Ulegalizowana zbrodnia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Ulegalizowana zbrodnia
Pochodzenie Wyzwolenie, 1908, nr 9, 10, 11
Redaktor Karol Radwanek
Wydawca Towarzystwo Zupełnej Wstrzemięźliwości od Napojów Alkoholowych „Eleuterya“
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia i stereotypia A. Koziańskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ULEGALIZOWANA ZBRODNIA.

Czy słyszeliście kiedy w noc sobotnią i niedzielną, w ciemną oślizgłą noc — nagle wybuchające z jakichś tajemniczych czerni wrzaski, z którymi nic się porównać nie może?
To jakiś krzyk potępieńczy, jakieś wycie rozpaczne — coś z chichotu załaskotanych na śmierć, coś ze łkania zamierającego w rozpalonych szponach mózgu.
Przebiega po zbudzonym dreszcz. Śnię ja? Czy może w półśmierci, jaką jest sen — zamarłem i otom jest po tamtej stronie mej egzystencyi, po tej, gdzie Prawda cała, wielka i wszechpotężna. A ja słyszę krzyk tych, którzy skonać nie mogą? — Lecz oto — dokoła zaczynają się wyłaniać codzienne otaczające mnie zwykle przedmioty. Nie — żyją jeszcze. Śmiech i wrzask obijają się łopotem dzikim o szyby okna. Przeszły — konają w oddali...
Co to jest? kto to krzyczy? Nie agonia przewlekła daje tak znać o sobie. Nie dzwon to ducha szamocącego się z uwięzi ciała. Lecz coś mu pokrewnego...
To śmieją się pijani ludzie.
W noc sobotnią, w noc niedzielną idą w ciemnię, idą zbitą czarną bandą, to znów rozbijają się na jakieś niepewne, tajemnicze cienia.
I idąc krzyczą, łkają, śmieją się, jakby smagani rozpaloną rózgą bezlitosnych furyi. Przebiega dreszcz. Dech zamiera cichy i strwożony.
A oni idą i krzyczą.
Ci pijani ludzie.

Wniesiono petycyę z całą czernią podpisów o zamknięcie szynków w niedziele. — Szlachetny, wielki odruch poruszył masy tych, którzy w taki krzyk wsłuchać się umieją. Ubiegł ten odruch święty obowiązek rządzących sfer, które ważą sobie więcej milionowe dochody podatków cuchnącego wyziewami alkoholu, jak dobro szalejącej ludzkości. Wznoszą się szpitale dla tuberkulicznych, stawia się baraki choleryczne, na wieść o dżumie szał ogarnia rząd, szczepi się ospę, stawia się mordownie i klatki dla waryatów. Pięknie to wszystko, jest dowodem troskliwej pieczołowitości o zdrowie »poddanych«. Gdy dodamy jeszcze amelioracye, wzorową hygienę więzień, projekty kolonij dla małoletnich przestępców sumienie tych, którzy są tam w górze, jest chyba zupełnie spokojne.
Lecz — oto równocześnie, czuwając nad tem, aby ktoś nie zatruł się tyfusem brzusznym, z całą gościnnością, naturalnie wydzierając ciężko zarobiony grosz — otwiera się upusty najstraszniejszej truciźnie, jaką piekło z czeluści swych na ludzkość wyzionęło.
Troszczą się o to troskliwie czy dziecko ma szczepioną ospę, lecz nie troszczą się, czy ojciec tego dziecka w chwili poczęcia pijany, z ogniem alkoholu w żyłach, nie zaszczepił dziecku trucizny, która nie przebacza, która go nocą zgniłą niedzielną nocą pchnie pode drzwi szynku, z którego buchają smród spirytusów i dźwięki damskich kapeli.
Jest to poprostu zbrodniczy brak logiki. Z jednej strony chronić ludzkość przed chorobami, przed zarazą, intoksykacyą tą lub ową trucizną, wydawać przepisy sanitarne, zakładać szpitale — a pchać w chorobę nieuleczalną miliony dla.... milionów.
Jest to najstraszniejsza zbrodnia, jaka się dokonywa na człowieku. Karze się śmiercią kogoś, co otruje w celach rabunku. Kodeks nie przebacza. Cała komiczna i ponura tragedya rozegrywa się w salach sądowych nad trucicielami. Ba! kat dla nich ubiera się w czarną nową rękawiczkę i dusi nieprzebłaganie, jeśli stryczek okaże się za łagodny. A w taki wieczór niedzielny, w taką noc niedzielną, ile płomiennej opodatkowanej trucizny sączy się wśród smrodu i ciemni szynkownianych izb? Ilu pijaków staje się alkoholikami? Ile przyszłych nędz, epileptyków, histeryków, neurasteników zostaje spłodzonych wśród pijanego i bezprzytomnego szału?
Takiej nocy niedzielnej za kieliszek wódki zagarnięto pieniądze. Po latach na bruku ulicznym tłuc głowę będzie wykrzywiony epileptyk, a dokoła niego tłum milcząc utworzy zwarte koło. I przyjdzie stróż bezpieczeństwa, zagarnie z bruku tę zapienioną nędzę i powlecze do powiatowego szpitala, skąd ją znów na bruk wyrzucą. Te kieliszki z szynkownianej lady, te kieliszki pełne potwornej, cuchnącej cieczy — szarpią teraz bezprzytomnym synem, co padł pod nogi gawiedzi i skrwawioną głową o bruk bije. Choroba zrodziła chorobę.
Choroba! straszna wszczepiana zbrodniczo choroba!

