Nowele, Obrazki i Fantazye/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Józef Ignacy Kraszewski


Nowele, Obrazki
i Fantazye.
Poprzedzone wstępem krytycznym
PRZEZ
PIOTRA CHMIELOWSKIEGO.





WYDAWNICTWO
S. LEWENTHALA
WARSZAWA
SKŁAD GŁÓWNY
u  K.  FISZLERA
ul. Ś-to Krzyska Nr 5.








WSTĘP.
(Artyzm w powieściach Kraszewskiego.)

Nadużyto już nieraz w przytoczeniach i rozumowaniach znanego aforyzmu Buffona: styl to człowiek, ale gdy się zastanawia nad różnicami dzielącemi jednych autorów od drugich, trudno go raz jeszcze nie powtórzyć. Istotnie myśli, uczucia, stosunki mogą być spólne wielu znakomitym pisarzom, lecz co im indywidualną, wybitną cechę nadaje, to sposób wyrażenia owych myśli, uczuć i stosunków, to styl i układ w ich dziełach, wynikające z usposobienia przyrodzonego i charakteru wyrobionego w ciągu życia. Wybitny styl jest znamieniem wybitnéj osobistości pisarskiéj.
Temperament jest podstawą, na któréj rozwijają się wszystkie właściwości i uzdolnienia człowieka, a więc i styl jego, jeżeli posiada talent pisarski. Inaczéj tworzą ludzie z temperamentem gwałtownym i namiętnym, inaczéj — z łagodnym i spokojnym, inaczéj uczuciowi, inaczéj refleksyjni.
Kraszewski miał z natury usposobienie nadzwyczaj wrażliwe i drażliwe, ale nie posiadał przytém namiętności silnych, trwałych, dążących do czynu, do działania na zewnątrz. Wrażliwość jego, skupiając się w duszy, znajdowała ujście prawie wyłącznie tylko w pisaniu, w twórczości literackiéj, gdyż nawet nie czyniła go zbyt mownym. Stąd ów „niepohamowany popęd“ pisarski Kraszewskiego, stąd jego nadzwyczajna, prawdziwie fenomenalna płodność, stąd zarazem istotny charakter jego stylu, polegający nie na krasomówczym zapale, tylko na uczuciowo zabarwionéj ucinkowości, w któréj wielka obfitość spostrzeżeń, po większéj części luźnych, ściśle w pewne skombinowane wiązki idej nie splecionych, najodpowiedniejszy, najwłaściwszy znaléść mogła wyraz.
Styl ten składa się z samych niemal zdań krótkich, czasem prawie urwanych, obok siebie zestawionych za pomocą spójników łącznych, lub rozdzielonych za pomocą — rozłącznych. Tego, co nazywamy stylem peryodycznym, w jakim kochają się krasomówcy, prawie nie znajdujemy u Kraszewskiego, chyba w najprostszéj, nasuwającéj się sama przez się postaci. Jeszcze w samych początkach zawodu literackiego, widocznie pod wpływem stylu klasyków naszych, Kraszewski częściéj używał budowy okresowéj, niż późniéj, zwłaszcza pod koniec życia, kiedy nawet zewnętrznie, w bardzo licznych ustępach, (à capite), skłonność sobie przyrodzoną do wyrażania się w zdaniach krótkich uwydatniał.
Weźmy dla przykładu dwa krótkie kawałki z dwu okresów przedzielonych od siebie pięćdziesięciu laty.
W „Czterech weselach“ (r. 1834) bohaterka Julia tak odpowiada na pytanie Adolfa, czy można żyć z tym, kogo nie kochamy: „Czemu nie!... Ja bardzo lubię czytać romanse, wyobrażać sobie szczęście sielankowe, co się po licznych przeciwnościach zawiązuje u ołtarza i trwa niewzruszone do śmierci. Ale na świecie inaczéj się dzieje. Trzeba często szukać cieniu szczęścia w najdziwniejszych kryjówkach; żeby smakowało, trzeba go umiéć coraz inaczéj przyprawiać, coraz gdzieindziéj mieścić. Kobieta zręczna z każdym żyć potrafi; wié, gdzie pobłażać, a gdzie się oburzyć; mąż rozkazując nawet jéj słucha; żyjem z mężem dla kochanka, bo najlepszy kochanek nie może być dobrym mężem, i nic niepodobniejszego, jak żeby mąż mógł być kochankiem — chyba na bardzo krótko. Mężczyzna jest dziwném stworzeniem; nieraz przysięgając u ołtarza wierność żonie, okiem wodzi po kobietach, myślą biega za sposobami, któremi-by mógł je zwodzić“[1].
I w tym urywku mamy już zasadnicze znamię stylu Kraszewskiego, t. j. luźne zestawianie zdań, ale jeszcze gdzieniegdzie znajdują się ślady okresowéj budowy, które we wcześniejszych utworach np. w „Panu Walerym“ z r. 1831 są daleko częstsze. Tymczasem w nowelach pisanych pod koniec życia spotykamy już same rozkawałkowane zdania graficznie od siebie oddzielone.
W opowiadaniu p. t. „Psiarek” najczęściéj takie czytamy frazesy:
„Wzięto go do dworu przez miłosierdzie.
„Matki nie miał dawno, ojciec się puścił na żebry i jemu się kazał prowadzić, bo chociaż nie oślepł zupełnie, ale mało co widział, a robić nic już nie zdążał.
„Chodził więc boso, głodny, od wsi do wsi, od chaty do chaty, żyjąc suchym chleba kawałkiem i wodą.
„Sypiali latem pod płotem, zimą po szopach, rzadko w ciepłéj izbie.
„Psom się musiał opędzać, a ojciec znędzniały, zbolały, nie oszczędzał dziecka.
„Jednego dnia zaniemógł, idąc na gościńcu, położył się w rowie, przykrył siermięgą, otulił jak do snu, stęknął razy parę i nie wstał więcéj.”[2] i. d. i t. d.
Taki styl nadaje się wybornie do malowania rzeczy i ludzi drobnemi rysami, do kreślenia scen krótkich, urywanych, które sobie czytelnik zbierać w jednę całość musi, ażeby wytworzyć w wyobraźni szereg stosunków, które chciał dać poznać powieściopisarz. Styl taki może być bardzo żywym i obrazowym, jeżeli fantazya pisarza jest zasobna w barwy i trafne spostrzeżenia. Do kreślenia wspaniałych, zdumiewających przepychem zewnętrznym lub wylewem gwałtownych namiętności, scen i sytuacyj mniéj się on nadaje, bo zbyt rozdrabnia, atomizuje, że tak powiem, wrażenia czytelnika, utrudnia mu utworzenie jednolitego obrazu.
Fantazya Kraszewskiego była zdumiewająco obfitą i zasobną, tak, że nigdy nie popadł w to, co nazywamy „zmanierowaniem” pisarskiém, t. j. w powtarzanie siebie samego przy tworzeniu postaci, sytuacyj i motywów ich działania. Potrzebowała ona ciągłego zasilania przez obserwacyę i wtedy tworzyła rzeczy najlepsze; ilekroć zaś poeta, porwany przykładem poetów romantycznych, chciał tworzyć osoby, położenia, krajobrazy niewidziane zgoła, lub dokładnie w dokumentach nie przedstawione, tylekroć ukazywały się dzieła słabsze, widocznie z jakąś niepewnością czy przymusem kreślone. Dowodem tego są wszystkie tak zwane „fantazye” Kraszewskiego: wtedy są one w czytaniu znośne, gdy najbliżéj ziemi się trzymają; gdy zaś unoszą się w sfery nadobłoczne, gdy przedstawiają stosunki bardzo uogólnione i bardzo uidealizowane, jak np. w „Mogiłach,“ tracą plastyczność, jasność, stają się nieuchwytnemi widziadłami. Naodwrót, jakże świetne są te osobistości w jego utworach, których życie poznał w najdrobniejszych szczegółach podczas długoletniego pobytu na wsi; jak wyborni są jego ekonomowie, szlachta pomiernéj zamożności, zarówno w swoich starych jak i młodych przedstawicielach, żydzi arendarze, jarmarkowicze, księża, chłopi, dziewczęta z chaty i dworku, cyganie i cyganki, emeryci, przeciętna wreszcie inteligencya w gronie pisarzy, artystów i urzędników mianowicie starszéj daty!... Prawda, że ta plastyka odnosi się przedewszystkiém do zewnętrznéj osób postaci, ale w tym względzie jest niemal nieporównaną: kilkoma dobitnemi rysami umie Kraszewski lepiéj odmalować człowieka, aniżeli inny powieściopisarz całostronicowym opisem. Dlatego téż i krajobrazy znanych mu dobrze okolic celują prawdą, żywością i barwnością.
Do odtworzenia głębin duszy natur bardziéj złożonych nie brał się zazwyczaj Kraszewski, czując bezwątpienia słabość swoję w téj mierze. Jak prawdziwy plastyk przedstawiał swe postaci zzewnątrz, wraz z tém wszystkiém, co zewnętrznie mogło stan ich uwydatnić, a więc z wyrazem fizyognomii, giestami i charakterystyczną mową. Dla odtworzenia indywiduów prostych i średniéj miary cechy te wystarczały najzupełniéj, bo u nich, jak się mówi, serce jak na dłoni, ale były niedostatecznemi dla odmalowania charakterów wyższych, umiejących taić w sobie nawet najgłębsze uczucia i nie dających poznać ich zewnętrznemi znakami. Stąd to niéma ani jednego gienialnego umysłu w powieściach naszego pisarza, stąd nawet natury artystów, poetów średniego poziomu nie są zadawalniająco w nich nakreślone, pomimo że Kraszewski kilkakrotnie do tego tematu wracał, i tylko raz w „Demonie“ złudzenia wielkiéj twórczości umiejętnie a nawet niekiedy świetnie przedstawił. Ludzie chytrzy i przebiegli zazwyczaj są takiemi w określeniach, od powieściopisarza pochodzących, a nie w saméjże akcyi.
Porównania i przenośnie brane są przez Kraszewskiego najczęściéj, według wzorów najdawniejszych, wprost z natury otaczającéj, jako dla ogółu czytających najzrozumialsze, czasami z dziedziny sztuki, z którą długoletnio obcując, spoufalił się i za drugą naturę uważał, bardzo zaś rzadko z dziedziny nauki i wogóle ze sfery abstrakcyjnéj. Za nadzwyczajnością nie gonił, lubił posługiwać się znamiennemi wyrażeniami mowy potocznéj, a mimo to bardzo często znajdują się u niego zdania sformułowane oryginalnie a malowniczo. Nie obliczywszy dokładnie, niepododobna orzec stanowczo o zasobie jego słownikowym, ale jeżeli polegać zechcemy na wrażeniu osobistém, to nie przyznamy mu wielkiéj obfitości, i to nie dlatego, żeby nie znał języka doskonale, lub żeby nie czuł wagi wyrazów, lecz dlatego, że się ciągle śpieszył, pisząc szybko nie mógł długo nad doborem słów się zastanowić, lecz brał te, które mu się same na myśl nawijały.
Uczuciowość naszego powieściopisarza, tak jak fantazya jego, średniéj tylko dochodziła temperatury; ani apatyi krańcowéj, ani namiętnych wybuchów nie znała; wszystko zresztą, co w pośredniéj pomiędzy temi granicami strefie się znajduje, od nieśmiałego uczucia, czy téż uszczypliwego żartu, do rozgorzenia płomieniem miłości indywidualnéj lub ogólnéj, czy téż do szyderstwa i sarkazmu, wszystko umiał Kraszewski opowiedzieć, przedstawić, odmalować, nie pomijając pospolitszych patologicznych objawów. Wiedział on i wyznawał, że „namiętność, niepohamowany popęd“ jest jednym z „głównych warunków doskonałości dzieł poetycznych“[3] i w początkach zwłaszcza swojego zawodu starał się twórczość swą do téj zasady zastosować, lecz nie posiadając w głębi duszy zapasu wielkich namiętności, musiał poprzestać na malowaniu mniéj wydatnych, ale powszechniejszych zjawisk serca ludzkiego, umiejąc grać na skali uczuć, z wyjątkiem dwu krańców: kamiennego spokoju i tragicznéj podniosłości.
W kompozycyi, przy takich warunkach wyobraźni, uczuciowości i stylu, musiały oczywiście przeważać drobne obrazki, luźnie ze sobą połączone, bez należytego ich ześrodkowania, bez ustosunkowania części do całości. Przez czas tylko krótki pojawiały się w powieściach Kraszewskiego sceny szeroko, rozlegle kreślone, wyczerpujące do dna pewną sytuacyę; a wogóle urywkowe, niezbyt starannie wykonane, chociaż dobrze pomyślane scenki składają się na utwór, żyjący i zajmujący nie tyle artystycznemi zaletami układu, ile pojedyńczemi pięknościami w różnych utworu częściach rozsianemi. Nie robił zaś tego autor z rozmysłu, jak niektórzy powieściopisarze francuscy z „naturalistycznéj“ szkoły, lecz raczéj wskutek przyrodzonéj właściwości swego talentu działania na czytelnika drobnemi efektami. Gdyby nie to, że autor przez zapomnienie, bardzo długo przeciąga jednostajną sytuacyą, różniczkując ją słabo, takie traktowanie rzeczy nie raziłoby wcale, byłoby tylko właściwym artyście, a umiejętnie zużytkowanym środkiem pisarskim.
Cechy te tworzenia artystycznego w długoletnim okresie działalności naszego powieściopisarza rozmaicie się kombinowały, wytwarzając styl i kompozycyą, charakteryzujące pewną chwilę w rozwoju jego talentu. Chwil takich można oznaczyć cztery.
W pierwszéj, najwcześniejszéj, dającéj się chronologicznie określić datą 1830—1842, Kraszewski wyrabia sobie stopniowo, z bardzo wyraźném przerzucaniem się od jednéj formy do drugiéj, najodpowiedniejszy dla swego usposobienia sposób wyrażania myśli. Zacząwszy pisać bardzo młodo, musiał on pod względem artystycznym ulegać wpływowi wzorów swojskich i obcych, lubo w 20-ym roku życia zapewniał butnie o swéj samoistności. „Wypada mi teraz — pisał on wówczas[4] — zrobić wyznanie grzechów i, uderzywszy się w piersi, wymienić, kogo naśladowałem; śmiejcie się, gniewajcie się, róbcie, co chcecie, czytelnicy, ja do naśladowania się nie przyznaję. Źle czy dobrze, sam sobą się kontentuję i piszę. Wolno sądzić, co się podoba.“ Krytyka z téj wolności sądzenia skorzystała i wykazała, że Kraszewski, bezwiednie zapewne, ale ulegał wpływowi przedewszystkiém Fryderyka Skarbka i to dawniejszych jego utworów, w których on był naśladowcą Wawrzyńca Sterne’a [5].
I tak wspólne jest Kraszewskiemu ze Skarbkiem obieranie za bohaterów i ich towarzyszów — ludzi najpospolitszych, najzwyklejszych, nie będących nawet czémś szczególném w swojém nader ograniczoném kółku. Z tém umiłowaniem powszedniości łączył się naturalnie wstręt do deklamacyjnego przedstawiania uczuć, co u Kraszewskiego przemieniło się w początkach w zupełne prawie pomijanie malowania strony uczuciowéj, albo w zbywanie ich rysami nader powierzchownemi i pobieżnemi. Chęć wydrwienia dawnych patetycznych uniesień w romansach poprowadziła Skarbka i Kraszewskiego do przeplatania scen poważnych trywialnie komicznemi, które rzadko kiedy osiągają cel rozśmieszenia czytelnika. Zamiłowanie piękności przyrody zarówno u jednego jak u drugiego pisarza było teoretyczne tylko, wypowiadane w uwagach od autora pochodzących, ale w praktyce uwydatniało się bardzo ogólnikowo, gdyż pisarze zwracali głównie uwagę na powierzchowność mieszkań, ludzi i zwierząt. Kraszewski wprawdzie mówił: „Każdy promyk światła niestale przebijający się przez gałązki lub migający na gładkiéj wód powierzchni, cichy szelest gałązek i to powolne mruczenie leniwego strumyka pomykającego się w głębokim parowie, wszystko to mnie porusza i zachwyca“[6] — ale była to chyba uwaga nawiana zzewnątrz, a nie odczuta głęboko przez powieściopisarza, gdyż w całym tym utworze, z którego ustęp ten wyjęty, nie ma innych śladów przejęcia się wrażeniami od natury odbieranemi. — I w kompozycyi artystycznéj są ważne podobieństwa pomiędzy Skarbkiem a pierwszemi powieściami Kraszewskiego.
Przedewszystkiém brak im perspektywy, wszystkie postaci wchodzące do powieści traktowane są jednakowo, powtóre niéma w nich starania o całość: szereg drobnych wypadków, stawiających osoby powieściowe w różnych pozycyach, ale nie zestrzelonych w jedno ognisko, ani téż nie przyczyniających się do rozwoju charakterów wypełniają opowiadanie. Niejednokrotnie spotykają się zwroty indywidualne do pracy autorskiéj, nie będące w żadnym związku z przedstawianemi faktami.
Pod zaznaczonemi tu względami podobne są pierwsze utwory Kraszewskiego do tak zwanych humorystycznych powieści Skarbka; ale i w nich już znajdują się znamiona odrębne. Kraszewski daleko chętniéj przebywał wtedy wśród mieszczan niż wśród szlachty wiejskiéj, daleko częściéj prowadził do małego miasteczka niż do stolicy. Patrzył on na ten swój światek ironicznie, czuł swoję nad nim wyższość, upatrywał w nim wszędzie śmieszność, i tylko ze strony śmiesznéj go przedstawiał; ale osobistości w nim widziane, zewnętrzne kształty miejsc a mianowicie budynków i placów kreślił z prawdziwém zamiłowaniem, nadzwyczaj szczegółowo, ba, nawet drobiazgowo do zbytku. Było to dowodem bystrego zmysłu spostrzegawczego, który umiejętnie pokierowany i uprawiony miał nadać fantazyi autora jednę z zalet najwybitniejszych — plastyczność, nader rzadko spotykaną u powieściopisarzów poprzedzających Kraszewskiego.
Już w „Panu Karolu“ z r. 1833 widzimy pewne modyfikacye; już tu znajdujemy większą dbałość o pewny ciąg w opowiadaniu; sentencye i wszelkiego rodzaju uwagi, które dawniéj zajmowały dużo miejsca w powieści, znikły prawie zupełnie, tak, że mamy przed sobą postaci przedmiotowo postawione w rozmowie najczęściéj, rzadziéj w działaniu, bez żadnych osobistych autorskich rekomendacyj. Jako najważniejszego środka wywarcia wrażenia użył tu autor kontrastu, którego w poprzednich powieściach zgoła nie było. W wyrazach starał się powieściopisarz o osiągnięcie siły; każdy, choćby najgrubszy i najniesmaczniejszy, był dla niego dobry, jeżeli dobitnie rzecz malował.
Przez lat kilka ten tryb artystyczny obrabiania tematów panował w powieściach i szkicach Kraszewskiego, branych zarówno z owego świata drobnych bohaterów („Cztery wesela“, „Improwizacye dla moich przyjaciół“), jak i z wprost przeciwnego, samemi nadzwyczajnościami i nieprawdopobieństwami zapełnionego („Leon Leontyna“ w „Wędrówkach literackich“). W utworach ówczesnych nie dbał autor ani o moralność, ani o ideę, mając na względzie jedynie cel artystyczny wywołania efektu. W kompozycyi i stylu nie pilnował ładu estetycznego, o umotywowanie wypadków się nie starał: wszystkie braki zastąpić musiała fantazya i siła wyrażenia.
Oddanie się przez lat parę twórczości poetyckiéj w formie wierszowanéj oddziałało na uszlachetnienie pomysłów w zakresie powieściowym i samychże wyrazów; zaczął Kraszewski unikać słów zbyt jaskrawych, obrazów zbyt grubych, a malowidła ludzi i stosunków między niemi rozjaśniać blaskiem poezyi marzycielskiéj. Z początku robił to w sposób niezbyt smaczny, pisząc tak zwaną prozą poetyczną (np. „Było nas dwoje“, „Życie po śmierci, opowiadanie pijaka“), ale późniéj potrafił istotnie wyciągnąć z tego połączenia realizmu z idealizmem rzeczywistą korzyść dla swéj sztuki pisarskiéj, a jedném z najwcześniejszych świadectw w tym względzie jest powieść „Świat i poeta“ z taką pisana werwą jak żadna z późniejszych, a przeniknięta w całości ironią, która tu może najświetniejsze u Kraszewskiego znalazła uzewnętrznienie.
Jak w téj pierwszéj chwili artystycznego rozwoju przeważał w powieściopisarzu naszym nastrój satyryczny, bardzo chętnie posługujący się bronią zjadliwéj krytyki, bezwzględnego potępienia, ironii i sarkazmu, tak w drugiéj chwili od r. 1842—1850 następuje przewaga pierwiastku tęsknego, który dawniéj przelotnie się tylko pojawiał. Zapewne draźliwość autorska, zadraśnięta krytykami pojawiającemi się o jego dziełach, posuwanie się w wieku, które kazało tęskném spojrzeniem obejmować lata upłynione, dużo się przyczyniły do spotęgowania owego nastroju, ale może téż były jakieś zawody bliżéj nam dzisiaj nieznane, które żywo dotknęły naszego autora. Tęsknota pojawia się już we wspomnieniu akademickiém „Adam“ napisaném r. 1842 a drukowaném w „Radegaście“ Kirkora na r. 1843, silniéj się uwydatnia w fantazyi „Pod włoskiém niebem“ i w powieści historycznéj „Zygmuntowskie czasy,“ bujnie już się rozwija w „Pamiętnikach nieznajomego,“ w których skład weszło owo wspomnienie akademickie, a stałą już jest cechą dalszych utworów Kraszewskiego przez bardzo długi lat szereg. Było-to łzawe, tęskne rozrzewnienie, które się rodzi w duszy przy rozpamiętywaniu szczęśliwych chwil przeszłości, kiedy się wie, że one już wrócić nie mogą, był to wyraz owego miłego bólu, co jest łagodnym a trwałym i wywołuje w sercu uczucia miękkie, sympatyczne, łatwo idealizujące pewne przedmioty i pewnych ludzi. Przedmiotem takim staje się dla Kraszewskiego krajobraz wiejski, sztuka, a ludźmi takiemi poeci, artyści, marzyciele, biedni, uciśnieni. Nie stracił wprawdzie autor swego satyrycznego talentu, używał go owszem nieraz w sposób bardzo dotkliwy, ale już go nie stosował bezwzględnie do wszystkiego, co znajdował przed sobą. Nowy ten nastrój tak dalece zapanował w powieściach Kraszewskiego, że w mniemaniu inteligentnego ogółu stał się on wyłącznie charakterystycznym dla naszego autora, zupełnie w cień zasunąwszy poprzednią przeszło 12-letnią jego twórczość odmiennego usposobienia. Oczywiście przyczyniły się do tego i jaśniéj sformułowane myśli przewodnie i wydoskonalenie plastyki i mistrzowstwo w kreśleniu obrazków, chociaż kompozycya, jak i poprzednio, pozostała dość niespójną, z szeregu drobnych scen złożoną.
Cechą znamienną trzeciéj chwili rozwoju artystycznego u naszego powieściopisarza, którą można oznaczyć latami 1851—1862, jest właśnie zmiana w sposobie kreślenia sytuacyj. Było to zapewne wynikiem różnorodnych wpływów obcych i swojskich, ale że i sposób tworzenia Korzeniowskiego, od początku różny od maniery Kraszewskiego, miał w tém swój udział, to zdaje się nie ulegać wątpliwości. Powieściopisarz nasz porzucił naówczas dawniejszy tryb szkicowego malowania ludzi i rzeczy, a rozwinął natomiast szeroko stronę opisową i charakterystykę, z prawdziwém zamiłowaniem malarza rodzajowego, który każdym szczegółem, każdym drobiazgowym nawet rysem, mogącym znamiennie przedmiot jakiś nacechować, interesuje się gorąco i wzbogaca nim swój obraz. I w pierwszéj chwili swego rozwoju, jak to zaznaczyłem, okazywał on ten popęd do zbierania rysów drobnych, ale czynił to jeszcze bardzo nieudolnie, mieszając rysy ciekawe i ważne z nic nieznaczącemi, kreśląc swój opis sucho, i często karykaturalnie[7]. Późniéj lubił uwydatniać tylko strony jaskrawe, poprzestawał na opisie zwięzłym, dobitnym, na charakterystyce krótkiéj, jędrnéj. W trzeciéj chwili rozwoju powrócił do swego pierwotnego sposobu malowania, ale z nadzwyczajnie wzmożonym talentem, umiejąc wybrać rysy prawdziwie ważne i znamienne, nadać kolorytowi ciepło, opisom barwność i świetność niezrównaną, charakterystyce — trafność, dowcip, powab stylu. Jeżeli opisuje karczmę poleską, to robi to na kilkunastu kartach, które jednakże nie nużą, gdyż coraz to nową a zajmującą dla wyobraźni karm’ podają. Kiedy opowiada przyjazd króla Stanisława do możnego domu na Wołyniu, poświęca temu przedmiotowi pół tomu („Dyabeł“). Kiedy kreśli charakterystykę osób, to daje poznać częstokroć nie tylko te osoby, ale także ich ojców i dziadów. Kiedy maluje jakieś zebranie, to je nie tylko kreśli z téj strony, która ma oznaczyć dalszy rozwój akcyi powieściowéj, ale i samo w sobie, a więc wielostronnie, jakiém bywa w rzeczywistości. Opisy ludzi i rzeczy z tego czasu dochodzą niekiedy do mistrzowstwa, a są inne od opisów Korzeniowskiego. Kraszewski ozłaca i ogrzewa je uczuciem, liryzmem, silniejszém tchnieniem poetyckiém; albo obrzuca je szyderstwem, sarkazmem, przez co właśnie czyni je zajmującemi i pociągającemi. Takim podmiotowym pierwiastkiem szkodził wprawdzie ich objektywności, robiąc rzeczy i ludzi trochę lepszemi lub gorszemi, trochę prozaiczniejszemi lub poetyczniejszemi, niż były w rzeczywistości; ale dla przeciętnego ogółu czytelników, a nawet dla przeważnéj części inteligencyi nie stanowiło to wady, lecz powab, gdyż pociągało ich serca za sobą. Powieści utworzone w tym czasie, jakoto: „Komedyanci,“ „Dwa światy,“ „Powieść bez tytułu,“ „Interesa familijne,“ „Jermoła“ należały téż do najpoczytniejszych, i pod względem wyłącznie artystycznym rozważane, wyższe były od wszystkich poprzednich, zastanawiały bogactwem barw, nadzwyczajną plastyką i wyrobieniem stylu.
Czwarta wreszcie chwila rozwoju artystycznego (1863—1887) może być nazwana eklektyczną. Autor w różnych porach wracał do różnych dawniejszych sposobów tworzenia, wplatając w nie nowe pierwiastki, pod wpływem literatury francuskiéj, zwłaszcza naturalistycznéj wyrobione. Są w téj dobie powieści, całkiem szkicowo traktowane, jak np. cykl obrazków „kreślonych z natury“ pod pseudonimem Bolesławity, lub cykl wszystkich prawie opowiadań historycznych od czasów bajecznych aż do trzeciego Sasa włącznie. Są znowu inne, w których szeroko narysowane i w pewnym ciągu rozwijane sytuacye przeważają, zbliżając takie np. utwory jak szereg powieści z czasów Saskich („Hrabina Cosel,“ „Brühl,“ „Z siedmioletniéj wojny“ i t. d.) do najlepszych dzieł pisanych w trzeciéj dobie tworzenia. Są jeszcze i takie, które widocznie urodziły się pod wpływem kryminalnych romansów Gaboriau, jak np. „Emisaryusz,“ „Bezimienna,“ „Sprawa kryminalna,“ „Z życia awanturnika,“ „Czarna perełka,“ „Bratanki,“ „Zemsta Czokołdowa,“ część II „Zagadek“ itp., ale niezbyt udatnie się przedstawiają, ponieważ autor przyzwyczajony do malowania bardzo spokojnie toczącego się życia wiejskiego, nie miał dość giętkiéj wyobraźni, by obmyślać sytuacye z własnego tylko zasobu, ani téż dość cierpliwości, by obmyśliwszy nawet, sprawę zawikłaną, węzły jéj wobec czytelnika rozwiązywać zręcznie i w sposób zajmujący.
Z realizmem i naturalizmem francuskim zapoznał się Kraszewski wcześnie, podziwiał jego technikę, ale potępiał temata wstrętne przezeń ulubione. O studyowaniu najdrobniejszych nawet szczegółów z natury, nie mógł się, w myśl teoryi naturalistycznéj, kusić nawet, bo żył po za krajem i do badań takich nie miał ani sposobności, ani odpowiedniego uzdolnienia; musiał więc w tym względzie poprzestać na dawniejszym sposobie obserwowania zewnętrznych przeważnie stron ziomków, których spotykał w Dreźnie, lub w podróżach. O staranne wykończanie stylu nie tylko pod względem doboru wyrażeń, porównań, przenośni, ale nawet pod względem brzmienia dźwięków obok siebie stojących, nie mógł się również ubiegać pisarz, który tworzył conajmniéj za dziesięciu płodnych autorów. W kompozycyi naturaliści utwierdzili tylko Kraszewskiego, zarzucając sztuczną intrygę i starając się iść wiernie za naturalnym rozwojem charakterów i wypadków; chociaż nie przejęli go swoją w téj mierze zasadą, bo nasz powieściopisarz miał zawsze na widoku pewną zaokrągloną artystycznie osnowę, tylko w jéj rozsnuciu spuszczał się zazwyczaj na podszepty swobodnego kojarzenia się wyobrażeń, które mu nieraz kazały osnowę przerywać, nowe osoby dowolnie wprowadzać itp. Natomiast inną zasadę tworzenia realistycznego tj. przedmiotowość (objektywność) przyswoił sobie łatwiéj, lubo nie uczynił jéj hasłem swojém i prawidłem stałém; po większéj części obrazy jego w tym czasie mają cechę przedmiotowości; ale od czasu do czasu pojawiają się maksymy wprost od autora pochodzące, choć nie osobistego, lecz ogólniejszego charakteru. Równocześnie zniknął nastrój sentymentalnéj nieco tęsknoty, który przez lat 20 w pismach jego przeważał, a na jéj miejsce pojawiała się coraz częściéj, obok dawniejszego żartu i sarkazmu, łagodna ironia, uśmiechająca się pobłażliwie z wyżyn uspokojonego, do pewnéj równowagi przyprowadzonego poglądu na zabiegi i starania ludzkie, uważane przez interesowanych za bardzo ważne, a przez autora za błahe lub dziecinne. Nieraz w téj mierze dochodził do mistrzowstwa, że tylko przytoczę nowele: „Jak się pan Paweł żenił,“ „Z dziennika starego dziada,“ liczne ustępy w „Resurrecturi,“ w „Sekrecie pana Czuryły,“ w „Raptularzu Jasienieckiego,“ „W pocie czoła“ itd.
Ażeby wskazać dobitniéj te nowe cechy sposobu tworzenia, zastanowię się bliżéj nad nowelą „Z dziennika starego dziada,“ wydaną w r. 1879.
Nie jest to powieść w zwykłém znaczeniu tego wyrazu, a jednakże jestto utwór artystyczny zaokrąglony i w sobie skończony. Z wielkim talentem skreślił tu Kraszewski ustęp jeden z życia jednego z najmilszych „dziadów,“ o jakim sobie pomyśléć tylko można, a skreślił go własnemi jego słowami, przeniósłszy się niejako do wnętrza jego duszy. Mamy oto przed sobą wojskowego staréj daty, którego siódmy już krzyżyk przygniata, a przecież nietylko złamać go nie może, lecz nawet dobrego humoru, spokojnego usposobienia i pogodnego na świat poglądu odebrać mu nie potrafił. Nie jest to bynajmniéj zrzęda, któryby nie mógł znieść niczego, co jest dzisiejszém, co nie sięga epoki jego młodości. Młodość ta przeszła mu wprawdzie wesoło i nie bez figlów; to téż lubi ją sobie przypominać; ale to przypominanie nie wiedzie go do zgorzknienia, do obrzydzenia sobie rzeczy i ludzi, co są młodemi teraz, gdy on postarzał. Żyjąc z niewielkiego procentu (półtora tysiąca złotych), korzysta z zapasiku na „ekstraordynaryjne“ wypadki nie dla siebie, lecz dla bliźnich uboższych. Dzień przepędza nadzwyczaj regularnie, bo do tego nawykł od młodu w czasie służby wojskowéj. Przeniósłszy się ze wsi do Warszawy, ażeby nikomu „nie zawadzać,“ mieszka na trzeciém piętrze kamienicy Starego miasta wśród ubóstwa; jada obiady za niespełna dwa złote, chodzi na kawę do „Kazi,“ odbywa przechadzkę od domu do placu Św. Aleksandra.
To są rysy zwykłe, powszednie, któreby dziada naszego od mnóstwa innych dziadów wyróżnić nie zdołały. Ale nasz dziad ma jeszcze swoje specyalne znamiona, swoje szczególne zamiłowania i wstręty: śledzi on życie zwierząt, interesuje się wróblami, myszami, kotami; oburza się na Burego, który podstępem chwyta i zagryza biedne ptaszęta, niecierpliwi się nieregularném życiem jednéj myszki, któréj jeść dawał, lubuje się świergotem wróbelków i czyni spostrzeżenia nad ich obyczajami. Nie dosyć mu przecież tych stworzeń, tak niższych umysłowo od niego; serce pragnie ludzkiego serca. Stróż usługujący mu zachorował; gospodarz domu przysyła naszemu dziadowi Jóźka Czupurnego, prawdziwego warszawskiego łobuza, z włosem rozczochranym, nieumytego, w butach ogromnych a dziurawych, w spodeńkach krótkich a zatłuszczonych, w spencerku, którego koloru niktby dojść nie potrafił. Stary chciał go nauczyć czytać i pisać — szło to oporem, dopóki mu butów nie pokazał; po butach musiał obiecać spodnie, a potém zdawało mu się, że Józiek Czupurny oddawna już czytać umiał, tylko udawał nieznajomość, ażeby za naukę dostać jakie takie ubranie. Czy się starowina rozgniewał po takiém odkryciu? Bynajmniéj — usprawiedliwił chłopaka. Gdy wiosna nadeszła, a ubranie było w porządku lepszym niż dawniéj, Józiek Czupurny zemknął od swego dobrodzieja i, choć mu się różnie wiodło, nie wracał do niego. Nasz dziad nie miał mu i tego za złe, bo, jak zauważył w swoich notatkach, każdy człek potrzebuje swobody, świeżego powietrza.
Nawet nałogowe pijaństwo nie odtrąca starca, gdy widzi, że ktoś pije z nieszczęścia. Wśród jego znajomych był doktór bardzo uczony, wielce rozmowny, ale bez praktyki; brał on od naszego dziada zasiłki w ilości kilku dukatów i nazajutrz po dostaniu pożyczki, zjawiał się trochę napiły. Umarł niedługo — nasz stary sprawia mu pogrzeb i tęskni po nim.
Dobroć jego wystawiana była na ciągłe próby, a on wychodził z nich zawsze zwycięsko. Józkiem Czupurnym, chociaż uciekł od niego, interesuje się bezustannie, wypytuje o jego rodziców, dochodzi, że to jest właściwie syn senatora, dawnego kolegi; spotkawszy tego kolegę, mówi mu o nim, rozumie się nie wprost, ale okolicznie tylko, dostaje 25 rubli dla wisusa i pomaga mu niemi rozważnie. Wszyscy pożyczają od starca na wieczne nie oddanie; on na zawody nie zważa i dobréj o ludziach opinii nietraci. Jeden z jego przyjaciół, mający wioszczynę pod Warszawą, pożycza od niego kilka dukatów, gdyż jadąc do miasta, zapomniał wziąć ze sobą pieniędzy... następnie zaprasza do siebie niby na letnie mieszkanie, więc starzec rad z propozycyi — jedzie w gościnę. Umieszczają go w lamusie, gdzie nie może ani świecy, ani lulki zapalić, a w dodatku od szczurów doznaje ciągłych napaści. Widząc, że gospodyni jest oszczędna, wyrzeka się śniadania, nie dojada; a potém utrzymuje, że taka dyeta wyborna na słabość, kluski zaś z mlekiem wspomina jako specyał największy. Nie tylko nie narzeka na przyjaciela, ale go usprawiedliwia i serdecznie żałuje.
Sam będąc dobrodusznym, nie przypuszcza, ażeby ktoś inny był przebiegłym lub podłym. Chcąc wygodzić gospodarzowi domu, w którym mieszkał, odbiera swój skromny kapitalik z pewnéj lokacyi u Potockich i oddaje go na 8% swemu kupcowi, ciesząc się wyższą prowizyą dlatego, że będzie mógł skuteczniéj biednym pomagać. Niedługo jednak uprzejmi niegdyś gospodarstwo, zapraszający starca na kawę i wino, płacą rzetelnie procent; wkrótce bankrutują nieuczciwie. Staruszek zostaje w nędzy ostatniéj.
W takiém położeniu inni ludzie szaleją, zabijają się lub podlą. Dziad nasz znosi z rezygnacyą cios okropny, tłomaczy sobie, że bieda uczy rozumu, ogranicza jeszcze bardziéj swoje potrzeby, mieszka u przekupki w wilgotnym alkierzyku, wąchając dzień i noc całą zapach kwaszonéj kapusty; sam reparuje sobie odzież, rąbie skałki, przynosi wodę; wyrzeka się przechadzki, ażeby ubóstwem swém nie straszyć dawnych znajomych. Pomocy obcéj nie przyjmuje; gdy Józiek Czupurny, zostawszy chłopcem u kupca, chciał mu trzy talarki ofiarować, obrusza się na seryo. Najmniejszą natomiast oznakę dobrego serca wita z zapałem. Ów zbankrutowany kupiec przysyła mu z za granicy sto talarów za pożyczone niegdyś półtora tysiąca; to wystarcza naszemu poczciwemu dziadowi, ażeby uwierzyć w szlachetność bankruta. Dobroć jego i teraz nie zna granic: pomimo strasznego swego ubóstwa, nie waha się oddać ostatniéj posługi — zmarłéj przekupce.
Chwile jego przedzgonne ozłaca promyk wspomnienia świetlanéj przeszłości, bo dowiaduje się, że Paulinka, ideał jego lat młodych, jeszcze go do téj pory wspomina. Gdy się już wszystkie zapasy wyczerpały, piłuje drzewo, a zarobione w ten sposób kilka złotych większą go przejmują radością, niż dawniéj tysiąc. Ale praca, do któréj nie nawykł, brak ciepłéj strawy, wilgotne mieszkanie powaliły krzepkiego starca na łoże. Wtedy bohaterstwo jego do najwyższego dochodzi stopnia. Siły zupełnie go opuszczają, okrutne bóle go szarpią, a przecież nie chce niepokoić wdowy, u któréj mieszka; boć to rzecz nieprzyjemna miéć chorego pod bokiem... Więc mówi sobie starzec: „ani stęknę, ani drgnę, ani pisnę, ani się ruszę... Zimno w izbie, palce kostnieją, a obok dzieci huczą! Daj im Boże na zdrowie. Jakież to wesołe!... Coś mi jest bardzo, bardzo niedobrze; żebym mógł choć zasnąć!...“
I zasnął nazawsze. Pochowano go z miłosierdzia. Zapis całego majątku zrobiony przez Paulinę przyszedł zapóźno.
Forma opowiadania jest autobiograficzna. Wrażenia i myśli swoje spisuje sam bohater. Wypowiada je w niewielkich ustępach, bo do pióra nie nawykł; spostrzeżenia jego obracają się w kole powszedniém; wyrażenia odznaczają się niekiedy energią, nieraz rubasznością; uczuć nie wyjawia z emfazą, ale tém właśnie nas sobie zyskuje. Pobłażliwość jego, pogodny pogląd na świat powstały w nim wskutek miękkiego a szlachetnego serca, wskutek rozumu nie badającego głęboko przyczyn wypadków i motywów postępowania ludzkiego, i wskutek niezachwianéj wiary w Opatrzność.
Kraszewski obrawszy tę formę, umiał się utrzymać w jednakowym tonie, ani na chwilę nie rażąc dysonansem; a prostota, harmonia szczegółów, umiejętność grupowania drobnych wypadków życia dla wywołania uczuć bardzo rozmaitych, najcześciéj jednak rzewnych, czynią ten drobny rozmiarami utwór jedném z najcelniejszych dzieł naszego powieściopisarza.
Gdyby Kraszewski w większych swoich powieściach równie szczęśliwie jak w niektórych drobnych, do których zaliczyć należy np. prześliczny poemat żałobny „W oknie“ z ostatniéj doby życia i działalności pochodzący, umiał zachować harmonijny układ całości; gdyby je był starannie obrabiał; mielibyśmy do zaznaczenia wśród zdumiewającéj ilości jego tworów wiele także jakościowo pod względem formy celujących. Ale nadzwyczajna szybkość tworzenia stanęła mu tutaj na przeszkodzie; ledwie mógł dokończyć rozpoczętéj powieści, bo miał już plany gotowe do innych; dlatego téż początek[8] bywa pospolicie daleko lepszy aniżeli koniec. Był on jasnym i zrozumiałym zawsze, obrazowym zazwyczaj, ale o świetność i doskonałą poprawność wyrażeń i kompozycyi nie starał się, bo nie miał na to czasu.

