Straszny Strzelec/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Straszny Strzelec
Podtytuł Powieść z rękopisu Muzyka
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
BIESIADA JUHASÓW.

Właśnie czerwiec się zaczynał. Błękit nieba płowiał gorętszem co dnia światłem: ziemia w bujniejszą porastała zieloność. Tatry, płukane ciepłemi deszczami, wychodząc z ich kąpieli, co ranek młodsze, wystąpiły nakoniec w zwyczajnej swojej szacie z przejrzystego błękitnego blasku. Na mglistem ich czole błysnęła korona tęczy; w przepaścistych piersiach ozwał się oddech głuchego grzmotu, było to jakby hasło dla góralskiego świata — do nowego życia, pasterskiego. Jakby na hasło życie to budzić się zaczęło.
Otwierały się zagrody wiejskie, skupiały się trzody, wypływały z ogniska gór, ciągnęły w setnych promieniach na dalsze polany i ginęły za wzgórzami. Jedne ginęły, następowały inne, i znowu inne jak fala za falą, aż napełniły swoją powodzią całą okolicę. Gdzie rzuciłeś okiem, bielały trzody w zieleni lasów i polan; po skałach snuli się pasterze i pasterki, po uboczach dymiły się bacówki. Gdzie zwróciłeś ucho, wrzał gwar bydła, odgłos kołatek, dźwięk rozlicznej muzyki, przeciągłe echa śpiewu góralskiego. Wszystkie widoki i dźwięki splatały się niejako w jedną pieśń młodego pasterskiego świata. Ogromne słońce zachodu podnosiło ją do najwyższej wrzawy; w tej porze wszystko wracało do koszar i szałasów, wesołe i dniem ubiegłym i nocą nadchodzącą. Uciszało się w miarę jak gasła zachodnia zorza, w miarę jak ciemność rosła. Otóż i noc, a z nią spokój zupełny. Na niebie tylko gwiazdy, po górach tylko ogniska jak gwiazdy po niebie, błędne, niepewne, a odpowiadają im, daleki gwar biesiadujących juhasów, jeszcze dalej ostre hukanie góralskiej dziewicy albo głuchy szum potoku rozmawiającego z wiatrem nabrzeżnej dziczy.
Pod taki to wieczór siedziałem pomiędzy juhasami na polanie zwanej Kołatówką. Nie opodal szumiała Białka; przed nami pałało ognisko. Towarzysze moi byli dziarscy i weseli, jak zwykle juhasy, zwłaszcza o tej porze. Wieczerza tylko co ukończona, dodawała nowej rzeźwości ciału i umysłowi: znalazła się i gorzałka; jednem słowem zawiodła się mała biesiadka.
Łatwo pojąć, że jako muzyk miałem w podobnych zabawach niepośledni udział. Przez czas mojego pobytu między góralami, obeznałem się z ich piszczałką, kobzą i tym podobnemi instrumentami używanemi przez nich; nadewszystko schwyciłem tak ducha rodzimej, góralskiej muzyki, że mogłem grać im nie tylko znajome pieśni i tańce, ale i nowe tworzyłem. Niekiedy także pożyczałem u innych okolic; bo miłując oddawna namiętnie muzykę ludu, starałem się poznać wszystkie jej rozgałęzienia na ziemi polskiej i znałem ją dobrze. Trzeba było widzieć jak ucho góralskie dziwiło się z razu wesołym śpiewom mazowieckim, skocznym kołomyjkom, posępnym dumkom ukraińskim: z czasem oswoiło się z niemi i rade im było. Jednakże na dzisiejszy wieczór przygotowałem coś całkiem nowego — niespodziankę. Był to rodzaj poemaciku muzycznego. Myśl jego obejmowała wszystkie plemiona Polski, wszystkie koleje jej losów, całe życie.