I z odległych lat nazwisko Magnusa Hussa nasuwa się mimowoli pod pióro. On pierwszy przecież użył tego słowa na określenie pijaństwa. Crothers zaś ważył swe zdanie. Jeżeli pijaństwo nie jest występkiem, jest chorobą. Według Taguet’a niektórzy ludzie rodzą się pijakami, jak inni kryminalistami. I cóżby powiedziano o takim kraju, gdzie u tych narodzonych kryminalistów pielęgnowanoby i rozwijano ich dzikie instynkta? gdzie zaprawianoby ich do mordów i pchano w objęcia zbrodni. Czyż to samo nie dzieje się z pijakami? Dziedziczność pijaństwa jest dawno tak stwierdzona, że mówić o niej jest śmieszne. Również i wyliczać te nędze, które w spadku pijaństwo pozostawia. Lecz zamiast wyrywać chorego truciźnie — zamiata się nim celę więzienną, wpychając go taką niedzielną nocą na inspekcyę policyjną. Jak dzikie zwierzęta, kułakami wtrąca się do klatki pijaków, uraczywszy ich poprzednio w handlu koncesyonowanym przez państwo fabrykowaną trucizną. Ci, którzy tę truciznę sprzedają, są w zupełnym porządku. Zapłacili podatek, bo każdą wydystylowaną kroplę jadu zmierzono skrupulatnie i kazano sobie część za tę zbrodeńkę zapłacić. Inaczej jad nie wyjdzie z trucicielni. Nie. A jad, który pozostanie »w domu« — i familijnie zatruwać będzie lud i degenerować, przynosi znaczniejszy dochód i bardziej jest pożądany. I ten dochód ofiarny kto niesie stosunkowo najwięcej? — kto?

