Rycerze mroku/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
SPOTKANIE.

Nazajutrz, gdy się dość późno obudził Welski, spostrzegł, iż jego gospodarz, pan Wawrzon, nie tylko ma minę zakłopotaną i smutną, lecz, że jego czoło zdobi piękny guz — pamiątka po wczorajszej sprzeczce małżeńskiej. Nie musiała między małżonkami jeszcze nastąpić zgoda, mimo pozostawienia ich sam na sam, bo drzwi od kuchenki wciąż były zamknięte a Balas, raz po raz, zbliżał się do nich, stukał i przemawiał jaknajsłodszym głosem.
— Te Lucka! Chorobo... otwórz...
Z za drzwi niezmiennie brzmiała odpowiedź.
— Ostaw, draniu, w spokoju! Ostaw... pókim dobra...
— Nie da sobie lemona nasadzić! — z głębokim żalem oświadczył małżonek, rozumiejąc pod „lemonem“ upiększenie najdroższej Lucki siniakiem pod oko — nie da... i odegrać się nie da!... A ja, stary fartowiec, chodzić muszę nabity... — pokiwał z oburzeniem głową, wskazując na swój siniak — jak się wczora zamkła, tak do dzisia trzyma... Toć u siebie drzwi łamać nie mogę, zara się zrobi raban i gospodarz na zbity łeb wyleje — wyjaśnił przyczynę swej bezsilności — cwana baba!
Welski, w tym czasie ubierając się pospiesznie, głębokiem milczeniem zaznaczał, zapewne, swe współczucie dla smutków gospodarza. Ten, ponowił układy:
— Lucka, jakiem chłop szemrany, nic nie zrobię.. Niechaj będzie sztama... Już blizko południe, a tu ani obiadu, ani nic... I gość jest... nawet przy nim nie ładnie, tak się kotłować... No, słyszysz, Lucka?..
— Jak pragniesz wolności, nic nie zrobisz?
— Jak... pragnę! — z wysiłkiem wykrztusił najświętsze, złodziejskie zaklęcie.
— No, pamiętaj!.. A ja się migiem wezmę do roboty!
W kuchence rozległ się brzęk przestawianego naczynia i talerzy, świadczący, iż pani Lucka przystępuje do kulinarnych czynności. Balas, zmęczony długą duchową walką, na skutek której ostateczna nastąpiła kapitulacja i złożenie uroczystej przysięgi, której nie wolno mu było złamać — złodziejski bowiem przesąd głosił, iż niedotrzymanie przysięgi ściąga złe fatum w postaci „wpadnięcia” przy pierwszej wyprawie — siadł na kanapie, sapnął ni to ze złością, ni to z ulgą, zapalił papierosa i dopiero po załatwieniu tych różnorodnych czynności, przypomniał sobie o swoim gościu.
— Te, Fredek, derechtor! — ozwał się przyjaźnie — gdzieżeś to wczora, bez całą nockę, z Mańką flankierował?
Welski nie miał przyczyny przemilczać przygody. W krótkich więc słowach opowiedział gospodarzowi o pobycie w „Mordowni“, o zajściu, jakie wynikło i o niespodziewanej pomocy detektywa. Zataił tylko, oczywiście, ofertę dziewczyny „złączenia się” z nim i wysuniętych przez nią w związku z tem, rozmaitych, co do jego osoby zamierzeń.
— To do tej meliny cię zaciągła dziewucha! — pokręcił głową Balas, kiedy sprawozdanie posłyszał — no... no... Ale czego ten łobuz się ciebie czepił? Głupi jezdem i cościk mi tu nie sztymuje — oświadczył, dziwiąc się niespodziewanej bójce. — Ona powiedziała, coś ty mój przyjaciel... a on jeszcze lazł?. O, psia jego mać, już ja szczeniakowi ziobra policzę!.. — dodał z nagłą złością, znać urażony, iż nawet powaga jego nazwiska nie osłoniła pupila przed napaścią.
Zapalił nowego papierosa, sapnął parę razy, jakby odganiając rozdrażnienie, rozchmurzył czoło i z uśmiechem po chwili rzekł, podmignąwszy okiem:
— Aleś Mańce się spodobał, kiedy się tak klei... Ho... ho... a ona chodzi zawsze ważna. Bierz ją! Będziem... szwagrami... tylko jeno...
Tu zniżył głos, snać nie chcąc być posłyszanym przez żonę i rozpoczął dłuższy wykład.
Wykład ten miał na celu uświadomić należycie Welskiego, jak należy postępować z niewiastą. Na początku zaznaczył pan Balas, że wogóle do kobiet wielkiego przekonania niema, bo „kużda jest szwendocha, lafirynda i flondra.” — Jedynym sposobem utrzymania w ryzie zdradzieckiej płci pięknej było, jego zdaniem — „grzać w schaby, jak się patrzy, albo podlemonić oko.“ Ten ostatni sposób miał być najbardziej niezawodny, bo tak zeszpecona niewiasta, siłą konieczności, musiała siedzieć przez dni parę w domu, nie mogła się mizdrzyć do chłopaków, więc cierpiała podwójną karę.
