Pani Walewska/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Pani Walewska
Podtytuł Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Rozmowa z panią de Vauban dodała pani Walewskiej otuchy i pewności siebie. Wyspowiadała się przed hrabiną z nurtujących ją obaw, dla każdego słowa, każdego zdania znalazła, jeżeli nie oddźwięk to przynajmniej wyrozumienie, a bodaj pobłażliwość, zrzuciła cały ciężar tłoczących myśli i spokojniej jęła patrzeć w przyszłość.
Pani de Vauban dotrzymała danych przyrzeczeń. Opiekę swoją rozciągnęła tak niepostrzeżenie, że szambelanowa jeszcze tego samego dnia, dzięki wpływowi hrabiny, została odrazu wyzwoloną i z pod dokuczliwej kontroli męża i z natrętnych uwag księżnej.
Szambelan, zdradzający dotąd nieprzezwyciężoną niechęć ku pani de Vauban i pomawiający ją o intrygi na rzecz „blachy“, o sprzyjanie Bourbonom, nawet nie próbował się opierać rządom hrabiny.
A rządy te powstały tak szybko, iż pani Walewska jeszcze tego samego wieczora nie byłaby w stanie wyobrazić sobie życia bez czułej, wyrozumiałej, pobłażliwej na lada grymas, hrabiny.
Pani de Vauban nie odstępowała na krok szambelanowej, uprzedzała każdą jej myśl. Wystarczyło jedno słowo pani Walewskiej, aby hrabina jaknajenergiczniej zapowiedziała służbie, że szambelanowa nikogo nie przyjmuje, — jedno skrzywienie się na zbliżający się skrzyp pantofli pana Anastazego, stawiało hrabinę na nogi i zatrzymywało szambelana u drzwi.
Dość było pani Walewskiej wyrazić się z powątpiewaniem o szafirowej sukni, do wdziania której tak usilnie namawiała szambelanowę księżna, aby pani de Vauban najuroczyściej przyznała, że suknia jest za jaskrawą, nadto rzucającą się w oczy i że jedynie kolor czarny będzie najlepszą i najwygodniejszą oprawą wdzięków szambelanowej, a zarazem i tłumaczem powagi, w jaką pani Walewska gotowała się uzbroić.
Z godziny na godzinę zaufanie szambelanowej do hrabiny rosło, tak, że gdy późnym wieczorem pani de Vauban zaczęła gotować się do odjazdu, pani Walewska ze szczerym żalem się z nią rozstawała, zaklinając ją po kilkakroć, aby dotrzymała przyrzeczenia i przybyła nazajutrz, dla towarzyszenia jej na obiedzie u księcia Borghese.
Po oddaleniu się hrabiny, gdy szambelanowa przebiegała myślą historję przebytego dnia, gdy wspominała, że tak niedawno żywiła mimowolne uprzedzenie do pani de Vauban, że bez złośliwego uśmiechu nie umiała wymienić jej nazwiska, czuła jakąś wewnętrzną skruchę, coś jakby wyrzut sumienia dręczył panią Walewskę.
Była przecież tak niesprawiedliwą, tak powierzchownemu sądowi dała się uwieść, tak lekkomyślnie, tak krzywdząco o niej się odzywała! Prawda, niepodobna zaprzeczyć pewnych faktów.
Dziwne stanowisko pana de Vauban, jego uprzejmość dla księcia Józefa, a potem te różnorodne historje.. Kto wie po czyjej stronie wina. Życie układa się niekiedy tak osobliwie! Plotka tak łatwo czepia się kobiety!... Na samej sobie żywy miała przykład. Unikała cienia, nawet myśli złej nie dopuszczała do siebie — a jednak, ileż słów zużyć musiała, ileż przysiąg, aby bodaj tę dobrą, szlachetną hrabinę przekonać, że w Gorajskim ceniła przyjaciela, że bolała mocno nad jego niefortunnym afektem, że może czuła się winną mimowolnej zalotności, miłości jednak ku niemu nie żywiła i że wogóle, ani pustka walewicka, ani niedobrane małżeństwo nie rozbudziło w niej ani pożądania wzruszeń, ani tęsknot za sentymentami.
Ta jedynie podejrzliwość, nieufność pani de Vauban, to jej krzyżowe badanie o Gorajskiego, wydało się szambelanowej niezrozumiałem i śmiesznie natrętnem — bo zresztą widziała w hrabinie tylko odzwierciedlenie własnych poglądów, wyobrażeń, myśli. Odzwierciedlenie tak silne, tak wszechstronnie dokładne, że pani Walewskiej zdawało się, iż lata przebyła z hrabiną, że znalazła nareszcie tę oddaną sobie całem sercem przyjaciółkę, że odtąd kończy się jej osamotnienie, że w każdej chwili ma i pomoc, i radę, i uścisk szczery.
Pani Walewska pożądała oddawna takiej przyjaźni. Długi, czas, będąc jeszcze na pensji, garnęła się do Żanetki Radziwiłłówny, którą księżna Dominikowa dla wykształcenia manier i nabrania tonu francuskiego na ostatni kurs była oddała. Lecz Żanetka, mimo całego wylania dla szambelanowej, miewała chwile, że krew Radziwiłłów mroziła zapały podupadłej starościanki gostyńskiej, a nadto nie lubiła ani rozmyślań długich, ani dalekich widnokręgów.
W najpyszniejszych kopersztychach, które przełożona uczennicom swym oglądać nakazywała dla kształcenia dobrego smaku, Żanetka zawsze upatrywała śmieszną stronę i żartami zbywała gorące zachwyty pani Walewskiej. Tam gdzie ta ostatnia widziała sposobność do zastanowienia, Żanetka znajdywała okazję do figla.
Ta różnica usposobień możeby nawet nie przeszkodziła zupełnemu zbrataniu się tych dwóch młodziutkich serc, gdyby nie rozdział szybki i przepaść, dzieląca dworek szlachecki od magnackiej rezydencji.
Spotkanie niespodziewane dwóch przyjaciółek po kilkoletniem niewidzeniu, mimo całą pozorną serdeczność, upewniło jeno szambelanowę, że choć zbliżyła się do Radziwiłłów, jednak z myślami, usposobieniem odstała od Żanetki, a teraz trudniej jeszcze niż dawniej mogła ją rozumieć, że ta młodość, która je łączyła, zaczyna je dzielić.
To spotkanie upewniło tylko panią Walewskę, iż idealizowana w oddaleniu Żanetka, zawiodła ją, i nie próbowała nawet wniknąć w duszę przyjaciółki, a dawne zaufnie silniejszemu więzami wzmocnić.
Śród tego opuszczenia, niepewności, w chwili pragnienia cieplejszego słowa, zjawiła się pani de Vauban.
Pani Walewskiej przychodziło na myśl, że hrabina musiała mieć w tem swój cel ukryty, że przywiodło ją coś więcej niż owa mglista sympatja, szambelanowa prawie czytała w twarzy pani de Vauban nieszczerość, rozpoznawała w głosie hrabiny fałszywe tony, widziała każde drgnięcie jej powiek, każdy uśmiech, spojrzenie, dotknięcie zimnej, wilgotnej ręki, a mimo to, nie wahała się całem sercem odpowiedzieć na przyjaźń hrabiny.
Panią Walewskę paliło pragnienie wypowiedzenia się, znalezienia echa dla swych myśli, obaw. Nie pytała, czy ten, kto jej podaje napój ożywczy, ma w tem ukryty zamiar, czy ręką jego kieruje wyrachowanie, wychyliła do dna czarę i poczuła ulgę. Była sama, opuszczona, skrępowana małostkowością męża, wtrącającego się do każdego sepecika, każdego puzderka — aż nareszcie, dzięki pomocy nieocenionej hrabiny, mogła odetchnąć pełną piersią. Wczoraj jeszcze obawiać się musiała kamerdynera mężowskiego, posiadającego wpływ na pana Anastazego i umiejącego wpływem tym nieraz dokuczyć, teraz była panią i to zawdzięczając pani de Vauban.
Jakich sposobów użyła hrabina, aby zapewnić szambelanowej zupełną samodzielność, pani Walewska nie próbowała odgadnąć. Wiedziała tylko, że pani de Vauban odbyła trzy długie rozprawy z panem Anastazym, że w rozprawach tych brała udział i księżna, i pan Ksawery, a zresztą rezultat był dla szambelanowej tak doniosłym, że nie miała ochoty wypytywać się o sposoby użyte dla jego osiągnięcia.
Po tym dniu pełnym wrażeń i zmian, pani Walewska zerwała się wcześniej niż zwykle z posłania, narzuciła ciepły pudermantel i jęła się krzątać po gotowalni, żartując i przekomarzając się ze służebną i raz po raz próbując, czy, zapewniona jej przez hrabinę, samodzielność trwa jeszcze. Sposobności ku temu było niemało. Więc Baptyście, zapytującemu w imieniu pana Anastazego, czy można podawać pierwsze śniadanie odpowiedziała, że spożyje je u siebie, — Jouberta, przywołanego na życzenie męża, poleciła odprawić, — nie przyjęła przybyłej z wizytą pani Ksawerowej, portrety dwóch swoich poprzedniczek, żon pana Anastazego, kazała wynieść ze swego saloniku i zawiesić w jadalni. Jedna tylko okoliczność zwarzyła na chwilę usposobienie szambelanowej, oto podano jej olbrzymi bukiet fijołków z wyjaśnieniem, że przyniósł go do pałacu grenadjer gwardji, a pan Walewski żonie go odsyła.
Szambelanowa bez wahania kazała bukiet zwrócić grenadjerowi z oświadczeniem, że jest cierpiącą i że zapachu fijołków nie znosi.
Gdy służebna z bukietem odeszła, pani Walewska żałowała prawie swej porywczości, będąc przekonaną, iż pan Anastazy nie dopuści do takiej odpowiedzi.
Tymczasem służebna powróciła z wiadomością, iż „jaśnie oświecony pan“ skrzywił się, lecz bez namysłu polecił wykonać co do joty rozporządzenie żony.
Pani Walewska ledwie uszom własnym uwierzyć mogła, po dwakroć żądała od służebnej dokładnego opowiedzenia najdrobniejszych szczegółów, towarzyszących tej odpowiedzi pana Anastazego, aż do zafrasowanej miny grenadjera gwardzisty.
Szambelanowę ogarnęło nieznane jej dotąd samopoczucie woli, a z nią razem coś jakby wdzięczność dla męża, że uszanował jej życzenie, że nie starał się, wbrew swemu zwyczajowi, bodaj formy odpowiedzi zmienić.
Po tej chmurze małej, twarzyczka pani Walewskiej rozpromieniła się spokojem i zaufaniem. Myśl o czekającym ją obiedzie u księcia Borghese nawet jej nie zajmowała. Nie będzie wszak samą, bo pani de Vauban obiecała jej towarzyszyć, a z nią może spokojnie spojrzeć w oczy nawet regimentowi takich Duroców. Nadto, ma wolę, ma swobodę ruchów, a więc niezawodny środek uwolnienia się od tych wynurzeń. Gdyby zaś cesarz... w takim razie powie mu szczerze, co myśli, jednem słowem przetnie wątpliwości, spodziewania! A on — nadto jest rycerskim, nadto wysoko musi nosić głowę, nadto hardo patrzeć, by nie okazać się wspaniałomyślnym, szlachetnym!... Kto wie, a jeżeli sposobność się nadarzy, powie o Pawełku. Szlufy kapitańskie należą mu się oddawna, w legji od dwóch lat dowodzi kompanją, do awansu przedstawiono go już przed reorganizacją, a zatwierdzenia niema! Ach! Jeżeliby mogła! Co to byłaby za radość... Powiedziałaby cesarzowi — najjaśniejszy panie — albo po prostu — sire... nie o łaskę proszę, lecz o wymiar sprawiedliwości — lub — sire, pozwól wstawić się za jednym z twych oficerów!
Szambelanowa roześmiała się z całego serca do tej myśli! Niech tylko znajdzie się okazja, — powie — musi powiedzieć. A toż Pawełek się ucieszy!
Panią Walewskę ta oddawna nie zaznawana pogoda — rozmarzyła. Siadła do klawikordu, wzięła kilka taktów i zaczęła nucić swywolną piosenkę francuską.
Głos szambelanowej z początku cichy, nieśmiały, wyrywał się z piersi coraz pełniej, coraz silniej, aż spłynął metalicznym dźwiękiem. Piosnka niewinna, swywolna, lotna jak motyl, rozpływała się tonami coraz głębszemi, coraz dłuższemi, smutniejszemi. Usta szambelanowej powtarzały puste wyrazy piosenki, a melodja jej zdawała się być spowiedzią duszy, spowiedzią mimowolną, odruchową.
W śpiewie pani Walewskiej było i coś z dumki prostaczej, brzmiącej nieświadomą tęsknotą i coś z zawodzenia ptaszyny, ukrytej w gąszczu leśnym. Słońce bije złotymi warkoczami, ziemia oddycha pełną piersią rozwiniętej zieleni, a ptaszyna zawodzi rzewnie i zwierza się echu ze swych jakichś nieuchwytnych, nieodgadniętych żalów, które mimo jej woli drżą w każdym trylu.
Pani Walewska śpiewała, nie rozumiejąc dlaczego zjawiła się jej przed oczyma wyrazista twarz księcia Ornano, dlaczego głos porucznika bił ku niej tajemniczym szeptem, dlaczego Gorajski ukazywał się jej i przemawiał słowami, wyrzeczonemi przez Duroca, dlaczego dworek kiernoski lśnił, a srebrzył się w widzeniu jakąś szatą wielkopańską, dlaczego lipy walewickie aż z tak daleka słały jej swe ciche szelesty.
Cichy śmiech hrabiny de Vauban spłoszył panią Walewskę. Zerwała się od klawikordu zarumieniona, prawie zawstydzona i jęła witać hrabinę.
— Śpiewasz jak pasterka! Bardzo piękny dar!...
— Ach — dla zabicia czasu!...
— Przeciwnie, wysłuchałam całego, niezmiernie romansowy ton, poetyczny powiem!...
— Nie mówmy o tem. Dobrze, że pani już przyszła, jestem niezmiernie rada... Wyznam pani szczerze, iż dzisiaj obawiałam się, czy jej dobroć niezasłużona nie była snem.
Pani de Vauban, uczuła się wzruszoną tem oświadczeniem.
— Nie wyobrażasz sobie, jaka to dla mnie przyjemność! Marzyłam zawsze mieć cię taką dla siebie!... No, mamy jeszcze godzinę czasu. Rozporządziłam się, aby przywieziono mi toaletę do ciebie, byłoby dla mnie nieznośnem rozstawać się znów!
— Nie wiem, jak mam dziękować!
— Drogie dziecko, to ja powinnam tobie raczej... Mów mi o sobie! Chcę wiedzieć o wszystkiem, co myślałaś, robiłaś!... O wszystkiem! Powróciwszy do domu, uczułam trwogę. Bałam się, czy, po namyśle, nie poczytasz mnie za dziwaczkę, czy nie zrazi cię moje natręctwo, moje pragnienie dojścia od razu do serdeczności!... Ja sama nie poznaję siebie!... Wystaw sobie, nie wierzyłam w przyjaźń dwóch kobiet i z nikim nie próbowałam uchylić tego przekonania. W naszym świecie tyle obłudy, tyle udania! Tyś mnie pociągała od pierwszego poznania, byłaś wówczas tak szczerze dziecinną, pamiętasz, u Potockich, czy u Gutakowskich — byłaś dopiero co po ślubie!...
