przeklęty haszysz jest substancją nader zdradziecką; chwilami zdaje się nam, żeśmy się już uwolnili od upojenia, jednak wkrótce okazuje się, żeśmy się jeno dali oszukać temu cichemu kłamcy. Mianowicie pojawiają się chwile spokoju, po których jednak następują powroty. I tak około dziesiątej wieczorem poczułam się chwilowo w pozornie normalnym stanie; zdawało mi się, że uwolniłam się od tego nadmiaru życia, który sprawił mi istotnie wiele rozkoszy, lecz nie był wolny od niepokoju i obaw. Zabrałam się z przyjemnością do kolacji, jakby znużona długą podróżą; dotychczas bowiem przez ostrożność powstrzymywałam się od jadła. Jednak, zanim wstałam od stołu, mój szał pochwycił mię znów, jak kot mysz, i trucizna zaczęła na nowo igrać z mym biednym mózgiem. Pomimo, że mieszkałam niedaleko od pałacu naszych przyjaciół i że miałam do rozporządzenia powóz, poczułam taką potrzebę pogrążenia się w marzeniu i oddania się temu nieprzepartemu szaleństwu, że z radością przyjęłam zaproszenie przenocowania na miejscu. Zna pani ten pałac; wie pani, że urządzono, odnowiono go — wprowadzono nowoczesny komfort do części zamieszkałej przez właścicieli, lecz że nie tknięto drugiej, zwykle niezamieszkałej części — pozostawiając nienaruszoną dawną stylową jej dekorację. Stanęło na tem, że zaimprowizowano mi sypialnię w tej właśnie starej części pałacu i obrano do tego najmniejszy pokój — rodzaj buduaru, nieco wyblakłego i postarzałego, nie mniej jednak ślicznego. Postaram się chociażby w ogólnych zarysach opisać go, aby mogła pani zrozumieć niezwykłą wizję, jakiej stałam się ofiarą — wizji, która trwała noc całą, przyczem jednak nie zdawałam sobie wcale sprawy z biegu czasu.
„Ów buduar jest bardzo mały, bardzo wązki. Ponad gzemsem sufit jest kulisto sklepiony; ściany są wyłożone wązkiemi a długiemi zwierciadłami, zaś przestrzeń między niemi zajmują panneaux, utworzone przez namalowane na ścianach pejzaże nie ujęte w dekoracyjne ramy. Na wysokości gzemsu na ścianach widnieją rozliczne figury alegoryczne — jedne w pozach spokojnych, inne biegnące. lub unoszące się w powietrzu. Ponad niemi barwne ptaki i kwiaty. Poza figurami i zgodnie z łukiem sklepienia biegnie okratowanie aItanowe, namalowane z łudzącem naśladowaniem natury. Ten sufit jest wyzłocony tak, że wolne przestrzenie między figurami i żerdziami okratowania są pokryte złotem, dzięki czemu ku środkowi sklepienia złote tło jest poprzedzielane jedynie siatką pozornych prętów. Jak pani łatwo to sobie wystawić może, przypomina to nader wykwintną, nader piękną klatkę, przeznaczoną dla bardzo wielkiego ptaka. Muszę dodać, że noc była prześliczna, przeczysta; księżyc świecił tak jasno, że nawet po zgaszeniu świecy cała dekoracja buduaru została widoczną — i to oświetlona nie okiem mej duszy, jakby to pani mogła sądzić, lecz w tę piękną noc istotnie oświetlona promieniami, które czepiały się tego haftu ze złota, zwierciadeł i gamy kolorów.