Jako na egzemplum niewierności kobiecej, powoływał się mentor na przykład swego najlepszego przyjaciela, niejakiego Zaleszczaka, który pragnąc najprzyjemniej czas spędzić w więzieniu i otrzymywać jaknajwięcej „wałówek” — smacznych wiktuałów z miasta, dostarczanie których było obowiązkiem lubych — zaopatrzył się aż w siedem bogdanek — z których po upływie paru miesięcy ani jedna o nim nie pamiętała. Wszystko, dzięki temu, że był w postępowaniu z niemi za łagodny. Wreszcie jednak, przyznawał pan Balas, iż bywają wyjątki, a takim wyjątkiem jest jego małżonka w pierwszym rzędzie. Choć ma wady — bo.. lać się nie da.. a czasem nawet... tego... sama doleje... aleć zawsze kobita sekretna, „swój człowiek” i liczyć na nią można w każdej okoliczności życiowej. Drugim zaś takim wyjątkiem miała być panna Mańka, całkiem z dobrego charakteru do siostry podobna i związek z nią rokował ogromne pomyślności dla jej przyszłego małżonka. — Baba, jak szczyre złoto! — zakończył wykład uderzając Welskiego z przekonaniem w kolano. W czasie tej długiej przemowy, ten ze skupieniem milczał i niestety mocno przekonywujące wywody nie padły na grunt podatny bo... myślał nawet o czem innem zgoła. Od rana mianowicie, powziął zamiar szczerego rozmówienia się z Wawrzonem i nietylko nie pragnął ani zostać jego „szwagrem”, ani złączyć się z panną Mańką, co odwrotnie — niewdzięcznik — przemyśliwał, jakby najrychlej wyrwać się z pod opieki Balasa i jego opuścić dom. Postanowienie to, przyśpieszyła posłyszana od wczorajszej towarzyszki wiadomość, o szykującej się wyprawie i zamierzonem w tej wyprawie i jego w uczestnictwie. Choć jeszcze nie wiedział, co dalej pocznie, jednak milszym mu się wydawał chłód i głód nad pobyt w tem zdradzieckiem, — a na pozór przyjacielskiem otoczeniu. Dobierał właśnie słów, jakby rozmowę rozpocząć najskładniej, a z niej wybrnąć tak, aby nie urazić Balasa, który, bądź co bądź, okazał mu przysługę wielką — już otwierał usta i miał się odezwać, gdy nagle skrzypnęły drzwi od kuchenki, kładąc tamę dalszej rozmowie.
— Obiad....
Na progu ukazała się pani Lucka, niosąc potężną, dymiącą wazę kapuśniaku. Wnet później pojawiły się i inne półmiski oraz butelki „z białą główką.”
Rad nie rad, zasiadł Welski do posiłku, zakrapianego obficie „czyściochą,” odkładając walną rozprawę na później. Długo czekać jeszcze musiał, bo Wawrzon udobruchany najmniej piętnastoma „kielonkami“ — zrobił z małżonką zgodę na dobre, a wyściskując ją raz po raz, żądał, aby ta z powodu takiego święta wychylała z nim nowe kolejki. Już to pić on mógł tęgo, a wlewał w siebie, jak w beczkę. Dopiero po zakończeniu uczty, gdy pani Lucka postawiła na stół bodaj trzecią butelkę alembiku, a sama usunęła się do kuchni — zachęcony pogodnym nastrojem ducha swego gospodarza, postanowił przemówić.
— Słuchaj, Wawrzon! — rozpoczął.
— Wedle czego, niby co? — ten odparł, siedząc rozwalony na krześle.
— Chciałem cię szczerze zapytać, czy masz jakie, co do mojej osoby zamiary?
— Bo, co?
— Sam rozumiem, że nie mogę ci być ciężarem!
— Pewnikiem, żreć nikomu darmo nie dajom! — wyrwał się Balasowi szczery okrzyk.
Welski udał, że nie zwrócił uwagi na brutalne odezwanie się gospodarza.
— Ale, widzisz, ja nie nadaje się zupełnie do takiej „roboty”... jakbyś ty ją sobie wyobrażał!
— A co, znowu frajerstwo wyłazi?
— Może i wyłazi — uśmiechnął się, starając możliwie udobruchać Balasa i zażegnać możliwą kłótnię — tak, doprawdy nie potrafię... — urwał, spostrzegłszy się rychło w czas, iż dodać nie może — być złodziejem... No, jednem słowem, za głupim na podobne przedsięwzięcia... Mam dla ciebie wdzięczność wielką, uratowałeś mnie od śmierci głodowej, schroniłeś u siebie w domu... może kiedy i ja ci się jeszcze na co przydam... Spełnij teraz dobry uczynek do końca.. nie żądaj nic wzamian...
Wawrzon spojrzał dziko na swego gościa. Oczy poczynały mu nabiegać krwią, a kark czerwieniał, co znamionowało rychły wybuch niepohamowanego gniewu. Jakto, uczynił on dla niego niemal tyle, co dla brata, dawał mu piękną dziewczynę, siostrę Lucki, za żonę, a ten śmiał jeszcze grymasić? Pozornie spokojnie słuchał, lecz zaciśnięte usta tłumiły przekleństwa.
— Nie żądaj nic wzamian... — tłumaczył gorąco Welski, nie domyślając się tego, co się w duszy działo gospodarza. — Pragnę opuścić Warszawę, może gdzieś daleko, gdzie mnie nikt nie zna, prędzej znajdę zajęcie. Gdybyś zechciał dopomóc....