— U Wojczyńskich! — poprawiła delikatnie szambelanowa, której ni stąd ni z owad przyszła na myśl chwila, kiedy, przy zapoznawaniu się z panią de Vauban, ta ostatnia ledwie jej raczyła skinąć głową, a zmierzywszy całą postać szambelanowej od góry do dołu, odwróciła się w inną stronę salonu.
— Ależ naturalnie, u Wojczyńskich! Chwila ta nie mogła mi nigdy wyjść z pamięci. Czułam do ciebie coś, co się nie da określić!...
Hrabina mocno wyciśniętym pocałunkiem zakończyła to wspomnienie i jęła zasypywać szambelanowę pytaniami.
Pani Walewska w kilku wyrazach wyspowiadała się ze wszystkich swoich rannych zdarzeń, sprawę bukietu zostawiwszy na ostatek.
Hrabina z całem skupieniem słuchała zwierzeń szambelanowej, łaskawie im potakując, dopiero na wiadomość o odprawie danej gwardziście, zasmuciła się nagle i westchnęła.
Panią Walewskę ta cicha odpowiedź zmieszała — pospieszyła więc się usprawiedliwić.
— Mogłamże postąpić inaczej?! Nawet nie pytałam, kto go przysłał. Nie chcę tych hołdów, ani nie mam prawa ich przyjmować!...
— Tak, ale kwiatów nie odrzuca się nigdy!
— Nigdy!?
— Tak, moja najdroższa, bo kwiat to nietylko pamięć, przypomnienie, ale i cały szacunek, uczczenie! Nie wiem, gdziem czytała o tem, że najsrożsi bożkowie kwiaty mieli za najmilszą ofiarę! Podobno okrutne, nieubłagane oczy Gorgon na widok kwiatu roztapiały swe śmiertelne spojrzenia! Kwiat swem dotknięciem hołduje, kwiat nie może zadrasnąć, on jest czystym nawet i wtedy, gdy go ludzie usiłują użyć za tłumacza swych własnych, ludzkich myśli! Kwiat zawsze wieje szlachectwem natury, zawsze przywodzi piękno...
— Lecz niekiedy kryje truciznę, odurza!
Hrabina przymrużyła swe szkliste, podkrążone sinemi obwódkami oczy.
— Jeżeli kto się z nim nie potrafi obchodzić, jeżeli zostawia się go w sypialni zamkniętej szczelnie, jeżeli szuka się w nim rozmyślnie tego, czem istotnie nie jest!
— Nie przeczę, ale nie mogłam dla siebie samej...
— Bardzo, bardzo niedobrze!
— Obawiałam się, żeby nie znaleźć w bukiecie nowego listu!
— Po cóż go miałabyś szukać! — odparła sucho pani de Vauban.
— Nie przeczę, lecz gdyby mimowoli!? — broniła się jeszcze pani Walewska.
— Więc jeszcze jest wyjście. Można udać, że listu się nie odebrało, nie znalazło, nie czytało!...
— Tak, prawda! Choć udać niezawsze łatwo!
— Ale trzeba, trzeba, moje dziecko! Swoją drogą admiruję twoją flegmę... więc nawet nie zaciekawiało cię, kto bukiet przysyła!...
— Owszem, bardzo! — przyznała się szambelanowa. — Tylko nie śmiałam się pytać, drżąc, aby nie usłyszeć imienia...
— Czyjego!?
— Cesarza.
Hrabina poruszyła się niecierpliwie.
— Więc ty bałaś się, żeby cię nie spotkał taki zaszczyt!... Bałaś się tego zaiste pięknego czynu! Daruj, lecz tu cię nie rozumię! Wiesz, że wasz cesarz nie przestanie być dla mnie nigdy tylko generałem Buonaparte, ale to z jego strony bardzo podniosłe! Bądź co bądź, jest dzisiaj uosobieniem siły!... I oto, ten mocarz, władzca, którego twój własny kraj za półboga okrzyczał, korzy się, szuka kwiatu, tak, bo on jeden może tylko być drogmanem, on jeden wypowiedzieć jest w stanie myśl cesarza, on znaczy więcej niż tysiące sług, niż miljony, gotowe umrzeć na jedno jego brwi ściągnięcie, niż lasy bagnetów, niż ta cała siła, która posadami tronów trzęsie. Jakie to poetyczne!... Powiedz, czy taki hołd, taki zaszczyt, taka cześć oddana ci, doprawdy może być niemiłą, niepociągającą... ubliżającą!?
Pani Walewska potarła niespokojnie czoło, jakby cisnące się myśli odpędzając.
— Nie wiem sama!
— Widzisz, już cię zdejmują wątpliwości! Tak — tak, kwiaty przyjmuje się zawsze i od każdego, ale, stało się. Na przyszłość... będziemy łaskawsi! Chociaż może i dobrze, że nie przyjęłaś bukietu!... Wyobrażam sobie jeżeli pochodził od cesarza. Marszałek melduje...
— Niech pani do mnie tak nie mówi!....
— Dlaczego? Właśnie, drogie dziecko, rzecz godna zastanowienia! Czy wiesz, jestem przekonaną, że twoja odprawa wręcz przeciwny wywrze skutek!
— Jakto?!
— Przecież byłoby to naturalnem! Odrobina świadomości natury ludzkiej! Cesarz powziął ku tobie sympatję — nie przecz — i stara się ją wyrazić!... — Dwór, korona, berło przyzwyczaiły go we wszystkiem znajdywać powolność, tu zaś spotyka opór! Drobna okoliczność, lecz wystarczająca, aby podniecić, aby wywołać postanowienie zwalczenia niechęci!...
Szambelanowa, na ten logiczny wywód, zmieszała się.
— Więc pani przypuszcza...
— Że, gdyby która ze świadomych sztuki wabienia chciała zjednać sobie trwalsze względy, musiałaby niechybnie jak, ty, postępować!...
— Ależ, pani hrabino, chyba moje intencje nie mogą budzić wątpliwości!
— We mnie! Ludzie jednak, nareszcie nie o nich idzie, jeno o skutek, o rezultat!...
— Nie, pani się myli, pani się musi mylić. Inaczej, byłoby to strasznem, okropnem dla mnie! Marszałek nie może mieć złudzeń!...
— Zapewne, tylko, powtarzam, tu mowa o przekorze, o tem, co wszystko trudne do osiągnięcia czyni droższem, więcej pociągającem, milszem!...
W oczach szambelanowej zabłysły łzy. Pani de Vauban pospieszyła złagodzić swe wróżby.
— Drogie dziecko, nie trzeba brać tej sprawy do serca, ani martwić się przedwcześnie! Pragnęłam ci tylko dowieść, że twoja nieprzystępność jest bronią złą, obosieczną, że naprzykład, postąpienie z bukietem było zbyt porywcze!...
— Sama nie wiem!... Nie daję okazji, unikam! Pani hrabino, może się mylę — więc ty radź, mów!...
Pani de Vauban ucałowała szambelanowę.
— Dziękuję ci za to zaufanie, dziękuję z całego serca! Nie trać tylko pewności siebie! Dwór ma odmienne swe prawa, zwyczaje i sposoby zachowania! Mnie słuchaj! Nie imaginujesz sobie, jak mnie gorąco obowiązuje twoje zaufanie. Bądź pewna, że nie dam, nie pozwolę, nie dopuszczę, aby cię skrzywdzono! Tylko musisz mi przyrzec zupełne posłuszeństwo!... Twej zacnej, szlachetnej naturze nie jedno może się wydać dziwnem, sprzecznem z wyobrażeniami — ale to świat inny, zupełnie różny od tego, w którym się wychowałaś! Życie płynie w nim szybko, gwałtownie, ci tylko cało zeń wychodzą, którzy umieją poddać się prądowi i płynąć z nim, odebrać mu część naporu! Tak, tylko ci, którzy płyną, wychodzą cało. Śmiałek, bodaj najodważniejszy, najsilniejszy, a chcący stanąć w poprzek fali — ginie w nurtach!... Lecz nie obawiaj się, masz wszystkie dane, żeby zwyciężyć...
— A czy nie byłoby dobrem wytłumaczyć Anastazemu! Jego opanowały jakieś ambicje! Niezrozumiałe dla mnie! Dotąd nigdy nie zajmował wybitnego stanowiska, a teraz mówi czasem tak, że boję się o niego! Cesarz darzy go szczególniejszem zachowaniem, ale toć pewno przelotna łaskawość. A on na niej buduje największe zaszczyty! Nie powinnam tak do pani mówić, lecz chcę, byś wiedziała o wszystkiem. Anastazy jest cierpiącym, każdą dłuższą recepcję prawie odchorować musi, te wszystkie przyjęcia to dla niego wysiłek, zrujnowanie życia! Do niego trzebaby przemówić! Pani byś to mogła uczynić!... Pani byś umiała! Mnie nie zaufa!...
Hrabina pokręciła głową, a spojrzawszy uważnie na piękną twarzyczkę pani Walewskiej, rzekła z naciskiem:
— Żądasz odemnie rzeczy niemożliwej!
— Gdybyś chciała, mam dowód żywy na sobie, ile twoje wstawiennictwo znaczy!...
— Nie w tym razie!
— Otworzyć mu oczy...
— Mylisz się, drogie dziecko, mąż twój widzi doskonale i, jeżeli wytrwa, kto wie, może pójść bardzo wysoko!...
— I pani uważa to za możliwe!!
— Najzupełniej, tylko, powtarzam, jeżeli wytrwa! Hm! Rzecz to nie łatwa, a ma dane, ma wszystkie dane! Jeszcze z Napoleonem! Patrz na jego otoczenie! Chłopców stajennych, palestrantów wypromował na książąt, na duców! Dlaczegoby tytułów lub pióropusza miał poskąpić tak staremu rodowi, jak Kolumna-Walewskich!?... Byle szambelan wytrwał, byle umiał!...
Pani Walewska próbowała żądać bliższych wyjaśnień co do owych zaszczytów, mogących spaść na męża, lecz pani de Vauban zbyła ją kilku półsłówkami, a spojrzawszy na zegar, stojący na kominku, zakończyła raźno:
— Z tobą lata całe zeszłyby piorunem na gawędce! Dwunasta! Mamy ledwie godzinę czasu na toaletę! Trzeba zadzwonić na służbę!...
Szambelanowa podniosła się ociężale.
— Dałabym wiele, żeby nie jechać.
— A posłuszeństwo?!
— Jeżeli marszałek znów!?
— Ach, i cóż to szkodzi! Pozwól mu, nie przypisuj zbyt wielkiej wagi do jego niezgrabnych komplementów! Weź ton półżartu, półprzyzwolenia, a wyczerpie swoją udaną wytworność!... No, a ja z oka cię nie spuszczę, z każdej sposobności skorzystam, byle ci dopomóc!...
Pani Walewska zadzwoniła na służebnę i poleciła nadewszystko przywołać do gotowalni pokojowę hrabiny i poznosić przywiezione dla pani de Vauban pudła.
Gotowalnia szambelanowej w oka mgnieniu zaroiła się od fraucymeru, śród którego rej wodziło dwóch krawczyków od Jouberta i Gaslon, fryzjer pani de Vauban.
Pani Walewska ze zdumieniem przyglądała się tej ciżbie, kręcącej się z gorączkowym pośpiechem i nie przestającej znosić coraz to nowe pudła, skrzynki i skrzyneczki, a gdy naostatku spostrzegła strzelców, dźwigających wielkie zwierciadło, nie mogła powstrzymać się od uwagi.
— Gdybym przypuszczała, że tyle pani sprawię ambarasu!...
Pani de Vauban uśmiechnęła się dobrodusznie.
— Ach, to bagatela! Mają przynajmniej rozmaitość!... Tylko zajęłam ci, moje dziecko, prawie całą gotowalnię!
— Wystarczy mi zupełnie salonik!
— Doskonale! Widzisz, moje dziecko przyzwyczajenie... bez tych drobiazgów nie mogłabym się obejść!... Zuzanno, ile mamy czasu!?
— Niecałą godzinę!
— Czy aby zdążycie! — zafrasowała się hrabina.
Zuzanna pokręciła niepewnie głową.
Hrabina z determinacją padła na wysunięty przed zwierciadłem fotel.
Marie, pośpiesz się, Łucja ci pomoże! Gaston! Dwa nioby i węzeł!... Pomożesz pani szambelanowej!...
— Dziękuję! Czeszę się sama!...
— Rzeczywiście! Co za przyzwyczajenie!...
— Pani hrabina każe paljową w kwiaty?!
— Cóż znowu, papuzią w muszki! Moje dziecko, nie trać czasu, mamy go bardzo niewiele! Zastrzegam sobie tylko ostatni rzut! Gaston, możesz zapiekać!!...
Pani Walewska przez chwilę przyglądała się rozgrywającej się w jej oczach scenie. Słyszała niejednokrotnie o tajemnicach toalety pani de Vauban, miała żywy dowód na swoim mężu, że toaleta jest sztuką i zadaniem nielada, to atoli, na co teraz patrzyła, przeszło wszelkie wyobrażenia szambelanowej.
Pani de Vauban prawie że unosiła się na rękach swej służby, która z niebywałą wprawą zmieniała na niej peniuary, pudermantle, nieomal do każdej czynności w inną ją strojąc szatę. Od puchowej zarzutki, okrywającej hrabinę, w chwili zwilżania różaną wodą twarzy i rąk, aż do bladoniebieskiego szlafroka, będącego znakiem dla Gastona, że na niego przyszła kolej rozpoczęcia arcydzieła na głowie pani de Vauban, każdy z tych strojów miał nietylko swoje pudło, swój porządek nastąpienia i ustąpienia, ale i swoją służebnę i swój wyłączny zapach.
Hrabina już po trzykroć zmieniała kolor peniuaru, a jeszcze Zuzanna nie skończyła rozkładać na stoliku różnych flakonów, pudełeczek, szkatułek i dziwacznych haczyków, obcążków, nożyków, pędzelków, maści i zwierciadełek.
Skupienie, z jakiem pani Walewska spozierała na te tajemnicze przyrządy, a czynności, zwróciło uwagę pani de Vauban.
Marie! Czas najwyższy! — upomniała hrabina, spoglądając na podane jej przez Zuzannę pudełko z farbami.
— Zdążę!...
Pani de Vauban poruszyła się niespokojnie.
— Tak... ale przytem, wybacz moja droga... teraz nie mogę z tobą rozmawiać...
Szambelanowa zrozumiała delikatną myśl pani de Vauban i wyszła do saloniku. Gdy mijała Łucję, dostrzegła w jej rękach wielkie pukle włosów, przypominających kolor włosów hrabiny.
Pani Walewskiej zrobiło się nieprzyjemnie, sekretu jej posiąść nie chciała, czuła się jakby winną wobec pani de Vauban.
W saloniku czekała na szambelanowę służebna z sepecikiem, zawierającym rodowe kosztowności domu Walewskich.
— Jaśnie oświecony pan przysyła i prosi o wybranie według gustu!
Szambelanowa spojrzała obojętnie na iskrzącą się zawartość sepeciku i, poleciwszy odnieść go mężowi z podziękowaniem, zaczęła się szybko ubierać.
Służebna atoli znów powróciła z sepecikiem.
— Jaśnie oświecony pan prosi, żeby jaśnie oświecona pani wdziała chociaż kolję brylantową!
Pani Walewska odmówiła, służebna odeszła z odpowiedzią. Szambelanowa zdążyła się odziać tymczasem. Naraz, ku wielkiemu przerażeniu usłyszała za drzwiami krztuszenie się pana Anastazego, a w ślad za nim lekkie pukanie.
Marie! Jedno słowo! Bez kolji niepodobna!
— Dziękuję ci, lecz nie potrzeba mi wcale!
— Jakże będziesz wyglądała, trzeba się dostroić! Wszystkie damy będą w koljach — niezawodnie! Proszę cię, nie upieraj się! Zapytaj pani de Vauban!...