Wstęp malował Polskę przedchrześciańską, w życiu patryarchalnem, na łonie przyrody cichej, sielskiej, śród szumu lasów, śpiewu ptaków. W tej części panował brzęk gęśli. Charakter jej był prosty, spokojny, rzewny, coraz bliższy melancholji: oznaczał przyszłą Polskę w zawiązku. Na raz głucho zahuczały nieznane wiatry organów, jak uderzenie gwałtownego przelotnego wichru — było to pierwsze objawienie się chrześcjaństwa — umilkły, a natomiast gęśl odpowiedziała. — Tu przez chwilę ozwały się na przemian to gęśl, to organ, niby walka Polski pogańskiej z chrześcjańską; ale akord organu coraz mocniejszy, uroczystszy, akord gęśli coraz słabszy, posępniejszy, aż nagle zajęczał bolesnym płaczem i umilkł zagłuszony trąbą wojenną — a w tym jęku, w tej pobudce wojennej trąby był pierwszy płacz niemowlęcy Polski chrześcjańskiej, i zarazem pierwszy jej okrzyk wojenny, było znamię jej posłannictwa, jej przyszłości, całe jej życie dalsze. Z uciętego hałasu trąby, jak ze źródła, wypłynął strumień pieśni prostej, poważnej, religijnej, powracającej razy kilka, z odgłosem trąby po każdej zwrotce — ta pieśń to Boga-Rodzica, to polska walcząca w imię chrześcjaństwa. Dźwięki pieśni coraz mocniejsze, coraz pełniejsze, coraz nowy odgłos przybywa do chóru, coraz nowe uczucie wpływa do ogółu muzyki: to dzika kobza góralska, to ruska lira, to kozacki torban, to róg litewski — polski duch rozszerza się, wypełnia się duchami postronnych plemion. Po chwili ze zlewu wszystkich narzędzi podnosi się marsz uroczysty tryumfalny — Polska na szczycie potęgi. — Trąba uderza coraz mocniej, coraz głośniej, coraz niestrojniej zagłusza dzikim gwarem całą muzykę: znać że rycerska część, część narodu podnosi się nad cały naród. Wkrótce zaczyna się swar różnych dźwięków, nieład, dysharmonja. Wybuchają gwałtownie, jedne po drugich: lira, kobza, róg, i nikną jedne po drugich nagle, jęcząc, jak gdyby struny pękały. Trąba tylko brzmi jeszcze, ale coraz słabiej; jeżeli wzmoże się niekiedy, to na to aby się tem ciszej odezwała; w końcu ucichła całkiem.
Taka była mniej więcej muzyka, którą ułożyłem dla góralów, wiecznie pod myślą, aby każdą okolicę Polski wiązać z ogółem wszystkiemi włóknami jej ducha; wiecznie w przekonaniu, że jej dzieci tem szczerzej i mocniej kochać się zaczną, tem ściślej złączą się, im lepiej się zrozumieją; a zaczną zaś lepiej się rozumieć w miarę tego, jak zaczną lepiej pojmować wzajemny swój język, który nie w samych tylko wyrazach leży, ale najważniejszą może częścią w uczuciach i w języku uczuć bezpośrednim.
Wykonanie tylko miało niezwalczone trudności. W układ dzieła wchodziły różnorodne tony. Chcąc je wykonać jak należało, wypadało złożyć orkiestrę, co było niepodobne; ograniczyłem się przeto jednym instrumentem, i wybrałem skrzypce. Z niemałą pracą dokazałem jednak, że naśladowania tonów, obcych skrzypcom, dosyć je dobrze oddawały. Poświęciwszy nie mało tygodni samotnemu ćwiczeniu się w wykonaniu, przyszedłem nakoniec do pewnej biegłości, przeznaczyłem dzisiejszy właśnie wieczór na mój koncert.