— Tak se kombinujes, chol... począł Balas i już miał wybuchnąć, gdy mimo, iż podpity, opanował się nagle i urwał w pół zdania.
Do niespodziewanego opamiętania się, skłoniły Wawrzona dwie przyczyny. Najprzód, jeśli gość dawał do zrozumienia, iż prosi o pożyczkę, nie jest groźny, jest zależny od niego, bo nie otrzymawszy pieniędzy nadal pozostanie. Pozatem, powstrzymał go drugi bardziej jeszcze ważki powód — jeśli wybuchnie, zrobi się awantura i Welski z jego domu raz na zawsze odejdzie — a zabić go, „zrobić na mokro” wszak tu u siebie nie mógł, odejdzie — gdy tymczasem on nie wie, co napleść mu mogła po pijanemu Mańka i czy nie zdradziła, przed tak niepewnym przyjacielem, zamierzonej wyprawy, w której osoba gościa odgrywała również swoją rolę. Opanował się tedy i możliwie spokojnie rzekł, choć szorstkim głosem.
— A no... obaczymy....
— Przysięgam, że wszystko oddam, skoro tylko się trochę dorobię! — tamten tłomaczył.
— Odda! głodomór zatracony!... — mało nie wrzasnął Balas, lecz znów się pohamował.
Czuł jednak, że jeśli choć minut parę dłużej Welski mu będzie zawracał głowę, nie powstrzyma swej pierwotnej, gwałtownej natury i oburzony jego niewdzięcznością — niechaj się dzieje dalej, co chce — święcie, zęby powybija, albo „podlemoni oko.”
— Idź se, trochę poflankierować! — ozwał się pozornie bez sensu.
— Nie rozumiem?
— Idź se, na spacer. Tu, do mnie, jeden kolega, z sekretnym jenteresem przychodzi! — dodał wyjaśniająco.
— Acha! — pojął po swojemu Welski niespodziewany zator w rozmowie, oraz nagłe wyprawienie go na przechadzkę — przeszkadzałbym wam, rozumiem... Ale, nic mi nie odpowiedziałeś?..
Balas usilnie począł skrobać palcem po napisach, zdobiących jego papierośnicę.
— Ano, zawsze przyjaciel byłem — rzekł, nie patrząc gościowi w oczy — to i bende... Wracaj, pogamramy... a tera już se idź...
Podczas, gdy Welski ujmując za kapelusz, myślał, że Wawrzon w rzeczy samej jest wyjątkowo uczynnym człowiekiem — ten, skoro za odchodzącym tylko zatrzasnęły się drzwi, porwał ze stołu talerzyk i cisnął nim z taką siłą o podłogę, iż rozprysł on się na drobne kawałki.

W taki sposób przymusowo wyprawiony z domu przez Balasa, Welski jął bez celu kroczyć przed siebie. Było piękne upalne popołudnie, chodniki roiły się od wystrojonych tłumów, a ruch i gwar uliczny, szczególniej na Krakowskiem, panował, jak za zazwyczaj o tej popołudniowej porze, wielki. Długim szeregiem ciągnęły sznury pojazdów i samochodów, napełniając powietrze rykiem swych sygnałów, chłopcy wykrzykiwali głośno tytuły wieczorowych gazet.
Szedł, w duchu zadowolony, z niedawnej rozmowy i choć rozumiał, że całe to wesele wielkiego miasta nie dla niego — jednak nie wiedzieć czemu, wstąpiła weń jakaś otucha i sądził, że wreszcie ze swego położenia wybrnie. W gruncie rzeczy, niezły chłop był ten Balas. Skoro spostrzegł, iż nie namówi Welskiego do tego życia, które sam prowadził, nietylko nie nalegał, lub nie wykazał niezadowolenia — ale zapewniał jeszcze o swych przyjacielskich uczuciach, więc nie zamierzał odmówić pożyczki. Teraz zastanawia się zapewne, jaką ma mu dać kwotę.
Wprawdzie, nie cieszyła go pomoc z podobnego źródła — domyślał się jakiego pochodzenia pieniądze może posiadać Balas jedynie — lecz innego wyjścia nie widział, a sam sumiennie uspakajał sofizmatem, że skoro raz i tak już z takiej pomocy skorzystał, parę złotych mniej, lub więcej różnicy nie zrobi. Zresztą, zamierzał tą kwotę wraz z należnością za pobyt u Wawrzona, odesłać, gdy tylko zapracuje pieniądze — gdyż za uzyskaną pożyczkę zamyślił wyjechać gdziekolwiek, byle daleko z Warszawy i tam, może pod zmienionem nazwiskiem, szukać pracy, nie cofając się nawet przed fizycznym zarobkiem.
Tak medytując, szedł zamyślony i nie zwracał uwagi, ani dokąd idzie, ani na mijanych przechodniów. Parę wymalowanych dam obrzuciło powłóczystym spojrzeniem, po drodze, jego wysmukłą zgrabną sylwetkę, jakby zachęcając do zawarcia znajomości, lecz i to nie uczyniło na nim wrażenia, może nie spostrzegł nawet tych zachęcających znaków. Dopiero, gdy jakaś dziewczyna jęła natrętnie proponować kupno kwiatów, wtykając niemal wiązankę do ręki — drgnął, rozejrzał się dokoła i stwierdził, że nie wiedząc, jak to się stało, — znalazł się w Alejach.