— Dobrze, zapytam!...
— Czekamy z księżną w dolnym salonie!
Pani Walewska odetchnęła. Te rodzinne brylanty budziły w niej jakiś nieprzezwyciężony wstręt. Miała je zaledwie kilka razy na sobie, a za każdym razem zdawało jej się, że ściga ją nienawistne spojrzenie obydwóch poprzednich żon pana Anastazego, że brylanty te mają w sobie jakiś chłód grobowy i trupi zapach.
Szambelanowa postanowiła oprzeć się stanowczo życzeniu męża, a chcąc coprędzej zjednać sobie sprzymierzeńca w hrabinie, ujęła za klamkę drzwi, wiodących do gotowalni, gdy w tej samej chwili prawie drzwi otworzyły się i stanęła w nich pani de Vauban.
Szambelanowa spojrzała ku hrabinie i zdumiała się, tak hrabina wydała się jej piękną, wdzięczną, strojną.
Zachwyt pani Walewskiej odbił się tak wyraźnie na jej twarzyczce, że pani de Vauban uśmiechnęła się domyślnie.
— Jakże mnie znajdujesz!?
— Prześlicznie, co za wykwint, co za strój!... Doprawdy nie mogę się dość napatrzeć!...
— I wyobraź sobie w niecałą godzinę!... Zuzanna dokazała nadzwyczajności!... Talent, wielki talent!...
Hrabina postąpiła naprzód, szambelanowa przyglądała się jej z wrastającą uwagą i nie mogła zdobyć się już na przyznanie słuszności pani de Vauban. Działo się w oczach pani Walewskiej coś, czego sama wytłumaczyć sobie nie mogła. Taż sama hrabina, która przed chwilą przyprawiła ją o zachwyt, wydała się jej podobną do starego portretu zwiędłej damy, wiszącego w pokoju męża, ledwie zaś z tem wrażeniem się oswoiła, gdy ów sobowtór portretu przeistoczył się w maskę osadzoną na krzykliwie wystrojonym manekinie.
Pani de Vauban nie spostrzegła tej zmiany we wrażenia szambelanowej i jęła z kolei bacznie przyglądać się pani Walewskiej.
— Hm! Odwróć się, proszę, do światła!... Czarna aksamitna!... Za poważnie!... Coś trzeba koniecznie!... Na szyi za pusto!... Może masz ametysty?... „Szły by ci bardzo“... Musisz mieć ametysty!...
— Nie, za nic!... Pani hrabino, niech mi pani tego nie robi!...
— Lecz ja nie mogę!... Szyja za pusta, ginie!... Rozumiesz, moje dziecko, ginie, a nie powinna ginąć!...
Szambelanowa sięgnęła po mały łańcuszek złoty.
— Wdzieję ten łańcuszek!...
— Upierasz się!... Chociaż, pozwól, mam myśl, to może zrobić wrażenie!... Zuzanno!... Puder!... Będziesz interesującą... czarna suknia, symbol wiary na piersiach, bladość... tylko z oczyma! Wpuszczę ci kropli weneckich!... Rozpłomieniają znakomicie źrenice i nadają oczom rzewność...
Szambelanowa na widok szkatułki z bielidłem otrząsnęła się.
— Nie, dziękuję!...
— Moje dziecko, zrobisz wrażenie!...
— Nie chcę się nikomu podobać!...
— Dobrze, ale powinnaś mieć wyraz! Powinnaś mieć smętek z melancholją!... Krople weneckie z pudrem zrobią niezawodny skutek!...
— Pani hrabino, jeżeli żywisz dla mnie odrobinę przyjaźni, daj mi tak pozostać!
Pani de Vauban próbowała jeszcze przekonać szambelanowę, lecz, natrafiwszy na stanowczy opór, ustąpiła, a nawet podjęła się wziąć stronę pani Walewskiej w razie nalegań męża.
W dolnym salonie pałacu czekał tymczasem pan Anastazy z księżną, śląc co chwila służbę do żony i nalegając o pośpiech, a odwołując się równocześnie do hrabiny. W miarę oczekiwania, niecierpliwość pana Anastazego wzmagała się. Za czwartą zapowiedzią hajduka, iż jaśnie oświecona pani będzie gotową za chwilę dopiero, szambelan żachnął się.
— Takie marudztwo przechodzi pojęcie, ani chybi spóźnimy się!... I powiadam ci, że temu winna ta.. ta...
— Ależ Vaubanka tylko o dobrem myśli dla...
— Czuję od wczoraj! W głowie jej przewraca! Jestem cierpliwy, lecz do czasu. Rządzi się jak u siebie, ale jeżeli tak dłużej potrwa!
Księżna poprawiła niedbale fałdy swej powłóczystej, fijoletowej sukni i odparła obojętnie.
— Jak ci się podoba!
Pan Anastazy spojrzał niepewnie na siostrę.
— Przecież sama mnie namówiłaś, sama mnie zapewniałaś...
— Lecz nie o tem, że Vaubanka w ciągu jednego dnia zdoła sobie pozyskać zaufanie tego twego skarbu walewickiego, albo go przygotować do tak ważnej roli!...
— Tego nie żądam, widzę atoli, iż nauka zaczyna się od lekceważenia mnie, od uporu!
— Vaubanka ma swój cel! Chcąc nakłaniać, musi i ustępować!...
— No, głupstwo się zrobiło! — zakończył porywczo szambelan. — Pani siostra mnie zasypałaś słowami, dałem się uwieść przedłożeniom i teraz żałuję!... Wcale mi owo pośrednictwo nie było potrzebne!...
— Nic łatwiejszego, jak go się pozbyć!
— Mówisz niby, a przy swojem stoisz! Przy takim rzeczy układzie nie my jej, ale ona nas potrzebuje!...
— Zapewne, gdyby żona twoja miała większą świadomość życia i łatwiejsze obycie, kto wie! Sam jesteś winien, trzymałeś ją w zamknięciu, nie pokazywałeś ludziom!...
— Toć pani siostra pierwsza mi doradzałaś!...
— Bom nie przypuszczała, żeby pan brat tak daleko się zaawansował!
— Proszę! Miałem ją może wozić pod „blachę“, albo na „socjetę“!?
— Nie powiem! Gdybyś miał był zamiar usunięcia się raz na zawsze od życia publicznego, wówczas odosobnienie żony byłoby bardzo na miejscu! Dziś, widzisz sam, fatalność chciała, że ona może mieć wpływ!...
— Za wielkiego nie pragnę!...
— Ach, nie trzeba też za daleko posuwać się w dociekaniach! Upodobanie cesarza, zresztą surowego niezmiernie na wszelkie intrygi! Dlaczego nie korzystać, kiedy, zapewniam cię, Talleyrand, sam Talleyrand, kiedy chciałam go wybadać o zamiary względem ciebie, odpowiedział mi najwyraźniej — żadnej wskazówki udzielić pani nie mogę, bo jeden wyraz pani Walewskiej jest zdolny zmienić nawet postanowienie cesarza! — To są słowa pana de Périgord!... Fantazja!... Słabość niewinna!... Marie ma poprostu szczęście! Gdyby więc umiała tylko, mogłaby wiele bardzo uczynić!... Ale, Potocka, wiesz, nieżyczliwa nawet, a i to zaprzysięgła się, iż Marie jest pierwsza podana na damę dworu!...
Pan Anastazy podniósł się na palcach i wydął policzki, twarz szambelana rozchmurzyła się, powieki z oznakami zadowolenia opuściły się ku dołowi.
Szambelan atoli szybko ukrył wrażenie, jakie na nim wiadomość o tym zaszczycie sprawiła i już gotował się do możliwie obojętnej uwagi, że właściwie nic w tem nie widzi nadzwyczajnego dla splendoru rodu Walewskich, gdy do sali weszła pośpiesznie pani de Vauban z szambelanową.
— Ach, jesteście nareszcie! — zawołała z ukontentowaniem księżna.
— Moja wina! Joubert się spóźnił! Witam pana szambelana! Możemy jechać!... Marie pojedzie ze mną!...
— Lecz któż ją wprowadzi do sali!? — oparł się niespodziewanie pan Anastazy.
— Przecież książę Borghese przyjmuje? Zresztą państwo możecie jechać tuż za nami! A my tyle mamy sobie do powiedzenia!
— Tak, tak! — ujęła się księżna za panią de Vauban. — Nie traćmy czasu! Marie, daj, niech cię ucałuję! Drogie dziecko! Z całem sercem, z całem wylaniem jestem dla ciebie!... Admiruję gust, pani hrabino!!
Pani de Vauban z głębokiem przekonaniem o swym wytwornym smaku, wyprostowała się i obróciła się zlekka, pozwalając księżnie ogarnąć całość arcydzieła Jouberta. Księżna Jabłonowska zaś zdążyła już nietylko obsypać szambelanowę pocałunkami, ale nawet nieznacznie dotknąć się ręką sukni hrabiny.
— Wygląda na „ost-indyjski“!!...
— I jest!... Prawdziwy!... Joubert by się nie poważył!...
— Och, zapewne! Świetnie! Zachwycająco, admirować! — przyznała księżna, a nachyliwszy się nieznacznie do hrabiny, dodała półszeptem: — Cóż ona za żałobę wdziała na siebie!!
— Trzeba zaparcia się, aby to wszystko znieść! — odpowiedziała tymże tonem hrabina, a spojrzawszy ku szambelanowej, ozwała się głośno: — Nieprawdaż, że nasza droga Marie bardzo interesująco wygląda?...
— Prześlicznie! Jaka wytworność w tej skromności!
— A jak się ta czarność aksamitu „cieniuje“ przy tej twarzyczce!!... Panie szambelanie, można mu powinszować!!...
Pan Anastazy podszedł z wyszukaną galanterją do żony i pocałował ją w rękę, a nagle tknięty jakąś myślą rzekł cicho, aby go księżna i hrabina nie mogły usłyszeć.
— Znasz moje opinje o „Dąbrowszczykach“... więc gdybyś miała sposobność, wtrąć także!... Z nimi trzeba skończyć!... Powiedz, iż ten cały rząd tymczasowy jest niecierpiany, iż ludzie ci niewiadomo skąd do takich zaszczytów przyszli.
— Ja, ja mam mówić o tem!... Z kim!?...
— Tylko z cesarzem!... Tylko z cesarzem!... Nikomu innemu ani słowa nie zawierzać!... Nie wiadomo, gdzie podstęp! Niejeden by chciał cię badać!... Nawet tej nie ufaj zbytnio... Zdaleka, lepiej zdaleka, nie wypowiadać się!
Szambelan odchrząknął z powagą, rad z samego siebie, że mu się udało przypomnieć żonie o swych politycznych przekonaniach, a zarazem wskazać jej punkt, ku któremu nadewszystko zmierzać powinna.
Pani Walewska równocześnie ledwie zrozumieć mogła, co znaczyły niespodziewane napomnienia męża. Lecz czasu na zapytania nie było, bo księżna, a za nią pani de Vauban nagliły do pośpiechu.
Służebne jęły zarzucać damom szuby, a zawiązywać na głowie chustki i kapturki.
Szambelan spowijał się przy pomocy Baptysty szalami, a otulał futrem.
— Więc jedziemy przodem, Marie!... Pospieszajcie za nami! — zakonkludowała pani de Vauban i wraz z szambelanową zmierzała ku wyjściu. Gdy w tem księżna Jabłonowska zatoczyła się w swej sobolowej szubie i, targana jakiemś rozrzewnieniem, rzuciła się za panią Walewską.
Marie! Pozwól, niech cię ucałuję jeszcze! O, moje drogie dziecko, w każdej chwili życia... pamiętaj, że masz we umie przyjaciółkę, opiekunkę, siostrę!!
Wybuch tej czułości był tak raptownym, tak niespodziewanym, że szambelanowa nawet nie była w stanie odpowiedzieć na uściśnienia i pocałunki, lecz księżna tą widoczną obojętnością nie była wcale zrażona.
— Idź, moje dziecko!... I nie zapominaj! Anastazy!... Odjeżdża!
Na tę uwagę, wypowiedzianą z dramatycznym ruchem ręki, wskazującym na twarzyczkę pani Walewskiej, ledwie wystającą z zamaszystego kaptura, szambelan przysunął się do żony i ostentacyjnie pocałował ją w futrzane obramowanie.
— Zaprzestańcie, bo Marie się zagrzeje! — wmieszała się w porę pani de Vauban.
— Słusznie, słusznie!... Idź moje dziecko, bo się zagrzejesz!... — Idź, idź! — przytakiwał szambelan. — A niech Domagalski da jaśnie oświeconej pani niedźwiedzie na nogi!...
Karoca pani de Vauban mknęła szybko. Szambelanowa ledwie miała czas ochłonąć z wrażenia po tem uroczystem pożegnaniu, a zamienić kilka wyrazów z hrabiną, gdy już znalazła się oko w oko z uśmiechniętym, wyelegantowanym, a przesadnie ugrzecznionym księciem Borghese.
Pani Walewska była onieśmielona gwałtownemi, a niezgrabnemi komplementami księcia, że nie potrafiła na nie znaleźć odpowiedzi. Wyręczyła ją atoli pani de Vauban i nietylko z godnością usprawiedliwiła spóźnienie, lecz zdołała dowiedzieć się od księcia, że cesarz jest spodziewany dopiero za godzinę, a to z powodu przyjazdu gońca od Sebastjaniego, ambasadora cesarskiego w Konstantynopolu.
Wiadomość ta dodała szambelanowej pewności siebie, bo samo przypuszczenie, że lada chwila może spotkać w sali przenikliwy, wskroś przejmujący wzrok cesarza, odbierać zaczęła pani Walewskiej moc panowania nad sobą.
W sali tymczasem czekała ją inna niespodzianka, która na samym wstępie oszołomiła szambelanowę, wprowadziła w stan rozdrażnienia.
Oto, zaledwie ukazała się, wsparta na ramieniu księcia Borghese, gdy z głębi ruszył ku niej zwarty różnobarwny tłum gości księcia Borghese i, szeleszcząc jedwabiami, dzwoniąc ostrogami, a słaniając się, otoczył ją i zasypał powitaniami, zamaszystymi ukłonami, czułemi uściśnieniami, duserami sztucznie ułożonymi, pełnemi zachwytu a uniżenia słowami.
I chyliły się przed panią Walewską głowy przyprószone szronem i hardo nastroszone czupryny i zawile wygładzone peruki.
Marsowe oblicza siliły się na pogodę, grymasy, mające być rzecznikami przyjaźni, czołobitności, uznania, serdeczności, wykrzywiały nawet tak zimne, nieruchome twarze, jak marszałka Davoust, lub tak dumnie spokojne jak Małachowskiego.
Pani Walewska nie umiała sprostać tym uprzejmościom.
Twarzyczka jej biła szkarłatem, oddech zamierał w falującej spazmatycznie piersi, w głowie wirowały, kłębiły się jakieś obawy, jakieś domysły straszne, nieubłaganie jasne, oczywiste, a w stronę szambelanowej szły wciąż wykrzykniki, bezładne powitania, ciche, a szczególniej akcentowane wyrazy.
Toujours exquise! — szeptała mrużąc oczy pani Sobolewska.
— Jawisz nam się niby jutrzenka przede słońcem! — mruczał przed szambelanową imć pan Łubieński.
— Droga Marysieńko, nie imaginujesz sobie, jaka to dla mnie radość! — wykrzykiwała z przejęciem pani Moszyńska.
— Patrzeć na panią, to znaczy być szczęśliwym! — wycedził z godnością Murat, miotąc przed szambelanową trójbarwnemi piórami swego zawadjackiego kapelusza.