∗             ∗

Zebrane w tym tomie nowele, obrazki i fantazye mogą uważnemu czytelnikowi dać sposobność śledzenia kolejnych zmian w metodzie artystycznéj Kraszewskiego od najpierwszych aż do ostatnich przedzgonnych niemal chwil, jestto bowiem Kraszewski w miniaturze. Pierwsza doba twórczości najobficiéj tu została uwzględniona, ażeby wykazać różnostronność kształcenia się młodego talentu; dwie dalsze, jako już odnoszące się do dziejów wyrobionego ducha, reprezentowane są przez najbardziéj znamienne utwory małych rozmiarów; czwarta wreszcie, eklektyczna, musiała, choć nie w tym stopniu co pierwsza, więcéj zająć miejsca. Znaczna część tu wydrukowanych rzeczy wyjęta została z pism peryodycznych, dziś już zapomnianych i z handlu księgarskiego wycofanych; starałem się bowiem jaknajwięcéj zamieścić tu takich utworów, które w zbiorach ogólnych się nie znajdują. A i te powiastki, które w zbiorach istnieją, dawałem w pierwotném ich brzmieniu, jak były po raz pierwszy ogłoszone w czasopismach. Wyjątek stanowi tylko szkic „Pińsk i Pińszczyzna“ podany w takiéj formie, w jakiéj się ukazały we „Wspomnieniach Wołynia“, a nie jak były wydrukowane w króciutkim zarysie w „Tygodniku Petersburskim.“ Wreszcie objaśnić winienem, że trzy ustępy wyjąłem z większych całości, mianowicie: „Maryą“ z „Kościoła Ś-to Michalskiego,“ „Leonią“ z „Mogił,“ a „Parocha“ z „Metamorfoz;“ wydały mi się one koniecznemi ze względów częścią artystycznych, częścią społecznych.

Piotr Chmielowski.




NOWELLE, OBRAZKI I FANTAZYE.

Biografia Sokalskiego Organisty.


Z tego to magazynu głębokich zacieków
Dobytą piękność, hojną rozsiewałem dłonią
W dziełach, które następne pokolenia wieków,
Uwielbiając, ich twórcę wawrzynem osłonią.

Bezimienny. Treny nad utratą licencyi poetyckiéj.