Doprawdy dziwny to był zbieg okoliczności iż tu właśnie zabłądził, — myślał, przypominając sobie ów pamiętny wieczór... i choć właściwie od tamtej pory nie zmieniło się w jego życiu nic zasadniczo, czuł się dziś wcale inny, mocniejszy i nie tak przerażała go przyszłość.
Przystanął na chwilę, wodząc wzrokiem po ławkach w poszukiwaniu jakiego miejsca, powracać bowiem do Balasa było jeszcze zbyt wcześnie.
Nagle poczuł, jak ktoś delikatnie dotknął jego ramienia.
— Przepraszam...
Odwrócił się gwałtownie — i oniemiał. Przed nim stała wczorajsza nieznajoma, ta sama, której zwrócił, znaleziony na wyścigach woreczek.
— Doprawdy rada jestem, że spotykam — poczęła pierwsza. — Uciekł pan wczoraj tak nagle, nawet podziękować nie zdążyłam...
— Ależ, głupstwo, niema o czem mówić... — bąknął, zmięszany spotkaniem.
— Wcale nie głupstwo, podobna uczciwość jest w naszych czasach wyjątkiem i nie każdyby się na nią zdobył...
— Et, rzecz zupełnie zwykła...
— Co prawda, gdyby pieniądze się nie znalazły, jeszczebym nie zbankrutowała, ani rozpaczała, musiałabym tylko po raz drugi naciągnąć papę...
— Masz też mi co opowiadać! — mało nie krzyknął ze złości, lecz całą siłą woli zmusił się do uprzejmego uśmiechu.
— Tak... ale zacznę od początku... Jestem Rena ...nska... — niewyraźnie wymówiła nazwisko — Zapewne pan słyszał, mój ojciec jest dość znany! Otóż dostałam od niego tysiąc złotych na różne drobiazgi i szłam właśnie do krawcowej, aby sobie coś obstalować, kiedy spotkałam kuzynkę... wie pan, tą panią, z którą wczoraj byłam... Ona jest zwarjowana na punkcie wyścigów, a że samej jej nie wypadało, mnie zaciągnęła niemal siłą... oto wszystko...
— Rzeczywiście, wiem teraz wszystko! — potwierdził pozornie uprzejmie, przeklinając drażniące go coraz bardziej spotkanie — wiem przynajmniej, dodał w duchu, że potrójnym byłem idjotą, oddając pieniądze...
— Dziś zato, aby powtórnie nie zgubić moich kapitałów, taka jestem roztargniona, zaraz zapłaciłam za sukienkę i kupiłam sobie tip top pantofelki... paryski model... ładne prawda, panie znalazco? A oto reszta magnackiej fortuny... — rozwarła torebkę pokazując parę drobniejszych banknotów.
— Winszuję, szczerze winszuję! — rzekł i uchylił kapelusza, zamierzając ją pożegnać.
— O nie, tak zaraz nie puszczę! — oświadczyła, widząc jego ruch — muszę się choć dowiedzieć komu zawdzięczam, tak szczęśliwie zakończenie przygody...
— Jerzy Orwid! — rzucił, nie wiedzieć czemu to samo nazwisko, które wczoraj wymienił detektywowi.
— Pan Jerzy Orwid! — powtórzyła — bardzo dźwięcznie brzmi! Trąci czemś niezwykłem, artystycznem, prawda? Pan musi być człowiekiem niezwykłym, panie Orwid, zaraz to poznałam...
Była tak rozbrajającą w swej wiośnianej krasie dwudziestu lat i z tak przemiłym uśmiechem wypowiedziała frazes ostatni, iż Welski poczuł się całkowicie pokonanym.
— Czemu ja się właściwie dąsam? — pomyślał — albo trzeba było wogóle pieniędzy nie oddawać, albo skoro raz się oddało, należy wykorzystać sposobność pogawędzenia z miłą osóbką. — Czyżby? — odezwał się głośno, znacznie już weselszym tonem.
— Tak, zaraz to poznałam! Ale nie stójmy tutaj, skręćmy do Łazienek! Co prawda, jest pan moim wybawcą a ja niewiastą zupełnie samodzielną, bo panną na wydaniu... i poza papą nie zależę od nikogo, bo mama, kiedy byłam dzieckiem, umarła... ale zawsze, rozumie pan, te głupie przesądy... W Łazienkach wynajdziemy sobie ławkę na uboczu, mam przed kolacją kwadrans czasu i szczerą chęć porozmawiania z panem...
— Dla mnie również będzie to wielką przyjemnością! — zupełnie szczerze teraz oświadczył.
Weszli w jedną z mniej ludnych o tej porze alei parku i gdy zajęli miejsce w cieniu rozłożystego kasztana, panna indagowała dalej.
— Więc, twierdzę, iż jest pan bardzo interesującą osobistością! Czy niedyskrecją byłoby się zapytać o zawód?
— Proszę odgadnąć!
— Mam wrażenie artysta, artysta kinematograficzny...
— Och, nie! — śmiejąc się zaprotestował — literat, tak literat... — wynalazł to zajęcie, uważając, iż skoro do żadnego przyznać się nie można, najbezpieczniej będzie się podszyć pod fach piszącego człowieka.
— Ach, jak to dobrze! Uwielbiam literatów... a co pan tworzy? Powieści? Dużo książek czytam, ale nie napotykałam pańskiego nazwiska..