— Imć pani szambelanowa dobrodziejka nie przypomina sobie, jestem Breza! — mówił wysoki mężczyzna, z trudem gnąc do ukłonu swój szeroki kark.
— Nie poznajesz Gutakowskiej, dzieckiem cię pamiętam!...
— Mam dla pani ukłon od Żanetki!...
— O, niezmiernie miło!...
— Sługa najniższy!...
— Od tygodnia wybieramy się z wizytą!...
— Pozwól się ucałować; — niestosowne, ale trudno wzbraniać sercu!...
Pani de Vauban, czuwająca poza szambelanową, uznała za właściwe, uwolnić panią Walewskę od tych hołdów i nieznacznie szepnęła kilka słów do księcia Borghese. Ten skinął twierdząco głową i powiódł szambelanowę ku miejscu, gdzie, pod kolumnadą sali stało kilka wysuniętych ku środkowi foteli.
Pani Walewska zajęła wskazane jej miejsce obok pani de Vauban. A tłum gości zachwiał się, rozproszył na chwilę, lecz tylko dlatego, by tem ciaśniejszym pierścieniem otoczyć szambelanowę.
Ta nie mogła już powstrzymać się od uwagi i szepnęła do pani de Vauban:
— Nie rozumiem, skąd to wszystko!?
— Nie rozumiesz? — powtórzyła przeciągle hrabina takim głosem, że szambelanowę dreszcz przeszedł, bo zdało się jej, że pod czaszką słyszy ten sam zimny, a szyderczy głos, że głos pani de Vauban jest tylko echem tamtego.
— Tak! — szepnęła machinalnie szambelanowa.
Hrabina zasłoniła się z lekka wachlarzem, aby ukryć mimowolny uśmiech.
— Dziwi cię, droga przyjaciółko! Cóż chcesz! Ci ludzie udają dwór i próbują iść za spojrzeniem, za myślą swego pana... jeżeli wolisz, spodziewają się w tobie siły, może władzy!...
— Powiadasz pani?!
— Droga Marjo, nie nazywaj mnie panią, bo zdaje mi się jakbyś nie była rada zbliżeniu się naszemu!
— Cóż znowu, więc doprawdy ci ludzie...
— Są bardzo niezgrabni, nieprawdaż!? Bo, mówiąc między nami, trudno wskrzesić świetność Ludwików przy współudziale sans-culottów! Wszak ci wszyscy Francuzi, którzy tutaj są!... To poprostu boli!... A, uważaj, proszę, książę Borghese prowadzi ku nam, zdaje mi się, posła austrjackiego!... Oceń, jak w nim znać dwór!...
— Generał Vincent! — zarekomendował niedbale książę Borghese.
Generał pochylił się w głębokim ukłonie.
— Pani, poczytuję sobie za zaszczyt...
— Wielce obligowane — ozwała się łaskawie pani de Vauban i wskazała posłowi wolny fotel obok pani Walewskiej. — Jeżeli się nie mylę, to wczoraj dopiero przybył pan do nas, panie generale?... Prosto z Wiednia?... Musi się panu dziwnym wydawać ten nasz mały światek!
— Czy mały! — odrzekł spokojnie poseł, ważąc z przyzwyczajenia każdy wyraz. — Tu podobno właśnie jest największym!...
— Dla tych, którzy go takim mieć chcą!
— Albo muszą! — dodał dwuznacznie poseł, a jakby pochwyciwszy siebie samego na zbyt dosadnem wyrażeniu, zauważył sentencjonalnie. — Żyjemy w czasach gorączkowych, w których historja wybiera sobie niekiedy tak mało znane zakątki, umie tak niespodziewanie dowodzić, że tam gdzie ona stąpi...
Hrabina roześmiała się.
— Masz pan na myśli Ajaccio! Bardzo niedawno dowiedziałam się, że można wogóle tam się urodzić!... Jakże się miewa hrabia Stadion?!...
Generał austrjacki rzucił badawcze spojrzenie ku pani de Vauban, nie rozumiejąc co miało znaczyć w jej ustach nazwisko pierwszego ministra, i odrzekł krótko:
— Dziękuję, hrabia, jak zwykle, zajęty bardzo!...
— Proszę go zapewnić przy sposobności, że do najmilszych chwil w życiu zaliczam te, które w domu jego spędziłam! A hrabina? Słyszałam, że bardzo była cierpiącą?...
— Ma się lepiej!...
— Toż samo pisał mi w ostatnim liście książę de Ligny!... Trwoży się jednakże, żeby cierpienie się nie powtórzyło!...
— Hrabia Stadjon będzie niewątpliwie ucieszony żywą pamięcią pani!...
— Panie generale, to nie pamięć, to coś, co zostaje raz na zawsze, trwa, zrasta się z sercem, nasyca duszę!...
Vincent skłonił głowę, a gładząc z lekka zielony pióropusz trzymanego w ręku kapelusza, spozierał nieznacznie ku pani Walewskiej, niebiorącej dotąd udziału w rozmowie. A gdy pani de Vauban zakończyła westchnieniem jeszcze drugi niemniej szumny frazes, adresowany do wspomnień z Wiednia, generał zwrócił się nagle do szambelanowej.
— Przyjazd cesarza ulegnie podobno opóźnieniu?!...
— Kurjer z Konstantynopola od generała Sebastjaniego zatrzymał cesarza w Zamku! — odrzekła spokojnie pani Walewska, rada, że bez wysiłku znalazła odpowiedź na pytanie.
Vincent poruszył się nieznacznie.
— Czy pani jest pewną?!
— Wszak książę Borghese?! Nieprawdaż?!
Pani de Vauban skrzywiła się ironicznie.
— To jedynie jest wiadomem, że ważne sprawy zatrzymały cesarza!...
Poseł obejrzał się niespokojnie dokoła.
— Hm! Zapewne, chociaż... istotnie... spodziewano się!..
— Widzę, panie generale, że nader skwapliwie korzystasz z prezentacji! — rozległ się z boku głos księcia Borghese.
Vincent podniósł się bez zbytniego pośpiechu.
— Mości książę, nie umiałbym znaleźć dość gorących słów dla wyrażenia mojej wdzięczności!
— Poddajesz się więc! Rozumiesz, iż tu musi ulec nawet dyplomacja!...
— Najzupełniej, mości książę!... Do świetności zebrania braknie nam tylko majestatu...
— Za małą chwilę! — objaśnił książę.
— Jakże nie w porę wybrał się generał Sebastjani! — zauważył generał, poprawiając obojętnie zmarszczoną wstęgę orderową na białym mundurze.
Książę Borghese złożył usta do śmiechu, usiłując zrozumieć apostrofę.
— A — Sebastjani!?
— No tak, bo kurjera wyprawił akurat na dzień i godzinę przyjęcia u waszej książęcej mości.
Książę Borghese chciał się roześmiać w odpowiedzi na tę uwagę, gdy naraz rozległ się obok poważny, surowy głos ministra sekretarza stanu, Mareta.
— Jesteś, panie generale, w błędzie!...
Książę Borghese zmieszał się, spoglądając niespokojnie ku Maretowi.
— Nie sądzę — odparł tymczasem zimno Vincent — wszak przed chwilą przybył kurjer z Konstantynopola!... Nieprawdaż mości książę?
— Kurjer? nic nie wiem, nie słyszałem! — jąkał książę, czując na sobie badawczy wzrok jednego z najwierniejszych satelitów cesarza.
— W takim razie muszę się usprawiedliwić, powtarzam zapewnienie dane pani Walewskiej przez waszą książęcą mość.
Szwagier cesarza poczerwieniał i ze złością spojrzał na posła.
— Jego książęcej mości zdało się takie tłumaczenie odpowiedniem! — rzekł zimno Maret. — Kurjer bywa tylko gościem gabinetu cesarskiego, nikt o nim nie wie, ani wiedzieć nie może, tak samo, jak nikt nie miesza się do odebranych dziś przez pana instrukcyj od hrabi Stadjona, będących rezultatem zabiegów znanego awanturnika Pozzo di Borgo!...
Poseł próbował ukryć pionową zmarszczkę, wdzierającą mu się gwałtownie na czoło, książę Borghese spuścił głowę, jak żak pochwycony na zakazanej mu swywoli.
Maret atoli nie korzystał z osiągniętej przewagi, dwoma obojętnemi frazesami sprowadził rozmowę na świetność zapowiedzianego przeglądu gwardji, a wciągnąwszy do towarzystwa przechodzącego Stanisława Potockiego, sam cofnął się ku pani Walewskiej.
Szambelanowa słuchała była właśnie wynurzeń przyjacielskich Anetki Tyszkiewiczówny, która ze zwykłą sobie swobodą mówiła równocześnie i o kłopotach sprawianych przez Murata, kwaterującego w jej pałacu, i o spodziewanym przyjeździe posła tureckiego, i o przestarzałej toalecie pani Gulakowskiej, i o zapalczywości Hercau’a, i o swych upodobaniach do sztuki, i o dawnym kucharzu królewskim Tremo, który odmówił księciu Borghese objęcia dozoru nad obiadem.
Maret skłonił się szambelanowej, powitał Anetkę i panią de Vauban kilku uprzejmymi wyrazami i stanął za fotelem pani Walewskiej.
Anetka na widok księcia Bassano, trąciła zlekka szambelanowę i szepnęła.
— Moje najserdeczniejsze życzenia, już niema żadnych wątpliwości! Maret przy tobie!
— Czy wolno zapytać, o czem panie mówią, chociaż jeżeli sekret! — wmieszał się książę Bassano.
Anetka uśmiechnęła się figlarnie.
— Nie ma żadnego, a gdyby był, należałby ci się on przecie z urzędu! Ach! ja pana podziwiam! Nosić w sobie tyle tajemnic, tyle najskrytszych wiadomości państwowych i nie móc podzielić ich z nikim, to... to musi być straszne!!...
— Bynajmniej, wystarczy zdolność milczenia!
Anetka roześmiała się.
— Więc toż mało?! Nie, nie mości książę, gdybym była mężczyzną, za nic bym nie chciała piastować teki ministra sekretarza stanu! Ile razy spoglądam na pana, tyle razy mi pana żal!... Przychodzi mi na myśl, ile byś mógł powiedzieć rzeczy wstrząsających, nieznanych.
— Myli się pani, tajemnice, jeżeli je posiadam, są zwykle takie, które znać może każdy, kto umie patrzeć, słuchać i milczeć.
— Skromność nie umniejsza zasług, ani znaczenia!... Dla nas, mości książę, jesteś wszak źródłem wiadomości.
— I zarazem cieniem majestatu! — dodała pani de Vauban. — Twoje ukazanie się albo poprzedza cesarza, albo idzie tuż za nim!...
— Bardzo dobrze powiedziane! — podchwyciła Anetka. Choćby dziś, przybycie pańskie, mości książę, świadczy niewątpliwie, że ten nieznośny kurjer z Konstantynopola został odprawiony! Czy nie tak!?
— Panią zajmuje polityka!
— Nie umiem zaprzeczyć! Czyż byś pan miał odmawiać nam, kobietom, zdolności dyplomatycznych!?
— Ani na jotę, tylko nie w Paryżu i nie w naszym gabinecie! — odrzekł z naciskiem Maret i spojrzał znacząco na szambelanowę.
Anetka Potocka skrzywiła się sarkastycznie.
— Kto wie, kto wie! Pańskie zdanie nie rozstrzyga.
— Lecz w teraźniejszości nie zawiedzie!
— Naturalnie! — podchwyciła pospiesznie Potocka. — Zdolności polityczne nie zawsze chodzą w parze z powierzchownością, która ma szczęście zwrócić na siebie uwagę, lub na chwilę osiągnąć sukces wątpliwy!... Nieprawdaż Marie?
Szambelanowa zarumieniła się, sama nie zdając sobie sprawy dlaczego.
— Twój pogląd, Anetko, jest godzien zapamiętania! — ujęła się niespodzianie pani de Vauban.
Anetka zmierzyła hrabinę wyzywającym wzrokiem.
— Mniemasz, kochana hrabino, inaczej?
— Trudno w kilku wyrazach odpowiedzieć. Każdy dwór bywa przedmiotem zabiegów, lecz czasem te zwyciężają, które w zgoła inną były skierowane stronę!
— A ty, Marie?! — zwróciła się po raz drugi Anetka do pani Walewskiej.
— Moja droga, czyż ona ma twe doświadczenie! — zauważyła zimno pani de Vauban.
— Tem gorzej, jeżeli go nie ma! — odcięła się Potocka, a spostrzegłszy obok pana de Flahaut, skinęła nań wachlarzem i rzekła z rozmyślną przesadą: — Życzyłeś pan sobie poznać hrabinę de Vauban!... Kawaler de Flahaut! Powiadam ci, hrabino, zanudzał mnie poprostu!... Wyobraź sobie, matka kapitana wspomina cię dotąd z Paryża... miałaś z nią vis-à-vis w menuecie na balu...
Hrabina zagryzła usta. Flahaut ledwie mógł powstrzymać się od śmiechu. Anetka zaś, nie tracąc na oka mgnienie pewności siebie, zacytowała dalsze szczegóły owego balu z przed trzydziestu laty.
Książę Bassano tymczasem, korzystając z chwili pochylił się nieznacznie ku szambelanowej i zagadnął ją niespodziewanie.
— Czy pani wierzy w sympatję, budzącą się w nas dla osób nieraz mało, lub wcale nieznanych?!...
— Nie miałam sposobności...
— Otóż poważam się zapewnić panią szambelanowę, że, choć dotąd prawie byłem jej nieznanym, mimo to od pierwszego widzenia powziąłem dla niej głęboki szacunek... jeżeli panią nie urazi, przyjaźń!...
Pani Walewska bawiła się nerwowo wachlarzem, sama nie wiedząc, co jej począć wypada z tem nagłem oświadczeniem ministra.
Duc Bassano zatrzymał się, jakby dla podkreślenia swego wyznania i dokończył ciszej.
— I ta przyjaźń skłania mnie do uwagi... do bardzo życzliwej uwagi, niech pani zaniecha mieszania się do polityki, niech pani nie da używać się za narzędzie!...
— Lecz mości książę! Nie mam najmniejszych inklinacyj, a tak się mało znam na tem, doprawdy...
— Wierzę, w zupełności wierzę! — przerwał pospiesznie pan Maret. — Ale, bo właśnie dziś, tutaj, w rozmowie z generałem Vincent... udzieliłaś mu wiadomości o przybyciu kurjera od naszego ambasadora...
— Lecz, wszak książę Borghese...
— Rozumiem, popełnił nieostrożność, ale nie należało powtarzać tej wieści posłowi austrjackiemu!...
— Przepraszam, nie przypuszczałam, nawet sądziłam... na myśl nie przyszło, że książę Borghese mówi coś takiego, czegoby nie należało! Bardzo mi przykro....
— Niechże pani raczy nie brać moich słów do serca!... Nie wątpię o jej dobrych intencjach! Luźna a życzliwa uwaga moja nie jest do pogardzenia!... Cesarz nie znosi mieszania się kobiet do polityki! Cesarz nie znosi!!...
— Cesarz?! — zapytała ze zdumieniem pani Walewska, zwracając swe wielkie, szafirowe oczy na ministra.
L’empereur! — rozległ się od progu sali donośny głos mistrza ceremonji pana de Ségur.
Maret z ukłonem cofnął się od szambelanowej ku Davoustowi i księciu Bergu.
Na sali powstało ogólne poruszenie, poczem zaległa głęboka cisza, dająca możność rozróżnienia nerwowych kroków Napoleona i cichych stąpań, idących zanim Duroca, Berthiera i Talleyranda.