Są ludzie, którzy utrzymują, że wysokie powołanie, niezaprzeczone zasługi oddane krajowi, zalety osobiste i życie, które się nietylko krajowi lecz całemu światu należało, mają wyłączne prawo do biografii; ja zaś utrzymuję, że każdy człowiek raz przynajmniéj w swém życiu stał na stopniu, na którymby się nie zląkł oczu świata całego.
Wielkich tylko ludzi zajmować mogą opisy dzieł wielkich, które człowieka, w nizkim urodzonego stanie i żyjącego pod starą ojców swych strzechą, na przodków zagonie, oślepiają niejako wielkością swoją, i bardziéj mu upokarzający stan jego czuć dają, niżeli wznoszą i poprawują jego skłonności i umysł. Dla takich ludzi trzeba pisać biografie mężów, na widok których powiedziéćby mogli sami o sobie: Jesteśmy im równi, lub niemi być możem.




Pan Prosper Stokrotko urodził się z ojca introligatora, bardzo uczonego człowieka (w Sokalu), który nawet, jak niektórzy utrzymują, nieźle umiał po niemiecku, a w gronie kumów i kumoszek uchodził za cud mądrości i nauk. Miał biblioteczkę złożoną z ksiąg danych a nieodebranych z oprawy; z tych wiele było w polskim języku, między któremi ulubione mu były: Historya o Elefantynie, o Magiellonie, Miłostki Agnulfa i Floretty; Alfons Aragoński i Orystella Kreteńska i t. p. Stary pan Stokrotko miał sobie za prawidło, nigdy takich ksiąg nie brać do oprawy, którychby czytać nie mógł, a taniéj od innych oprawując i nie żałując pięknéj skórki i lipskiego papieru, powoli zebrał dostateczny na utrzymanie się fundusik. Nie porzucił jednak rzemiosła, boby z niém musiał i książki porzucić; na co nigdy z długiego nawyknienia odważyć się nie mógł.
Żona jego, zacna kobieta, córka ekonoma, czynna i niezmordowana w pracy, umiała dobrze czytać, czasem nawet udało się jéj nakreślić kilka kołyszących się liter, a co do ceny i rodzaju robót introligatorskich, męża nawet w erudycyi przewyższała.
Jegomość ubierał się co dzień, w papucie sfabrykowane ze starych butów, w długie domowéj roboty niemieckie pończochy, i krótki nankinowy podwłośnik, krajką przepasany; używał nakoniec mycki, która wedle pory roku niciana była lub flanelowa. Na twarzy przezacnego mieszczanina malował się rodzaj dumy; oczy miał okryte spuszczonemi brwiami, włosy z tyłu naprzód zaczesywał, dla pokrycia połyskującéj łysiny; fartuch zaś, wiszący na trzęsącym się brzuchu, tyle mu nadawał powagi, ile starożytna toga Rzymianom. Gdy obowiązki jego stanu zatrzymywały go nad stołem; jejmość tymczasem gadatliwa i ruchawa, wszystkie w domu kąty zwiedziła koleją. W lśniącym od używania szlafroczku, w przydeptanych trzewikach, o których kolorze przez hipotezę tylko sądzić było można, w czepku i chustce od niechcenia zarzuconéj na włosy, ukazywała się jak straszliwe zjawisko z miotłą lub dzbankiem w ręku, to w sieniach, to w spiżarni, to w alkierzu. Tam wygnała mrukliwego kota; gdzieindziéj zagrzmiała nad służącą rozmawiającą z chłopakiem; przechodząc mimo, duser jaki szepnęła mężowi na ucho, i niewstrzymana w swym biegu, jakby jaki zapalony zwolennik filozofii, z hałasem, szumem, wrzaskiem, leciała daléj a daléj. Przeciwnie stary Stokrotko nie poruszony siedział przed swoim stołem, zarzuconym księgami, zrzynkami i kawałkami papierów, z okularami na nosie, a igłą w ręku, trawił godziny, nieruchomy.
Żadna okoliczność najważniejsza od roboty go oderwać nie mogła, a jeśli sąsiad przychodził radzić go się, lub pytać; całemi czasem godzinami oczekiwać musiał na łaskawą odpowiedź. Ta stoicka wytrwałość zjednała mu wiele wziętości między mieszczanami, i nierzadko było usłyszéć, jak go filozofem nazywano.
Pytam tedy moich czytelników, czy Pitagoras nie miał słuszności?




Mój bohater, syn introligatora, od lat dziesięciu okazywać zaczął wielką do nauk skłonność, a gdy rówiennicy jego na równinach i pagórkach Sokala uganiali się za motylami, lub płatali figle, on szedł do ojcowskiego stolika i zgłoskował na rozrzuconych kartkach. Ta chęć do nauki była ojcu przepowiednią wielkich nadziei, powolność zaś jego nie bardzo matce przypadała do smaku. Tymczasem z lat postępem rosły wiadomości i nauki w głowie Prospera, który w szesnastym roku, przybrał postać pełną powagi nauczycielskiéj; zaczął nosić grubą laskę, sporą tabakierę, zaczął się tłómaczyć niepojętym stylem, nosił długi po pięty surdut i ze starszemi tylko obcować lubił. Towarzysze i rówiennicy mimowolnie zaczęli go szanować, a nauczyciel parafialnéj szkółki, osoba poważna, uważał go za młodzieńca wielkich zdolności. Ojciec się nim chlubił, matka nawykła powoli do uczonych jego grymasów, a skutkiem tego nasz Prosper wbił sobie w głowę, że jest czémś więcéj od drugich. Łacina, którą cokolwiek pomazał gębę, do reszty zawróciła mu głowę, bo jak tylko nauczył się przypadkowania i czasowania, zaczął pisać, jak można domyślać się, bardzo piękną łaciną. Pokoik jego był zupełnie uczony: ściany zdobiło mnóstwo map i jeometrycznych figur, a po kątach spoczywały stosy ksiąg różnego rodzaju. Ponieważ małe nawet rysy charakter okazują; muszę tu przywieść kilka przypisów, własną jego ręką nakreślonych. Na jednym starym egzemplarzu Kosmopolity dopisał: Księga uczona, erudycyi mnóstwo; przy jednym z listów w Polaku Sensacie zrobił uwagę, iż autorowi nie brak było twórczéj imaginacyi; a na poezyach Twardowskiego, gdzie autor wspomniał Europę, wielkiemi literami dodał: Europa graniczy z Azyą. Te i tym podobne zarysy wprawnego pióra wiele okazują zdatności i ducha. W młodości jeszcze widziałem, pochyłemi literami zaczęte przez niego dzieło, pod tytułem: Heroizm miłości własnéj, czyli wygórowane sentymenta ludzkości. Szczerze biorąc rzeczy, mój umysł nadto jest płaski, aby mógł pojąć myśl tak głęboką; lecz to wcale jéj doskonałości nie ubliża, iż jéj zrozumiéć nie można.




W ten sposób upływało życie tego męża wielkich nadziei, a coraz nowe zapasy przybywały w jego głowie. W miarę zaś jak się rozumniejszym coraz być sądził, zmieniał powierzchowną swoję postać.
Ciągłe siedzenie twarz jego do przyzwoitego stopnia wybledziło; na jarmarku kupił sobie okulary, do kija przydał rzemyk z kutasem, powiększył objętość tabakiery, surdut podłużył, coraz rzadziéj usta otwierał, a w końcu dla nieodbitéj tylko potrzeby wyraz jakiś z ust jego wychodził. W tym to czasie dosyć ważna w sposobie jego życia zaszła odmiana; ów milczący, ponury i poważny literat zakochał się, ujrzawszy przypadkiem Marysię, córkę młynarza. Niepojęte jakieś ogarnęło go uczucie na widok różanych ustek, niebieskich ocząt i zarumienionéj twarzyczki. Z podziwieniem i zapałem przypatrywał się małemu trzewiczkowi, gorsecikowi, jéj sukni, wstążkom i najmniejszym szczegółom; a to wszystko ze skrupulatnością, z jaką starożytnik ogląda piękny rękopism dawnych wieków. Pierwszy może raz w życiu niezgrabném ust ruszeniem na uśmiech dziewczyny odpowiedział, a ta, czy to z próżności, czy z upodobania, postanowiła korzystać z uczynionego wrażenia i pozyskać serce Prospera.
Wchodząc do swojéj izdebki po tém widzeniu, pierwszy raz uczuł pan Prosper, że mu czegoś brakowało; pierwszy raz udał się, prosząc o radę zaniedbanego lusterka, i pierwszy raz miłość własna protestowała się przeciw długiemu surdutowi, okularom, tabakierce i kijowi. Niespokojny chodził wzdłuż i wszerz po izbie, chwytał za zbutwiałe foliały, które dawniéj czytać i przerzucać lubił, ale nic mu smakować nie mogło: obraz nadobnej Marysi wszystkie zamiary niweczył. Tłómaczenie ulotnych Anakreonta poezyj wpadło mu do rąk, i raz pierwszy zrozumiał prawdziwe znaczenie i postrzegł piękność jego pieśni. Była to chwila stanowcza. Prosper uczuł, że jego dusza chce się wylać na papier, siadł i napisał wiersz, któremu dał tytuł: „Zatęsknienie się.“ Gieniusz jego naprzemian chwytając się polszczyzny i łaciny, zbierał kwiat obu języków i ułożył coś tak mistycznego i skomplikowanego, iż ludzie ograniczeni nie przyznaliby nawet sensu temu górnemu kawałkowi poezyi.
Po ułożeniu tego utworu natchnienia, poeta złożył pióro zwycięskie, i chciał wyjść na przechadzkę; ale głębsze zastanowienie się nad samym sobą ukazało mu, iż jego ubiór i postawa nie przystoją wcale zalotnikowi; postanowił tedy siedziéć w domu, póki-by powoli nie odmienił powierzchowności. Powiadają, iż sama tylko miłość daje popęd gieniuszom; nasz Prosper nowym jest tego dowodem, od czasu bowiem, jak się zakochał, zaczął więcéj pisać, i to rzeczy zabawniejszych, jakoto: logogryfów, akrostychonów, tryoletów i t. p. Marysia była to zupełna Ewa po zjedzeniu fatalnego jabłka, która tylko szukała, z kim-by się ostatkiem zakazanego owocu podzielić. Dowcip jéj zadziwiłby każdego, zręczna w udawaniu, łagodna i gniewliwa, powolna i trzpiotowata, umiała swój charakter przystosować do charakteru kochanka, i jak wyblakły atlas, który z każdéj strony innym połyskuje kolorom, tak ona przy każdym odmienną przybierała postać. Słuchała uczonych rozpraw i komplementów pana Prospera z dziwną cierpliwością, i niekiedy nawet lubiła okazywać, że z jego rozmów korzysta, a to do reszty podbiło serce uczonego.




Z odmianą stanu serca, zmieniać się także zaczęła powierzchowność; Prosper porzucił okulary, Marysia kij mu odebrała; kazał podciąć poły swego surduta, a gdy mu odkradziono tabakierkę, nie pytał się o nią. Z radością uważała matka tę odmianę; ojciec jéj nie spostrzegał, a Marysia śmiała się w duchu i pyszniła ze swojéj władzy.

Przebiegła ta dziewczyna tyle wymogła na powolném sercu uczonego, iż ten jednego poranku przyszedł do ojca zatrudnionego zwykłą swoją robotą (czego już od dawna nie czynił), siadł i zaczął głośno czytać napisane przez siebie wczoraj pochwały małżeństwa. Matka, przejęta wdziękiem kwiecistéj jego mowy, pierwszy raz w życiu cały kwadrans ustała spokojnie na miejscu, a potém ruszyła z hałasem i krzykiem, nagrodzić pospiechem opóźnienie. Czytał tymczasem daléj Prosper, ojciec go w końcu zapytał:
— Cóż to? czy nie myślisz waść wstąpić w stan małżeński?
— Tak jest — odpowiedział syn, przerywając czytanie, oczekuję tylko pozwolenia.
— A tego właśnie nie dostaniesz — zawołał poruszony ojciec, pierwszy raz w życiu porwawszy się ze stołka, tak szybko, iż Prosper odskoczył na kilka kroków.
Wieczorem tego samego dnia, nasz młodzieniec milcząc, z rozpaczą na twarzy, leciał jak szalony przez miasto. Zapał jego był tak wielki, iż nic przed sobą nie widział, ani słyszał; poły od surduta powiewały koło niego, kij miał w ręku, zgrzytał zębami, i nieczuły ani na śmiechy, ani na wołania, wstrzymać się nie chciał. Oczy jego obłąkane, były w górę wlepione; jakoż wkrótce nogi pozbawione swoich przewodników, wpadły prosto na stragan przekupki.
Runęły na ulice jabłka i gruszki przywalone ciężarem Prospera, padła broniąc swego towaru przekupka, a gdy zapalony młodzieniec wzniósł się i leciał daléj, parę tysięcy przekleństw posłała w pogoń za nim.
Nic to jednak nie pomogło, bo bardziéj jeszcze swoim przypadkiem rozjątrzony, coraz prędszym krokiem z miasta uciekał. Kij jego unosząc się w powietrzu stłukł kilka okien i kilku żydom spore guzy na pamiątkę podawał; uciekano od niego jak od opętanego, a tłum, z całego miasta zgromadzony, z okrzykami biegł za nim w przyzwoitém oddaleniu. Na drodze spotkał się właśnie z Marysią, ale na jéj czułe wyrazy nie odpowiedział, uciekając daléj a daléj. Policya, nie chcąc go puścić z miasta, rozkazała zamknąć rogatkę; jedném spojrzeniem dostrzegł on zawadę, i jakby wyższą siłą natchnięty, uniósł się, machnął kijem ponad głowami i przeskoczył. Od niepamiętnych wieków nie widziano w Sokalu takiego skoku; lud zdumiony stanął, a gdy z podziwienia przyszedł do siebie, już Prosper był daleko.
Otóżto skutki ślepéj miłości i odmówienia ojca, którém rozgniewany uczony postanowił nigdy więcéj nie zajrzéć do rodzinnego miasta. Tantae ne animis caelestibus irae?


— Pójdź sobie wasani precz ze swoją nauką.
— A waszeć idź szukaj syna, któregoś wypędził.
— Niech leci choćby na koniec świata; nie żal mi tego szaleńca.
— Pamiętaj Waszeć, że ten szaleniec był synem W. pana.
— Tak... — rzekł rozgniewany introligator, gdy wtém przybyły ojciec Marysi przerwał spory małżeńskie.
— Dobry wieczór, panie Stokrotko!
— Dobry wieczór.
— Skąd-że to waszeci przyszło tak ostro zabronić synowi swemu, żenić się z moją Marysią? — Cóż to myślisz, że pan Pytel nie da jéj posagu? He?
Introligator stał jak wryty i w końcu na nalegania młynarza odpowiedział:
— Może się to jeszcze ułożyć.
— Także mi i gadaj — rzekł poważnie pan Pytel — oświadczam tedy, że daję mojéj córce pięć tysięcy złotych posagu, a Prosperowi wyrobię miejsce organisty i nauczyciela naszéj szkółki. Zgoda?
— Zgoda! — zawołał ucieszony pomyślnym rzeczy obrotem pan Stokrotko, — ale gdzież mój syn? On uciekł podobno z miasta.
— Złapiem my go — rzekł młynarz — i woda ucieka, a jednak ja łapię ją do moich młynów.
To mówiąc wyszedł, a żona introligatora stanęła przed mężem, zabierając się do dotykalnéj wymówki, gdy tymczasem widząc grożące niebezpieczeństwo, mąż schwycił czapkę i wyszedł incognito.


W kilka dni potém wynaleziony Prosper został mężem swojéj kochanki, która będąc głową domu, stawała się poważniejszą i surowszą dla męża. Ten zaś nawzajem wrócił powoli do dawnych zwyczajów, zaczął nosić okulary, kij i tabakierkę, sprawił długą kapotę i został organistą, nauczycielem i kantorem w Sokalu. Umysł jego, nabrawszy więcéj jędrności, wylał się teraz w dziełach różnego rodzaju. Tu on opłakując porywczość swojéj żony, napisał: Lament po utracie dobréj myśli. Są także jego ręki śpiewy duchowne pod tytułem: Spirytualny kancyonalik ku użyciu kantorum wszelkiéj kondycyej, i świeckie pod równie stosowném nazwaniem: Wieniec pełnych odoru kwiatów, dla czystych piersi ku zabawie czyli zbiór pieśni światowych. W takich to i tym podobnych pracach, żył jednostajnie ów mąż uczony i zajmował się napisaniem Historyi Sokala, opierając się na wykrzykniku Symonowicza, o Sykulskie Muzy! które on usiłował przemienić na Sokalskie.
Im bardziéj w lata postępujem, tém więcéj doznawamy przykrości; doświadczył tego zacny Prosper Stokrotko, któremu żona ku końcowi nieznośną się stała; z tego to powodu, jako téż dla licznych kłótni z plebanem, zaczął nastawać na ludzi, a stąd znowu przyszło do tego, iż cały się oddał malowaniu złośliwemu charakterów. Pierwszą próbę pióra uczynił na określenie charakteru żony, ale się to pismo nam nie dostało, bo go jejmość przezorna, nie chcąc się w złym sposobie dostać potomności, spaliła. Inne płody, zależące w kilkunastu satyrycznych i bardzo dziwnych powieściach, zrządzeniem losu wpadły w moje ręce, z których kiedyś może na świat wyjdą. Umarł mąż ów zacny w 54 roku swego życia, a po nim długo niezajęta katedra sokalskiéj szkółki, dziś pono upadła. Przyjaciele, ceniący jego zalety, w miejscu, gdzie pochowanym został, położyli kamień z napisem:

D.    O.    M.

Pod. tym. głazem. odpoczywają. kości.
Urodzonego. Pana.
PROSPERA. STOKROTKI.
Organ. Pleb. Sokal. Nauczy. Kantor.
Auth. dzieł. licznych.
Żył. lat. 54. umarł. roku. 1759. 4. maij.
Amici. posuerunt.

Anno. 1761. 4. maij.

1830.




Wieczór czyli przypadki peruki.


Już w pałacu Belindy otwarte podwoje.
Wyszkowski.