Chwila była prześliczna, jak ją opisałem, słuchacze weseli, rozgrzani uciechą, dobrze usposobieni. Zażądałem cichości, i otrzymałem ją łatwo; górale lubili moje granie. Zacząłem nie bez wewnętrznej obawy. Dla czego? wszak nie pierwszy raz im grałem? wszak miałem słuchaczy nieukształconych, których nagana i pochwała powinny były, zdaje się, być mi obojętne? Drżałem jednak wewnętrznym dreszczem. Byłże to dreszcz artysty rozmiłowanego w swojem dziele i lękającego się o jego powodzenie? Byłoż to coś bardziej tajemniczego, nieodgadnionego, dreszcz przeczucia? Tej zagadki nie mogłem sobie na razie rozwikłać, nie mogłem równie otrząść się z niepokoju, a chciałem; wstyd mi było mojej słabości. Przez tę walkę znalazłem się w dziwnym stanie wewnętrznym, w stanie jakiejś gorączki, zapomnienia się, które mi posłużyło nad moje spodziewanie. Siły ciała, energja woli rozumnej, upadły w prawdzie, ale natomiast powstało coś wewnątrz mocniejszego jak wszystko co dotąd w sobie znałem rozpłynęło się po całem ciele, owładło tak całą moją istotę, że zamieniłem się w jego machinę. Natchnienie to rozciągnęło się dalej, wylało się na zewnątrz, wpłynęło w smyczek, w struny, w drzewo instrumentu; tak objęło jednym duchem, jednem życiem niezwyczajnem i mnie i skrzypce, że zdało mi się jakbyśmy jedno ciało stanowili, jeden instrument w rękach artysty niewidzialnego, niepojętego mimo to wszechmocnego. Uderzyłem smyczkiem bez wiedzy.
Z pierwszym dźwiękiem wzrosła moja odwaga, ale coraz bardziej traciłem przytomność; nakoniec zupełnie wyszedłem z siebie. Jak grałem? nie wiem. Musiało być jednak w mojej grze coś nadzwyczajnego. Miarkuję to po wrażeniu jakie sprawiłem na słuchaczach, a które postrzegłem dopiero zakończywszy granie. Siedzieli nieruchomi. Oczy wszystkich tkwiły na mojej twarzy. Oblicza jednych osłupiały podziwem, inne znowu mieniły się grą wewnętrznych wzruszeń. Kiedy przestałem, pojrzeli po sobie: zdawało się, że prowadzili rozmowę oczami, że oczami udzielali sobie wzajemnego podziwienia.
— To to muzyka — szeptali jakiś czas pomiędzy sobą.
— Do góralskiego serca! prawdziwa góralska! — zawołał jeden na głos.
— To nie góralska! nie! — odpowiedział inny.
— Ba! nie góralska! a ja wam powiadam że ją gdzieś słyszałem: — odezwał się Juzek, muzyk z rzemiosła, i dla tego może najwięcej zachwycony graniem i milczący dotąd.
Juhasy zaśmieli się. — Słyszałeś, a nie grałeś nigdy, choć ty nie chowasz dla siebie swoich piosnek.
— Nie wygram, to prawda, ale słyszałem i nieraz.
— No, no, nie udawaj mądrałę! Już to ty wszystko widzisz i słyszysz czego ludzie nie znają.
— Juzek dobrze mówi — przerwał inny juhas — bo ja także słyszałem tę pieśń.
— I ja ją znam. — I ja. — I ja — odezwało się kilka głosów.
— A gdzie? — zapytał jeden z niedowiarków.
— Gdzie? — odpowiedział Juzek — tego nie wiem; ale przysięgnę, że ją słyszałem. Kiedy Stach grał, to mnie było, jakby ją ciągnął z mojego serca.
— A to prosimy zagrać. — My gotowi drugi raz posłuchać.
— Ba! żebym potrafił, to byłbym wnet bardzo bogaty.
— A cóż by ci z tego przyszło?
— Poszedłbym do jamy pod Gewont, gdzie ten stary duch, co to wiecie, siedzi na wielkiej kupie złota. Jakbym jemu zagrał, to choćby był najtwardszy djabeł, musiałby się pokazać i dać swoich pieniędzy. Już co takiem graniem, to pewniebym go zaklął.
— Juzek dobrze mówi. Nie taki głupi jak się zdaje: szkoda że nie taki mądry jak potrzeba. Wielka szkoda że nie umie grać jak Stach, a byłby czarnoksiężnikiem.
— A toć się można nauczyć. Żebym tylko jeszcze raz posłyszał. Stachu! zacznijcie no jeszcze raz.
— Proście pierwej niech skończy — zawołał ktoś z boku.
Na ten głos nieznajomy, zwróciliśmy wszyscy oczy w stronę skąd się odezwał, i ujrzeliśmy w rzeczy samej obcego człowieka. Nikt go nie widział kiedy i jak przyszedł, a siedział jednak nie opodal od ogniska. Juhasy spojrzeli po sobie milczkiem, a w ich milczących obliczach przebijały się zdumienie, bojaźń i uszanowanie.