— Bo jestem dopiero początkującym jegomościem, dopiero mam zamiar zdobyć sławę...
— Zdobędzie pan, zdobędzie, ja to panu przepowiadam... tylko musimy pozostać przyjaciółmi i musi pan mi pisać piękne dedykacje... A jakie szanowny autor, porusza tematy?
— Chce pani? — rzekł, nagle poważniejąc, gdyż mu przyszła dziwna myśl do głowy — opowiem treść, bardzo ciekawego, przynajmniej dla mnie, bardzo ciekawego utworu!
— Świetnie, znakomicie! — zawołała, klasnąwszy w dłonie — chcę być muzą przyszłego wielkiego człowieka, ale czy to zaczerpnięte z przeżyć prawdziwych, czy z fantazji, bo ja lubię tylko prawdziwe przeżycia!..
— O z najprawdziwszych! — odparł zmienionym głosem — zaręczam... proszę posłuchać...
— Cała już zamieniłam się w słuch!
— Powieść więc moja — począł opowiadać — zaczyna się od historji pewnego człowieka, powiedzmy, bardzo uczciwego młodzieńca... Niech pani sobie wyobrazi, iż do Warszawy przybywa podobny młodzian, ongiś wielce zamożny, niemal kresowy magnat, przez zawieruchę rewolucyjną zrujnowany doszczętnie...
— Początek dość zwykły, bo większość moich znajomych, w ten sposób potraciło majątki!
— Proszę, słuchać dalej! Przybywa niemal z niczem i się stara na lewo, na prawo o zajęcie. Jeśli go nie znajdzie, grozi mu nędza i głód. Wreszcie, dzięki protekcji paru wpływowych krewnych, jakich w Warszawie odszukał, otrzymuje skromną posadę, w jednym z banków...
— Wszystko to bardzo piękne, ale powtarzam banalne, drogi panie Orwid — przerwała panna — spodziewałam się po panu czegoś więcej emocjonującego!
— Emocjonującego? Wnet będzie, chwila cierpliwości! Młodzieniec pracuje, jak wół, zdobywa zaufanie zwierzchników, awansuje. Ale w banku jest pewien kasjer, taki starszy, łysy pan, z czerwoną twarzą i dużym brzuszkiem...
— Zupełnie, jak u mojego papy!
— Możliwe... Otóż ten kasjer, wielką przychylnością obdarza młodzieńca... Razu pewnego, otrzymuje kasjer zawiadomienie, iż w sprawach rodzinnych udać się musi na dni parę do Wilna, prosi tedy dyrektora banku, aby wyznaczył bohatera tej opowieści, na jego zastępcę. Tak też się dzieje. W obecności dyrektora kasa zostaje obliczona. Znajduje się w niej czterdzieści tysięcy w jednej paczce, które mają być zarezerwowane na większą wypłatę, po powrocie kasjera oraz kilka tysięcy, przeznaczonych na bieżące wydatki. Po tej formalności, kasjer, znowu w obecności dyrektora, oddaje klucze i wyjeżdża do Wilna, wyjeżdża, odprowadzony przez jednego z urzędników. Nasz bohater zastępuje go, czyni wypłaty z bieżących pieniędzy, nie rozpakowując większej paczki, ponieważ nie jest to niezbędnem i ma być ona dopiero otwartą po powrocie kasjera. Istotnie, po paru dniach, kasjer wraca i pragnie objąć kasę z powrotem. Jest wielkim formalistą, żąda, aby ta czynność, odbyła się również, w obecności dyrektora. Żąda i nastaje. Dyrektor, uśmiechając się z lekka, na ten zbytek ostrożności, przybywa i poleca rozpocząć sprawdzanie. Kasa znajduje się, pozornie, w jak największym porządku, lecz kiedy otwartą zostaje opieczętowana paczka... stwierdzają, przy przeliczeniu... iż z niej brak... połowy... a więc, dwudziestu tysięcy...
— Co takiego? — zawołała panna.
— Acha, poczyna panią zaciekawiać moja opowieść? Tak, brakuje dwudziestu tysięcy! Powstaje niebywały gwałt... awantura... policja... Najwięcej ciska się kasjer... on wszak jest poza podejrzeniami... przybywają detektywi, rozpoczyna się dochodzenie, szczegółowa rewizja... I co pani powie? W tece owego młodzieńca, odnajdują dwie pięciuset złotówki, z których posiadania się nie może wytłomaczyć, bo cała jego pensja wynosi zaledwie nieco więcej, niżli połowę tej sumy, a jest już pod koniec miesiąca!...
— On był złodziejem?
— Nie, nie był on w żadnym wypadku złodziejem i na tem polega cała tragedja! Jemu podrzucono te pieniądze, celem zepchnięcia na niego podejrzeń...
— Więc, kto?
— Historja istotnie wielce tajemnicza! Pieniądze nie mogły zostać wyciągnięte przed wyjazdem kasjera, bo liczono je papierek, po papierku... Nie mogły zostać skradzione przez żadnego z urzędników, bo ogniotrwała kasa była znakomicie zabezpieczona, tajemnicę otwierania jej znało tylko dwóch ludzi — mój bohater i kasjer! Jeno przy pomocy włamania, można się było dostać do wewnątrz... a włamania nie było — wszystkie zamki znajdowały się w jaknajwiększym porządku! Pozostaje wreszcie kasjer... ten jednak klucze oddał i wyjechał z Warszawy!