— Zapalajcie świéce — mówił pan Talarko do sług swoich, chodząc po przygotowanych na wieczór pokojach. — Lichtarze stawić rzadko, to lepiéj oświeca, a przytém oszczędniéj. Ten stolik umieścić w kąciku, krzesła w półkole.
— I, nie kole! — odpowiedział sługa — to owszem bardzo miękkie krzesła.
— Ja ci mówię, ustawić w pół koła.
— Rozumiem, panie, rozumiem, to się znaczy koło ściany.
— Mówię ci przecie nie po niemiecku, czy mnie nie rozumiesz? tak, jak garki koło komina.
— Koło komina! a to co innego — odpowiedział służący i już zabierał się stawić krzesła koło komina, gdy pan Talarko zniecierpliwiony ruszył ramionami i z nową burzą tłómaczyć mu zaczął swoje żądanie.
— Już to, dobrodzieju — rzekł, namyśliwszy się potém stary sługa — któryś z nas dwóch musiał się pokropić; bo albo pan mówi bez sensu, albo ja nie mam sensu do zrozumienia. Bóg wié, co mi tam pan dysponuje, i kole i nie kole i koło ściany i koło komina; a co zrobisz, to źle. Już chyba jegomość będzie łaskaw, pozwoli mi pójść spać, bo mi się we łbie kręci, jakgdybym się upił.
— Marnotrawca! — zawołał z mimowolnym na ustach uśmiechem pan Talarko — idźże spać, a przyślij tu drugiego, żeby służył za ciebie. No proszę! — mówił potém gospodarz do siebie — ręczę, iż go pan Mączka upoił, kiedy chodził prosić go do mnie na wieczór. Poczciwy to człowiek. Hej! komodę wynieść do drugiego pokoju. Ale nieszczęśliwy z synem, któremu we łbie świta! Na piecu dosyć trzech lichtarzy. Już i goście pewno przyjdą niedługo.
— Witam! witam! — rzekł potém do wchodzącego wysmukłego panicza.
— Jak się pan miewa! cóż to? widzę, jeszcze nikogo niéma?
— Niedługo, mam nadzieję, iż się schodzić zaczną; posłuchaj-no pan tylko, czy nie słyszysz turkotu zajeżdżającego pojazdu?
— Tak! ktoś przyjechał, pośpieszajmy na spotkanie.
To mówiąc ów szarmant, wybiegł spojrzawszy jeszcze nawiasem w źwierciadło, a pan Talarko z miną poważną i trochę dumną, poprawił mankietki, perukę, guziczki u kamizelki, dewizki i zdmuchnął pył z sukni, posunął stolik, utarł świécę i udawał wielce zatrudnionego.
— Trzeba — myślał sobie w duchu — udawać coś większego niż zazwyczaj; ten kto wydaje wieczory, ma prawo trochę wysoko głowę nosić. Ale... ale.. nuż się tém goście obrażą? — myślał znowu. — O nie! owszem kontenci, że od tak wysokiego i bogatego człowieka, jakim ja jestem, mają honor być zaproszeni na tańcujący wieczór! Nastrójmy dobrą minę, już idą. Co za niegrzeczny kawaler z tego... fi! rozmawia z panną Benigną! z moją kochanką! bo zdaje mi się, że ją kocham? tak, kocham, serdecznie miłuję. Jéj ojciec niezły ma mająteczek, będzie miała ze sto tysięcy posagu, trzeba być grzecznym, trzeba być bardzo nadskakującym, panie Talarko! — Tak mówił gospodarz sam do siebie i mile do wchodzących gości się uśmiechał.
Nie jest powinnością żadnego pisarza powieści, ani téż moją, wyliczać cały szereg ludzi i ich nazwisk, gdy się oni zdaleka tylko pokazują czytelnikom. Nie myślę więc przerywać uwagi opisem przybyłych gości. Ze wszystkich osób, zgromadzonych w sali, najwięcéj hołdów i czułych oświadczeń odbierała znajoma już panna Benigna, o któréj myślał, jak to mówią, pan Talarko.
Miała ona tego wieczora ubiór cale piękny i modny; włosy jéj długie przepięto kilką strzałami pozłocistemi; kapelusz, na którym dowód zręczności dała pierwsza modniarka, kapelusz ten, mówię, wisiał na jéj ręku, a szal przepyszny spływał po ramionach. Może się kto zadziwi, iż ta sama Benisia, która niedawno siedziała w piekarskim sklepie przy bułeczkach, dziś jak bogata występuje pani? Nic w tém niéma szczególnego, bo zasady i sposób myślenia pana Mączki wszystko wytłómaczyć potrafią. Zacny ten piekarz chciał, żeby w domu była piekarką, a na wieczorach i tańcach żądał od niéj wielkiéj pani. To było upodobanie ojca, a że rodzice mają prawo nad dziećmi, cóż dziwnego, że panna Benigna miała szal kaszmirowy i przedawała bułeczki?
Stanęło koło do mazura, a pan Talarko, który przed piętnastą laty brał przez dwa tygodnie lekcye skoków, prosił z sobą panny Benigny. Nogi jego, poruszające się tam i sam, zdawały się przygotowywać do tańca, spoglądał po sobie, i od pół godziny stanąwszy w pierwszéj pozycyi, mocno ściskał rękę obranéj panny.
Zabrzmiała kapela; z zapałem w środek koła rzucił się gospodarz, ciągnąc za sobą ledwie zdążyć mogącą pannę. Ktoby go choć raz w życiu widział tańcującego, — ręczę, do śmierci-by nie zapomniał; głowę podnosił do góry, nogi stawiał prosto i sztywnie; a ręką, wlewo i prawo, kreślił w powietrzu koła, zagrażając bliżéj stojącym nosom i głowom. Przytomni powiadają, iż żywość charakteru i wino wypite przez pana gospodarza były przepowiednią strasznego jakiegoś wypadku, i utrzymują, że się w tym tańcu bez kozery obejść nie mogło. Za pierwszą jednak figurą, nic się nie stało, a pan Talarko był zupełnie kontent z siebie. W drugiéj, gdy ogień życia prędzéj popędził krew w żyłach tańcującego, gdy coraz gwałtowniéj, coraz silniéj cały jego korpus się poruszał; peruka spadła pod nogi panny Benigny i omało nie była przyczyną strasznego upadku tancerki.
Zagrzany tańcem, winem i radością, nie czuł gospodarz, iż głowa jego pozostała bez ochrony, łysa i połyskująca, kończył daléj figurę, a gdy własna jego ozdoba pod nogami mu się zaplątała, podrzucił ją ze śmiechem przytomnych, a peruka po gładkiéj posadzce wyśliznęła się za koło tańcujących.
Przytomni goście polegali od śmiechu, którego sobie gospodarz wytłómaczyć nie mógł, uważając go jedynie za oznakę wesołości.
Pan Talarko starannie do téj pory ukrywał, że nosił cudze włosy na głowie: do jakiego więc stopnia doszła zapalczywość marcowego kawalera, gdy mijając źwierciadło, ujrzał w niém postać swoję, utratą drogiego pokrycia zeszpeconą. W pierwszym gniewu zapale miał już straszne na ustach przekleństwo, i pięść na stłuczenie nieprzyjaznéj tafli zwróconą; ale go od tego przytomność wielu osób wstrzymała. Poszedł tedy krokiem niepewnym ku miejscu, gdzie, jak mu się zdawało, musiała leżéć jego zguba. Udawał, że chodzi tylko dla odpoczynku po tańcu, ale mocno się zarumienił, gdy ujrzał w ciemnym kątku dwa pieski szarpiące drogą, fryzowaną perukę. Ażeby większego nie wzbudzić śmiechu, z sercem pełném goryczy i niesmaku, udał się w kąt i zaczął odbierać należność swoję od natarczywych rabusiów.
— A fuj! a puść, ha! a nie pójdziesz! — mówił półgłosem, żeby go nie usłyszano.
Piesek odwrócił się, pokazał zęby i darł daléj. Gospodarz zaś nieśmiałą rękę posunął ku przedmiotowi poszukiwania i prędko ją cofnął, gdy pies trzymając silnie zdobycz, zawarczał przeraźliwie.
— Otóż to pożytek wieczorów — myślał zasmucony gospodarz — koszt, wydatek, wstyd i nic więcéj.
— Pójdź tu, Filon tu! — dał się słyszéć głos w blizkości, a pan gospodarz szybko psa zasłonił od wołającéj.
— Niech się sobie bawi! — rzekł drżącym głosem.
— Ach! — zawołała czule pani eksaktorowa — on podobno coś psuje.
— Ej nie — odparł gospodarz, nie chcąc na śmiech peruki wystawić — niech się bawi.
— Filon! pójdź tu! Filuś — i Filon wybiegł podskakując z za krzesła, z peruką w zębach.
— Co ja widzę! — rzekła z tragicznym przestrachem pani eksaktorowa — on psuje czyjąś perukę!
— Perukę! — mruknął gospodarz, unikając tłómaczenia — bodajby licho, ciebie i twego psa i peruki i wieczory!
Są niektóre tak upartéj natury stworzenia, że niełatwo dadzą sobie odebrać to, co się im raz w pyszczek dostanie, a z tego rodzaju było pieścidełko pani eksaktorowéj. Na żadne wołania, groźby i prośby nieczułe, spokojnie pobiegło po pokojach ze swoim łupem. Pani jego równie upartego musiała być humoru, bo za nim pobiegła; mąż jéj, chcąc się dowiedziéć, o co chodzi, zaczął ją gonić, gospodarz niespokojny pobiegł za eksaktorem, za nim pogonił się gagatek, kilkoro ciekawych dzieci poszło za tym ostatnim, za niemi znowu matki troskliwe i lękliwe niańki, a ciekawi, których, chwała Bogu, nigdy na świecie nie brakło, dopełnili rzędu, i cała ta procesya, poprzedzana od psa z peruką w zębach, ze śmiechem i gwarem wkoło pokojów obiegać zaczęła.
Jestto pewną cechą zwierząt, a czasem i ludzi, że tém prędzéj uciekają, im kto lepiéj goni, i Filuś téż miał dobre nogi, i zmykał jak najęty.
— Łapaj! goń! — krzyczano zewsząd, wśród śmiechów, a gospodarzowi tchu i mowy brakło.
Ale los uparty, nie wyczerpał był jeszcze wszystkich ciosów, któremi miał starego skępca obsypać; postanowił jeszcze jednego zrobić figla, a że jest słownym, więc swego dokonał. Na drodze tych gonitw, stał piękny stolik mahoniowy, na nim dwie świéce i cały porządek do herbaty. W tłumie i zamięszaniu, trącił ktoś stolik, nie wiem umyślnie czy przypadkiem, a wszystko, co na nim było, runęło pod nogi przechodzących. Woda z samowaru płynęła strumieniem po podłodze; cały serwis porcelanowy okrył szczątkami swemi miejsce pogoni, a świéce połamane leżały gorząc na ziemi. Co za straszny i poruszający widok! Krzyk, wrzask, zamięszanie, tumult, rozlegały się po pokojach. Pan Talarko znieść tego daléj nie mógł i mimo nóg będących w pewnych ścisłych stosunkach z podagrą, skoczył z okna w ogród i uciekł. Filuś zaś, korzystając z chwili, wymknął się na ulicę, unosząc drogą perukę.
1830.




Podróż po mojéj szkatułce.
(dziwactwo).


Kędy spojrzysz — rudera, pustki i zniszczenie.
Mickiewicz.

Zajrzałem do mojéj szkatułki!... Ach ileż wspomnień razem uderzyło mnie jak piorun za jéj otwarciem!! To pismo mojéj lubéj! to jéj włosy — to pamiątka od matki — to od ojca pamiątka — to siostr życzliwe wyrazy — to szczęśliwych lat młodości przypominki!
O! mój Boże, te włosy zwinięte w przezroczystym papierze, ucięte z jéj cudnego warkocza, ileż wspomnień uśpionych w mojém sercu wzbudziły. Jéj niéma... wilgotna ziemia pożarła ciało, które ludzie pożerali dawniéj oczyma — a reszta tych włosów służy dziś za poduszkę spróchniałéj czaszce jéj głowy!... A dusza! dusza uleciała jak ptak, który się na wolność wyrywa, kiedy się klatka rozbije!
I ja sercem w niebo lecąc za tobą, długo jeszcze robak mizerny po brudnéj ziemi czołgać się będę... póki... ach! .. i moja klatka wieki trwać nie może!!
Oto list — samém szczęściem oddycha — list pisany w czasach, kiedy młodsze serce i głowa wznosiły się dumnie, nie przeczuwając cierpień ciężaru, jakie nań spaść mogą. Teraz — co za odmiana! ja jutro będę tułaczem — wygnańcem — jutro te usta wydadzą głos na próżno... ten głos, jak hieroglif umarły, nie dojdzie do serca tych, którzy mnie będą otaczali... Oni obcy językowi memu i cierpieniom, słuchać będą mowy jak szmeru liści niezrozumiałego i śmiechem szyderskim w smutku pocieszać. Teraz za grobem nadzieje! Świat w marzeniach — ojciec — matka — przyjaciele — tylko wspomnienia!
Oto kartka z Wertera!... Był czas, kiedym się śmiał z niego, jak bankier, kiedy przed jego kantorem przechodzi ubogi... dziś może płakałbym nad nim. — Cierpienie litościwszym robi — chociaż Werter sam sobie był przyczyną cierpień — na cóż żądał za wiele?...
A to co? to rysunek — to widok naszego domu i ogródka... spokojny kątek... ciche gniazdko... do którego burza nie zagląda... ach! czemuż tam nie jestem! czemuż na zawsze być nie mogę! Taż sama ławeczka... ten dom... ogród... i okno mego spokojnego pokoiku i grzęda moich kwiatów — i sadzawka otoczona wyniosłemi topolami — i kamień pod drzewem, gdziem często siadał dumać wpatrując się w pogodne niebo i księżyc wschodzący.
List matki — tego czytać nie będę... boleść przypomnienia mnieby zabiła!
I ty smętarny Youngu w téj szkatułce? dobre wybrałeś miejsce... o! moje serce dawno stało się rolą, na któréj weselsze nad twoje myśli nie schodzą!
Oto bilet z teatru... a na nim ręką jéj wpięte zwiędłe listki kwiatka, który ją przeżył... Pamiątką być miał kwiatek. Czyż myślała, dając go, że kiedy nań spojrzę, nie ją, ale grób przypominać będę!...
Smutny flecik, niegdyś towarzysz naszych wieczornych przejażdżek po jeziorze... leży milczący i głuchy... niech do szczęśliwszych czasów śpią w nim obumarłe tony... w tych murach źleby się odbiła piosneczka... któréj tak mile towarzyszył niegdyś wieczorny szmer rozmawiającego z brzegami jeziora.
To imionnik! śpiżarnia papierowych przyjaciół!... życzenia... obrazki... zaklęcia i rady... wszystko pisały ręce... gdzież serce pisało?... ach! w jedném tylko miejscu... dwie litery... tylko dwie — ale one więcéj mi mówią, niż na urząd robione pochwały i oświadczenia dwustrofowe!!...
Jeszcze w głębi... widzę poszarpany tiulu od maski kawałek... a na nim krzyżyk, który zdarłem z piersi, kiedym raz pierwszy musiał się użalić, że niebo w téj piersi posiało moich cierpień nasiona... Odtąd nie włożyłem krzyżyka... na pierś boleścią rozdartą — lecz kiedy będzie tak zimna, jak była kiedyś... gdym był dziecięciem.., kiedy będzie iść do grobu z zasklepionemi ranami... wówczas — niech i on z nią idzie... jako pamiątka młodości i szczęścia... jak przepowiednia przyszłego pokoju!!

Grudzień 1831 r.





IMIENINY.
(OBRAZEK HISTORYCZNY).


Il n’y a point de héros pour
son valed de chambre.
Prov. Français.