Ja również nie mało byłem zdumiony. Przyczyną jednak mojego zdumienia nie było nagłe przybycie nieznajomego; ale najprzód jego osoba. Ubrany był po góralsku; przez plecy wisiała długa strzelba, w ręku miał wałaszkę, za pasem parę pistoletów. Kolosalna budowa ciała, ogromne barki, dłonie z palcami, którym podobnie grubych dotąd nie widziałem, szyja tej niemal objętości co głowa, wydęte przestronne piersi, wyzierając bujnym zarostem z pod rozkrytej koszuli, zapowiadały olbrzymią siłę. Odpowiednią jej energją tchnęło całe oblicze: było ono przytem doskonałej męskiej piękności, poważne, nadzwyczaj spokojne, i szlachetne wyrazem jakiejś duchowej szlachetności. Oczy pełne, ciemno niebieskie, błyszczały jak gwiazdy; zdawało się że opromieniały twarz i czoło. Długie, ciemne włosy, rozpuszczone obyczajem góralskim, podobneż wąsy i broda skędzierzawione, osłaniając większą część twarzy robiły jeszcze dobitniejszym wyraz jej w częściach odsłanianych. Głos jego tak był czysty, i silny, pełny i dźwięczny, przenikający i miły, w takiej harmonji z budową ciała, że z tego głosu można było odgadnąć całą prawie postać. Podobny widok musiał zrobić wrażenie; ale najmocniej zastanowiło mię jego zdanie o mojej muzyce. Odpowiedziałem jakiem był powinien, że pieśń była całkowita i wygrana do końca.
— Nie! wy niegraliście całej. —
A potwierdził to głosem tak pewnym, że zachwiał prawie mojem własnem przekonaniem. Przynajmniej widziałem, że mogłoby się zanieść na spór trudny i zabawny; dla tego postanowiłem ustąpić i rzekłem z uśmiechem: — Szanowny ojcze, wy to zapewnie lepiej wiecie; ale ja nie umiem więcej. —
— Kiedy tak — odpowiedział nieznajomy — to ja za was skończę. Dajcie mi wasze skrzypce. —
Machinalnie posłuszny żądaniu, które na rozkaz zakrawało, podałem skrzypce nieznajomemu. Pociągnął smyczkiem, dał kilka tonów, podstroił, a z tej pierwszej próbki poznałem, że nie był to zwyczajny wiejski skrzypek. Przyłożył drugi raz smyczek, przeleciał przez wszystkie struny, przez wszystkie tony jednym pociągiem, jakby w przegrawce; podziwienie moje wzrosło; posłyszałem granie jakiego nigdy nie słyszałem. — To mistrz! — wyrzekłem w zapomnieniu się głośno, i zdawało mi się, że za mało powiedziałem. Lubo o podobnej biegłości nie miałem wyobrażenia, niczem ona jednak była obok tego czucia, tej duszy jaką wlał w instrument. Skrzypce moje jak oczarowane, ozwały się głosem jakiego nigdy nie miały, jakiego w żadnych skrzypcach nie znałem; zdawało mi się, że zaśpiewały, a śpiewając przemówiły. Przez chwilę pauza. Wlepiłem oczy w nieznajomego. Żadnej w nim zmiany, żadnej oznaki zewnętrznej nadzwyczajnego wewnętrznego wzruszenia, ten sam wyraz co przed chwilą, tylko oczy patrzały w księżyc. Naraz skrzypce jakby westchnęły z cicha, i powlokło się długie, równie ciche jęczenie, jak ciche nieskończone echo westchnienia. Zdawało się, że melodja promieni księżycowych, spływając przez oczy do serca muzyka, grała z jego głębi w echu skrzypców: wciąż cicho, boleśnie, ponuro, pogrzebowo; kiedy niekiedy, w wymierzonych zwrotach, dziki wtór zaszedł się łkaniem, lub brzękiem jakoby żelaza, a czasem bardzo rzadko chrapliwem wrzaśnięciem trąby. Pieśń pogrzebowa konała kilka razy i kilka razy podnosiła się — w końcu ucichła.