„Na razie zdziwiły mię niezmiernie szerokie przestrzenie, ścielące się wkoło na wszystkie strony; były tam jasne rzeki i widoki odzwierciadlające się w cichych wodach[4]. Domyśla się pani, że
był to efekt pejzaży, zdobiących ściany, a odbijających się w zwierciadłach. Podnosząc oczy, spostrzegłam zachodzące słońce, podobne do zastygającego roztopionego metalu. Było to złoto sufitu; jednak owe altanowe żerdzie, czy pręty wywoływały wrażenie, że znajduję się wewnątrz klatki, lub domu, otwartego na wszystkie strony w przestrzeń, i że oddzielają mię od wszystkich tych cudów jedynie kraty wspaniałego mego więzienia. Zrazu śmiałam się ze swego złudzenia; lecz im więcej wpatrywałam się, tem bardziej potężniał urok — nabierał życia, przejrzystości i despotycznej realności. Od tej chwili poczucie, że jestem zamknięta, zaczęło panować nad moim umysłem, nie szkodząc jednak zbytnio różnorodnej rozkoszy, sprawianej przez roztaczające się dokoła i nademną widoki. Zdawało mi się, jakobym była zamknięta na długo — może na tysiące lat — w tej wspaniałej klatce — śród tych bajkowych pejzaży — śród tych cudownych horyzontów. Marzyła mi się Królewna śpiąca — pokuta. której należało dokonać — przyszłe wybawienie. — Ponad głową moją unosiły się barwne podzwrotnikowe ptaki, a że jednocześnie do uszu dolatywało zdaleka pobrzękiwanie dzwonków, uwieszonych u szyi koni, biegnących po wielkiej drodze, więc dwa zmysły zlewały wrażenia w jeden obraz: zaczęłam przypisywać ptakom ten tajemniczy śpiew mosiądzu, i zdało mi się, że
śpiewają one metalicznemi gardłami. — Widocznem było, że rozmawiały one o mnie, że głosiły światu o mojem uwięzieniu. Wykrzywiające się małpy, drwiące satyry zdawały się naigrawać z leżącej, skazanej na bezruch, uwięzionej kobiety. Jednak wszystkie bóstwa mitologiczne patrzyły na mnie z czarującym uśmiechem, jakby zalecając poddanie się i cierpliwe znoszenie oczarowania — wszystkie źrenice osuwały się ku końcom powiek, jakby chcąc zespolić się z moim wzrokiem. Doszłam przeto do wniosku, że jeżeli stare winy moje — jeżeli jakie grzechy, nieznane mnie samej, spowodowały tę czasową karę, to jednak ostatecznie mogę liczyć na najwyższą dobroć…

„Ten stan trwał długo — bardzo długo… Czy trwał aż do rana? Nie wiem. Ujrzałam nagle słońce poranne, zalewające pokój; odczuwałam żywe zdziwienie i mimo cały wysiłek pamięci nie umiałam zdać sobie sprawy, czy spałam, czy też przetrwałam cierpliwie rozkoszną noc bezsenną.
„Tylko co była noc — i już dzień! A jednak trwało to długo — och, niezmiernie długo! Ponieważ poczucie czasu — raczej miara czasu znikła, mogłam zmierzyć noc całą jedynie ilością przeżytych myśli i wrażeń. I jakkolwiek z tego punktu widzenia mogła mi się ona wydawać niezmiernie długą, to jednak zdawało mi się, że trwała ona nie więcej jak kilka sekund — lub nawet że nie zajęła wcale miejsca w biegu wieczności”…
Często haszysz wywołuje uczucie żywego głodu, prawie zawsze dojmującego pragnienia, lecz zaspokojenie ich wymaga z naszej strony niezmiernego wysiłku, gdyż człowiek czuje się tak dalece wyższym od spraw natury materjalnej, albo raczej jest tak opanowany przez upojenie, że musi zdobyć się na niesłychany wysiłek, aby poruszyć butelkę lub widelec.
Ostateczny kryzys, wywołany trawieniem pokarmu, jest bardzo gwałtowny. Jest się niezdolnym do walki. Podobny stan byłby nie do zniesienia, gdyby trwał długo i nie ustępował wkrótce miejsca innej fazie upojenia… Ten nowy stan ludzie Wschodu nazywają kief. Tu znika natłok i wirwar wrażeń — nastaje szczęśliwość spokojna, bez ruchu — rezygnacja pełna chwały. Oddawna już nie panujemy nad sobą, ale nie martwi nas to. Troski — i pojęcie czasu znikły, a jeśli niekiedy ośmielą się ukazać, to zgoła przeobrażone przez dominujące wrażenie — i wówczas, w porównaniu ze zwykłą swą formą bytu, są tem, czem jest melancholja poetycka wobec cierpienia rzeczywistego.





  1. Porównaj wiersz „Sen paryski”
  2. Porównaj słynny sonet „Odpowiedniki”.
  3. Porównaj mały poemat prozą „Wyznanie wiary artysty”.
  4. Porównaj wiersz „Sen paryski





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charles Baudelaire i tłumacza: Bohdan Wydżga.