— Więc, któż ukradł ostatecznie, skoro pan przyjmuje, że młodzieniec był niewinny? Jak pan wybrnął w powieści z tego Conan Doyle‘owskiego zagadnienia?
— Ja przypuszczam — to jest w powieści przypuszcza bohater, że winien był kasjer!
— Co? Kasjer? Człowiek nieposzlakowany? Ponosi pana bujna fantazja! Czem pan to motywuje?
— A ba... jeszcze nie mogę wynaleźć należytego uzasadnienia... dla czytelników! Och, ile czasu, ja sobie nad tem głowę nałamałem!...
— Tedy, autor, nie zakończył jeszcze, z tego powodu swego, dzieła?
— Nie! Lecz myślę należycie rozwiązać tajemniczą historję... Ale, jest i dalszy ciąg!
— Dalszy ciąg? O naprawdę zaciekawiona jestem?
— Młodzieniec, na zasadzie ciążących na nim poszlak, znalezionych banknotów, zostaje aresztowany, oddany pod sąd. Tłomaczy się, powołuje na swą nieskazitelną przeszłość. Zaklina dyrektora banku, by ten go nie gubił i cofnął oskarżenie, gdyż zajść musiał jakiś niepojęty zbieg okoliczności... Nic nie pomaga! Skoro znaleziono przy nim pieniądze — powiada dyrektor — musi być winien! Żal mi bardzo, lecz w podobnych warunkach nikogo, nawet z rodziny mojej, bym nie oszczędził!
Ma miejsce proces, wynik łatwo przewidzieć można!... Sędziowie, mimo przysiąg i protestów naszego bohatera... skazują go na wyrok „łagodny”! Brzmi on — dzięki poprzedniej niekaralności — dwa lata więzienia!... A wie pani, co to znaczą dwa lata więzienia? Boże, jakie to straszne!...
— Ależ, pan się przejmuje! — zawołała, widząc, że teraz opowiada niemal ze łzami w oczach — pan doprawdy jest wielkim artystą... potrafi silne wywrzeć wrażenie... toć i mnie coś chwyta za gardło! Bogu dzięki! iż podobne przygody dziać się mogą tylko w powieści!
— Tak pani sądzi? Hm... zapewne... Więc, dalej... Po tych straszliwych przejściach młodzieniec odbywa swą karę, niby żywy trup, przez cierpienie zobojętniały na wszystko i wszystkich!.. Jeśli czasem zapytuje samego siebie, jakim jest dalszy cel jego egzystencji, to aby wytłomaczyć własne tchórzostwo, wytłomaczyć, czemu sam nie zakończył porachunków z życiem... oszałamia się czy to myślą możliwej rehabilitacji... czy też zemsty nad przewrotnym człowiekiem, bo nie wiedzieć dla czego, za sprawcę swego nieszczęścia, poczytuje kasjera... W takim nastroju trwa dwa lata w więzieniu!
— A później?
— Kiedy wyszedł z za krat, rozpoczyna się najciekawsza część powieści...
— Najciekawsza?
— Tak! Łudzi się przez dni parę na wolności, iż zaczepić się gdzie zdoła, że ktokolwiek, dopomoże mu do otrzymania najskromniejszej posady, że poda rękę, aby podźwignąć... a on wtedy będzie mógł wszcząć kroki, celem wyświetlenia straszliwej tajemnicy. Lecz, niestety, paru nielicznych przyjaciół, odsuwa się odeń ze wstrętem, może ze strachu tylko, bojąc się... skompromitować okazaniem pomocy człowiekowi, co nosi wyrok hańbiący na czole! Och! gdyby był złodziejem i miał, choć skradzione pieniądze, ci ludzie przyjęliby go inaczej, napewno!... Błąka się więc, mój bohater, przez szereg dni, bez dachu nad głową, wreszcie kiedyś, wyczerpany nędzą i brakiem pożywienia, napół omdlały, pada na ławkę w Alejach.... no, powiedzmy, bardzo blisko od tego miejsca, gdzieśmy się spotkali....
— Brawo! doskonale....
— Pada na tą ławkę i śród majaczeń, jako wyjście jedyne... widzi śmierć... w szarych nurtach Wisły! Lecz, niespodziewanie, przechodzi tamtędy złodziej, zawodowy złodziej, a z więzienia jego towarzysz niedoli i ulitowawszy się nad biedakiem, zabiera do siebie....
— Bajeczne... a dalej....
— Cóż, dzięki złodziejskiej opiece... bohater mój nieco przychodzi do siebie, jest oszołomiony, ale syty... Jego wybawca daje do zrozumienia, iż skoro raz mu pomoc okazał, ten winien mu jest wdzięczność... w postaci przystąpienia do złodziejskiego grona! Wprowadza go więc, do sfery przestępców i apaszów... i lada dzień zażąda, by udał się z niemi na jaką „wyprawę”!...
— Niewinnie posądzony ostatecznie złodziejem! Przebajeczny paradoks! Czy w pańskiej powieści figurują apasze?
— Tak!
— Ach, jak ja lubię apaszów! — zachwycała się panna — jacy oni sympatyczni!.. A te ich kobiety, co za temperament, zaraz chwytają za nóż... ostatnio widziałam scenki podobne w obrazie „Męty Paryża”! Nadzwyczajne.....