Nieznajomy zawiesił smyczek nad strunami i przemówił:
— Słuchacie grania, ale czy rozumicie? Czy wy się domyślacie, że w graniu Stacha patrzaliście na matkę waszych pradziadów, na waszą własną matkę, na matkę Polskę, na jej życie przez tysiąc lat? A to granie tak wam o niej gadało. Była ona wielka, szczęśliwa, sławna; prowadziła wojny w imieniu Boga prawdziwego i dla szczęścia bliźnich. Przyszedł szatan dumy i rozpusty, rozdzielił naród na panów i chłopów, oddał w ręce panów życie narodu i szczęście chłopów; natchnął jednych nienawiścią dla drugich; odebrał rozum jednym i drugim; wzbudził potem nieprzyjaciół obcych, i wszystkich oddał im w kajdany: Polska pogrzebiona. To wam Stach skrzypcami powiedział. Nie powiedział wszystkiego. Polska w grobie, ale żyje. Zagrzebano ją żywcem. Głosu jej nie słychać na ziemi, ale pod ziemią. Słyszeliście go na własne uszy w mojem graniu. Teraz patrzajcie jak zmartwychwstanie. —
I wrócił znowu do pieśni pogrzebowej. Wszakże niebył to jeż ten akord niski, głuchy, ponury, przewlekły, podgrobowy co wprzódy; postąpił o jedną oktawę wyżej; jęczał jeszcze, ale w tym jęku widać już było więcej życia, coraz więcej; ruch tonów był szybszy; stopniami wchodziła do nich rozmaitość, coraz widoczniejsza, coraz tłumniejsza; przystępowały znowu jedne po drugich, kobza, torban, róg leśny; dźwięk gęśli odezwał się z początku w oddaleniu, następnie wracał coraz częściej, i wybitniej; owładał nakoniec pierwsze miejsce; wszystkie inne tony na wtór się zamieniły; a pieśń w najdoskonalszej harmonji płynęła czarodziejską melodją miłości, podnosiła głos, podwajała siłę, i takt po taktcie urosła w bicie kotłów, grzmot trąby, w muzykę męskiej energji. Naraz zawrzała całym pozornym nieładem walki wszystkich tonów, całą jego dzikością, zawsze pod kierunkiem gęślowego pierwiastku. Tak wrzała chwilę, wzmagała się, słabła, znowu się wzmagała silniej, silniej, aż podniosła dźwięk trąby nad wszystkie dźwięki, który jakby dał hasło do ozwania się wszystkich narzędzi jedną powszechną pieśnią tryumfalnej radości, a cała muzyka zlała się w uroczysty, pobożny akord organów.
Skończył nieznajomy, oddał mi skrzypce z tą samą spokojnością, którą przez cały czas zachował, podniósł się, przewiesił strzelbę przez plecy, wziął w rękę swoją wałaszkę, powiódł po słuchaczach pogodnem, uroczystem wejrzeniem, zwrócił się ku mnie, powiedział tylko do mnie: — bądź jutro rano przy źródle białego Dunajca — a innym: — Bóg z wami! — i odszedł.
Byłem w stanie duszy niepodobnym do opisania i pojęcia. Dopiero, straciwszy nieznajomego całkiem z oczu, przyszedłem cokolwiek do siebie. Żeby nie granie jego, które mi jeszcze brzmiało w uszach i sercu, i w całej tej nocnej ciszy brzmieć się zdawało, żeby nie widok juhasów koło mnie, równie jak ja osłupiałych z podziwienia, byłbym myślał, że całą tę scenę śniłem.
Dobra chwila upłynęła, zaczem byliśmy w stanie porozumieć się spojrzeniami i przemówić. Wtedy dopiero spostrzegłem, jak rozmaite uczucia owładły moimi towarzyszami. Jedni rzucali jeszcze błędne oczy w ostatku muzycznego zachwycenia, innych obejmował przestrach; niektórzy, uważałem, żegnali się; tamci mruczeli coś w nadąsaniu ale dotąd wszyscy milczeli.
— Co to jest? kto to jest? — przemówiłem ledwie zdolny uporządkować moje myśli, zgodzić język z myślami. Górale wzruszyli ramionami i milczeli. — Czy zna go ktokolwiek z was? — zapytałem znowu.