Statystyka lekarska dowodzi kontrolnie, że alkoholikami są przeważnie — robotnicy.
Pijakami — klasa tak zwana wyższa.
O tę nam nie chodzi. Tej petycya wniesiona nie obejmuje. Ci do szynków nie chodzą. Więc dla nich obojętne, czy szynki są otwarte czy nie w wieczór niedzielny. Ale — robotnicy istotnie uważają sobie jeszcze niestety po największej części za rodzaj obowiązku iść do szynku w niedzielę. A Crothers twierdzi, że pijaństwo jest epidemiczne. Rozciągnąwszy tę rzecz na większą skalę zauważyć można, że mniej więcej wszystko co podnieca — rewolucye polityczne, wybory, wielkie przewroty społeczne znaczy się wzmożeniem pijaństwa. Ludzie wtedy grupują się, ścieśniają i wpływ ich jeden na drugiego jest niewątpliwy. Tak samo i na małą skalę jest z atmosferą szynkownianą. Rzadko zdarza się pijak, który zaczyna swą karyerę w samotności. Chyba jest to zatruty przed przyjściem na świat organizm. To jednak co się nazywa pijaństwem nabytem, z czego później powstaje, drogą rozpłodu, pijaństwo dziedziczne — nabywa się zawsze w atmosferze szynkownianej i w towarzystwie pijących!
— »Wciągnęli mnie — do szynku! tłumaczy się nowicyusz po wytrzeźwieniu — tam sam nie wiem, jak się to stało... upiłem się«...
Wstyd odmówienia naleganiom, z jednej strony podniecające gorąco, zmysłowe pewne podrażnienia, wszystko jest za temi krasnemi firankami, z poza których w niedzielę wydobywa się gotujący się jakiś bełkot, przecięty chwilami przeciągłym wrzaskiem. Od czasu do czasu otwierają się drzwi, wypada na ulicę na wpół przytomna postać ludzka, wali się czaszką o trotuar, czepia się latarni. W pół biegu ośliniony, krążący w tej chwili w jakiejś fantazyi bolesnej, zmagający się ze swem ciałem astralnem, walczący przeciw katalepsyji-odrętwieniu. Ryk zwierzęcia, któremu dzieje się straszna krzywda, wydziera mu się z gardła. Ryk rozpaczy. Zatruli go. Rozpętali w nim najpodlejsze instynkty.
Wysuwa się kobieta i milcząc zbliża się do tego łachmanu ludzkiego, co padł pod murem i wyje. Miłosiernym gestem wlecze go do gniazda. Tam dzieci witają tę parę rodziców z pod brwi zsuniętych. Ważą — oceniają. Uczą się gardzić, a równocześnie oswajają się z alkoholizmem.
Czasem znów, kobieta mniej zrezygnowana podniesie łachman pijany i zawlecze go z powrotem do szynku. Tam ciepło, tłumno, muzyka. Dlaczego i ona niema zażyć tej jedynej rozkoszy, jaka jest dozwolona, tolerowana.
I ona idzie pić razem z mężem i wieczór niedzielny — kończy się najczęściej ranami, klątwą, mordownią...
Policyanci znają podwójną pracę dnia tego, komisarze nie kładą się tej nocy. Ciasne nory inspekcyi aż czernią się od tłumu bezprzytomnych, pozbieranych po ulicach ludzi.
Lecz — alkohol przyniósł duży dochód obszarnikom, mniejsza, że nie stoją na wyżynie przewodniej doskonałości — lecz — rządowi, który odpowiada za swoje błędy, czynione w imię zysku....
Błędy, będące zbrodnią.
Zbrodnią nie do przebaczenia.
A takich jest jeszcze więcej. Bo oto do pijaka u wrót szynku uczepiła się prostytutka.
I wloką się, wyjąc i krzycząc z szynku do szynku i trują się oboje, aż dokąd on nie padnie gdzieś w jej objęcia — topiąc resztę swej duszy w przegniłym, przedajnym uścisku.
Lecz i on i ona mogą to czynić. Mogą wzajemnie wzniecać zarazę, chorobę, zabijać się poprostu.
Bo oboje spłacili to, co się należy. Są w porządku. Ona otaksowana, upoważniona, ulegalizowana — on, otruty otaksowaną, upoważnioną, ulegalizowaną trucizną.

I oto, kto wyje po nocach niedzielnych, oto czyj krzyk rozpaczny, bolesny bije o szyby i budzi sennych, jak bezsilna, próżna skarga.
Oto czyj głos posłyszano i porwał się szlachetny, piękny poszum pragnień, aby przeciąć choć w części zło i zatamować źródła, skąd to zło idzie. W Anglii szynki są zamknięte w niedzielę. Lecz — tam właśnie jest jakby siedlisko pijaństwa, odpowiedzieć można, pomimo zamknięcia tych szynków. Zapewne. Lecz — o ileż by to pijaństwo było silniejsze, gdyby szynki były otwarte?...
Oto — jest wróg ludzkości, oto jest źródło degeneracyi i przyczyna złego. Co tu szukać, badać innych przyczyn! Toć jasne i proste. I domagać się, domagać, żądać, kazać zamknięcia szynków w niedziele i święta. Rozpocząć od tej drobnostki, a wielkie stanie się dzieło!
Bo dzieje się krzywda ludzkości, krzywda wołająca o pomstę. Krzywda fałszem i obłudą pokryta. Kary za pijaństwo, więzienia, domy poprawy są tym fałszem, tą monetą zdawkową, rzucaną w oczy za grosz wydarty drogą zbrodni i trucicielstwa. Czas już, aby ten taniec fałszu dokoła półtrupów, podrzucanych drgawką epileptyczną, waryatów, histeryków — ustał, aby nie podawano im więcej opodatkowanej trucizny po to, aby ich później za skutki rozkładowe, które ta trucizna w ich organizmie sprawia — karać.
Nie karze się ofiary, lecz karze się zabójcę.
I tem więcej takiego, który zabija z samowiedzą na zimno i z wyrachowaniem.

Lecz nie dość jest odebrać.
Trzeba dać jeszcze coś w zamian.
I o tem, co się dać winno tym, którzy przyjdą mocą uświęconego nałogu przed drzwi szynku w dzień niedzielny, a drzwi te zastaną zamknięte, o tem, co dać jest świętym obowiązkiem — powiem innym razem.

Gabryela Zapolska.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.