— Szkoda, żeś nie spotkała się z niemi w życiu! — zauważył w duchu, myśląc nad niezwykłością swej sytuacji. Jemu, należącemu niemal do tego środowiska, ta piękna panna, bezwzględnie pochodząca ze sfer najlepszych, wyrażała swój podziw... dla andrusów!
— A te ich spelunki! — entuzjazmowała się dalej — drogi autorze, toć, aby nadać pozory prawdy tej powieści, musiał pan być kiedy w podobnej spelunce... tam jest okropnie.. strasznie... brr... był pan?
— Byłem! — potwierdził, przypominając sobie wczorajszą scenę w „Mordowni”.
— I pan się nie bał? Chociaż — zniżyła głos — ja już parę razy myślałam, że chętnie wybrałabym się do takiej spelunki, aby zobaczyć, jak tam wygląda....
— Doprawdy? — Welski patrzył na nią, co raz więcej ubawiony.
— Wie pan co? Przebiorę się kiedy za dziewczynę, pożyczę starą sukienkę od pokojówki, poczochram włosy, na szyję założę czerwony szalik... i pójdziemy, zgoda? Czemu pan mi się tak przygląda z uśmiechem? Nie wypada, prawda.? Ba... ja tyle rzeczy robię niewłaściwych... ale... ale..?
Spojrzała na zegarek-bransoletę i zerwała się z ławki gwałtownie.
— Już po ósmej, a ja o ósmej mam kolację! Znów papa będzie się złościł! A tom się zasiedziała! Wszystko przez pana, zbyt interesująco szanowny autor opowiada.... i doprawdy okropnie wzruszający jest temat tej pańskiej powieści.... w takim biedaku, jak ten bohater, mogłabym się zakochać! Proszę, niech pan tem zakończy swój romans, że spotkał on przypadkiem miljonerkę i się z nią ożenił!.. Tak się kończą wszystkie amerykańskie filmy! Świetnie wynalazłam, co?
— Obawiam się — odrzekł poważnie, iż zakończenie byłoby może efektowne, lecz zgoła nie życiowe! Miljarderki, na prawdę, w biedakach się nie zakochują, ani też nie oddają im swej ręki...
— Kto wie, kto wie... ja sądząc po sobie.... Ale, ale, drogi panie Orwid, teraz żegnam, nieodwołalnie! Papa głowę mi urwie! Lecz, tak rozstać się nie możemy! Musi pan mi przyobiecać, że się ze mną spotka, opowie, jak ze swego utworu wybrnął, a gdy wyjdzie książka z druku, pierwszy egzemplarz mi zadedykuje...
— Naturalnie! — odparł, pragnąć ukryć śmiech — naturalnie, słusznie się to należy....
— Więc, kiedy się zobaczymy? Acha! jutro mam krawcową.. to może pojutrze tu... w Łazienkach, o szóstej? Dobrze? Nic niewłaściwego nie robię, że panu wyznaczam randez-vous, bo przecież później, musi pan przyjść do nas z wizytą i przedstawię pana papie... prawda? Ale, ja koniecznie muszę się dowiedzieć, co się z tym młodzieńcem stało... a u nas w domu przeszkadzaliby, wiecznie jakąś starą kuzynką opatrzność przyniesie... zresztą z literatem, o bo pan będzie sławnym literatem, pokazać się wypada....
— Oczywiście....
— A na zakończenie oświadczę, że chętnie byłabym poświęciła nie tysiąc złotych, ale dwa tysiące... o ja nie dbam o pieniążki... za tak miłą pogawędkę, jak dziś z panem... Ale... sza.... kuzynka mi mówiła, że mężczyzn psuć nie wolno... Teraz piękne pa... i proszę pamiętać, żeśmy się na pojutrze umówili...
Odwróciła się i skinąwszy wesoło na pożegnanie ręką, znikła na skręcie aleji.
— Kochany trzpiot! — z rozrzewnieniem wyszeptał Welski, spoglądając za oddalającą się zgrabną postacią panny — kochany trzpiot! — Czy ujrzymy się kiedy jeszcze? Zapewne nie, bo na spotkanie, z góry wiem, iż nie przyjdę! Po co? W jakim celu? Lecz czy domyślisz się, choć na chwilę, jak blizko otarłaś się o ten świat, którym się tak rozrzewniasz w powieści, a zachwycasz w kinie? W rzeczywistości, o przekonany jestem, odwróciłabyś się odemnie z niesmakiem....

— Znakomita jest... przypominał sobie, powracając do domu poszczególne fragmenty rozmowy — znakomita i nadzwyczaj łatwo rozwiązuje wszelkie skomplikowane zagadnienia.. Tak, doskonałe to byłoby wyjście z dzisiejszej mojej sytuacji, napotkać miljarderkę i się z nią ożenić. O, jak nisko kłanialiby mi się wszyscy, wnet zapomnianoby o wyroku i postarano mnie zrehabilitować... Lecz, niestety, takiej nie znajdę.. szkoda, żem, jej nie zaproponował, zgodziłaby się napewno! — dodał z gorzką ironją. Kim być może? — zastanawiał się dalej — tak niewyraźnie bąknęła nazwisko, że nie zdołałem posłyszeć. Zapewne córka bogatego przemysłowca i to bardzo bogatego bo znać, iż pieniądze nie grają roli w jej życiu... sama przyznała, iż strata tysiąca byłaby dla niej błahostką... „raz jeszcze naciągnęłabym papę“ — przedrzeźnił, wyrzucając sobie pospieszny zwrot zguby... Lecz nie, powiem teraz szczerze, iż nie żałuję — snuł dalej wątek swych rozumowań — nie żałuję... przynajmniej, choć stoję nad brzegiem przepaści, nic sobie nie mam do zarzucenia i dziś śmiało jej mogłem spoglądać w oczy... Nie żałuję...