Za całą odpowiedź górale głowami potrząśli i znowu milczeli. Wszakże po chwili zaczęły rozwiązywać się języki jedne po drugich, i następna wytoczyła się rozmowa. Pierwszy odezwał się Romek, najwyższy z tej gromadki:
— No, Juzek! — zawołał z przymuszonym śmiechem, — nie potrzebujesz chodzić za djabłem Gewontu, on sam przyjdzie do ciebie, zagraj tylko pieśń Stacha.
— To ty myślisz? — zapytał któryś — że to dziwowisko — — ? zatrzymał się, nie śmiał kończyć.
— Jużci że to on sam. Stach zagrał, Juzek wspomniał, i oto jest.
— Juhasy! juhasy! — zawołał Kuba, który uchodził za poważnego między swoimi — zły macie zwyczaj gadać pod noc o takich rzeczach. Ja zaraz wiedziałem, że głupia gadanina Juzka nie skończy się ni siak ni tak. A teraz moja rada, żebyście już o tem skończyli.
— Ba, ba! — zawołali niektórzy — cóż nam może stać się gorszego jak się stało. Poszedł jak przyszedł. Ale co gra to gra. Takiemu skrzypkowi nie żal sypnąć krajcarami.
— Ej! nie żartujcie — podchwycił milczący dotąd Antek, — kiedy nie wiecie z czego żartujecie. Ja nie żartuję, bo ja coś wiem.
— Co ty wiesz? Może wiesz kto on jest? Może go znasz? — zapytano ze wszystkich stron.
— Ja czy znam, czy nie znam, ale są ludzie co go znają. A słyszeliście wy o Strasznym Strzelcu? —
— On że to? myślisz? —
Antek potwierdził skinieniem głowy.
— To dzięki Bogu, nic nam się złego nie stanie; wszak my nie strażniki. On lubi góralów, on nasz brat. —
Ten obrot rozmowy zajął mnie jeszcze żywiej nieznajomym. Wmieszałem się także do niej i prosiłem, aby i mnie chciano przypuścić do tajemnicy o Strasznym Strzelcu.
— Czemużby nie? — odpowiedział Antek. — Co ja wam powiem, to wiem od mojego dziadka, a żaden z was nie wie tego co mój dziadek: powiada mi wszystko co sam tylko wie. Straszny Strzelec to nie dzisiejszy człowiek. Cóż na to powiecie, że mój dziadek widział go jeszcze jak byli u nas konfederaty? Straszny Strzelec trzymał wtedy z konfederatami, chodził po górach, napędzał górali do Polaków. Starzy ludzie co to widzieli albo zasłyszeli, powiadają, że dużo wtedy góralów poszło z siekierami, kosami i rusznicami na Moskali i nabili ich nie mało. Przyszli potem cesarscy ludzie i powiedzieli góralom: nasz pan to wasz pan! a górale uwierzyli. Od tego czasu Straszny Strzelec rzadko się pokazuje. Wszyscy o nim słyszą a mało go kto widzi. I nie ma czego chcieć, powiedziawszy sumiennie. Prawda, że góralom nic złego nie robi, raczej dobrze; ale dosyć popatrzyć na niego, żeby się człeku źle zrobiło. Od jakiegoś też czasu, ma być gniewniejszy jak dawniej i góralom dokucza. Ta wielka zima niedawno, pamiętacie; albo ta straszliwa powódź, powiadają, że to przez niego. A wszystko to dla tego, jak prawią starsi nasi, że górale pozwalają spokojnie siedzieć u siebie cudzemu: bo cudzych cierpieć nie może. Oni wiedzą o tem; ale nic mu nie zrobią, bo się boją gorzej djabła. Jakże się nie bać kiedy ma siłę za półtora niedźwiedzia a za stu Czaraparów. Oho! nie zaczepi go żaden tabacznik, żaden strażnik graniczy; żegna się tylko jak go zajrzy i ucieka, a potem dziękuje Bogu, że uciekł, przed jego kulą, bo już nie jednego znaleziono między górami, jak psa co dawno parę wyzionął. Przeszły nasz strażnik, wiecie przez co się od nas wyniósł? Oto raz w nocy spotkał się na linji ze Strasznym Strzelcem, i chciał się z nim popróbować; ale nie uśpiał jeszcze do rusznicy, a Straszny Strzelec już go trzymał w garści; potem straszliwie zgrzytnął i zawołał: daruję cię życiem boś Lach, ale przysiąż mi tu zaraz, że porzucisz służbę. Strażnik tak się przeląkł, że przysiągł, plunął na swoje rzemiosło i dziś pono jest poczciwym gdzieś tam gazdą.