Był to sobie dzień 19 marca 179... pogodny, mroźny; słońce już było zeszło, ósma godzina wybiła, kiedy hrabina Emilia, przeciw zwyczajowi swemu, obudziła się i nawet wstawać myślała, co w życiu kobiety wielkiego tonu było jeśli nie cudem, to arcy wielką rzadkością. Ledwie piękne czarne oczy otworzyła i białą rączką przetarła je od niechcenia, pociągnęła za sznurek dzwonka, wiszący nad ozdobném jéj łóżkiem i podniosła się z uśmiechem na ustach.
W chwilę lekki, ale szparki chód odezwał się w przedpokojach, słychać było otwieranie drzwi, i ładne dziewczę, garderobiana pani hrabinéj, weszła do pokoju, ubrana od niechcenia w biały ranny szlafroczek.
— Dzień dobry pani.
— Dzień dobry, moje dziecię. Podejmij firankę tego okna do połowy i powiedz mi, która godzina?
Lizetka spojrzała na zegareczek zawieszony u pasa i potrząsając głową, zbliżyła się do hrabinéj.
— Cóż to ósma?
— Ósma! dawno to już pani o téj godzinie wstawała, ale dziś... Służąca lękała się dokończyć słowami, figlarnym tylko uśmiechem, mającym w sobie ziarnko pochlebstwa, zamknęła mowę...
— Jakże téż dziś wyglądam, Lizetko?
— Przedziwnie, jakby w ośmnastym roku; jeśli mi pani nie uwierzy, może się zapytać źwierciadła...
— Czy przyniesiono już kwiaty z oranżeryi ministra P... — przerwała hrabina, odsuwając ręką źwierciadło, jakby go się lękała.
— Jeszcze nie...
— Jeszcze nie! — powtórzyła trochę nieukontentowana hrabina — prawdziwie! ci ludzie nigdy nic w czas nie robią!
Lizetka uśmiechnęła się nieznacznie zakrywając się szlafrokiem, który podawała swej pani, i pobiegła po śniadanie.
Hrabina poszła do źwierciadła, ziewnęła parę razy, spojrzała po pokoju i od niechcenia rzuciła się na sofę, przed którą stał ogromny stół mahoniowy, zastawiony różnego rodzaju zbytkownemi przedmiotami. Parę serwisów japońskiéj porcelany, kryształy, srebro, zadziwiającéj roboty alabastrowe urny i mnóstwo mniejszych rzeczy, leżało na nim bez ładu, obok widać było nierozpakowane jeszcze pudła na ziemi. Hrabina spojrzała na to wszystko, i uśmiech po pięknych jéj ustach przeleciał.
Weszła Lizetka, w jednym ręku trzyma tacę, z wrzącą czekolady filiżanką, w drugim maleńki bilecik.
— A toż co? — zawołała hrabina, pokazując na list.
— To od przyjaciółki pani.
— Przyjaciółki? — rzekła, podnosząc się nieco hrabina, trochę zmarszczona, jakgdyby chciała strofować swoję służącą. Piękne kobiety nie mają przyjaciółek, ale za to tylu przyjaciół...
Lizetka chciała żartować, a hrabina żartów nie lubi, bo się ich lęka.
— Od kogoż?
— Od hrabinéj Palmiry!
— Od Palmiry! — powtórzyła hrabina z niecierpliwością wyciągając rękę — podaj że go, dawaj!
I zaczęła czytać z wielkiém natężeniem umysłu, a list był zapisany na wszystkie cztery strony. Czasami wśród czytania, ruszała głową lub ramionami, czasem się uśmiechała dumnie, a Lizetka stała tylko i spoglądając po suficie, niecierpliwie czekała przeczytania listu, wreszcie nabrała odwagi i odezwała się z cicha:
— Czekolada ostygnie.
W kilka minut gorący napój i kilka biszkoptów zniknęły z tacy, lice hrabinéj zajaśniały żywszym rumieńcem... turkot pojazdu dał się słyszéć.
— Zobacz, zobacz, Lizetko, może to Palmira.
— Nie — odpowiedziała służąca spuszczając nazad zieloną firankę, którą była podjęła, żeby oknem zobaczyć. — To pan hrabia wyjeżdża zapewne do miasta, lub do króla na ranne wstanie — (petit léver).
— Mniejsza o to, niech jedzie, będzie tam pewno pochlebiał biskupowi jak wczoraj! całe miasto o tém gadało! Prawdziwie — dodała pogardliwym tonem — mizerne starostwo takiego poniżenia się nie warte!
— Ale bo téż pan hrabia!... — odezwała się Lizetka kiwając głową.
Znowu turkot na dziedzińcu, Lizetka wyjrzała.
— O! to paryska zielona kareta hrabinéj.
— Chwałaż Bogu — przerwała Emilia, poprawując nieco szlafroka i przelotnie spojrzawszy w źwierciadło. — Przygotuj czekolady, moje dziecię!
— Otóż idzie, idzie! — i to mówiąc, ogromny woal czarny zarzuciła na stół i pokryła nim rozłożone wytworne cacka.
Weszła hrabina Palmira; była to kobieta wysokiego wzrostu, ale już nie bardzo młoda; twarz jéj, nieco podobna do portretu pani de Maintenon, przetrwała młodość bez wielkiego szwanku. Czarne oczy, nos mały, usta ściśnięte, wszystkie rysy twarzy niezmiernie regularne, nadawały jéj minę bardziéj nakazującą poszanowanie, niż miłość. Hrabina Palmira była ładna, bardzo ładna, jak na swój wiek, ale zawsze były to tylko piękne ruiny Palmiry. Przeciwny zupełnie wyraz nosiła twarz Emilii; jéj wdzięki podobniejszą ją czyniły do Ninon de l’Enclos lub Maryi Stuart. Wiele dowcipu, wiele lubieżności i trochę miłego smutku, rozlanego po całéj twarzy, nagradzały sowicie mniéj regularne rysy twarzy.
— Dzień dobry!
— Dobry dzień!
I obie uścisnęły się serdecznie, z uśmiechem bardzo łagodnym, a potém rzuciły na siebie ukradkiem wzrok zazdrosny, jakby się zjeść chciały. I nie dziw: były to pojednane rywalki.
— Jakże dziś pięknie wyglądasz!
— Jak świeżą masz cerę!
Potém obie panie powtórzyły z małą odmianą znajomą scenę komedyi Moliera, a Lizetka, która uczyła się w przedpokoju hrabinéj kursu znajomości serca ludzkiego, śmiała się z nich w duchu.
— Wszystko się doskonale składa — odezwała się nareszcie Palmira. — Książę Józef nie przyjmuje dziś gości, wyjedzie gdzie może sam na kilka godzin, potém wróci wieczór do domu. Mój François namówił kamerdynera, dadzą nam znać.
— Będzie to wyborna siurpryza!
— Ach! doskonała! — To mówiąc Palmira rzuca wzrok ciekawy na stół, radaby przebić oczyma okrywającą go zasłonę, ale pani domu zwraca natychmiast rozmowę na dworskie nowiny...
— Król czy zdrów?
— Mówią, że chory po baraninie czwartkowego obiadu.
— A biskup! nudny biskup!
— Nie wspominaj mi o nim!
— A książę C... czy zawsze w sporach z gienerałem?...
— Wiecznie...
— A nasz poeta?
— Napisał odę do króla i t. d. i t. d.
Przeleciawszy w czwał po nowinach dworu, pomyślały dwie panie o swoim interesie...
— Co ty kupiłaś dla Józia?
— Ja? Bagatele!... kilka biustów, dwa stoliki perłową macicą wykładane i inne mniejsze cacka; a ty co?...
— Ja? prawdziwie, jedno nic!... widzisz to na tém stoliku, ale prawdziwie i patrzéć nie warto...
Palmira spojrzała, zagryzła usta, dygnęła i zwróciła się ku drzwiom.
— Będę więc czekać!...
— Bardzo dobrze!...
— Adieu!
— Adieu!...
...Około godziny czwartéj z południa, kiedy Emilia leżała na sofie, rozmyślając zapewne o pierwszym kochanku; turkot dał się słyszéć na dziedzińcu. Palmira weszła do pokoju.
— No już czas, moja duszo! każ spakować twoje sprawunki! Jedziemy! Książę Józef jest już w Łazienkach! Dziś obiad u króla był bardzo wcześnie!
Służąca weszła w téj chwili i przewodniczyła kilku lokajom do zabrania rzeczy rozrzuconych po stole; powynoszono paki, paczki, pudełka, założono niemi całą karetę i drugi pojazd jeszcze i dano znać nakoniec, że wszystko gotowe.
Obie panie wyszły.
— Do pałacu Pod Blachą! — zawołała Palmira na woźnicę.
— Do pałacu Pod Blachą! — powtórzyła Emilia, spuszczając firanki u karety — ruszaj!
— Wiész co?... — dodała ostatnia po chwili z westchnieniem. — Gdyby téż wiedziano, co my wyrabiamy!... Oto! Jedziemy same do domu księcia! jakgdybyśmy!... ach! Palmiro, jaka jest moc miłości!...
— Prawda! — dość ozięble odpowiedziała zagadniona — robimy szaleństwa! szaleństwa prawdziwe! gdyby téż nasi mężowie wiedzieli!
— Nasi mężowie? alboż nie wiedzą, że go obie kochamy, że obie mamy prawo do jego serca! Zresztą, trzeba gardzić przesądami!...
— Stój!... — odezwał się głos na ulicy.
— Ach!... — Palmira struchlała i zakryła oczy rękoma. Był to głos jéj męża. Woźnica posłuszny stanął; otwierają się drzwiczki karety. Palmira miała czas przybrać minę surową.
Na ulicy pokazuje się kilka osób otaczających karetę.
Otwierający drzwiczki mąż Palmiry był człowiek około pięćdziesiąt letni, małego wzrostu, obłysiały, koło oczu miał czerwoną obwódkę, zwykły order pijaków i lubieżników. Na piersiach obwieszony był wstęgami i orderami, dwie gwiazdy zabrudzone wisiały mu u boku; minę miał sowią, a z otwartéj gęby i poruszeń łatwo poznać było można, że wracał z obiadu, na którym wina nie brakło.
Za nim długi, suchy, żółty, kościsty, w białym płaszczu hiszpańskim stał mężczyzna, nieruchomy jak król Zygmunt na Krakowskiém Przedmieściu. Piersi jego okrywały także ordery, krajowe i zagraniczne, między niemi widać było order Maltański i Złotéj Ostrogi.
Za temi dwoma stało jeszcze kilka figur: małych i wielkich, żółtych i czerwonych, bez orderów i z orderami; wszyscy wracali z obiadu, wszyscy byli pijani, i nie po dzisiejszemu; nie temi winami, które jak ptaszek przelecą tylko i lekką mgłą mózg okryją, ale maderą, starém węgierskiém, napojami, które oburącz chwyciwszy za głowę, trzymają ją pół dnia w swoim uścisku i ciążą na niéj jak centnar ołowiu.
— A! dobry wieczór! — odezwał się otwiérający drzwiczki karety mąż hrabinéj Palmiry. — Dokądże się to panie wybrały?
— Na przejażdżkę! — odpowiedziała prędko i niecierpliwie nieco pomieszana żona, spoglądając na swoję towarzyszkę.
— Ależ mościa dobrodziejko! — odmruknął mąż podchmielony, oblizując się ze zwyczaju i odwracając się do tych, którzy za nim stali. — O takiéj porze! na przejażdżkę! zimno i śnieg pruszy!
— Mdło mi było, więc... chciałam użyć świeżego powietrza — odpowiedziała Palmira.
— A! i pani tu! — zawołał w téj chwili suchy i długi mąż Emilii — i pani jedzie na spacer! O! i pani! — powtórzył, zażywając tabakę z tabakiery emaliowanéj, z królewskim portretem.
— Jadę! — odpowiedziała cichuteńko Emilia.
— I dokądże przecie?
— Do... do... jeszcześmy się nie namyśliły, zapewne tak sobie... po mieście.
— Ha! to dobrze — rzekł tłusty hrabia — i nam właśnie potrzebne jest świéże powietrze; gotowiśmy towarzyszyć paniom moim.
— Ależ!... — prędko przerwała, uderzając po kolanie hrabina Palmira — mamy wstąpić do sklepów, do magazynów, do księgarni, do kościoła!... Bóg wié gdzie!
— O! o! to i my z wami. A przecież wart może z nas który, żeby dla nas to wstępowanie po wszystkich kątach na inny czas odłożyć!
— Nam pilno... bardzo pilno... to być nie może!
— Nie chcemy tego i kwita! — dodała druga.
— Ba! ba! mościa dobrodziejko! A jeśli nareszcie o wstępowanie chodzi, my, gdzie będziem mogli, wstąpim, lub podrzemiem, czekając was w karecie!
— Wszystkie te projekta na nic się nie zdały — przerwała popędliwie Palmira — mamy z sobą zabierać sprawunki, na które miejsca nie będzie, jeśli zechcecie posiadać i przykrość nam wyrządzić!
— No! moja duszko! — rzekł tłusty — kiedyż bo mnie nogi bolą. Śnieg pruszy, zamoczę się lub zaziębię i całą noc stękać będę na tę przeklętą podagrę. Wszak wiész sama, moja duszko!
— Na cóż bo było odsyłać swoję karetę! Tymczasem weź najemną.
— Nie mam pono pieniędzy, mościa hrabino! zgrałem się w maryasza z księdzem biskupem. Wystaw sobie, że w ostatniéj partyi miałem kralkę żołędną, panfila i...
— Oto masz mój woreczek — przerwała hrabina, z pośpiechem podając mu go. — A mąż wziął łapczywie, ukłonił się nizko i kładnąc do kieszeni, mrugnął na towarzyszów, szepcząc:
— Pójdziem na węgrzyna.
Lokaj przymknął drzwiczki karety, furman zaciął konie — mieli jechać...
— Stój! — odezwał się głos drugiego męża, z drugiéj strony — Stój! — Chudy mąż hrabiny Emilii otwiera drzwiczki.
— Mościa pani, kareta twoja, jak uważam, idzie z tyłu i zapewne ci niepotrzebna, bo jedziesz z hrabiną. Ja ją biorę!
— Ach! broń Boże! wiozę w niéj sprawunki dla księżnéj; pełna ich kareta.
— A to! do dyabła! — krzyknął, trzaskając drzwiczkami pan mąż.
Polecieli czwałem.
Odurzone jeszcze spotkaniem mężów, nie przemówiły ani słowa przez całą drogę dwie pojednane hrabine, rozmyślały tylko z oczyma wlepionemi w przednie okna karety.
Stanęły nakoniec przed pałacem.
Po cichu, ostrożnie, oglądając się, wysiadły obie panie, a naprzeciw nich wybiegł zaraz na wschody, uśmiechając się, ulubiony kamerdyner księcia.
Ubrany był w galonowany i całkiem zahaftowany złotem frak, w czarne spodnie, w pończochy i trzewiki z wielkiemi kameryzowanemi sprzączkami, świeżo i wytwornie ufryzowane miał włosy, a cały zlany był perfumami, które na kilka kroków od niego słychać było.
Nie można policzyć, ile razy i jak rozmaicie ukłonił się, nim wprowadził obie hrabine na szerokie, lśniące marmurowe wschody.
— Więc wyjechał? — zapytała Palmira.
— Wyjechał do Łazienek; powróci za godzin parę — odpowiedział, uśmiechając się białemi ząbkami Francuz.
— Wybornie!
— Doskonale! — odezwały się obie hrabine; a grzeczny Francuz, cały w podskokach, zastępując swego pana, wprowadził i przyjął gości.
Nie tracąc czasu, zaczęto natychmiast znosić paki i paczki, wyrzucać dawne meble, ustawiać nowe, nową porcelanę, źwierciadła, obrazy, srebra, biusta i mnóstwo tych bezużytecznych a pięknych drobnostek, które należą do ubrania wytwornego pokojów.
Obie panie rozkazywały z zapałem, pośpiechem, a co większa bez sporu, jak ich kosztowne podarunki ułożone być miały.
— Tylko prędko!
— Tylko prędko! — odzywały się obie, zawieszając firanki, ustawiając alabastry i naczynia, a na stołach porządkując porcelanę i imbryki, w których za chwilę przygotowane już napoje rozlane być miały.
— Teraz, mój drogi panie Alfonsie — odezwała się zadyszana hrabina, obracając się do kamerdynera, który się ciągle ze swego obowiązku uśmiechał — jak książę przyjedzie, proszę mu nic a nic, ani słowa nie mówić, żeśmy tu były, że jesteśmy. Karety każ wciągnąć do wozowni. Tylko księciu proszę nic nie mówić; daj mi słowo honoru, panie Alfonsie.
Pan Alfons dał słowo honoru, uradowany, że pani hrabina mówiła mu o honorze, o którym on sam nigdy nie myślał.
— O! ani słowa! bardzo dobrze! bardzo dobrze! — powtarzał — to pewno, za to ręczę!
I kłaniał się uradowany i uśmiechający, poprawując mankietki i karbowane żaboty batystowéj koszuli.
Teraz zobaczmy, co się dzieje z drogim, oczekiwanym, kochanym i miłym solenizantem. Po obiedzie u króla, książę z bólem głowy powrócił do pałacu Pod Blachą, spojrzał w źwierciadła ziewając kilka razy i przypomniawszy sobie, że się znudził w wielkiém towarzystwie, usznurowaném w etykietę — zadzwonił na kamerdynera.
— Alfonsie! — rzekł — poślij natychmiast do mego kuzyna, księcia biskupa, i oznajm mu, że dla chwilowéj, słabości nie będę na wieczorze, który był łaskaw dać dla mnie. Goście i beze mnie wypiją moje zdrowie! Powiész, że jestem chory na głowę, na nogi, na bok... powiész, co zechcesz! I każesz przeprosić, pięknie przeprosić.
— Bardzo dobrze!
— Każ mi podać karetę! karetę bez herbów; pojedzie ze mną służący bez liberyi. Nie lubię, żeby całe miasto wiedziało, gdzie się tylko ruszę. Przejadę się do Łazienek; jak ta zima trwa szalenie długo! Jeśliby kto przyszedł, powiész, że jestem chory i nikogo nie przyjmuję, choćby samego króla. Chcę być przecie sam jeden spokojny, bez tych hałasów, bez téj ciżby, która mię goni wszędzie.
Kamerdyner wyszedł. Książę się zamyślił. Książę był szlachetny, wspaniały, ognisty, odważny; przyrodzenie dało mu ciało mogące w sobie utrzymać duszę wielką, dało mu duszę, którą on nie poniżył nie długiém, lecz chwalebném życiem swojém. Lecz — możnaż nazwać słabością, że lubił kobiety!... Dewotki tylko stare a brzydkie, fanatycy i rygoryści robią z tego wielkiéj wagi przestępstwo; gdy tymczasem w tym, jak w innym chwilowym kaprysie, niéma nic złego.
Bywają przypadki — lecz pytam, którędy przypadki nie przychodzą? Ludzie umierają od zapachu kwiatów. Kłótnie, nieszczęścia zaczynają się często od niegodnych uwagi drobnostek. — O! i kobiety mogą poniżyć człowieka, zepsuć go, zrobić go nieszczęśliwym! Lecz książę nadto był dumny i cnotliwy, aby go kto poniżyć potrafił, nadto był stały, aby go jedna kobieta popsuć mogła, nadto nareszcie dogadzając swoim urojeniom pogardzał w duszy kobietami, aby się im aż do nieszczęścia dał doprowadzić. Książę się nigdy nie ożenił, lubił kobietę jak potrawę, jak suknię, jak konia, udawał, że kocha i śmiał się — była to cecha owego czasu — z takiemi uczuciami można było być bardzo szczęśliwym. Szkoda ciebie, złoty wieku XVIII, wieku filozofii Woltera i Rejencyi, niedowiarstwa we wszystkiém i wytwornéj, dobrego tonu rozpusty!
Książę lubił kobiety; kobiety lubiły księcia: był młody, bogaty, znaczący wiele, miły i uprzedzający. Dobijano się o niego; on śmiał się pocichu, a kochał się głośno, w obliczu całego miasta. Zaczynano naówczas wstyd przesądem nazywać!
Wyjechawszy do Łazienek, książę wstąpił na chwilę do pewnego domu, na pewnéj ulicy, a w tym domu na pierwszém piętrze w ozdobnych pokojach, mieszkała panna S... Może nie wiécie, co to za jedna była ta panna S...? At sobie! aktorka! zresztą bardzo ładne i potulne stworzenie.
Obwinięty w długi płaszcz szary, w swojéj czapeczce pąsowéj złotem wyszywanéj, nasuniętéj na oczy; książę wbiegł do jéj mieszkania. Chód jego pewny, trzaskania drzwiami i piosnka, którą nucił, odrazu dały poznać, że ten, co wchodził, być musiał księciem, lub przynajmniéj hrabią, albo nareszcie bogatym, bardzo bogatym liwerantem.
Panna S... siedziała na kanapie z gitarą, ubrana w białą suknię, spiętą wstęgą niebieską; a we włosach jéj ponad bogatym grzebieniem powiewała także niebieska wstążeczka. Była zupełnie ładna, z noskiem zadartym, z miną figlarną, podskakująca, zwinna, miała w sobie coś pośredniego między ptaszkiem a figurką tańcującą w jasełkach.
Książę wbiegł szybko, nie zdejmując czapki ani płaszcza i wpatrując się w nią z zapałem, zapytał:
— Czy grasz dziś w teatrze?
— Ach! ach! — wykrzyknęła naprzód udając przestraszoną bardzo biegle aktorka — ach! ale jakżeś w. książęca mość mię przeląkł! Serce tak mi bić zaczęło! myślałam, że się Bóg wié co stało!
— No! no! mów prędzéj! — zawołał książę tupiąc nogą niecierpliwie — czy grasz w teatrze?
— Gram, m. książę.
— No, to niech cię Zośka zastąpi, albo kto inny, albo niech dziś teatru nie grają!
— Książę! — mój benefis!
— A! mniejsza o to, niech dyabli wezmą teatr i twój benefis. Pojedziesz ze mną do Łazienek — i książę rzucił rulonik dukatów na stolik marmurowy.
Panna S... wybiegła nic nie mówiąc i powróciła wkrótce w kapeluszu i salopie.
— Służę księciu!... Mówiłam pannie Zofii.
— Jedziemy! — podchwycił nie słuchając książę — jedziemy!
I pobiegł tak prędko po wschodach, że biedna aktorka cała zadyszana, ledwie w kilka minut drobnemi kroczkami zdążyła za nim do karety.
— Do Łazienek! — zawołał kamerdyner do woźnicy i pojechali!
— Wiész co, moja droga — rzekł książę, podsadzając do karety pannę S..., kiedy już wracali z Łazienek — jedź ze mną do pałacu, do mnie. Napoję cię słodziuchném winem jak twoja buzia, pogadamy sobie, zaśpiewasz mi.
— Dobrze! najchętniéj, mości książę — odpowiedziała z uśmiechem panna S..., bylebyś mnie w. ks. mość odesłał nazad nie koczem, nie żadnym innym pojazdem, ale karetą.
— Choćby dwoma! — rzekł książę.
Pojechali znowu, przez ulice do pałacu Pod Blachą i zajechali szumnie na dziedziniec.
Wieczór już był późny, wokoło cichość. Książę wysiadał powoli.
— Cóż to jest? tyle światła w oknach? we wszystkich oknach! Ten Francuz upił się albo zwaryował. A! rozumiem — dodał po chwili. — To zapewne chciał mnie tak świetnie przyjąć dla imienin, chce kilka dukatów!
Kamerdyner biegł na spotkanie księcia po wschodach i śmiał się w duchu.
— Wysiadajże! — zawołał książę do panny S... i piękna aktorka lekką stopą sparła się niedbale na stopniach karety.
Kamerdyner spojrzał i struchlał, uśmiech skonał na szeroko otwartych ustach, oczy otworzyły się, jakby miały wyskoczyć z głowy — stał, patrzał i nie wiedział co począć.
— Cóż to ci jest, Alfonsie? — zapytał książę — zwaryowałeś zapewne, wszak znasz moję przyjaciółkę, pannę S...? Cóż to jest?...
— Nie! nic! na honor, m. książę, nic! tylko na honor! honor!
I stał zakłopotany, czy miał złamać urodzony dnia tego honor swój i oznajmić księciu, że dwie hrabine czekały go w sypialnym pokoju, i że tém samém przytomność panny S... była zupełnie zbyteczną? czy miał zamilczéć i dozwolić rzeczom iść według ich przeznaczenia?
Myślał jeszcze, a książę już był na górze z panną S...
— Siurpryza za siurpryzę! — pomyślał kamerdyner, biegnąc za księciem na górę — zdziwią się pięknie! na honor!
Książę otworzył drzwi i wszedł. Spojrzał na odmianę ozdób i mebli, na nowy przepych pokojów, zmarszczył brwi, obrócił się prędko do kamerdynera wchodzącego dopiéro i zapytał żywo:
— Co to jest? co to znaczy? co to za meble, co to za obrazy? skąd to? na co?
— Ja, ja, ja, panie, nic nie wiem! nic nie wiem — odpowiedział Francuz, i żeby nie być przymuszonym do dalszych tłomaczeń, a tém samém złamania słowa, uciekł jak szalony.
Książę nie mogąc się wydziwić odmianie, ruszając ramionami i stawając co chwila przypatrzyć się nowym ozdobom, poszedł daléj.
Minęli razem z panną S... kilka przepysznie przystrojonych pokojów i weszli nareszcie do sypialni. Byłto maleńki salonik z wyzłacaną misternie alkową, w któréj stało łóżko za pięknemi pąsowemi firankami. Ani się domyślał książę, że za firankami ukryły się dwie hrabine, chcąc korzystać i przypatrzyć się podziwieniu swego kochanka.
Ledwie za księciem ukazała się we drzwiach panna S..., z dwóch stron dwa przeraźliwe kobiece, ostre, gniewne dwa krzyki wyleciały. Palmira piérwsza, ukryta długą firanką, urwała ją popędliwie i z gniewem do szaleństwa dochodzącym stanęła nagle przed księciem.
Struchlał i on, widząc za nią wybiegającą drugą hrabinę z równym gniewem z drugiéj strony łóżka — struchlał i puścił rękę aktorki, która sobie także krzyknęła przeraźliwie, lecz mniéj arystokratycznie i wybiegła ukryć się w innych pokojach.
— Boże! — zawołała jedna.
— Cóżem widziała! — krzyknęła druga.
— Aktorka — podchwyciła Palmira — aktorka! Niewdzięczny! kiedy my żyjem tylko twoją myślą, kiedy się jednamy dla ciebie, ty! o Boże! aktorka!
Gniew zatamował jéj mowę. Druga dokończyła filipiki.
— Zdrajca! — zawołała, zrzucając serwis kryształowy ze stolika — on gardzi naszemi ofiarami, najdroższemi ofiarami honoru i miłości własnéj! o Boże! aktorka!
I w gniewie porwała alabastrowy zegar nocny i strzaskała go o przepyszne źwierciadło. To uderzenie było hasłem powszechnego zniszczenia. Co tylko znalazło się pod ręką: drogie sprzęty sprowadzone zdaleka, szkło, porcelana, gipsy, źwierciadła — wszystko leciało, pękało, wywracało się, gniotło, trzaskało na kawałki. Podłoga pokryła się szczątkami ozdób, które wprzódy pyszne ze swéj nowości i ceny oczekiwały księcia.
A książę stał jak niemy i próżno pokilkakroć, pomieszanym głosem starał się upamiętać dwie nieubłagane kochanki swoje.
— Ale pani! prawdziwie! na honor! pani hrabino! Palmiro! ale bo, wistocie! — Nic nie pomogło i (proszę wybaczyć za stare porównanie) jak wśród burzy morskiéj i huku bałwanów nikną słabe majtków głosy, tak wśród wrzasku, hałasu, trzasku dwóch rozgniewanych pań, niknął słaby głos księcia.
Niestało co tłuc, nie było co mówić, nie można było dłużéj pozostać, bo gniew mógł się uśmierzyć, obie więc wybiegły; karety nie było na podwórzu, musiały czekać na nią. Próżno stroskany książę na klęczkach prosił o przebaczenie, wymawiał się, zaklinał, ono uparły się i przebłagać się nie dały. Zaszły nareszcie karety, siadły prędko i uwiozły z sobą zazdrość i gniew za nieszczęśliwym trafem wyrządzoną obelgę.
Turkot odjeżdżających pojazdów zginął był w oddaleniu. Książę stał w sali i patrzał zdumiony, nie dowierzając swym oczom, na ruiny świetnych ozdób, które jak nagle i niespodziewanie przyszły, tak dziwnie zniszczone zostały.
Świéce z długiemi knotami płonęły po kątach, inne osadzone w połamanych kandelabrach gasły na podłodze, na sofach podarte firanki sztukami wisiały, a we drzwiach do drugiéj sali prowadzących wyglądał nosek zadarty i białe ząbki panny S...
W pewném oddaleniu stał niemy i przelękniony kamerdyner, zażywając pocichu tabakę z złotéj maleńkiéj tabakiereczki.
Książę po chwili podniósł głowę, rozśmiał się głośno sam do siebie i, podając rękę pannie S..., zawołał:
— Dawać wieczerzę! Alfons! Chodźmy, moja droga!

r. 1831. Wilno.





MARYA.