Postąpiwszy ku środkowi sali, cesarz lekkiem nachyleniem głowy odpowiedział na witające go zewsząd ukłony i, zamieniwszy kilka wyrazów ze szwagrem, jął przesuwać się między zebranymi, rozdając od czasu do czasu chciwym, a spragnionym — miłościwe wyrazy.
Pani Walewska zaskoczona napomnieniem, danem jej przez duca Bassano, a nie mniej i równoczesnem ukazaniem się cesarza, przysunęła się bliżej do hrabiny.
Pani de Vauban odgadła szambelanowę, bo na jej ruch odpowiedziała uściśnieniem ręki.
— Kurażu moje dziecko! Kurażu więcej! Jestem przy tobie!... Potockę żółć zalewa! Tem gorzej dla niej! Słyszałam co mówił ci Bassano! Dziwak, nieznośny! Niepotrzebnie powiedziałaś, lecz niech Borghese odpowiada! Byleś się nie przejmowała! „Kurażem“ zrobisz wszystko. Duroc idzie ku nam! Ani śladu, że pamiętasz o ostatniej z nim rozmowie! I nie bierz poważnie!...
Pani Walewska ledwie, że miała czas przyznać w duchu, iż istotnie teraz nie powinna tracić przytomności i starać się obracać w żart każde bardziej znaczące odezwanie się wielkiego marszałka dworu, — gdy tuż przed nią stanął Duroc, bijący łunami swego amarantowego, a złotemi haftami obkładanego munduru.
— Pokora bramy niebieskie zdobywa! Jej tylko racz pani przypisać moją śmiałość wystąpienia z powinnym hołdem!...
— Zaszczyt po mojej stronie, panie marszałku!
— Jestem szczęśliwy, że tu panią spotykam!
— Więc podziwiam jego umiejętność poprzestawania na małem!
— Odpowiedzieć na jej skromność komplementem byłoby to samo, co obrazić, — gdzie promień gwiazdy padnie, tam słowa ludzkie są przyziemnym chrobotem!... Pani hrabino, niech mi wolno będzie powitać!...
— Panie marszałku! — wycedziła pani de Vauban, odpowiadając na ukłon Duroca, — pozwoliłam sobie wysłuchać... i zdumiewam się płynności. Łączysz rycerskość wersalczyków z sentymentem trubadurów!
— Pani hrabina łaskawa!
— A szambelanowę doprawdy w kłopot wprowadziłeś! Bo trudno sprostać ci w wartkości!... Nadto, nasz język ma tyle kołysań, tyle przejść, tyle miękkości... że szambelanowa obawia się po nich stąpać...
— Najniesłuszniej, pani hrabino, jeżeli porównać moją broń słowa z bronią oczu pani szambelanowej, wówczas ta sprawność wyrazów, którą mi chcesz pani przypisać, jest tak słabą, tak wątłą, nikłą, tak skazaną z góry na przegranę... że przestrach moim tylko może być przywilejem!
— Nie masz, panie marszałku, wcale miny zalęknionego! — wtrąciła odważnie pani Walewska, nabierając przekonania do pogodnej twarzy Duroca.
— Ach, przecież inaczej być nie może!
— Jakże to?! — zachęcała umiejętnie pani de Vauban.
— Tak pani, bo przegrać w walce z kobietą to czasem więcej niż wygrać! To śmierć na kwiatach, rozkoszna, epikurejska śmierć! A czy panie uwierzą, że mnie taka właśnie śmierć grozi!?
— Nie do wiary!...
— I to tu! W kraju, gdzie każdy pączek, każdy listek zieleni wymaga nieopłaconych starań aby go skłonić do wychylenia się na ten zimny, wilgocią i mrozem przejmujący świat — zginąć jak gość Nerona, jak zmelancholizowany falernem Rzymianin, zginąć w oddechu kwiatów, a mieć miast italskiego nieba — pułap, miast złotego słońca Romy — mgłę i drzewo trzaskające na kominku, to chyba godne współczucia!
Szambelanowa spojrzała ciekawie ku Durocowi.
— Racz nam, panie marszałku, bliżej wyjaśnić tę zawiłą aluzję, niechybnie dowcip kryjącą.
— Aluzję, pani szambelanowo! Tu jej nie ma! Nic nie rzekłem nadto! Kwiaty przepełniają moje pokoje. Z godziny na godzinę przybywa ich... Od upajających fijołków do drżąco łzawych kamelji — od delikatnych lewkonji do natrętnych narcyzów...
— A każdy rodzaj, każdy kolor, każdy zapach inną znaczy ofiarę!... Czyż nie tak!?
Książę Frioulu skrzywił się z komiczną powagą.
— Pani hrabino, jakżeś daleką rzeczywistości!...
— Więc te kwiaty...
— Znoszą mi poczciwi gwardziści, zwożą strzelcy księcia Poniatowskiego, grabiąc w promieniu dwudziestomilowym każdą cieplarnię, każde zimowe schronisko zieleni! A ja pragnę jak najgoręcej uwolnić się od tego odurzającego sąsiedztwa i odsyłam je tam, kędy są przeznaczone, kędy powinny pod stopy się słać, ale tam kwiatami gardzą, kwiatów nie przyjmują.
— We własnych słowach masz, panie marszałku, rozwiązanie! — podjęła żartobliwie pani Walewska. — Obawiają się snać odurzenia!
Pani de Vauban trąciła nieznacznie wachlarzem szambelanowę. Baczny na wszystko Duroc, miast odpowiedzi, odwrócił się i cofnął w tył. Tłum gości księcia Borghese rozstąpił się, szambelanowa na tle aksamitnozłotej oprawy dworskich mundurów, jedwabiami lśniących sukien, a bogatych uniformów wojskowych, ujrzała cesarza, postępującego tuż za panem de Ségur.
— Będziesz prezentowana! — upomniała szeptem pani de Vauban.
Pani Walewska pobladła zlekka, gotując się do przepisanego ukłonu.
Nastąpiła krótka chwila oczekiwania, która się szambelanowej wiekiem wydała. Słyszała głos ochmistrza dworu, słyszała rozmowę, wyrazy wyrzeczone przez cesarza do jednej ze stojących w pobliżu pań, widziała natarczywą lornetkę Talleyranda, zwróconą ku sobie z po za pleców Napoleona i czuła jak każde oka mgnienie mnoży ścigające ją zewsząd spojrzenia, jak spojrzenia te ją magnetyzują, jak chwytają najmniejsze drgnienie jej powiek, rozróżniała pośród szmeru stąpań chód Bonapartego, a równocześnie zdawała się być samej sobie mgłami spowiniętą, jakąś niezmierzoną otoczona pustką, ponad krawędzią przepaści zawisłą... A z przepaści tej, chmurami zasłanej, spozierała ku niej twarz o rysach na stal wykutych, o ustach na spiż wygiętych, oczach na grom rozpalonych.
Ta twarz z chmur zbliżała się ku pani Walewskiej, zbliżała się mijając godziny, lata, wieki, a na czole płomiennemi głoskami miała wypisane: „ustąp, bo zdruzgoczę“.
Nagle fijolety pana de Ségura otarły się zlekka o szambelanowę, a równocześnie rozległ się jego dobitny głos.
Madame Marie Colonna-Walewska!
Szambelanowa stała jak w ziemię wryta, widząc wciąż przed sobą rozwartą czeluść przepaści i twarz spowitą chmurami.
Wtem, ktoś dotknął z tyłu ramienia pani Walewskiej. Szambelanowa pochyliła głowę i, plącząc się w fałdach sukni, odsunęła się ku tyłowi.
— A wszak pani mąż był szambelanem dworu?! Miło poznać!
Pani Walewska na te słowa podniosła oczy i zobaczyła przed sobą cesarza, spoglądającego na nią z pogodnie ceremonjalnym uśmiechem.
Ten uśmiech cesarza otrzeźwił szambelanowę, wrócił jej panowanie, siły, rozwiał widzenie.
Sire! — odrzekła dźwięcznie pani Walewska, według najszlachetniejszego odcienia dworskiej formy, nakazującej w tym jednym wyrazie zlać cały ogrom zachwytu dla słów cesarskich. Poczem, bez uchybienia tempa, skłoniła się Napoleonowi.
Cesarz zwolna odwrócił się, a nie zważając na znaczące ruchy pana de Ségura, który miał jeszcze według programu przedstawić panią de Vauban, przystąpił do posła austrjackiego i ozwał się głośno.
— Cóż, generale, słychać w Wiedniu?
— Najjaśniejszy panie, drogi są tak popsute, że nawet nie śmiem oczekiwać gońca przed wiadomą odpowiedzią na ostatni memorjał...
— Ale za to posiadasz zapewne dość zręcznych ludzi, aby i bez ostentacji nie pozbawiali cię nowin wiedeńskich!
Sire! racz wierzyć, że dziś o wiele łatwiej kurjerowi przez kordon wojsk rosyjskich do Turcji się przedostać.
— Nie sądzę! — odparł sucho cesarz. — Minister Stadjon miałby komunikację ułatwioną gdyby omijał Austerlitz!...
Poseł wyprostował się i podniósł głowę.
— Bez komentarzy będę miał zaszczyt zawiadomić ministra Stadjona o udzielonej mi wskazówce!
Napoleon poruszył się niecierpliwie.
— Sam nie wie, dokąd zmierza! Chce moją cierpliwość wystawić na próbę! Mało wam przykładu Prus!?...
Sire, nie jestem w stanie zrozumieć łączności, którą raczysz upatrywać?!...
— Mam dowody, co znaczą wasze zaręczenia; przyjmujecie wysłannika rozbitych Prus — Goetza, utrzymujecie z Petersburgiem przyjaźń przez Merveldta! Tegoż mało!? A owe korpusy wasze, ciągnące ku Galicji?
Generał Vincent postąpił nieznacznie ku cesarzowi.
— Pozwolę sobie przypomnieć, sire, papiery wierzytelne, które miałem honor przedstawić!... Misja moja i obecność sama...
— Dowodzi wszystkiego, tylko nie szczerości!... Dajecie się dobrowolnie tumanić, łudzić, że waszą przyszłością może być sojusz z mocarstwami wycieńczonemi. Zapominacie, że nad Renem stoi armja, gotowa każdej chwili dowieść moich słów!?
— Mogę zapewnić, sire, że dwór wiedeński nigdy nie miał bardziej pokojowych intencyj, jak dzisiaj, że nietylko sam ma szczerą wolę utrzymania stosunków przyjaźni, lecz radby przyczynić się do uciszenia burzy. Ale, najjaśniejszy panie... dwór wiedeński musi pamiętać o całości i granicach własnych, musi strzec wewnętrznego porządku! Tymczasem tu, — zaczyna się szerzyć pożoga, pożoga tak blizka, tak związana naturą palnych materjałów z Galicją, tak nieokiełznana w swoich granicach, że, najjaśniejszy panie, mój monarcha zmuszony jest pamiętać o niebezpieczeństwie, nie znając zwłaszcza ani zamysłów twoich, sire, ani kresu roznieconego ruchu!
Napoleon ściągnął brwi i postąpił kilka kroków ku wolnemu pod balustradą miejscu, zaczem rzucił nerwowo.
— Czas po temu, abyście pamiętali, że ja dotrzymuję traktatów, złożyłem po temu dowody!...
— Lecz nie o traktat idzie, ale o wypadki stojące po za nim!
— Macie na granicy galicyjskiej kordon neutralności!
— Cóż on znaczy, gdy tysiące proklamacyj z podpisami Dąbrowskiego i Wybickiego, a w twojem, sire, imieniu przenika, burzy umysły spokojne, podnieca dezercję, wywołuje zadufanie w twoją, najjaśniejszy panie, opiekę!
— To niepodobna!
— Mój monarcha pragnąłby temu nie dawać wiary, lecz wicegubcrnator Wurmser codzień nadsyła przejęte proklamacje, a komendant kordonu, hrabia Neupperg...
— Dosyć, generale! Jeżeli coś podobnego dzieje się, to jest nadużyciem, które nakażę ukrócić! Nadto... możesz zapewnić swego mocodawcę, że jeżeli mam plany jakieś, co do tej pruskiej prowincji, to jednakże nie myślę o wskrzeszaniu umarłych! Sądzę, że taka odpowiedź powinna wystarczyć!
— Najzupełniej sire, zwłaszcza, iż ma zapewnione przed sięwzięcie stosownych rozporządzeń zapobiegawczych.
Napoleon kiwnął głową, a wsparłszy się o pilaster, spojrzał bystro ku gromadce swoich satelitów.
Duc Bassano był tym razem tym szczęśliwym, który odgadł życzenie cesarza i zbliżył się.
Sire!
— Wybickiego! — rozkazał oschle Bonaparte.
Wybicki stawił się natychmiast. Generał Vincent cofnął się dyskretnie ku Muratowi, nie spuszczając oczu z twarzy nienawistnego agitatora, a złego ducha ówczesnej dyplomacji wiedeńskiej.
Cesarz milczał jakby ważąc coś.
Wybicki stał przez chwilę w pełnej uszanowania postawie, a nie doczekawszy się słowa cesarskiego zagadnął ze swą zwykłą prostotą.
— Raczyłeś mnie wezwać, sire!?
Bonaparte zasunął silniej rękę pod mundur na piersiach i rzekł ostro.
— Co znaczą proklamacje rozrzucane po Galicji?! Jak się ważyłeś? Kto śmie nadużywać w ten sposób mego imienia!? Zaczynać znów chcecie od samowoli, od bezładów, od nieposzanowania granic?! Mów! Czegóż nie odpowiadasz!
Wybicki, pod ciężarem spadłych nań słów, ugiął się, zachwiał, machinalnie rękę po czole przesunął, wydał jakiś chrobotliwy dźwięk i głowę ku ziemi spuścił.
— Nie potrafisz nawet zaprzeczyć! — gromił surowo cesarz. — Może sam przyczyniłeś się do tego szaleństwa!... Cóż, nie mówisz!?...
Wybicki na to powtórzone wezwanie podniósł głowę. Twarz dawnego posła zdawała się mieć ten sam upiorczy wyraz, jak wówczas gdy stanom swe veto rzucał, twarz posła nie miała ani jednej kropli krwi, była nie bladą, lecz szarożółtą, miała coś z trupa.
— Najjaśniejszy panie! — ozwał się nareszcie poseł, opanowując z trudnością charkot, który mu kotłował się w gardle. — Najjaśniejszy panie, gdyś przemawiał do nas w Berlinie, nie stawiałeś granic!
— Bo one same przez się powinny być uszanowane!
— Więc jeżeli daliśmy się porwać uniesieniu, rzeknij najjaśniejszy panie, słowo, a pieśń legjonów umilknie i zniknie wszelki ślad wiary w krwawe ofiary, złożone na ziemi italskiej! A chociaż z tego padnie na mnie hańba za zaślepienie, za zaufanie, za wiarę w twoją moc, twój majestat, twoją potęgę, będzie mi ona lżejszą od żądania, abym się miał braci swych wyrzekać lub jednych budzić a drugich na ciemń beznadziejną skazywać.
Wybicki otarł zimnym potem zroszone czoło.
Cesarz spojrzał na posła dawnego spokojniej, łaskawiej.
— Co wy sobie wyobrażacie, iż ja dla was trzecie mocarstwo zwalę na barki mego wojska! Że z Austrją zacznę wojować, stojąc w obliczu dwóch armij nieprzyjacielskich? A wiesz ty, czem był Pułtusk dla korpusu Lannesa!? Jeszcze jedna taka rozprawa, a może wypadnie cofnąć się! Rozumiesz! A więc cóż? Gdzież te wojska? Gdzie armje? Gdzie tysiące ochotnika?!
— Z dnia na dzień przybywają!