— O już to że góralów lubi, to ja powiem coś o tem — przerwał jeden ze słuchaczy. — Znacie Hankę i jej krowę jedynaczkę. Zdarzyło się raz, że na górze, kędy Hanka swoją krówkę pasła, zerwał się piekielny wicher, porwał krówkę i już ją rzucił w przepaść; ni stąd ni zowąd wyskoczył Straszny Strzelec, uchwycił w powietrzu krowę za rogi i postawił ją znowu na bezpiecznem miejscu. —
— To święta prawda! — przytwierdził Antek, chcąc zdaje się, uchodzić za człowieka, który wie najwięcej o Strasznym Strzelcu. — Ale ja wam powiem jeszcze większą ciekawość. Wy wiecie, że Polszcza to wielki kawał świata: Bóg wie jak wiele mil od ściany do ściany, a Straszny Strzelec jest w całej Polszcze jak w domu. Trafiało się naszym ziemiakom, że poszedłszy na zarobek aż za Warszawę, tam go spotykali. A jeszcze ciekawsza, że o tej samej porze pokazywał się i tu w górach; tylko że na dolinach jest jak tamtejszy człowiek. Ale zaraz go poznano, bo i tam nazywa się jak tutaj i wyrabia te same dziwy. —
Ciekawie słuchałem całej tej gawędy, z mniejszem może podziwieniem jak inni, ale z pokornem uczuciem, że równie jak inni byłem niezdolny rozwikłać powszednim rozumem zagadki Strasznego Strzelca. Bujałem na domysłach jak na falach, i w żadnym utwierdzić się nie mogłem.
Zważywszy jednak wszystko, co o nim krążyło w powieściach ludu, co sam widziałem, jego sposób życia, nienawiść ku urzędnikom cesarskim, skarbienie krajowców oznakami przychylności, to uzbrojenie, tę tajemniczość, którą się osłaniał, tę grę, która w nim dowodziła niezmiernych zdolności i niepowszedniego ukształcenia, skłoniłem się najwięcej ku myśli: że mógł to być jeden z owych ludzi śmiałych, zdolnych, przeznaczonych do wielkiego w społeczności zawodu, ale przez smutną jaką okoliczność wypartych z kolei szlachetnej w kierunku przeciwnym społeczeństwu: krótko mówiąc, jeden z owych zbójców, jakim powieści ludu nadały nazwiska Waligórskich, Bogusławskich i tym podobne.
Wiele, wiele nie wchodziło w ramy tego domysłu, ale wziąłem tymczasem najdorzeczniejszy z tych, które miałem pod ręką, i chciałem, o ile można, zbliżyć go do pewności; w tym celu rzuciłem juhasom zapytanie: — Wiecie tyle o Strasznym Strzelcu, a sami powiadacie, że nikt go nie widział przynajmniej od dawnego czasu?
— To prawda — rzekł Kuba z powagą — ale czegoż ludzie nie wiedzą. I Pana Boga nikt nie widział, a przecież ludzie go znają; bo to, mój Stachu, ludzka powieść pewniejsza często jak własne uszy i oczy.
— Już to ja widzę, Stachu — podchwycił Antek — że wam trudno uwierzyć w góralskie baje, to będziecie mogli przekonać się o prawdzie sami, wszak Straszny Strzelec, pamiętacie, obiecał się wam jeszcze pokazać.
— Dobrze mówicie — zawołałem — od niego samego najlepiej o nim się dowiem.
— I nam powiecie.
— A tymczasem pora spać juhasy! — zawołało kilka głosów.
— Spać! spać! — powtórzył chór liczniejszy. Po chwili ognisko samotnie już dogorywało.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.