Pau Desaus siedział w swojéj izbie, przy ogromnym kominie, na którym palący się ogień resztę mieszkania oświecał.
Na zegarze kalwińskiego zboru wybiła już była dziewiąta, wiatr dojmował zimny, a kupiec chodził, chuchał w palce i ogrzewał się ze wszystkich stron przy kominie.
Izba była obszerna; dwa jéj okna na plac przed kościół Święto-Michalski wychodziły. Kilka sztychów: a między niemi Henryk IV i rzeź Ś. Bartłomieja zdobiły ściany; prócz tego stały dwie ogromne szafy, kilka stołów, stołków i łóżko, z firankami w niebieskie kwiaty.
Na jednym stole, tuż naprzeciw komina, leżała rozwarta księga, a przy niéj siedziała w milczeniu dziewica wysokiego wzrostu. Ciepła, długa, ciemnego koloru z galonem złotym, wedle ówczesnego zwyczaju, suknia okrywała ją. Blask ognia oświecał twarz jéj piękną, lecz napojoną wyrazem jakiéjś szczególniejszéj surowości, którą rzadko zobaczyć w kobiecie tego wieku; bo nieznajoma więcéj nad lat dwadzieścia miéć nie zdawała się. Oczy jéj, pełne ognia, rzucały wejrzenia do pogardliwych podobne, a usteczka wzniesione w górę, milcząc, zdawały się rozkazywać.
Była to panna Justyna Desaus.
Przy kominie siedział Mateuszek, z wielką księgą in folio na kolanach; czytał bardzo pilnie, a niekiedy ukradkiem rzucał wzrok szybki i przelotny na kupca i jego córkę... Panna Justyna poziewała szeroko, kupiec kaszlał i stękał, Mateuszek wzdychał półgłoskiem, zresztą zupełna cisza panowała wokoło. Nareszcie tonem oschłym i obojętnym odezwała się panna Justyna, wstając ze swego miejsca:
— Wszak-ci późno... możebyś się spać, panie ojcze, położył?
— I nie! — odpowiedział krótko kupiec — sen mnie coś nie bierze, jeszcze posiedzę.
— Jak ci się podoba — odpowiedziała Justyna. — Ale któż-to tak późno stuka do bramy? to chyba matka Marya przyszła przenocować: kilka dni jak już nie była.
— Może kto po wino — dodał kupiec — bo dość mocno stuka.
Nie śmiał jednak kazać otworzyć, póki Justyna, wyjrzawszy przez okno, nie odezwała się tonem nakazującym do chłopca:
— No! idź-że tam, otwórz.
Kupiec, który tylko wyroku córki czekał, bo jéj we wszystkiém ulegał i nic bez jéj wiedzy nie stanowił, powtórzył także za nią:
— No! a idź że, otwórz!
Chłopiec wyleciał jak opętany, i w chwilę drzwi się otworzyły i głos ponury ozwał się na progu:
— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus! Sama sobie odpowiadać muszę: na wieki wieków amen! bo wy kalwini tego nie zrobicie.
Osoba, która te słowa wyrzekła, zasłoniona jeszcze była szerokim kapturem komina, lecz gdy parę kroków postąpiła, ukazała się przy blasku ognia kobieta wysokiego wzrostu i mocnéj ciała budowy.
Mateuszek poddmuchał przygasający ogień, a fantastyczna jéj postać błysnęła w całém świetle. Czarna wytarta suknia okrywała ją całkiem, a na głowie dumnie wzniesionéj unosiły się zeschłe kwiatów i krzewów gałązki; rysy jéj twarzy chociaż wiek zeszpecił, nosiły jednak cechę dawnéj piękności; oczy miała duże i czarne, nos mały, usta ściśnione i wpadłe, czoło wysokie, a nad niém zwijało się kilka puklów czarnych posiwiałych włosów. Wyraz jéj oczu i całéj postawy miał w sobie coś tak uderzającego, iż raz ją zobaczywszy, niepodobna było zapomniéć. Wejście jéj, długi olbrzymi cień postaci rysujący się na przeciwnéj ścianie, jéj słowa i mina stanowiły scenę godną lepszego pióra.
— Siadaj, matko — odezwała się Justyna — musiałaś zziębnąć na dworze, przyszłaś przenocować zapewne... wiatr być musi dojmujący na dworze.
— Dojmujący! — powtórzyła przybyła wyciągając długie, wyschłe ręce nad kominem — dojmujący; ale duszy nie przejmie, a kto ogień nosi w duszy, temu taki wiatr niczém!
Kiedy to mówiła, Francuz Desaus, zapewne do podobnych scen przywykły, mrugnął na chłopca i na palcach pocichu zgarbiony wyszedł z izby.
— Tak! zapewne — odpowiedziała Justyna Maryi — ale ten ogień duszy gaśnie z wiekiem.
— Może! może! — przerwała stara kiwając głową z powątpiewaniem — ale kiedyż moja młodość przeminie? O! moja panno — mówiła daléj — cóżbym nie dała, gdyby moje lice różowe na zmarszczone policzki kościelnéj baby zamienić i ten ogień na chłodne serce starości... a jednak nie mogę! bo Bóg za karę skazał mnie na młodość wieczną. Patrz! — dodała uśmiechając się okropnie — moje oczki, moje ząbki, moja kosa kruczych włosów, tak ładne jak przed laty! a serce tak młode jeszcze, jakbym dziś pierwszy raz kochać zacząć miała!... Nie dziw téż to, nie dziw, wszak dziewiętnasty mam roczek, ogień młodości napełnił piersi moje! pierwsza iskra zaświeciła w oczach, ale, ach! i to przeminąć musi.
Justyna słuchając téj mowy, ruszyła ramionami z politowania nad obłąkaną i odezwała się z cicha:
— Pójdź spać, matko!
— O! jeszcze nie czas — przerwała stara spoglądając wokoło. — Czekam na Stasia, przyjedzie koło północy, jak pierwszy kogut zapieje; usłałam jedno dla nas obojga łóżeczko, z pachnących ziółek zrobiłam posłanie, poduszkę z moich włosów, a to wszystko dla Stasia. Biedny! czy mróz, wicher czy słota, on zawsze przychodzi do mnie; a ogień, co przez dzień w sercu mojém przygaśnie, pocałunkami nanowo rozpali. Dobrze to miéć Stasia! dobrze to miéć dziewiętnasty roczek!...
Zegar zborowy dziesiątą w téj chwili uderzył, stara padła na kolana.
— Módl się, córko mojego serca — zawołała głośno — módl się! Bóg przypomina, że się modlić trzeba; ty się módl po swojemu, ja po swojemu; teraz, kiedy świat cały w cichości spoczywa, modły nasze polecą prosto do Boga!... W imię Ojca, i Syna, i...
Szelest jakiś dał się słyszéć na ulicy, stara porwała się z ziemi i zawołała:
— To mój Staś idzie! chwałaż Bogu! czekałam go tak długo, z nim razem zmówimy pacierze! on taki nabożny! zawsze mi o Bogu wspominał!...
— Kładnij się spać, matko! bo jutro zapewne rano, jak pierwszy dzwon się przebudzi, pójdziesz obchodzić kościoły swoim zwyczajem.
— Od północy do ranka — odpowiedziała stara poważnie — dwa wieki!... Można się urodzić, żyć i umrzéć w tym czasie! Jak się postarzejem, moja duszo, to będziem spać dłużéj... A ja, ja dziś ze Stasiem ślub brałam! Ach, żebyś wiedziała, sto świéc błyskało w kościele, muzyka brzmiała jak chór serafinów, pełno kobiet, rycerzy, kadzidła płyną w niebo niebieskiemi wstęgami. Ksiądz nas wiąże ze Stasiem: wiąże ręce... serca, kto inny powiązał przed laty, a tu... trumna w kościele a nieboszczyk w trumnie, jak miecz w pochwie rozciętéj na dwoje — na ustach znać jeszcze siny pocałunek śmierci, mróz na czole, oczy jak dwa wygasłe życia ogniska, w ręku jego krzyżyk matki... Ha! wesele, wesele! łoże nasze usiane, róże w głowach, w nogach róże, rozkosz ulata nad nami, aniołowie kołyszą nas w powietrzu. I grób zasypali, i garść ziemi pokryła ciało, które najpiękniejsza dziewica życiem swojém odżywićby chciała, i za nim zamknęła się ziemia na wieki, a na grobie... cóż na grobie? we dwa wieki stało łoże małżeńskie, a proszek z jego kości stał się pyłkiem różanym, a z jego oczu drogie kamienie, a z jego ciałka łodyga różana wyrosła, a z jego serca gałąź pokrzywy...


Dzień był pochmurny, niebo okryło się szarym płaszczem obłoków, silny wiatr zachodni łamał drzew gałęzie. Nad samą Wilią, niedaleko od Radziwiłłowskiego pałacu, stało kilka osób w długich płaszczach i czapkach nasuniętych na uszy, koło nóg uwijały się końce błyszczących szabel.
Zimno było dojmujące, a chociaż osoby stojące nad Wilią zdały się być z mowy i poruszeń nieco napiłe, zacierały jednak ręce i tuliły nosy pod płaszcze. Był to Zaranek z towarzyszami swemi, który wcale o swoich nie myśląc przygodach, śmiał się i rozmawiał obojętnie.
— Hola! — wołał on — a byłże kto z was na lekcyach w akademii, panowie akademicy?
— Ja posłałem skrypt księdzu Niedzielskiemu, żem chory — odezwał się jeden.
— Ja anim myślał!
— Ani ja téż!
— Ani ja!... — zawołał Zaranek, ale mnie chyba w ostatnim razie wyekskludują... Oho!... a wiecież panowie, że jest dawne postanowienie, że kto się trzy dni bez przyczyny na lekcye nie jawi, bywa ekskludowany. Ksiądz rektor nie sto razy nam to powtarzał.
— Pal ich trzysta dyabłów i z akademią i z rektorem! ona się nam na nic nie zdała. Potrzebna dla wojewódzkich, kasztelańskich synów, dla hetmaniców, podstoliców, starościców, ale nam urwipołciom lepsza nauka koło kieliszka i dziewczyny.
— Chodźmy-no jeszcze się napić! mam trzy floreny...
— Ja nie pójdę — odpowiedział na wezwanie Zaranek — ja tu czekam... mają mi dać znać, jak najlepiéj tego kupca Francuza obyczyć... bo ja, och! ja jemu nie daruję! jego szkatułka musi się poznać ze mną... Ha! żebym ją miał, zarazbym sobie nowy żupan sprawił w kwiaty niebieskie, a kontusz piaskowy, jaki był u ś. p. ojca mego, szablę srebrem nabijaną i soboli kołpak i rysie... O! w rysiach wyglądałbym jak katedralny kanonik! szalałyby dziewki za mną!... U! ha!
— Ej, nie ciesz-no się tylko zawczasu, żebyś tego nie pożałował!...
— Tsyt!... — zawołał Zaranek, wskazując palcem na drogę do miasta z Antokola wiodącą; wszyscy zwrócili tam oczy, i ujrzeli jakąś czarną, długą figurę, sunącą się brzegiem drogi, owiniętą w suknię ciemną z futrem. Zaranek wlepił oczy i dodał pocichu: — To ksiądz rektor zborowy.
— Aha!... powtórzyli wszyscy, to on!
— Panowie bracia, schowajcie się za węgiel tego domu, ja mu zajdę drogę, a jak dam znak, przyjdziecie mi pomódz. Zabłocki, ty pilnuj się... trzeba się pomścić, rektor był u Desausa, kiedyśmy go napadli... on poduszcza na nas piechotę, on katolików prześladuje, on...
Nie dokończywszy Zaranek, wziął się pod boki, rozwinął płaszcz i gwiżdżąc pieśń kurkowych strzelców postąpił naprzód. Tymczasem zbliżał się ksiądz rektor, i spojrzawszy na jego zawadyacką minę, chciał ominąć, ale Zaranek, jakgdyby w téj chwili dopiero mu się przypatrzył, zawołał zdejmując czapkę i kłaniając się do saméj ziemi:
— Sługa i podnóżek księdza rektora!...
— Do nóg upadam!... Bóg z tobą!... — odpowiedział zaczepiony rzucając niespokojne wejrzenie i odskoczył na drugą stronę drogi, chcąc go ominąć.
Przebiegły Zaranek go uprzedził, znowu się ukłonił i zawołał:
— Sługa księdza rektora!...
— Najniższy!... najniższy!... — wybąknął rektor, wracając znowu na przeciwną stronę drogi, ale i tu nie miał pokoju. Zniecierpliwiony rektor, wyjął floren podwójny z kieszeni, nachmurzył czoło, rzucił go Zarankowi i dodał: — Dozwólże mi waszmość przejść! oto masz na podwieczorek.
— Ba! cha! cha! cha! wolne żarty! — przerwał Zaranek nakrywając głowę i zastępując ciągle tak zręcznie drogę księdzu, iż mu się wymknąć nie umiał. — To za mało! proszę o czerwony złoty!
— A toż co? czy napaść? — wykrzyknął kalwin oburzony. Nie jestem panem kopalni, w zborze nie płyną złote piaski, żebym tak pieniądze sypał po ulicy! Idź, idź, kontentuj się tém, co daję, bo krzyknę i piechota cię pochwyci.
— Nie trudź się darmo, księże rektorze — przerwał napastujący — szkoda ust twoich na próżne słowa, lepiéjbyś ich użył na... uwodzenie dziewcząt... rozumiész mnie!...
— Co!? — krzyknął obrażony do najwyższego stopnia kalwin. — Jak mi to śmiesz mówić!... mnie?... wiesz ty, kto ja jestem?... co ja mogę?
— Jesteś łotr i możesz wisiéć!... — odpowiedział bardzo spokojnie Zaranek.
Tu rektor, do tak szczerych wyznań nieprzywykły, chwycił go za piersi i zamierzał się dać mu policzek, gdy Zaranek wstrząsnął się, porwał go za szyję i zawołał:
— Hej!... bracia! chodźcie-no tu! ksiądz rektor zmęczył się przechadzką, pić mu się chce, zaniesiemy go do Wilii.
Na te słowa, posłuszna jego rozkazom wyszła reszta towarzyszów. Rektor pobladł jak trup i sięgając do kieszeni, zawołał pokorniejszym tonem, któremu starał się nadać wesołość i obojętność:
— Ale, mój panie, czy się to godzi tak sobie żartować... Na! proszę cię, weź ten czerwony złoty i napij się za moje zdrowie... ja pić nie chcę, śpieszę się do miasta, nie mam czasu. Bądź zdrów...
Chciał iść, ale Zaranek go nie puszczał i trzymał ciągle za szyję.
— Oj! nie tak to my się prędko pożegnamy, jak ci się zdaje, mój dobrodzieju, poczekaj-no trochę!... Ten czerwony złoty zda się, biorę go z najuniżeńszém podziękowaniem od wielce przewielebnego księdza rektora, który będzie łaskaw pójść ze mną jeszcze na chwilkę, ku brzegowi Wilii.
— No! no! dajże pokój! — zawołał struchlały kalwin, dobywając z kieszeni drugi czerwony złoty i dając go Zarankowi. — Proszę cię, nie żartuj, bo nie mam czasu.
— Drugim razem nie zejdziemy się tak paradnie jak dziś! — zawołał Zaranek — trzeba korzystać z pory... Co się tyczy tego czerwonego złotego, biorę go i wypiję za zdrowie wielce przewielebnego księdza rektora i dobrodzieja, a tymczasem chodźmy się ochłodzić... Widzę, zacny panie, pot, który zlewa twe świątobliwe skronie, widzę, że ci krew bije do głowy, rumienisz się i bledniejesz... a że praktykowałem przed kilku laty u doktora nadwornego księcia marszałka, domyślam się więc co to za choroba was dręczy, i troskliwy o wasze zdrowie, sam zajmę się przygotowaniem zimnéj wanny, która w tym razie jest nieodbicie potrzebna... hm!
— Ale no! no! daj pokój! — przerwał coraz niespokojniejszy rektor. Proszę cię, napij się sobie i puść mnie!...
To mówiąc, dał mu trzeciego dukata.
— Hm! — odezwał się niczém nieporuszony Zaranek — ja to biorę, to mi się przyda, to dobrze... wanna sobie pójdzie swoim porządkiem... Chory nigdy sam nie zna swojéj choroby; spuść się wasza wielebność na mnie... Ja ci ręczę, że to dla twego drogiego zdrowia koniecznie jest potrzebném... Śpieszmy się, towarzysze, weźcie pod ręce, bo sam z osłabienia widać, kroku się z miejsca nie ruszy.
— Ale... proszę mi dać pokój! — wrzasnął kalwin. — Cóż to? łotrze! śmiesz z mojéj powolności korzystać?... nie waż się postąpić krokiem... bo cię jutro powieszą na rynku, ciebie i twoich łotrów towarzyszy. Precz ode mnie, hołoto, bo krzyknę, piechota nadejdzie i...
— I!... tymczasem będziesz leżał w Wilii, nim tu kto nadbieży!... — rzekł Zaranek — o nas się nie turbuj... nie tak to łatwo wisiéć, jak się waszéj przewielebności marzy... Nie, nie, ja za siebie ręczę, że nie będę tańcował w powietrzu, jak nieboszczyk Absalon... i moi towarzysze także... Co się tyczy przywołania piechoty, to także uspokoić was muszę... możesz, księże, wrzeszczéć jak opętany, żywa dusza tu nie nadejdzie. Piechota przechadza się teraz po rynku!...
— No! puszczajcie, łotry!... — przerwał znowu kalwin — idę do wojewody... Wojewoda mnie czeka... wojewoda...
— Kiedy czeka, to nic! będzie jeszcze czas na wszystko! tym czasem umyć się nie zawadzi... Hrehory, weź pod rękę przewielebnego i ruszajmy; bo i ja i ksiądz rektor nie mamy czasu, trzeba się śpieszyć!...
Gdy to mówił, już Hrehory porwał go pod drugą rękę, i mimowoli pociągnęli go oba ku brzegowi Wilii.
Dreszcz śmiertelny przebiegł rektora, ale nie wiedział już sposobu uniknienia smutnego losu, który mu widocznie przeznaczono. Po groźbach nastąpiły znowu prośby, znowu do ostatniego grosza wyjął wszystko z kieszeni, i w zaklinaniach, w obietnicach dowlókł się do brzegu rzeki. Ale Zaranek zdawał się być niczém nieporuszony, z najzimniejszą krwią prowadził go do brzegu i zupełnie obojętnie słuchał najgorętszych jego modłów.
Za każdym dukatem, który przechodził do jego kieszeni, uśmiechał się wesoło, ale zresztą dary te nie wpływały ani trochę na zmianę jego zamiarów.
Stanęli nakoniec u samego brzegu rzeki, i tu ponowiły się prośby.
— Łaskawco! królu! weź, co chcesz, ale nie odbieraj mi życia!...
— A na cóżby mi się zdało?
— No! to puść!
— O! i tego także zrobić nie myślę, byłoby to wielkie głupstwo puścić cię z rąk naczczo. Dałeś nam na wino, my cię wodą napoim... Na co komu stanie! Ale woda naszéj Wilii, wierz mi, bardzo smaczna... decyduj się, panie rektorze. Hej! Hrehory! postronka!
Ledwie te słowa wymówił, z kieszeni kapoty wyjął Hrehory gruby postronek i chciał go zawiązać na szyi nieszczęśliwego, ale Zaranek go zatrzymał.
— Stój, co robisz! nie zawiązuj koło szyi... ksiądz łaskotek się boi!... pod ręce! pod ręce!
Wnet gruby postronek ścisnął drżącego kalwina, i głos jego wołał jeszcze nad brzegiem:
— Darujcie! puśćcie! — zostanę, czém sami chcecie!... katolikiem!
— Dla nas to całkiem obojętne, czém ty, psie niewierny, będziesz... Choćbyś i papieżem został, zgorzejesz w piekle za swoje łotrostwa, a ja o twoję duszę nie stoję ani odrobiny!
Już rektor był w rzece po kolana, groził, krzyczał, płakał, błagał, ale nic nie pomagało, nie miały żadnego skutku najgorętsze słowa, bo połowy nie słyszano, połowy słuchać nie chciano... Już tylko głowę nieszczęśliwego widać było nad powierzchnią wody; powiększył się krzyk rozpaczy z jednéj, śmiechy szyderskie z drugiéj strony.
Zaranek z barbarzyńską radością patrzał na swój tryumf i urągał się z nieszczęśliwego.
— Hej! rektorze! — wołał — póki jeszcze głowa nad wodą, krzycz na piechotę, wszak oni cię wyratować mogą, a nas łotrów powieszać... Czekają cię tam u wojewody na prymirę[9]. Hrehory! dajże mu się napić, widzisz, jak usta jego pragną wody... no!...
Na powierzchni rzeki pływały tylko poły, pod wodą słychać było targanie się i ostatnie wysilenia tonącego.
— Wyciągnijcie go!... zobaczym, jak wygląda! — zawołał Zaranek. O! ho!...
Tu pokazała się nad wodą obmokła, blada twarz kalwina, który pluł wodą, wrzeszczał i wyrywał się, wołając:
— A gdzież sprawiedliwość!... tfu! tfu!... takie bezprawia! kcha! tfu! ech!
— Wygląda jak nieboszczyk pies mój wierny Custos, którego raz rzucałem do wody, aby się wymył... ale mój pies był wierny, uczciwy pies, a ty!... do wody z nim!... do wody!...
— Zakli... — zawołał rektor, i nie mogąc dokończyć, ponurzył się w wodzie.
Po chwili wyciągniono go znowo, już mówić nie mógł, tylko bełkotał, woda płynęła z niego, oczy miał osłupiałe, otworzył usta, usiłował parę słów wymówić, lecz na znak nielitościwego swego oprawcy, po raz trzeci zanurzony został.
To trwało dłużéj niż pierwsze dwa razy; jeszcze jednakże rektor zupełnie zmysłów nie utracił. Wyciągnięto go na brzeg i rzucono nad drogą. Ów zmokły, wpół-umarły ze strachu i zimnéj kąpieli, z postronkiem pod rękoma, w stanie godnym politowania, został sam jeden na pustém przedmieściu, bezsilny, przy zbliżającéj się nocy.
Oprawcy oddalili się szybko, a męczennik ich za zmrokiem nie mógł nawet dostrzedz, w którą udali się stronę. Leżał bezsilny oczekując ratunku, bo sam nie wiedział, co miał począć z sobą. Wstać i z sznurem, którego sam odwiązać nie mógł, iść przez miasto? krzyczéć? czekać? Tak rozważał, gdy postać wielka, którą trudno było poznać po ciemku, staje przed nim i szyderskim głosem się odzywa:
— Ha! Stasiu! takiżto los cię spotkał! Ty, głowa różnowierców, jak ostatni winowajca przez oprawców w wodę trzykroć rzucony!... Kiedy tu leżysz i sapiesz, oni za twoje pieniądze piją w karczmie i ogłaszają przed światem hańbę twoję... a swoje zwycięstwo... Stasiu! Stasiu! do czegożeś przyszedł? Bóg cię za mnie karać zaczyna! tyś mnie zrobił nieszczęśliwą, o! bardzo, bardzo nieszczęśliwą... a jednak żal mi ciebie. Czy pamiętasz lat temu dwadzieścia, byłeś młody... ale serce twoje od urodzenia zepsutém być musiało! Tyś mnie zdradził, opuścił... i do czegoż przyprowadziła cię ta wielkość, któréj poświęciłeś wszystko!... Twoja wielkość leży z tobą razem w błocie!!
— Milcz! milcz! nie urągaj się memu nieszczęściu, straszna kobieto!
— Nie dość-że ci, mój drogi, że udaję wobec ludzi, iż cię nie znam, że między nami nigdy nic wspólnego nie było! Chcesz-że, abym i sam na sam zbliżyć się do ciebie nie mogła? Dziękuj jeszcze, że z litości nad tobą, któréj nie wart jesteś, w chwilach nawet, kiedy rozum boleść odgania, nie wspominam nigdy twych zbrodni!...
Rektor wstał powoli z ziemi i korzystając z powiększającego się zmroku, chciał umknąć, ale sznur, który miał na sobie, posłużył Maryi do zatrzymania go. Oczy jéj zaiskrzyły się, zapał dziki wyrył się na bladéj jéj twarzy.
— Stój!... — zawołała — posłuchaj! Muszę ci przypomniéć twoję zbrodnię... możeś zapomniał... ja ci ją odmaluję tak, jak ją noszę od lat dwudziestu w sercu mojém, żeby ten obraz utkwił na nowo w duszy twojéj i gryzł cię przez resztę życia!... Czy pamiętasz biedną Maryę... młodą, niewinną... kiedy mnie odmarli rodzice i powierzyli twojéj opiece? opiece wilka nad jagnięciem!... Dochowałżeś obietnic? oni i w grobie nie mają spoczynku...
— Kobieto! puść mnie...
— Pamiętasz, jak zdradnemi namowy, księgami, odwodziłeś mię od wiary przodków, od cnoty, których się sam zaparłeś?
— O! zlituj się!
— A miałżeś litość nade mną? Ty chwilę cierpisz! jam całe życie cierpieniem przeżyła... Czy pamiętasz tę Wilię... twój syn... moje dziecię... które-m ci powierzyła... popłynęło z tą wodą do nieba!... i ojciec własny...
— O Boże!... Maryo, puść mnie!...
— Tak, własny ojciec rzucił go w wodę i odebrał mu życie, którego nie dał bez Boga! A tym ojcem, zabójcą... ty jesteś, poczwaro!... Poczwaro! jam milczała długo... i po takiéj zbrodni, kiedy nazajutrz rybacy wyciągnęli martwe jego ciało, jam się nawet odezwać nie śmiała!... Alem wołała pomsty nieba, bom pomsty ludzkiéj nad tobą nie chciała... i stałam nad ciałem jego, wyzuta z uczuć matki... oczy moje były suche... ale serce!... o! nad męczarnię mego serca, w piekle większych nie znajdziesz, zbrodniarzu!...
Rektor szarpnął z wysileniem sznur i zniknął w ciemności; ona smutna poszła wzdłuż Wilii, spojrzała na miasto, siadła nad brzegiem i utonęła w myślach.