— Lecz nie dorównywują nawet ubytkowi moich szeregów! Rozwagi nabierz, zastanowienia i pierwszy do niego wzywaj! A Galicję wykreśl ze swoich planów, inaczej dobrowolnie ty i twoi ziomkowie wyrzeczecie się jutra! Z Austrją wiąże mnie traktat, a dopóki mnie wiąże, dopóty musi wiązać i was! Cenię poświęcenie, żywię dobre ku wam intencje, lecz żądam posłuszeństwa! Wieki was powaliły — lata mogą postawić! Lata, lecz nie dzień! Wy jesteście rozburzem Europy, tu poczynają się i ścierają nietylko wasze sprawy, lecz najdrażliwsze potęg bolączki! Z niemi liczyć się trzeba! A potem, gdzież wasza siła, gdzie dowody, że spróchniały pień się zieleni? Słowa? w tych jesteście mocni — czynów jeno nie staje. Zresztą, pamiętajcie, że tego, czego w was samych niema — nie da wam żadna interwencja, żaden układ!
— Najjaśniejszy panie — szepnął Wybicki, garbiąc się pod ciężarem słów Bonapartowych — więc rozkazuj, co czynić!
— Trzymać się ściśle granic prowincji pruskiej. No, a nadto, nauczyć się spokojnego sądzenia o rzeczach! Bassano!
Maret przystąpił do cesarza.
— Patrz na pana Wybickiego! Gorący człowiek, gdyby był na twojem miejscu, w ciągu tygodnia mielibyśmy całą Europę przeciwko sobie... No, no panie Wybicki, nawet kiedy tak ponuro spoglądasz cenię cię zawsze!
Wybicki skłonił się. Napoleon zwrócił się ku księciu Poniatowskiemu.
Rozmowa Wybickiego z cesarzem i wzruszenie pierwszego nie uszły bacznych spojrzeń gości księcia Borghese.
Wybicki, chcąc uniknąć natrętnie ciekawych pytań, któremi już go zaczęto zasypywać, przystanął przed Muratem, wszczynając rozmowę o spodziewanych transportach prowiantu dla wojsk, mających nadciągnąć z Wielkopolski, ostrożny atoli książę Bergu zbył go kilku słowami.
Wybicki zwrócił się do Talleyranda, ten równie szybko przerwał rozmowę. Nie lepiej potraktowali go i pan de Ségur i nawet książę Borghese.
Podejrzenie, iż Wybicki wpadł w niełaskę, wyprostowało karki dworaków, wystudziło odrazu cały ich afekt dla dawnego posła.
Wybicki zagryzł usta. Szukał u francuskich dostojników nie względów, nie pomocy, nie przyjaźni, a wprost chwili rozmowy obojętnej, która by mu pozwoliła ochłonąć, odwlec rozmowę z Małachowskim!... Wybicki nie widział marszałka, lecz odczuwał jego badawcze spojrzenie, był pewien, że znów czeka go rozprawa niemniej gorąca, niemniej szarpiąca, a może nawet w skutkach donioślejsza.
Jakoż spodziewania nie zawiodły Wybickiego, bo zanim książę Borghese zdołał usunąć się od dotkniętego niełaską cesarską, tuż przy pośle stanął Małachowski.
Wybicki chciał się cofnąć, lecz marszałek ujął go pod ramię.
— Masz waszmość co do powiedzenia?
— Nic! Teraz — nic.
— Sądziłem, że miałeś ważną rozmowę z cesarzem!... Jeżeli chcesz zachować tajemnicę?
— Mości marszałku, wiesz, iż niczego nie ukrywam przed tobą, daj mi jednak samemu zastanowić się, abym nie powiedział niedorzeczności!
— Wola waćpana, nie mam prawa nalegać! A — czyś przedstawił wiadomości z Lublina i deklarację imć pana Podhorodeńskiego?!
Wybicki zwiesił głowę.
Małachowski odciągnął Wybickiego ku framudze okna i zagadnął drżącym głosem.
— Zaklinam waszmości, abyś mi wyznał prawdę! Jesteś poruszony! Wiem, że lada czem byś się nie przejmował! Zważ, o jaką grę idzie! Czartoryski po raz wtóry wzywa do zastanowienia, do baczenia na jego niezawodne rachuby. Stoimy na rozdrożu, jeden nierozważny krok a będziemy zgubieni! Mów waszmość! Widzisz, ciebie samego zdejmują wątpliwości! A ja ich prawie nie mam! Boję się Napoleona, boję dnia jutrzejszego! Chce wojska, chce ofiar, chce więcej niż dać możemy, — a w zamian tego nawet nie ma obietnic!...
— Gra rozpoczęta — niema mowy o cofaniu się!
— Waszmości się zdaje! Dziś układamy warunki, dziś żądamy zaręczeń i dziś możemy zwrócić się w inną stronę!
— Kto?
— My wszyscy! Cały rząd tymczasowy! Odstąpimy Napoleona a za nami...
— Nikt! — przerwał gorąco Wybicki. — Nikt za nami nie pójdzie! Ubędzie dwudziestu, stu, dwustu ludzi a zresztą nikogo nie zabraknie! Nikogo nie odwiedziesz, nie przekonasz...
— Możesz więc waszmość powinszować sobie sukcesów!
— Dobra pragnąłem! I mimo wszystko wierzę... w cesarza! Ulega wpływom, musi liczyć się z polityką.
— I z każdym, ale nie z nami!
— Naszem zadaniem jest dowieść mu, że i my stanowimy siłę!
Małachowski uśmiechnął się gorzko.
— Trudno, mości Wybicki, przekonać tego, który nawet słuchać nie chce! Jakże on do nas przemawia? Jakże odpowiada? Rozkazuje, nie licząc się z naszymi zamiarami! Czyż waszmości traktuje inaczej — a przecież zapracowałeś sobie na zaufanie!
— Prawda, nie zaprzeczam! Gdyby mieć przystęp do cesarza, gdyby mieć kogoś, ktoby zdolen był oświecać go, współdziałać nam, udaremniać podszepty!... Kto by stał blizko dworu...
— Myślisz może o Muracie!
Wybicki potrząsnął głową.
— Nie, nie, Murat nicby nie pomógł, a raczej by nam zaszkodził. Cesarz ceni w nim żołnierza, lecz wcale nie ukrywa swej nieufności do jego rozumu!
— I dlatego zamierza ustroić go w koronę naszą?!
— Plotki, klnę się, że plotki!... Raz jeszcze zapytywałem Mareta! Bassano zaprzeczył, a on nie kłamie, gdyby nie chciał lub nie mógł powiedzieć, zmilczałby! Trzeba się zastanowić, trzeba wszystkich sił użyć, aby kogoś do boku cesarskiego przydzielić!... Nie wiem sam! Może Brezę udałoby się do kancelarji cesarskiej!... Meneval jest nam życzliwy! Może do sztabu, do marszałka Berthièr’a!?... Gdyby Corvisart! On ma sposobność!... Zresztą byle człowieka wybrać, znaleźć i zdolnego, i przedewszystkiem posiadającego warunki do pozyskania sobie względów!... Żeby żył Sułkowski. Cesarz ufał mu ślepo! Obecnie chyba książę Józef... Możnaby się porozumieć! Gardzić tym środkiem nie należy!... Teraz jeszcze, póki cesarz jest w Warszawie, możemy sami trafić.
— Do tegośmy więc doszli, że aż takich dróg musimy szukać!
— Polityka, panie marszałku, polityka ma swoje prawa i swoje środki, nie zawsze godziwe, lecz często niezawodne. Myśmy nigdy politykami nie byli, a pośród otaczającej nas polityki w sentymentalne wymówki i ubolewania umieliśmy się stroić, miast równą bronią odpowiadać!
Wybicki, odzyskawszy już pewność siebie, a czując swą przewagę nad Małachowskim, nie dał mu już przyjść do słowa, skłaniając go do zbliżenia się do Poniatowskiego, który, zapatrzony w głąb sali, stał przy wejściu, słuchając obojętnie jakichś półsłówek Rautenstraucha.
Na widok Małachowskiego i Wybickiego, książę wyprostował się niedbale. Rautenstrauch zaś pospieszył zaznaczyć swoją zażyłość z księciem i ozwał się konfidencjonalnie do Wybickiego.
— Imć pan poseł nie odmówi nam wiadomości, bo my z księciem gubimy się w domysłach i nie wiemy, czyli to nie pogłoska!
Wybicki skrzywił się, lecz odrzekł, siląc się na grzeczność dla niemiłego mu członka „asysty“ książęcej.
— Muszę znać najpierw pogłoskę, chociaż uprzedzam z góry, że niewiele mam wiadomości!
— Ależ, panie pośle, idzie tu o cesarza! Powiadają, że jest zakochany!
Wybicki zmarszczył się.
— Wcale mnie nie dziwi taka nowina w ustach waćpana!
Rautenstrauch poczerwieniał.
Książę Józef pośpieszył ująć się za swym faworytem.
— Jesteś porywczym, panie pośle! — rzekł spokojnie. — To o czem mówi Rautenstrauch ma wszelkie cechy prawdy! Dziś wróciłeś do Warszawy, nie możesz więc wiedzieć... Nawet Talleyrand nie robi z tego tajemnicy!...
— Talleyrandowi ufać nie można! Znany jest ze swoich konceptów!
— Jednak madame Walewska jest szczególnie wyróżnianą przez Duroca!
— I ma bez wątpienia wpływy! — zauważył niespodziewanie Małachowski.
— Być może, prawda, że coś słyszałem... lecz jeżeli by to miało mieć znaczenie trwałe...
— Ach, panie pośle, za to ręczyć nie można! Nawet, biorąc asumpt z przeszłości, z góry trzeba być przekonanym, że owa sympatja minie szybko! — zauważył sarkastycznie książę.
— Z tem wszystkiem Samson na Dalilę trafił i to pod Jabłonną. Spojrzyjcie panowie, proszę, ku lewej stronie! Duroc na krok jej nie odstępuje!... Liczą się z nią! Ma wpływ, ma wpływ, bezwątpienia!
— Powiadają tylko, że nie odznacza się wcale wzięciem, ani sprytem!... Krótki to bardzo sukces!
— Chociaż, mości książę, pod umiejętnym kierunkiem!... Pani de Vauban bardzo gorąco interesuje się panią Walewską!
Poniatowski spojrzał chmurnie ku Rautenstrauchowi.
— Ona zawsze musi się mieszać!...
— Chce żyć życiem drugich! — ujął się Rautenstrauch.
Książę zaciął usta.
— Czy tylko nie są to domysły! — wtrącił Wybicki, spoglądając niepewnie na Małachowskiego.
— Trochę cierpliwości, a z łatwością można się samemu przekonać.
Wybicki nie zwrócił uwagi na oschły ton Rautenstraucha, a jakby odpowiadając sobie samemu, rzekł z namysłem.
— Kto wie, kto wie, niespodzianki różnemi drogami chodzą!
Małachowski roześmiał się ironicznie.
— Nielada kłopotu przyczyniliście waszmość panowie tą nowiną imć panu Wybickiemu!
— Czyżby imć pan poseł miał inne rachuby!? — zagadnął drwiąco pan Rautenstrauch.
Wybicki drgnął.
— Nadto dobrze znam waćpanową sprawność w takich materjach, abym go się wprzódy nie poradził!...
— Panowie zechciejcie stanąć przy damach! — dał się słyszeć głos pana Filipa de Ségur. — Panie Wybicki, najjaśniejszy pan życzy sobie mieć go w pobliżu!... Panowie, proszę stanąć przy damach!...
W sali powstał ruch ogólny, który nie dozwolił Rautenstrauchowi odeprzeć przymówki Wybickiego.
Fraki i mundury jęły podsuwać się do toalet, składać ukłony, silić się na komplementy, a szukać gestu pana de Ségura lub wskazania pana d’Hedouville’a, gdzie wypada zająć im miejsce.
Kłopot nielada spadał tu na mistrza ceremonji, bo z księcia Borghese, gospodarza, wyręki nie było, a co kroku nazwiska rodowe ścierały się z godnościami, upodobania cesarskie z ambicjami, niechęć wzajemna ze współzawodnictwem.
Pan de Ségur z początku kusił się o zaprowadzenie możliwego stopniowania przy wyznaczaniu miejsc przy stole, gdy atoli goście jęli bądź dosyć samowolnie wysuwać się na pierwszy plan, bądź wyraźną okazywać urazę, zmienił taktykę i uciekł się do wybiegu. Mianowicie obie strony stołu dokoła cesarskiego fotela obsadził osobami, którym się to według ceremonjału bezwzględnie należało lub odpowiadało wskazaniom wielkiego marszałka, pozostałe zaś miejsca pozostawił na łaskę osobistej zabiegliwości.
Cesarz znalazł się więc między paniami Gutakowską i Anetką Potocką, mając dalej generała Vincent, posła austrjackiego, — Wybickiego, Małachowskiego, Murata i Berthièra. Naprzeciw zaś cesarza zajął miejsce książę Józef, Księżna Radziwiłłowa, Talleyrand, Bassano, Davoust, a nakoniec Duroc i niby wypadkowo pani Walewska...
Stało się to tak szybko, że, zanim kto z osób zdołał na żwawszy zdobyć się protest, już usłyszał pełne współubolewania wyrazy ochmistrza.
— Pan tutaj! Jakże żałuję, lecz to wina księcia Borghese, każdy gdzie chciał, tam zasiadł!... Niezmiernie mi przykro, a szczególniej z uwagi na najjaśniejszego pana, gotów mnie pomówić!... Co za nieprzyjemne położenie!...
Wyrazy te działały ze wszech miar kojąco.
Nawet szare końce stołu były zupełnie zadowolone i spoglądały ku środkowi z poczuciem swej wyższości.
Pani Walewska tymczasem, znalazłszy się dzięki Durocowi, prawie naprzeciw cesarza, doznała znów tego samego uczucia odrętwienia jak przy prezentacji, lecz minęło ono szybko. Uważający pilnie na swą sąsiadkę książę Frioulu, umiał zręcznie prowadzoną rozmową wrócić szambelanowej pewność siebie, co mu tem łatwiej przyszło, że cesarz zdawał się wcale nie patrzeć na panią Walewskę.
Ta ostatnia okoliczność bodaj najdzielniej przyczyniła się do przywrócenia szambelanowej równowagi, a nawet do obudzenia w niej swobodnego zaciekawienia, z jakiem przyglądała się i cesarzowi, i nieznanemu jej ceremonjałowi dworskiemu.
Duroc skwapliwie udzielał objaśnień. Talleyrand zaś, siedzący z drugiej strony pani Walewskiej, nietylko brał udział w rozmowie prowadzonej przez generała Vincent z cesarzem o Wiedniu, lecz od czasu do czasu umiał rzucić do ucha szambelanowej jakąś złośliwie dowcipną uwagę.
Z ust marszałka dworu dowiedziała się więc pani Walewska, że stojący za fotelem cesarza urzędnik w amarantowym, srebrem lamowanym mundurze, jest to starszy prefekt dworu, mający nadzór nad stołem cesarskim. Uwijający się zaś obok niego jegomość o senatorskiem spojrzeniu, a strojny w zielony frak ze srebrnemi potrzebami i jedwabną białą kamizelką to słynny Dunau, syn kuchmistrza księcia Condé, dawniej sam kuchmistrz Burbonów. Dalej, że cesarz ma zawsze swoje stałe dania, że je nadzwyczaj szybko i często z wielkiem roztargnieniem.
— Naprzykład po konfiturach sałatę! — szepnął z boku Talleyrand.
Pani Walewska spojrzała ku cesarzowi i uśmiechnęła się mimowoli. Cesarz wielką łyżką srebrną, oblepioną jakąś marmoladą, nabierał sobie na talerz sałaty.