Ściemniło się już zupełnie i Bednarska, w którą skręcał, tonęła w mroku.
Gdzie nie gdzie, połyskiwały tylko światełka latarni ulicznych, a ulica była pusta i nie widać było przechodniów.
Gdy tak szedł zatopiony w dumaniach, jakiś człowiek, wychyliwszy się z ciemnej wnęki, cicho, niby kot, postępował za nim. Rozejrzał się parę razy, a spostrzegając, że wokół chwilowo niema żywej duszy, pobiegł szybko, uniósł ręką uzbrojoną w jakiś ciężki przedmiot nad głową Welskiego i uderzył z całej mocy.
Welski, jęknął głucho, zwalił się na bruk, a zdradziecki napastnik zamierzał powtórny zadać cios, gdy nagle od strony Krakowskiego zabrzmiały pospieszne kroki...
— Chyba i tak ma dość.... mruknął, spojrzawszy na leżącego. Pędem pobiegł w dół, w kierunku Wisły, i zginął, jak cień, w mroku.

Gdy Welski otworzył oczy, pochylała się nad nim jakaś znajoma postać.
— Bogu dzięki! — posłyszał głos Dena — kapelusz osłabił siłę uderzenia, inaczej.....
Z trudem odzyskiwał przytomność.
— Ktoś na mnie napadł.... mówił, jakby teraz dopiero zdając sobie sprawę z wypadku — ale dla czego?... co to miało znaczyć?
— Bardzo proste! — spokojnie wyjaśnił detektyw — nie udało się wczoraj, dziś znowu powtórzono próbę.
Jeszcze nie rozumiał. Tymczasem detektyw pomógł mu wstać i oglądał poranioną głowę.
— Na szczęście — tylko powierzchowne skaleczenie — skończy się na silnym bólu głowy i porządnym guzie!
— Lecz kto....
— Ma pan potężnych wrogów — wyjaśniał Den — którzy pragną się z panem możliwie rychło załatwić. Dla mnie, wszystko jest jasnem.
— Cóż to za wrogowie? Przecież nikomu nic złego nie uczyniłem? Skąd pan wogóle coś wie o mnie i tu się znalazł?
Detektyw spojrzał mu bystro w oczy.
— Tym razem proszę nie kłamać! Pan nie nazywa się Orwid?
Welski nie zaprzeczał więcej.
— Nie!
— Jest pan Welskim?
— Tak... Ale...
— I pocóż było nie powiedzieć wczoraj odrazu! — żywo zawołał detektyw, nie dając mu wyrazić zadziwienia z posiadanych przez Dena o jego osobie wiadomości — uniknąłby pan bardzo wielu przykrości, może nawet nie mieszkałby już u Balasa... Wszak u niego pan mieszka?
— Tak.... lecz doprawdy....
— Proszę nie przerywać! Czas nagli. Pan zaraz uda się do domu i nałoży sobie porządny opatrunek na głowę, ja zaś dziś jeszcze muszę popracować dużo w pańskiej sprawie, aby go na przyszłość ochronić od przygód podobnych. Powiem tylko krótko — ma pan potężnych nieprzyjaciół — Leszczyca i Bilukiewicza...
— Leszczyca... i.. Bilukiewicza? — powtórzył.
— Tak! Pan nic nie wie o testamencie?
— O jakim testamencie?
— Domyślałem się tego! Pański stryj Podbereski zapisał panu, umierając swój majątek. Na zapis poluje Leszczyc przy pomocy Bilukiewicza... Reszty powinien pan się domyślić, jak również pojąć, skąd spadły na niego wszystkie dotychczasowe nieszczęścia... i owa historja w banku....
— A... a.... doznał takiego olśnienia, jakby spostrzegając nowe jakieś odkryte światy... Boże! więc to tak... i pan jest na tropie....
— Pracuję z polecenia rejenta Smulskiego, u którego zdeponowano testament... Zresztą, zainteresował mnie sam pański proces... Lecz obecnie dość...
— Czy zebrał pan przeciw nim dowody?
Detektyw uśmiechnął się lekko.
— Powiedziałem — na dzisiaj dość!... Proszę teraz pójść się położyć do łóżka i być u mnie jutro o piątej popołudniu, lub nawet rano o jedenastej... jeśli pan, jak sądzę, rychło pragnie opuścić Balasa... Wynajdziemy inne mieszkanie!
— Tylko jeszcze...
Detektyw widocznie uważał, że chwilowo niema nic więcej ciekawego do opowiedzenia i zapewne spieszył się bardzo, bo nie zważając na rozpaczliwe wykrzykniki Welskiego — szybko się oddalił — pozostawiwszy mu na pociechę, swój bilet wizytowy z dokładnie napisanym adresem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.