Przed kościołem bernardyńskim, na cmentarzu, w bramie kościołka świętéj Anny, kilku żołnierzy z wojewódzkiéj piechoty stało drżąc z przestrachu. Było ich sześciu i między niemi krył się Rakowski, sługa pana Piekarskiego, którego bojaźń wytrzeźwiła już nieco.
— No! chodźmy! — zawołał jeden wysokiego wzrostu i okropnéj twarzy. Wszyscy bernardyni pouciekali z klasztoru do dominikanów i franciszkanów... możem śmiało drzwi wyłamać i nieźle się pożywim.
— No! dobrze! ale cicho! tsyt! ostrożnie! bo jak kto posłyszy, ukamienują nas w kościele. A słyszycie! koło zboru jeszcze jak szturmowali, tak szturmują; lud, choć noc, nie odchodzi... No! prędzéj! podważyć! o! mocniéj! już i po zamku! My tu nic bez światła nie zrobimy, pójdźcie zapalcie latareńkę; drzwi zaprzyjmy, żeby tak na roścież nie stały, byle tylko wiatr nie otworzył.
Tak mówiąc weszli do bernardyńskiego kościoła i odgłos ich kroków obił się w oddaleniu o sklepienia, a każde słowo ich ust napełniało ich strachem, rozchodząc się po obszernym gmachu. Długo u drzwi czekali, aż jeden wszedł z latareńką i wszyscy z nim posunęli się na palcach ku wielkiemu ołtarzowi. Wtém jeden uderzył się o coś i stanął.
— A to co po środku?
— To trumna! — odpowiedział drugi podnosząc latarnię. — Wartoby obedrzéć trupa, jeśli jest co koło niego. Hej! panie bracie, wieko odejmij... latarnię postaw na ziemi!! Ho! co ja widzę? jakaś panienka! Ale co to za hałas koło zboru! Panie Boże! żeby nas tu te opętańce nie zeszli. Leży blada, jakby spała, a zimna jak kawał lodu! co to za paluszki w tych rączkach, białe, pulchne, musiała być bogata. Rączki te nie pracowały, bo bardzo ładne, jeszczem takich nie widział! o! otóż i zdobycz! pierścionek na palcu! przecież i to coś warto! ściągnę! a jucha! palce pobrzękły! ani weź! tfu! do dyabła!
To mówiąc, tak silnie pociągnął trupa za palec, że trumnę wywrócił i martwe ciało padło jak kawał drzewa opodal na posadzkę. Nie rozczulił się tém jednak bynajmniéj rabuś, posunął tylko bliżéj latarnię, uchwycił znowu za palec trupa, i targał nim silnie, póki nareszcie pierścienia nie zerwał.
— Ha! przecież! — zawołał z dzikim uśmiechem — pewno się nikt za życia tak nad tą panną nie wymęczył, jak ja po śmierci i to dla marnego pierścionka! a pierścionek... — rzekł zbliżając się do latarki — może i nie złoty, ale pewno go miała od kochanka, nieboraczka! na nim dwa serca i dwie rączyny! biedna! a teraz wala się po ziemi... Chodźmy, bracie Grzegorzu, nie traćmy czasu — dodał popchnąwszy nogą trupa, chodźmy do ołtarza i zakrystyi, tani więcéj złota znajdziemy.
I posunęli się ku wielkim drzwiom na lewo od wchodu w głębi będącym. Poodbijali szuflady, schowania, powyjmowali kielichy, patyny, monstrancye, wota; wszystko, co tylko w ich oczach jakąkolwiek miało cenę, nie uszło ich łapczywości. Kiedy się nareszcie przebrało, a powszednia cisza wróżyła, że bernardyni nie wracają lękając się napadu, bo od zboru lud jeszcze nie odchodził, jeden z nich zawołał:
— No! a gdybyć to jeszcze pójść do sklepów! nie jeden tam leży wojewoda, Pac, Radziwiłł, może jaki Sapieha! obedrzem pasy, buty, karabele, może znajdziem pierścienie, lub inne precyoza, to nie wadzi... Tędy łatwo odwaliwszy kamień!
— Tylko strach, żeby nas tu nieboszczyk jaki nie zatrzymał za kark i nie położył w trumnie na swojém miejscu.
— O! czyżeś ty takie dziecko, żebyś się bał upiora! Zresztą weźmiem święconéj wody, a do północy daleko, ledwie dziewiąta, uwiniem się i basta... o tu! tu! Chodźcie-no! pomóżcie mi kamień odwalić! tak! za ucho! weź z drugiéj strony! no!... mocniéj! pomóżcie no tam jemu, bo słaby jak gołąbek!... jeszcze! jeszcze! odwal na bok! powoli! nogi mi potłuczesz!... ot tak!
Kamień grobowy odwalił się z łoskotem, a jeden z łotrów, świecąc w otworze latarnią, zawołał:
— A czy są schody?... no! są! uważnie! chodźcie za mną, powoli, bo tu ślizko i zimno dyabelnie, zupełnie jakby w grobie!
— Pfe! co za smród! zgnilizna jakaś! dalibóg, gdyby nie pierścionki tych nieboszczyków, nigdybym tu za życia nie wlazł do téj dziury, a po śmierci jestem pewny że nie będę, bo bernardyni darmo do lochów nie wsadzą, a ja nie mam czém zapłacić! Powoli! to ostatni stopień, idźcie prosto za mną! Szelmy nietoperze! co ich tu lata nad głowami, a szczury... o tu im rozkosz! Hej! Mateusz, odemknij no wieko téj trumny! bogata! obita aksamitem pąsowym ze złotym galonem... nieboszczyk musi miéć choć pierścień lub spinkę, albo kawał złotogłowu!
— O! patrz jeno! sterczą czarne kościska jak pałki od maku, kiedy im główki pozrywają. Jaki łeb... a palce!... o! sygnet błyszczy na kościach. Jemu on nie potrzebny, daj go tu... zda się... poszukaj koło przegniłego kontusza, czy niéma tam spinki złotéj?
— Niéma!
— Szkoda!
— Nie zamykaj, niech się trupisko przewietrzy!
— Ot tu na prawo...
— Co?
— Jakaś błyszcząca trumna!
— Napisano coś na blasze!
— Podaj latarkę!
— Nie przeczytamy, bo nie umiemy, ale blacha srebrna, odedrzyjno ją; zobaczym, co w środku...
— Powoli! bo trumnę wywrócisz, a po ziemi trudno między kościskami szukać złota i drogich kamieni.
— Fiu! jaka gidya, rycht cepy te ręce! ale czółko ze złotogłowu... weź go...
— O! na ręku coś błyszczy... jeden, dwa, trzy pierścienie.
— Daj tu! tu! daj! ale jak poczerniała jéjmość nieboraczka! tfu! ktoby to uwierzył, że te kości i proch paskudny i śmierdzący był kiedyś kobietą, pewno ładną, kochaną... ktoś ją może nieraz w te ręczyska popróchniałe całował, aż mu po sercu chodziło! a teraz... ho! chodźmy daléj, panie Antoni!
Po pustych sklepieniach odbijały się kroki rabusiów, którzy tak od trumny do trumny się przechadzali i brali, co mogli, póki szelest jakiś na schodach prowadzących do lochów nie przerwał tego zatrudnienia.
— Tsyt! czy nie idzie kto?
Uciszyli się, ale prócz oddalonego gwaru ludu, który jeszcze zbór oblegał, bliżéj nic słychać nie było.
— No! chodźmy daléj! przywidziało się waszmości ze strachu! tu żywy duch nie zajrzy! możemy być spokojni, panie Marcinie!...
— Prosto! prosto przed siebie... do téj trumny trzeba zajrzéć.
— Hm! wieko zabite, nie oderwiem, bo jeszcze nie spróchniałe... niéma na co tracić czasu, a co tam?
— Tylko co nie padłem! czort mi pod nogi kości naniósł i jakąś głowę jak wiadro, pośliznąłem się na téj czaszce, i tylko co, żebym się za tę antabę nie chwycił, byłbym upadł szkaradnie, a co gorzéj zgasłaby nam latarnia!
— Ostrożnie! no! czy słyszysz? dalibóg, coś szeleści, jakgdyby kto chodził za nami... strach mię bierze!
Gdy to mówił, mimowolną przejęci bojaźnią, skupili się wszyscy sześciu między dwie trumny: najśmielszy wzniósł naprzód latarnią, spojrzeli i wzrok ich utonął w ciemnościach, a ucha doszły tylko oddalone, słabe głosy od zboru i nic więcéj...
— Próżno tylko straszysz nas, mosanie... to szczury chodzą, a tobie się zdaje, że ktoś idzie... Już ja ci ręczę, że tu nikt nie zajrzy...
— Zobaczymy jeszcze w téj trumnie... pięknie obita... napisy jakieś złocone... odwal wieko! ho! no! powoli, bo wyłamiesz! tak! rzuć go na bok... poświeć tu! jakiś zawadyaka! patrz no! nie spróchniał! biały jak wojewodzianka, która nigdy gołego słońca nie widzi, chyba przez zasłony. O! i ten dawno słońca nie musiał oglądać.
— Ale co za fatalna mina! wąsy! czupryna... oczy wpadłe... zobacz-no!... tam koło rąk i szyi... czy niéma nic... jest sygnet!
— A na czapce, którą dusi ten nieboszczyk pod pachą... spójrzno! hej! czy nie ma jakiéj spinki... jest! o! i pióro czaple!
— Mole objadły ze wszystkiém! szkoda! ale nieboszczyk nie był ubogi... a jak spokojnie leży... no! znowu coś słychać! dalibóg ktoś chodzi... uciekajmy! to upiór!
Gdy to mówił i z przestrachem toczył wzrok obłąkany po czarnych sklepieniach, na których gdzieniegdzie świecił błędny promyk latarki, od wchodu usłyszano wyraźnie czyjeś kroki; rabusie pobledli, włosy im stanęły na głowie.
Wtém postać biała błysnęła między trumnami, wszyscy krzyknęli i padli; latarka potoczyła się daleko między trumny i powoli błyskając jeszcze, oświeciła osobę jakąś wielką w bieli stojącą, błyszczące antaby i galony trumien, i zgasła.
— Czegoż się lękacie, bracia! — odezwał się głos od wchodu w téj chwili — czy nie znacie... matki Maryi? Weszłam tu za wami! ja tak lubię patrzéć na trupy!... szukam mojego synka między niemi!... Gdyby ludzie rośli w trumnach, onby był już dziś ładnym dwudziestoletnim... trupem! Nie bójcie się mnie!... ja przyszłam tylko popatrzyć na tych ludzi, co tu leżą, jakgdyby nigdy ludźmi nie byli! No! czegoż milczycie? odpowiadajcie przecie!... Jak tu chłodno!... ubrałam się w białą suknię téj panienki, co tam leży w kościele... a jéj oddałam moje... Jéj było tak chłodno w tych cienkich sukienkach tkanych z myśli i pajęczyny... a ja przywykłam... Wybrała się téż do grobu jak na tańce! byłaby uziębła nieboraczka! Trumna nie godowa sala... a ja przywykłam!... Ciemno!... gdzież się ci ludzie podzieli? musieli uciec! czego oni się boją? mój Boże! bezbronnéj kobiety, myśleli, żem upiór! Upiór! ach! czemuż upiór mego synka nie przyjdzie do mnie? Zmordowałam się! Och! dzisiejszy dzień wiele mnie kosztował! muszę usiąść.. Powoli! jakież tu piękne mam towarzystwo! ilu tu ludzi! jestto drugi świat... ale świat smutny, ciemny, ponury jak moja dusza! milczący!... to dla mnie, dla mnie świat! szkoda tylko, że nikt nie odpowie na moje pytania... Dawniéj, ach! dawniéj, młoda Marya nie chodziła w sukniach umarłych... nie szukała przyjaciół w grobach! bo ich miała na świecie! Stasiu! czémżeś zrobił moje życie?.. moje nieszczęście było twoją zabawą... biedny! jam myślała, że ty masz serce... a tyś miał tylko usta i mowę... O! prędzéj w jednym z tych spróchniałych trupów, od dwiestu lat rozsypane serce bić zacznie, niż twoje uderzy choć raz od litości!... Ale dość! czas pożegnać ten świat grobów!... Rabusie uciec musieli! I mnie już czas!... już północ!... pójdę do Justyny! Gdzież te schody! ha! znalazłam... Mój Boże! cóż to? oni poszli i z góry kamień zawalili! Jak ja stąd wyjdę?... Trzeba umrzéć, Maryo! włożyłaś białą suknię grobową! trzeba umrzéć! umrzéć! a cóż będzie po śmierci?... Po śmierci!... nie będzie Stasia, nie będzie syna, nie będzie świata.. cóż będzie, Maryo?... ach, te ręce niegdyś tak ładne, oczy, usta... w cóż się obrócą? w proch!... ha! a tym prochem wystrzelona dusza uleci... do nieba!... Chłodno! czyż ja stąd nigdy nie wyjdę? Nie!... bo któż mi ten kamień odwali! ten kamień jest moja śmierć... za tym kamieniem świat... Staś... syn... Wilia... za nim wszystko... a ja tu! tu same groby! tylko groby! pusto! głucho! bo dusze tych ciał poszły daleko... błądzą sobie po znajomych za życia miejscach!... A! ta trumna otwarta! jakgdyby dla mnie! Nie gniewaj się, nieboszczyku, że się koło ciebie położę!... Będzie dla nas dość miejsca dla obojga! Trzeba umrzéć! Ach! jak umrę, to mój duch poleci sobie nad Wilię, do domku, gdzie dawniéj młoda, ładna... ładna? czyż można piękność wspominać między trupami?... ale ja byłam ładna... byłam kochanką, biegałam po łąkach, za kwiatkiem, za motylkiem, za Stasiem... dziś leżę... w trumnie i cisnę do łona spróchniałe kości.. Czemuż umrzéć nie mogę! O! już umarłam! nie! mój Boże... Staś, mój syn!... usnę trochę, może śmierć we śnie mnie zaskoczy!... Przeklęty trup nie chce mi miejsca ustąpić! mnie tak ciasno!
Tu posunęła się matka Marya, wywróciła się trumna i potoczyła się w głębi. Jeden jęk tylko dał się słyszéć, a potém milczenie grobowe.

1832.





Majster i czeladnik.


Nie będzie uczeń nad mistrza.

Ogień palił się w piecu, przed nim siedział majster budowniczy Wojciech, sparłszy łokcie na kolanach, tuż przy nim na ławie pokrytéj kobiercem, zięć jego czeladnik Piotr i córka Marya. Cichość panowała uroczysta. Piotr czeladnik spuścił głowę, objął jedną ręką młodą swoję żonę, a druga trzymał maleńkiego synka. Stary Wojciech zdawał się ponury i gniewny.
— Słuchaj, Pietrze! — rzekł po chwili — ty mi tak drugi raz, jak dziś wobec ludzi, nie domawiaj! Szanuj moje siwe włosy! pamiętaj, że ta ręka i głowa wpoiły w ciebie to, co umiesz! Bo jak się drugi raz odważysz, won z moich oczu! precz! ty, żona twoja i dziecię! Wolę mieszkać sam jeden, jak widziéć cię pod bokiem urągającego się z mojéj starości!
— Jak ci tylko tu zawadzamy, panie teściu! — rzekł Piotr — tak najchętniéj się wyniesiem i choć zaraz! Nic na tom ci ja strawił pół wieku, ucząc się i starając, żebyście mnie potém mieli za partacza! A kiedy chcecie zobaczyć, co ja umiem, pozwólcie mi domurować tego nowego kościołka... wszakże ledwo fundamenta rzucono, niech przepadnę! jeśli jedna moja robota wszystkiéj waszéj nie zaćmi!...
— Ho! młokosie! łatwo gadać jak sroka, ale robić nie łatwo. Wierzaj staremu! — odezwał się majster Wojciech ze złośliwym uśmiechem. — Dobrze! odtąd ja i palcem nie tknę téj roboty... ani tam zajrzę nawet... jutro jadę do Smoleńska, i tam mnie czekają... a ty rób! to zobaczym, powrócę na sam koniec, powrócę śmiać się z ciebie, jak wyprowadzisz gołe ściany, krzywe okna i grube gzymsy. Oj! żebyś wówczas pełzał mi po nogach, żebrząc o pomoc, nic! nic! choćbyś się spiekł ze wstydu... lub we łzach utopił, nic! nic!
To mówiąc powstał stary i zamilkł, a Piotr czeladnik całując synka w czoło, odpowiedział:
— O tém, potém, panie teściu! ja o to tylko proszę, byś nie psował, a pomoc mi twoja nic nie nada.
— Zobaczym, kto w kunszcie sprawniejszy!
— Zobaczym!
— Mnie samo doświadczenie nauczyło! Spójrz, idź po miastach... wszędzie zdaleka czerwienieją mury mojéj roboty... a imię majstra Wojciecha Krzyżaka jest znane na Litwie i Rusi, jak drugie niczyje... Moje dzieci rozsypane są po wszystkich grodach wielkich... i prędzéj wymrze całe pokolenie twojego syna... niż jeden z tych kamiennych synów moich się powali!... Tyż to śmiesz się mierzyć ze mną, uczniu mizerny! ty chcesz mistrza ubiedz w sztuce?...
— Chcę — odparł żywo Piotr — i dopnę swego. — Przysięgam na moje Maryę drogą i na małe dziecię, że choćbym miał krwią własną wszystkie sklejać cegły, wystawię kościół, jakiego dotąd nie widziano. Będzie mały, ale mu wielkie ustąpią i twoja duma zawstydzona zostanie!
Pełen gniewu stary Wojciech wyszedł i drzwi za sobą drugiéj izby zatrzasnął; a Marya poprawując ogień na kominie, pocichu odezwała się do męża:
— A ty zawsze ze starym kłócić się musisz! fe! mój Pietrze! toć jemu niedługo żyć, na co truć jego ostatnie lata, on z twojéj przyczyny gryzie się bezustannie! A to ojciec mój, Pietrze! on cię tak kochał, on ci oddał mię wówczas, kiedy ty ubogi nic prócz rąk nie miałeś!
— A czémże ręce moje pośledniejsze od drugich? — zawołał Piotr. — Nie mogę znieść tego, aby moje imię ginęło ze mną razem, wówczas kiedy jego imię na szczytach zbudowanych kościołów idzie do przyszłych wieków! nie! nie! i ja, Maryo, muszę być sławny! choćby mi to życie kosztować miało! czuje, że mogę, że muszę pokazać, co umiem!
— Przed tobąż wszystko jeszcze, mój miły! — odpowiedziała Marya, grzejąc ręce u ognia — czego się śpieszyć? przyjdzie na każdego pora...
— A któż mi zaręczy — przerwał Piotr — że jutro nie umrę? dziś jest moje, jutro, Bóg wié!... Rad jestem, że mi roboty tego kościoła odstąpił!... Zawstydzi się stary, że mnie mało cenił. Piotr tyle wart, co i on! Bóg mi dopomoże!...
To mówiąc uściskał żonę, położył dziecię w kolebce i zaczął się szybko po izbie przechadzać.