Duroc opowiadał w dalszym ciągu o upodobaniach cesarza i przyzwyczajeniach, tłumaczył znaczenie mundurów dworskich, zaznaczał, że za najszczególniejszą łaskę poczytać należy ten obiad, gdyż do stołu cesarza nikt przypuszczanym nie bywa, prócz wybranych dam dworu i kilku najwyższych dostojników.
Pani Walewska słuchała z wzrastającem zajęciem, a gdy Duroc skończył, ozwała się z przekonaniem.
— Bardzo niezwykłe upodobania i zwyczaje, nie wydają mi się one jednak dziwnemi wcale, raczej uwierzyć by mi trudno, żeby tak wielki człowiek miał mieć też same, co i my, przyzwyczajenia!
— Naturalnie! — wmieszał się nieznacznie Talleyrand! — Po sałacie — ser, a po serze kuropatwy!... Bardzo oryginalne i jeszcze więcej niestrawne!
Duroc skrzywił się na tę uwagę.
— Cesarz, pani szambelanowo, jedzenie uważa za konieczność i nie znosi smakoszów, stąd mogę pani zaręczyć, że pan de Périgord jest już po bardzo obfitem śniadaniu!...
Talleyrand nie zdążył odpowiedzieć, będąc zagadniętym równocześnie przez cesarza, Duroc zaś dodał.
— Niech pani raczy spojrzeć!... Cesarz odruchowo prawie sięga do stawianych przed nim półmisków i salaterek! Widzi pani jak machinalnie przesuwa ręką...
— Po sosie! — dodał Talleyrand.
— Panie marszałku! — rzekła cicho szambelanowa, która spostrzegła była także roztargnienie cesarza. — Najjaśniejszy pan... wala sobie mundur...
— Nie, pani, położył rękę na sercu!
— Że też stojący za cesarzem prefekt nie zwróci uwagi, nie ostrzeże!...
Marszałek potrząsnął głową.
— Niepodobna! Prefekt nie ma prawa odezwać się niezapytany!... Chociaż najjaśniejszy pan jest dziś wyjątkowo usposobionym! Mogę panią zapewnić, że cierpi....
— Cesarz!?...
— Cierpi, bo musi milczeć!... Pani szambelanowa nie zdaje sobie sprawy, że z pośród wszystkich nas, on najwięcej jest tu skrępowanym odpowiedzialnością za każde słowo, każdy ruch, każde spojrzenie. Na chwilę nie wolno mu ulec porywowi, na oka mgnienie zapomnieć, że świat cały nań spogląda! Niech mi pani wierzy, patrzę na cesarza wciąż prawie i zdumiewam się, zdumiewam się tem więcej, im lepiej czytam w księdze jego myśli!... Słyszy pani, Vincent robi aluzję do Śląska! Przysiągłbym, że cesarz oddałby Austrji bodaj koronę pruską, byle mógł zamiast tej oficjalnej rozmowy zamienić z panią bodaj kilka słów, byle mógł wyrazić, jak głęboko, jak dalece...
— Panie marszałku, więc nic nie znaczą ani moje prośby, ani opinje? — odrzekła żywo pani Walewska.
— Znaczą wiele, bo ranią, bo przejmują bólem... lecz czyż są w stanie stłumić bicie serca! Pani zdaje się wątpić! Honorem pani ręczę, że słabym jestem rzecznikiem, nieudolnym.
Duroc w tem miejscu głos podniósł. Cesarz odwrócił się i spojrzał ku pani Walewskiej. Szambelanowa okryła się szkarłatem.
— Ma pani dowód, jak dalece najjaśniejszy pan nie zapomina o niej! Wie pani, co znaczyło to spojrzenie — podziękowanie! Podziękowanie, że raczysz słuchać, że pozwolisz mówić!...
— Nie mam mocy uchylenia się!...
— Okrutne wyrazy! Więc sądzisz pani, że ten władca potężny nie może mieć prawa do chwili szczęścia, do uczucia, do wzajemności!
— Bynajmniej! Mniemam nawet, że najjaśniejszy pan jest miłowanym głęboko przez cesarzowę...
— Nie wątpię, że pani mówisz to szczerze, choć nie powinny być pani obcemi pewne szczegóły! Nie miejsce po temu, by rzecz bliżej wyjaśniać, niechże pani jednak zapamięta... że italska kampanja, obsypując najjaśniejszego pana laurami, zburzyła dawne szczęście!... Czyż teraz jeszcze niewłaściwem się pani wyda, że chce je zdobyć, zakosztować, poznać naprawdę! Pani nie spostrzegła, iż w chwili, kiedy panią tknęła myśl zabiec cesarzowi drogę tam, pod Jabłonną, rządziło panią przeznaczenie... Czyż jemu chcesz się opierać!... Gdybyś mogła widzieć samą siebie wówczas, gdy wsparta na stopniu karety, wymawiałaś swe piękne, płynące z serca powitanie!... A teraz temu samemu odmawiasz życzliwszego spojrzenia!...
— Cześć moja, panie marszałku, na chwilę się nie zmniejszyła.
— Z całego serca dziękuję pani za te słowa! — podchwycił żywo Duroc. — Dla cesarza będą nie małą radością!...
— Obawiam się, żebym nie była źle zrozumianą.
— Proszę mi zaufać. Zbyt panią poważam, cenię, abym ośmielił się bodaj sylabę zmienić...
— A mimo to boję się, obawiam...
— Nie, pani szambelanowo, lęk tu nie na miejscu.
— Ekscelencjo! — szepnął nieznacznie za plecami Duroca pan Filip de Ségur.
Marszałek dworu rzucił wzrokiem ku cesarzowi. Napoleon podniósł się z fotela.
Za przykładem cesarza, poszli wszyscy biesiadnicy, przerywając ledwie co rozpoczęte wety.
Talleyrand z tego powodu nieomieszkał ukuć cichaczem kilku złośliwych konceptów i podzielić się z nimi z księżną Jabłonowską.
Księżna była zachwyconą dowcipem ministra.
— Jakie to trafne! Niezrównane!...
— Lecz i bolesne, bo lody ananasowe przynosiły zaszczyt nietylko cukiernikom, lecz i podniebieniom! Vincent spieszył się tak, iż obawiam się, czy sobie ust nie odmroził!... Radziłem mu, żeby zażądał lodów przed zupą! A wie pani, dla czego cesarz nie znosi widoku pieczeni niewyprażonej na wiór?! No bo... różowy kolor przypomina mu własne jatki!...
— Znakomicie! Z panem obawiałabym się wojny! A co pan sądzisz o Walewskiej? Nie ma pan jakiej wskazówki!?...
— Hm! Zaczynam się obawiać!...
— Panie ministrze, więc przypuszczasz...
— Nic zgoła, tylko staje się to już nudnem. Cesarz doprawdy nie ma czasu, ani na pisanie miłosnych listów, ani na przypominanie sobie porucznikowskich zapałów.
— Choć dziś zapowiadało się tak pomyślnie!
— Nie wiem, nie zdaje mi się! Przesadzone! Księżna mnie rozumie, ja bym już zrezygnował!... Jeżeli będzie rozsądną, — ale to z kobietami czasem trudno! Nie mam powodu stawiania przeszkód, lecz brak mi i racji do współdziałania!
— Jesteś bardzo wyrachowany, panie ministrze!... A!... Zdaje mi się, że pan Maret, książę Bassano, prowadzi ją na salę!...
— Winszuję, lecz nie zazdroszczę!
— Jednakże pan Maret, książę Bassano, ma wielkie zachowanie...
Talleyrand wzruszył pogardliwie ramionami.
— Bo czasem nawet tacy parwenjusze są potrzebni!...
Księżna, nieświadoma nienawiści, żywionej przez Talleyranda do ks. Bassano, odrzekła wymijająco:
— Daruj, panie ministrze, lecz tak trudno zorjentować się w tych pogłoskach — mówiono!
— I słusznie mówiono! Cesarz zaszczyca swymi względami nietylko mameluka Roustana, ale nawet konia głaszcze!... Chociaż pan Maret ma teraz gorącego współzawodnika u nas, na dworze, który stanowczo przewyższa go swoją głupotą!.. Wie pani kogo? Księcia Bassano!...
— Nieubłagany, a nieporównany złośliwiec!...
— Tylko czasem prawdomówny! Mogę pani służyć ramieniem? Pójdziemy naocznie przekonać się jak pani kuzynka wyjdzie na wpływie pana Mareta!... Ręczę, że niefortunnie, a nadto, uprzedzam, że w danym razie, pozostawiam działanie panu Maretowi!
— Panie ministrze! Cała nasza ufność w panu, tylko przez pana!...
Talleyrand skinął łaskawie głową, udobruchany zapewnieniem księżnej i, zmieniwszy przedmiot rozmowy, wprowadził ją do wielkiej sali, w której goście, naśladując cesarza, krążyli w różnych kierunkach, udając dosyć niezręcznie swobodę ruchów i rozmów, a na chwilę nie tracąc z oczu ciemnozielonego munduru Napoleona.
Jeżeli tłum gości był tu wymuszonym, strojącym się ustawicznie do uroczystych pytań i odpowiedzi, lub chwytającym każde drgnienie twarzy majestatu — to dla tych, którzy znali cesarza, on sam był więcej jeszcze niepewnym, niespokojnym, nienaturalnym. Przechodził z jednego końca sali na drugi, nawiązywał rozmowę znienacka i równie szybko ją przerywał, nie wysłuchawszy często odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie, po kilkakroć zdawał się zmierzać ku stronie, gdzie pani Walewska stała z księciem Bassano i w połowie drogi zmieniał kierunek kroków.
Ruchy te nie uszły uwagi gości księcia Borghese i dały powód do szeptów i niepomyślnych wróżb, tembardziej, że pan de Ségur czekał już w pobliżu drzwi, aby towarzyszyć cesarzowi do karocy. Wszelkie więc spodziewania, aby w zachowaniu Napoleona znaleźć potwierdzenie pogłosek o zainteresowaniu się szambelanową zdawały się zawodzić, budząc bądź ukontentowanie, bądź wreszcie, jak w gronie blizkich Walewskim osób, szczere zasmucenie. Wrażenie to spotęgowało się zwłaszcza w chwili, gdy pan d’Hedouville podał cesarzowi kapelusz i rękawiczki. Nie było przeto wątpliwości, że Napoleon odjedzie zaraz, natychmiast!...
Cesarz tymczasem miął nerwowo kapelusz i, mając przy sobie Duroca, rozmawiał z marszałkiem Małachowskim i księciem Józefem, a raczej rzucał im urywane zdania.
— Teraz wojna! Najpierwszą troską waszą być powinno pamiętać o dostawach! Zaciągi idą wolno, nadspodziewanie wolno! Generał Gouvion, pomimo całej ku wam życzliwości, skarży się! Mówiłem o tem już i powtarzam. Rząd tymczasowy ustanowię.
Sire! — ozwał się niepewnie Małachowski.
— Waszą rzeczą słuchać! Nie po to przybyłem do was z dobremi intencjami, abym miał obowiązek spowiadać się, czy i gdzie armaty moje stoją na pozycji. Do polityki proszę się nie mieszać.
Poniatowski zaciął usta, marszałek tarł wysokie swe czoło, Napoleon zaś niespodziewanie odwrócił się i pewnym krokiem podszedł do pani Walewskiej.
Ruch ten był tak raptowny, lak brutalnie nieupozorowany, nieusprawiedliwiony, iż nawet Duroc był nim zmieszany.
Cesarz zaś rzucił wymowne spojrzenie panu Maretowi.
Książę Bassano cofnął się, pani Walewska została sama.
Napoleon milczał przez chwilę, jakby szukając wyrazów, szambelanowa pochyliła się do ukłonu.
Bonapartemu twarz nabiegła krwią.
— Czemu mnie pani dręczysz!? — zagadnął gwałtownie.
Sire! — wyjąkała z trudem szambelanowa.
— Tak, dręczysz mnie pani! Wzięłaś ze mnie spokój, równowagę, a teraz unikasz mnie!? Dlaczego mnie unikasz?
— Wasza cesarska mość, czyżbym śmiała!
— Tak dłużej trwać nie może! Muszę się z panią rozmówić!
Sire!
— Nie osłaniaj się pani murem tytułów, sama je zburzyłaś, nie wolno ci się cofać!... Z myśli mi nie schodzisz!.. Że pamiętam o każdem twem pragnieniu, że radbym je uprzedzić, mam ci do powiedzenia nowinę, — twój brat został mianowany pułkownikiem!
— Pułkownikiem, najjaśniejszy panie?! — powtórzyła z serdecznem rozradowaniem szambelanowa.
— Sam ci to powtórzy za kilka dni, — odrzekł łagodniej cesarz.
— Dziękuję, sire, i ręczę, że najwięcej oddanego ci oficera wyróżniłeś!...
Napoleon uśmiechnął się dobrotliwie.
— Przyjmuję to podziękowanie jako zadatek większego zachowania, większej łaskawości!... Byłbym szczęśliwym, gdybym mógł codzień bodaj takie jedno twoje rozradowanie widzieć!
Tu Napoleon podniósł zlekka głowę, a dostrzegłszy po za panią Walewską błagalne spojrzenie Duroca — drgnął zlekka i, nie odpowiadając nawet na ukłony księcia Borghese, zmierzał ku wyjściu. Gdy miał przestąpić próg sali, zatrzymał się nagle, skinął ręką ku tłumowi gości i znikł w przedsionku.
Po odjeździe cesarza w sali zapanowała cisza a później wybuch trzymanego dotąd na wodzy rozgwaru.
Panią Walewskę otoczył zwarty tłum pań i panów. Komplementy, uściśnienia, zapewnienia przyjaźni posypały się teraz już nietylko na głowę szambelanowej, ale i stojącego na uboczu pana Anastazego, i nawet na księżnę Jabłonowską.
Równocześnie zaś z temi wynurzeniami rozległo się i zawisło w powietrzu pytanie.
— „Co cesarz mówił!?“
Pytanie tak zaraźliwe, tak natrętne, tak bezwiednie wszystkim osobom wspólne, że, począwszy od Anetki Potockiej i pani Moszyńskiej aż do Talleyranda, księcia Borghese, Józefa Wybickiego i marszałka Małachowskiego, wszystkich paliła ciekawość dowiedzenia się o treści rozmowy cesarza z szambelanową.
Nadomiar pani Walewska była tak pomieszana, tak zdenerwowana, że nawet zbyć zapytań nie umiała, a więc tem samem podniosła skalę zaciekawienia, podnieciła natręctwo.
Pani Walewskiej łzy już się zaczęły kręcić w oczach, a usta drżeć i blednąc, gdy nareszcie przyszła jej z pomocą pani de Vauban.
Hrabina taką rozwinęła zręczność, a przytomność umysłu, że szambelanowa ani się spostrzegła, jak została wyprowadzona z sali, otulona szubami i zawieziona do pałacu pod Blachą, do mieszkania pani de Vauban.
Tu dopiero szambelanowę niemoc opanowała. Wybuchnęła serdecznym płaczem.
Hrabina była rozrzewnioną.
— Drogie dziecko! Tu jesteśmy same! Płacz! Ulży ci na rozdrażnieniu! Sama wiem ze siebie. Byle się wypłakać! Taka ważna chwila w życiu! Taka ważna chwila!... I cóż, ci powiedział?... Powiedz, drogie dziecko!... Powiedz!...
Szambelanowa, łkając, powtórzyła dosyć dokładnie rozmowę z Napoleonem.
Pani de Vauban słuchała z natężoną uwagą, a w końcu zakonkludowała.
— W tem jest przeznaczenie! Czy nie radziłaś się nigdy kabalarki?!
— Nie, nie pani!
— Hm! Szkoda, byłaby ci bezwątpienia przepowiedziała.
Pani Walewska spojrzała ze zdumieniem na hrabinę.
— Z pewnością, drogie dziecko! Szczególniej Heljodora! Darować sobie nie mogę, że cię do niej nie zawiozłam! Jest nadzwyczajna — wróży niezawodnie! Musisz być u niej, musisz koniecznie! Nie wypieraj się, poznasz w ten sposób przeznaczenie swoje, a wówczas nabierzesz wskazania, od czego się możesz uchylić, a co jest twoim losem.
Szambelanowa potrząsnęła niedowierzająco głową.
— Nie wierzę w gusła!
— Dziecko! Toć nie gusła są, ale zdolność, umiejętność czytania w kartach życia ludzkiego! Nie jestem sama zabobonną, lecz musiałam ulec!... Ciężko mi było, bo los nie poskąpił mi goryczy. Prawda, świadomość, co mnie czeka, na razie wstrząsnęła mną, okrutną zadała ranę, lecz to wkrótce przeszło!... Uspokoiłam się, poddałam, i życie znów stało się dla mnie znośnem! Marjo, lecz nie każdemu sądzone są ciernie! Jam może, na przekór wszystkiemu, za długo stąpała po różach, po kwiatach — los za to się mści! Lecz komu młodość usłała się cierpieniem — tego nagradza! Mam dowód na tobie oczywisty! Wczoraj jeszcze wątpiłam, lecz dzisiaj jestem pewną! Jeszcze krok, a staniesz na niedosięgłych wyżynach! Słowa jednego wystarczy, abyś miała u stóp swoich tego, który dziś ludom rozkazuje!
Pani Walewska zadrżała, oczy jej zabłysły ogniem.
— Nigdy! Słyszysz pani?! Milszą mi ta pustka, to opuszczenie, ta głusza! Nie pozwolę się wplątać w żadną intrygę! Wiem teraz — godzicie na mnie — tak, i ty także! Chcecie oszołomić, chcecie pchnąć w przepaść, lecz ja nie zezwolę, wszystkich sił użyję, nie poddam się! Miałam panią za przyjaciółkę, teraz, kiedyś przemówiła do mnie, jak mój wróg, jak nieprzyjaciel, jak najzaciętszy przeciwnik, wiem, co cię ku mnie pociągnęło! I ty, i marszałek, i księżna, i wy wszyscy do jednego zmierzacie celu, do rzucenia mnie na ofiarę swoich rachub! Ale i ja nareszcie bronić się potrafię. Przywodzicie mnie do ostateczności; pamiętajcie, byście nie żałowali! Jeżeli mnie Anastazy nie osłoni, wiem, co mam czynić! Na pierwszem zebraniu, na pierwszem przyjęciu, na paradzie wojskowej do nóg mu padnę i głośno, wobec wszystkich, wyznam całą prawdę! A on wówczas, mimo wszelkie intencje, będzie musiał uszanować własny majestat!...
— Ależ to szaleństwo!
— Doprowadzacie mnie do niego!
— Więc nie znasz Bonapartego!
— Jest za wielkim, żeby być nikczemnym! Tak się stanie! A gdyby... to jeszcze pozostaje mi inna droga...
Głos szambelanowej złamał się i przeszedł w spazmatyczny płacz.
Pani de Vauban szarpała nerwowo pióra wachlarza, wreszcie, siląc się na spokój, rzekła zimno.
— Myślałam, że jesteś już kobietą, a widzę, żeś jeszcze dzieckiem i to kapryśnem, nierozumiejącem własnego dobra.
— Bo mnie nauczono jedną mieć nazwę dla hańby!
Hrabina roześmiała się szyderczo.
— Za daleko się posuwasz, za daleko dajesz się unosić swej wyobraźni.
— Patrzę teraz jaśniej na rzeczy niż kiedykolwiek!
— Zdaje ci się. Nie masz źdźbła wyobrażenia o życiu dworskiem, nie znasz ani jego zwyczajów, ani ducha.
— Tych kilka dni wystarczyło mi!
— Nie mogę uwierzyć!
— Bo nie wiesz, czego żądał ode mnie cesarz!?
— Prawdopodobnie schadzki.
— I pani znajdujesz to naturalnem, godziwem!
— To zależy, jak kto schadzkę pojmuje!?
Pani Walewska podniosła ze zdziwieniem oczy na hrabinę.
— Zależy, jak kto schadzkę pojmuje! — powtórzyła z naciskiem pani de Vauban. — Ja, naprzykład, nie widzę w niej nic złego, zgoła nic. Kobieta jest zawsze panią sytuacji, kobieta umie nadać i właściwy ton rozmowie, i utrzymać widzenie w granicach dystynkcji i tonu, od kobiety zależy wszystko. Czyż możesz zaprzeczyć? Zastanawia cię żądanie cesarza!? Więc nie rozumiesz tego, iż jemu nie wolno na zebraniach ani wyróżniać cię nadto, ani własne upodobanie rozmawiania z tobą zadowolnić? Więc jeszcze nie spostrzegasz, iż na jego barkach spoczywa cały ciężar ceremonjału? Że jemu nie wolno być mężczyzną, chcącym znaleźć rozrywkę w niewinnej konwersacji z osobą mu sympatyczną? Że dopiero schadzka uwalnia go od świty, łowiącej chciwie każdy wyraz, od uszu i oczu, śledzących go, aby każde drgnienie powiek rozgłosić po świecie? A przecież to takie proste.
Szambelanowa nic nie odrzekła.
Pani de Vauban uczuła swą przewagę.
— Dziwi cię moje współdziałanie, moja radość z twego sukcesu?! Czyż nie mam do niej powodu, czyż mało, iż posiąść możesz wpływ na cesarza, że możesz nie jedno dobrodziejstwo wyświadczyć, że nie jedną łaskę możesz uzyskać, i to bez żadnych złych dla siebie następstw?! Patrz, iż co najprzedniejsi o jedno jego skinienie zabiegają, a ty dla wyrafinowanych skrupułów odpychasz nawet wyciągniętą ku sobie rękę! Czy masz prawo!? Sądzisz, iż co innego odważy ci się powiedzieć twój własny mąż!?
Pani Walewska podniosła się z fotela i jęła pospiesznie składać porzucony szal.
— Dlaczego nie stawiasz zarzutów? Mów!
— Jadę, wracam do domu! — odparła krótko szambelanowa.
— Nie śmiem zatrzymywać! Pozwól, każę zaprząc i odwiozę cię!
— Dziękuję!
— Samej puścić cię nie mogę. Lecz jeżeli moje towarzystwo ci niemiłe, uproszę Czosnowską.
— Dobrze — byle zaraz, natychmiast!
Pani de Vauban zagryzła do krwi wargi i zadzwoniła na służebnę.
— Prosić panią Czosnowskę.
— Pani Czosnowska zajęta gośćmi, właśnie przed chwilą pan Talleyrand de Périgord... i pan Filip de Ségur!...
Hrabina dała znak służebnej, aby odeszła — zaczem zwróciła się do pani Walewskiej.
Marie! Daj sobie wyperswadować! Ci panowie dla ciebie tu przyjechali — tylko dla ciebie! Powinnaś się okazać łaskawą, mogą bardzo wiele u cesarza!
— Prosiłam o karetę!
Pani de Vauban wyprostowała się dumnie.
— Będziesz ją miała — zakonkludowała wyniośle i wyszła za służebną.
Upłynęła długa, męcząca chwila oczekiwania.
Szambelanowa podeszła do okna, oparła rozpaloną głowę o mrozem porosłą szybę i wsłuchiwała się machinalnie w idący z ulicy rozgwar. Panią Walewskę ogarnęło jakieś odrętwienie myśli, znieczulenie nagłe. Całą uwagę skupiła na wesoły brzęk janczarów, na skrzypienie stężałych na mrozie osi, na bezładny tupot kopyt końskich i raźne nawoływanie woźniców, a hukanie z batów.
Pod gorączkowym oddechem szambelanowej mróz na szybie rozpłynął się, rozpadł w krople i ukazał jej oczom widok na podjazd pałacu pod Blachą.
Mrok szedł na skrzydłach matowych, szarych chmur i zacierał w swych mgłach kontury domów nad Wisłą, a sunące pojazdy zbijał w czarne, rozbrzęczane, wrzaskliwe pasma, kotłujące się przed pałacem.
Szambelanowa z dziecinną ciekawością przyglądała się pojazdom, bawiły ją wysmukłe sylwetki strzelców książęcych, uwijających się dokoła karet, dziwaczne krojem ubiorów liberje francuskich panów, tłumy gawiedzi, falujące w takt halabard pachołków miejskich, workowate cienie gości wnoszonych i wynoszonych prawie na rękach służby i cały ten zamęt, świadczący o niebywale licznem zebraniu w salonach hrabiny a w pałacu księcia Józefa.
To zapomnienie pani Walewskiej jęło przechodzić. Rzeczywistość, świadomość położenia, uderzać znów w nią zaczęła młotami wszystkich pulsów.
Szambelanowa odwróciła się od okna, aby zadzwonić na służbę i zażądać pojazdu, gdy naraz znalazła się w objęciu dwojga miękkich delikatnych rąk.
Pani Walewska zadrżała. Cichy, łagodny śmiech był jej odpowiedzią.
— To ja, ja, Fryne!
— Czosnowska!
— Tak, tak droga, kochana pani! Daruj, lecz stałam za tobą i nagle coś mnie za serce uchwyciło!... Pozwól mi zostać tak przy sobie! Pani taka dobra, taka szlachetna, co ja bym dała za to, gdybym mogła zdobyć się na tę moc, na tę siłę!
Szambelanowa zaskoczona tym wybuchem czułości, nie umiała się jej oprzeć.
Czosnowska tymczasem łasiła się, tuliła swą kształtną główkę do pani Walewskiej i zwierzała się z poczuciem swej słabości, swej niemocy.
— Gdybym była taką jak pani, książę kochał by mnie szczerzej, goręcej! Bezwątpienia! Lecz nie potrafię, nie umiem. Czasem obiecuję sobie być dumną, pyszną, nieugiętą — i cóż — jedno jego spojrzenie, rozwiewa całą moją wolę! — Ginę, niknę dla niego! Pani musiano nieraz o mnie mówić — i bardzo źle! Czyż nie chciałam być dobrą, ale to tak trudno!...
Czosnowska westchnęła żałośnie.
— Nazywają mnie Fryną! Gniewało mnie z początku, a teraz śmieszy, nawet bawi! Dla niego wszystko!... Pani kochałaś już w życiu!? Nie? Czy podobna żyć bez miłości! A ja kochałam i kocham nie po raz pierwszy, lecz księcia najgłębiej, najgoręcej! — Świecznik!?... Na co światło! Postawcie tam, na kominku, przepadam za półmrokiem!
— Hrabina przyrzekła mi pojazd — zauważyła szambelanowa, chcąc przerwać gadatliwość Fryny.
— Zajedzie niebawem, dadzą nam znać! Wszak pani pozwoli się odwieźć!? Ale, dlaczego pani tak pilno?! Z panią mogłabym lata całe spędzić!... Czy nam tu źle, nie zacisznie, nie przytulnie!?
Czosnowska pociągnęła szambelanowę ku kanapce, a gdy ta usiadła, pochyliła ku niej głowę i swemi delikatnemi, miękkiemi rękoma zaczęła gładzić i pieścić ręce pani Walewskiej.
— Jakie pani ma śliczne rączki, a jakie włosy przepyszne! Co bym dała za to, żeby mieć takie!... Moje, dawniej były dosyć bujne, lecz od papilotów bardzo się podniszczyły! Co robić, muszę się podobać przecież...
Czosnowska roześmiała się, ukazując dwa rzędy zdrowych, ostrych zębów i strojąc swą czerstwą buzię w parę zalotnych dołków.
Pani Walewska poruszyła się niecierpliwie. Pieszczoty Fryny, jej uśmiechy, powłóczyste leniwe spojrzenia, zaniedbanie w ociężałych ruchach, wreszcie odurzający zapach piżma, którem Czosnowska była prawie przesiąknięta, drażnił szambelanowę, bił ku niej jakąś odrażającą zmysłowością.
— Mówiła pani o pojeździe.
— Więc doprawdy już mamy jechać?
— Pani, nie wiem! Ja, po ostatniej rozmowie mojej z hrabiną, nie mam w tym domu nic do czynienia!
— Pani ma żal do hrabiny?
— Być może.
— Czyż podobna! Ona taka dobra, tak szlachetna! Nigdybyś pani nie uwierzyła! Wszak Pepi dawniej kochał się w niej — później Krzysia... Vaubanki bałam się jak ognia, drżałam przed nią, a tymczasem, imaginuj sobie, kto nas zbliżył, kto pierwsze lody przełamał, pierwsze spotkanie ułatwił! Ona! Ona stała się mi przyjaciółką, ona powiernicą, ona moim dobrym duchem! Powiedz, czy nie pięknie z jej strony, czy nie romantyczno szlachetnie? Ona kocha, kocha, lecz spostrzega, iż kochanek stygnie, spostrzega, iż serce jego zajęła inna i, przez miłość dla niego, zapomina o własnym bólu, o własnem opuszczeniu i pragnie tylko jego szczęścia, jego szczęściem oddycha, jego szczęściem żyje!... Taką jest Vaubanka! A gdybyś pani wiedziała, jak mówi o tobie, jak troszczy się o każdą chmurkę na twem czole, ile czułości, ile rozkochania...
— Być może!
Czosnowska pokiwała smutnie głową.
— Musieli pani dziwów naopowiadać o hrabinie! Jestem pewna — ale to plotki! A najwięcej idzie wszystkim o męża, o pana de Vauban! Bardzo gładki i dorzeczny, nie można mu się było dziwić! Pepi poznał Vaubankę w Brukselli, a wówczas spodziewano się dlań nawet sukcesji po stryju! No, wobec takiej przyszłości hrabia uważał sobie za obowiązek nie przeszkadzać! I postąpił rozsądnie, z godnością — nie chciał zawiązywać przyszłości żonie!
— I pani nazywasz to godnością?!
Czosnowska podniosła swe ciemne, wypukłe oczy.
— Naturalnie! Rozumie pani, Pepi miał widoki — nieboszczyk król szczerze myślał dlań o dziedzictwie! Hrabia musiał!
— Bywają rozmaite wyobrażenia — nie umiem panią przekonać o innych i...
— Pani szambelanowa doprawdy, jakby się czuła dotkniętą!... A ja, broń Boże, nie miałam zamiaru! Pani to zupełnie co innego! Kocham panią, podziwiam, wielbię i zazdroszczę! Ach, ileż bym dała za samą świadomość tego uczucia, iż ten, u którego cały świat szuka łaskawego słowa, chyli się sam przedemną, upokarza, gnie, żebrze bystrzejszego, łaskawszego wyrazu! Ciarki mnie przechodzą! Ujarzmić takiego lwa, takiego wodza wstęgą miłości ubezwładnić, to dopiero zwycięstwo! Pół życia bym za nie oddała!
— Wszak pani kochasz księcia?
— Bardzo nawet — przyznała z naiwną szczerością Fryna. — Ależ to przecież cesarz! — Napoleon!
— Zapomniałam o tej racji! Żegnam! Jeżeli pojazdu niema, wracam piechotą!
— Więc pani nie pokażesz się w salonie? Tam wszyscy tacy spragnieni pani widoku!...
— Żegnam!
Czosnowska na to stanowcze oświadczenie westchnęła z poddaniem i poleciła zajeżdżać karecie, mającej odwieść szambelanowę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.