∗             ∗

Był to smutny wieczór jesienny; mury nowego kościołka św. Anny, otoczone jeszcze rusztowaniem, zastanawiały już wszystkich. Tłumy ludu biegły, jak na zjawisko, mistrzowskiéj téj przypatrywać się budowie. Wszyscy wznosili pod niebiosa czeladnika Piotra i nie było tego, ktoby nie powiedział, że uczeń majstra przesadził. Radowała się dusza Piotra i oczy jego pasły się pochlebnym dlań widokiem, a w głowie snuły mu się już myśli sławy i nieśmiertelności.
Wieczór był chłodny; Piotr i Marya stali na smętarzu i poglądali oboje na kościołek. Piotr był wesół, ściskał żonę i wołał, ukazując jéj dzieło swoje:
— Patrz! czyś ty kiedy co takiego widziała? jutro rusztowania precz pójdą a wszystko błyśnie nową pięknością. O! żeby tylko stary jaknajprędzéj wrócił!... spojrzy on i dusza jego spadnie tak nizko, jak nizko moje sztukę cenił!...
Marya westchnęła i spuściła w dół oczy. Piotr pożerał wzrokiem kościołek; wtém zdala kroki czyjeś słyszéć się dały i nim się mieli czas obéjrzeć, stary Wojciech przyskoczył ku nim. Oczy jego iskrzące się od gniewu zwrócone były na nową budowę, usta sine drżały, trząsł się pełen złości i zaledwie zięcia i córkę zobaczył, zaczął wołać natychmiast:
— O! cieszycie się z mego upokorzenia, wyrodki! Toć to twoja wdzięczność, Pietrze! za to, żem ci dał dom i żonę wówczas, kiedyś ty nie miał gdzie położyć głowy?... Prawda! prawda! dwa razy już tu patrzéć kryjomo chodziłem! wyznaję, ja-m takiego nie postawił kościołka! cieszże się z wygranéj! Nie mógłżeś tego zrobić po mojéj śmierci?... wszak niedługo czekać było ci trzeba... chyli się już ta głowa do grobu... ale nie! obrzydłe stworzenie! chciało za życia mego jeszcze sławę moję wtrącić do grobu!
I starzec płakał, a przed nim w milczeniu stali zięć i córka. W oczach Piotra malowała się dzika radość, w oczach Maryi łzy połyskiwały.
— Przebacz, mój ojcze! — rzekła zcicha — wszakżeś mu sam budować kazał, a miałże źle budować?
— A na cóż tak budował, aby mnie zawstydzić? Nie! nie! ty psi synu! z dyabłem musiałeś miéć schadzki... on ci pomagał... a jak ksiądz święconą wodą ten mur pokropi... padną czartowskie gzymsy i łeb ci hardy rozbiją!...
To mówiąc starzec łzy otarł; gniew okropny wrzał w jego oczach, a Piotr i Marya spokojnie stali... W téj obwili z za chmur wszedł księżyc i oświecił tę scenę, przydając piękności nowemu kościołkowi.
Stary Wojciech zdawał się uspokajać i nagle głosem umiarkowanym rzekł do zięcia:
— Chodź, pokaż mi to zblizka... wejdziem na rusztowanie...
— Noc teraz, toć nie zobaczym! — rzekł Piotr — jutro rano obejrzéć będzie można.
— Nie bój się! moje oko i w nocy zobaczy to, nad czém wiek strawiło... Chodź, przypatrzę się twemu dziełu... pierwszemu i ostatniemu, bo ci czart pewno więcéj takich myśli nie nastarczy. Chodź!...
I oba poszli, a Marya, tuląc się od zimna w chustkę, patrzyła na nich, jak wdzierali się po drabinach na wierzch rusztowania. Księżyc świecił przepysznie, cisza panowała wokoło, słychać było każde słowo rozmawiających. Stary Wojciech im szedł daléj, tym groźniéj odzywał się do zięcia. Stanęli wreszcie na rusztowaniu przed frontem. Oczy starego zwróciły się na misterne okna, drobne gzymsy i ozdoby, zatrząsł się ze złości i obracając się do zięcia zawołał:
— Pietrze! przesadziłeś mnie... kiedyś tak zaczął, czy wiesz jak skończysz?
— Skończyłem tylko na upokorzeniu dumy, panie teściu! — a dawnoż to urągałeś się ze mnie? dawnoż to mówiłeś, że mi będzie potrzeba pomocy twojej?...
— Tak mówiłem! — krzyknął przeraźliwie majster — a teraz ci powiem, że ten, kto ci pomógł budować, niech cię przyjdzie ocalić!!
Nim wyrzekł te słowa, silną ręką chwycił Piotra za szyję i pchnął go uderzeniem nogi z rusztowania.
Krzyknął przeraźliwie biedny czeladnik i chwycił się jeszcze mocno rękoma za wiszącą u rusztowania deskę. Marya krzyknęła także i pobiegła jak szalona ku kościołowi, wołając:
— Ojcze! ojcze! to mąż mój! ojcze! ratuj!...
A Piotr chwiejącéj się deski trzymając, tracąc siły co chwila, wołał przytłumionym głosem:
— Ratuj! Maryo! ratujcie!...
Stary majster nic nie słyszał... nic nie chciał słyszéć... porwał ogromną cegłę z rusztowania, ugodził nią oburącz w głowę nieszczęśliwego, i ciało jego padło na kupę gruzów przed kościołkiem.

1833.




O BABIE KOŚCIELNÉJ.


I.
Jakaż mię przyszłość czeka, jakąż miéć nadzieję?
Że biédna, opuszczona — ach! cała truchleję!
Mąż i Żona.

— Ts!
— Cicho!
— Chodź stąd, bo ktokolwiek nas usłyszy.
— Ach! ja się boję!
— I czego się boisz?
— Ja nie wiem sama!
— Chodź! chodź tylko — tu ciemno, gołe ściany, wiatr przewiewa, ja cię zawiozę do siebie.
— Ale pani...
— Pani twoja musi się już z tobą pożegnać, jesteś moją.
— Tak! pańską!
— Nie nazywaj-że mnie panem!
— A jakże ja pana będę nazywać? — ja jestem biedna dziewczyna!
— Chodź, Marysiu!
— Doprawdy, ja się znowu boję; drżę cała, jakbym zrobiła co złego!
— Ach! nie bądź że dzieckiem!
— Idę, panie!
— Znowu panie! mówię ci, nazywaj mnie Antosiem!
— Dobrze, panie! ach! powoli! tak ciemno! nie trafim na schody. Pani czasem posłyszy, wyjdzie, ja się spalę ze wstydu.
— Chodź-że tylko prędko.
— Nie mogę trafić na schody, boję się stuknąć, pani wyjdzie.
— Ts! cicho! co ci się tam marzy, twoja pani śpi może; już po dziesiątéj!
— O! ona nie śpi! ona myśli, że ja mówię pacierze! powoli! aj! omało nie padłam, jestem biedna sierota! powoli! poręcza chwycić nie mogę!
Tak wołając, szli w ciemności po schodach. Pan Antoni prowadził młodą Marysię; która otulając się salopką, szła, jak mogła. W połowie schodów i prowadzącemu i prowadzonéj pośliznęły się nogi, padli z krzykiem oboje.
Nim mieli czasu powstać i uciekać, w górze otworzyło się kilkoro drzwi, błysnęły światła, tłum różnych osób stanął nad schodami, spoglądając w dół ciekawie na pana Antoniego i Marysię, z których pierwszy trzymał się za bok, druga zatulała oczy i kryła się za niego, ciągnąc go za połę, aby schodził prędzéj.
— Kto tam? — odezwała się z góry jéjmość jakaś w narzuconéj salopie na koszulę, wznosząc stoczek zielony po nad głową, — a! tfu! dali Pan! czy nie pan Antoni? a to! czy to ty błaźnica?
— Nie! to nie ona! — zawołał pełnym gniewu tonem pan Antoni.
Jéjmość w salopie ze stoczkiem pobiegła na dół i ukrywającéj się dziewczynie zajrzała w oczy.
— A! to ty! ha! — zawołała, chwytając drżącą Marysię za rękę — poczekaj-no! skromnisio! takie to twoje pacierze! niewiniątko!
Marysia tuliła oczy w salopę, pan Antoni się zżymał, widzowie nad schodami śmieli się i szeptali. Jéjmość w salopce łajała okropnie.
Pan Antoni nie mógł ścierpiéć i odezwał się nareszcie:
— Proszę nareszcie zaprzestać tych krzyków, ja jéj bronię!
— Ty oszuście! bezbożniku! libertynie! — wybuchnęła jéjmość w salopie — czy wiesz ty, co nieboszczyk mój mąż mówił, jaka kara na tych w Statucie, co dziewczęta uwodzą? Ha! a udawałeś skromnego! niewinny jak baranek! Sto rózeg dziewczynie! a wasan pamiętaj! żeby tu twoja noga nie postała! wiesz, co w Statucie napisano! Nos, uszy, ręce i nogi obcinają! Chodź-że wasanna!
Wzięła ją za rękę, ona się opierała, pan Antoni stanął groźno i odezwał się do jéjmości:
— Wasani nie masz żadnego prawa do téj dziewczyny, ja jestem jéj opiekunem przez ojca naznaczonym, ona tu dłużéj być nie może; chodź, Marysiu!
I wziął ją za rękę, a jéjmość w salopce krzyczała:
— Dobrał opiekuna! kot myszy pilnuje! dobrze spełniasz opiekę, bezbożniku! Ja ciebie nauczę; jutro dam znać do kwartału, do policyi, jutro tę dziewczynę wsadzę na chleb i wodę na rekolekcye!
Gdy ona to mówiła, oni już byli za bramą. Pan Antoni milczał, Marysia płakała. Po chwili on ją pocieszał, była już spokojniejszą, przyszli do domu — i Marysia ściskała opiekuna tak czule, że zapomniał o schodach, o jéjmości w salopce — i o tém, co tam napisano w Statucie.

II.

Wiatr wył okropnie! dzwony dzwoniły i zdawało się, że nie ręka ludzka, ale ręka burzy niemi włada.
Kondukt pogrzebowy szedł ulicą — pieli księża, grała muzyka — ale wiatr pogasił wszystkie światła, ciemno było i straszno. — Dziewczyna szła za trumną i rzewnie płakała, w ręku trzymała zgasłą od wiatru świecę i chustkę mokrą od łez i deszczu. Ona nie miała siły spojrzéć na trumnę; szła tylko, nie patrząc przed siebie, jakgdyby ją jaki instynkt prowadził, szła aż do kościoła, tam stanęła i znów płakała, a wszyscy patrzali na nią — i nikt cieszyć nie myślał. Jak księża skończyli śpiewać, wszyscy wyszli, ona stała; dziad ją za drzwi kościelne wyprowadził, zatrzasnął rygle i poszedł mrucząc: Wieczne odpocznienie. Wiatr wył, deszcz lał, ona stała jak wryta i płakała, oparłszy głowę o mur kościelny, ale nikt jęków nie słuchał, nikt na łzy nie patrzał, bo była noc — noc głucha — a na cmentarzu, po nocy, nikt nie chodzi, chyba duch.
Marysia płakała długo i siadła płakać na kamieniu, i zasnęła biedna.
Obudziła się rano, żeby spojrzéć, jak trumnę wynoszą, znowu pobiegła za trumną na cmentarz — pobiegła nad jamę, spojrzała w nią — a ten dół przez łzy błyszczące w oku wydał jéj się tak okropny! Usłyszała szmer sunącéj się po powrozach trumny — chciała się rzucić za nią, ludzie wstrzymali, potém sypała się ziemia — ona słyszała, ujrzała nad nim mogiłę z świeżego piasku, w głowie jéj przewróciło się, zaczęła śpiewać i tańcować na jego grobie! Ludzie poszli ruszając ramionami. Marysia została na grobie i tańcowała jak młoda topol wiatrem uginana, śpiewała wesoło, śmiała się okropnie, a jak zmrok przyszedł, położyła się obok mogiły, mówiąc sama do siebie: Antoś przyjdzie niedługo, on zawsze ze mną śpi razem! — Usnęła.
W północ obudziła się — koło jéj głowy stała latarka — koło niéj obok leżał trup kochanka — daléj stało dwóch jakichś ludzi, a trzeci równał mogiłę łopatą, mówiąc:
— E! panie doktorze! ani znaku nie będzie!
Trup jego był odarty do naga, ona rzuciła się na zimne ciało Antosia i krzyknęła — doktorowie poskoczyli ku niéj, grabarz cofnął się, jakby kto strzelił do niego.
— Kto to?
— Kto?
— W imię Ojca!
A ona odezwała się:
— Cha! cha! to ty panie doktorze! przyszedłeś leczyć Antosia! o! on zdrów — ja go wyleczyłam, on spał dziś ze mną! my pana nie potrzebujem.
Potém ściskała i całowała trupa.
Doktorowie osłupieli, grabarz stał drżący, jeden szeptał drugiemu:
— To ta dziewczyna, co była u niego, pamiętasz? musiała zwaryować! Nie traćmy czasu, bierzmy trupa i w nogi! no! na plecy go!
Dał znak grabarzowi. Ten się zbliżył, chciał wziąć trupa, ale dziewczyna nie puszczała kochanka i groziła, okropnie zgrzytając zębami, grabarzowi. Doktorowie stali i patrzali na to, jakby kto inny przyglądał się maryonetkom. Dziewczyna ciągnęła sobie trupa — grabarz sobie, nie było ratunku, stary uderzył ją silnie łopatą, żeby się jéj pozbyć, mrucząc pod nosem:
— Będzie dwa... zamiast jednego!
Dziewczyna krzyknęła boleśnie; młodszy doktór poskoczył, zgromił starego grabarza, wziął dziewczynę gwałtem za rękę i wodząc latarką koło jéj twarzy, zawołał:
— Wcale niczego! gdyby nie ten szał! ja ją gotów wziąć z sobą!
— I! porzuciłbyś te głupstwa! — przerwał drugi — blada jak upiór, chuda jak trzaska, weźmiem chyba na dysekcyą, lub dla spróbowania na niéj mocy sublimatu arszenikowego!
Marysia patrzyła na nich, usiłowała wyrwać rękę swoję z rąk doktora, a nie mogąc tego dokazać, ugryzła go za palec i krzyknęła:
— Ty nie Antoś!
Pan konsyliarz krzyknął, ale trzymał dziewczynę, grabarz naprzód szedł i niósł trupa.
Marysia gwałtem prawie wleczona, dociągnęła się do mieszkania doktora. Trupa położyli na stole, grabarz poszedł. Doktór zamknął dziewczynę w osobnym pokoju, dał jéj wina i chleba — a sam poszedł na dysekcyą.
Marysia nie jadła ani piła, chciała iść gwałtem do stołu, gdzie leżał Antoś, ale drzwi były zamknięte, ryczała prawie z boleści, a doktór palił cygaro i machał bisturem!
Potém ona przyłożyła oko do dziurki od klucza, widziała, jak jéj kochankowi odcięli głowę — jak mu poobrzynali ręce i nogi, i płakała, a potém padła na ziemię bez przytomności. Los sprawdził, choć po śmierci, wyrocznią Statutu!

Potém doktór poszedł z rękoma obluzganemi krwią oschłą trupa, i gładził ją, ciesząc, pod brodę, a szalona uśmiechała się do niego — a jak świéca zagasła, ona poszła spać spokojnie i tuliła się do doktora, wołając na swego Antosia i macała mu głowę i ręce, pytając, czy ten kat doprawdy mu ich nie poobcinał?

III.

Mróz dochodził do dwudziestu stopni, biedna, w obdartych łachmanach Marysia stała przeziębła u drzwi lichego domku.
W piersiach jéj brakło głosu do wzywania litości, dwie łzy do połowy zmarzłe toczyły się jéj po twarzy — te łzy mróz wycisnął, boleść na jéj sercu nic już działać nie mogła, bo to serce było przesiękłe, rozdarte cierpieniem.
Piersi jéj, śliczne niegdyś piersi, były obnażone, płachta podarta okrywała je do połowy, ręce miała stulone i przymarzłe prawie jedna do drugiéj, nogi bose i czarne, na jednéj trzewik, na drugiéj resztki wełnianéj pończochy.
Jęczała tylko — a w tym jęku nie było słowa, lecz była prośba — ten jęk obijał się o serce, jak konającego modlitwa do Boga — ludzie chodzili, ludzie jęki słyszeli — a jednak nikt jéj nie puścił do domu — stała biedna pode drzwiami — a mróz był tak okropny. Nieśmiało, powoli, otworzyła drzwiczki domku i jęknęła — z izby wyleciał głos:
— A czego tam łazisz! i izbę studzisz! do Dobroczynności! zamykaj! zamykajże!
Marysia jęknęła raz jeszcze — stary, czerwony mężczyzna w brudnym szlafroku wyleciał naprzeciw niéj, chciał łajać — spojrzał na piękną niegdyś twarz i stanął — ona jęczała — on słuchał — drzwi były odemknięte.
— No! no! ogrzéj się — chodź! a drzwi zamknij! izbę studzisz drwa kosztują drogo — Co ty za jedna?
Marysia weszła, stanęła u drzwi i tupała nóżkami, łzy jéj płynęły, czerwony jegomość stał i patrzał — potém założył pióro za ucho i kręcąc głową zawołał:
— Co ty za jedna?
Prócz jęku, nie było odpowiedzi — a jegomość nie rozumiał jęków i mruczał pod nosem:
— Musiała być ładna!
Był to ostatni może tryumf biednéj Marysi — pozwolono jéj się ogrzać, nie że była biedna, ale że była ładna. Ona siedziała przy piecu, czerwony jegomość zamknął drzwi na klucz — milczała i oddychała ciężko. Ciepło przejmowało jéj ciało, od dwóch dni skościałe, język jéj odmarzł, prosiła jeść. Czerwony jegomość dał jéj wódki i chleba z solą, ciągle mrucząc pod nosem:
— Musiała być ładna.
W kilka tygodni Marysia gospodarowała u tego jegomości, a on chodził z piórem za uchem, pisał pozwy, ruszał ramionami i dziwował się, że ona była ładna, a taka biedna! Było się czemu dziwować! Marysia nie zawsze była tak biedna i tego domyślał się czerwony jegomość, ale o tém nie mówił.
Potém czerwony jegomość został przeniesiony do innego miasta, a Marysia znowu marzła na ulicy.

IV.

— Na miłość Boga! jeden grosik, panie!
— Jeden grosz biednéj ubogiéj!
— Niech was Panna Marya Ostrobramska pocieszy!
— Zlitujcie się nade mną!
Tak odzywali się żebracy i żebraczki pod kościołem w niedzielę, siedząc rzędem w kruchcie i wyciągając ręce ku przechodniom.
Między ubogiemi siedziała jedna młoda, blada, z twarzą pokaleczoną ranami, okryta łachmanami obrzydliwemi; i ona wyciągniętą miała rękę, ale nie mówiła ani słowa, tylko drżała od zimna i z boleści. Kilku przechodniów dawało jałmużnę, lecz tłuste baby zawsze ją pochwyciły, na wychudłéj dłoni Marysi ani grosz nie postał, odpychali ją jeszcze żebracy od siebie, cisnąc się po grosz jałmużny, tak, że się ledwie na szczupłém siedzeniu pomieścić i usiedziéć mogła. Szło dwie osób na mszę — Marysia wlepiała w każdego czarne oczy łzami zeszpecone, wpadłe i nieruchome, lecz nikt nie uważał — ten dawał jałmużnę bliżéj siedzącym, ów rzucał ją dla oka trafem, dla pocieszenia się przyjemnym widokiem bitwy żebraków o grosz, inny mijał ich ruszając ramionami, inny łajał jeszcze. Ku południowi, przy końcu sumy, szedł jakiś tłusty jegomość do kościoła — żebraczka spojrzała na niego i boleśnie jęknęła — on obrócił głowę, spojrzał, zdawał się coś przypominać, potém dobył dziesiątkę z kieszeni i rzucił ją na wyciągnioną dłoń żebraczki, oddalając się śpiesznie.
Ona westchnęła i patrzyła długo za nim, a tymczasem obok siedząca stara kwoka porwała z jéj ręki dziesiętniczkę i śpiesznie ją schowała pod fartuch. Marysia nic nie uważała, nic nie widziała, z oczu jéj łzy się toczyły, usta miała skrzywione, patrzała przed siebie i drżała coraz mocniéj.
Tłum ludu wracał z sumy, Marysia patrzyła jeszcze, ale ten jegomość wymknął się tak, że go nie widziała, tylko jakiś bogobojny staruszek dał jéj pięciórkę, polecając, aby za duszę Anieli, zmówiła trzy Zdrowaś Marya!

1833.




RAJ I PIEKŁO.
(FANTASMAGORYA HISTORYCZNA. 1529 — 1749.)


I. Dwa domy.

W roku 1629 w Wilnie, na ulicy Niemieckiéj, idąc od ratusza ku Wileńskiéj Bramie, z prawéj strony, stały obok siebie dwie kamienice wielkie, piękne dwie kamienice z pozoru. Jedna wyższa i świeższa z wierzchu bliżéj ratusza, druga za nią czarniejsza i brudniejsza, ale równéj prawie z pierwszą wielkości.
Pierwszą z nich lud prosty nazywał Rajem, drugą obok Piekłem[10]. Te nazwiska nie były nadane bez przyczyny, bo zaraz w bramę tylko wszedłszy, znać było różnicę Piekła od Raju.
Wszedłszy do Raju widać było dziedziniec piaskiem wysypany, wschody na dwie strony czyste, okna szyb całe i wymyte, drzwi niepogruchotane, bruk wymieciony. Cicho było. Czasem który z mieszkańców przechodził spokojnie, modląc się, lub kobieta śpiesząc do roboty. Pięknych kilkoro dzieci bawiło się w pogodną porę piaskiem na dziedzińcu, w klatkach zawieszonych u galeryi świergotały ptaszki, daléj za domem był sadek z zieloną murawą, z drzewami i altaną. Panem Raju był karaim.
W Piekle inaczéj było. Wchodząc dawał się spostrzegać dziedziniec szeroki, brudny, śmiecisty; rynny sączące wiecznie pomyje; rynsztoki zapchane wyrzucanemi obrzynkami jarzyn i kości. Kilkoro psów wyło, siedząc nad rynsztokiem, drugie tyle skomlało u drzwi mieszkań. Gwar, krzyk, stukanie drzwiami, dzień i noc nie ustawały. Miauczały koty, warczały psy, krzyczały koguty, ryczały dwie krowy chude w obdartéj z dachu przybudówce, ale więcéj nad to krzyczeli i wrzeszczeli mieszkańcy.
Najgłośniejszym nad wszystkie głosy był głos właścicielki, pani Doroty Janówny, córki kupca, żony próżniaka, która cały dom i męża i dzieci i psy i koty i wszystko, co tylko w obręb jéj państwa wchodziło, za nos wodziła niemiłosiernie. Od rana, jak się obudziła, widać ją było w jednym trzewiku przydeptanym, drugą nogą boso, w roztwartéj jupce, z roztrząśnionemi włosami, biegającą po galeryach, kłócącą się z mieszkańcami, bijącą zwierzęta i dzieci, swoje i cudze.
Tak upływał czas do południa, a kiedy wszyscy do stołu lub garnka zasiedli, na kilka chwil milczenie panowało. Potém znowu i pani Dorota i jéj mąż i dzieci pół tuzina, i szewc z dołu i woźny trybunalski, i psy i koty, i krowy i koguty, krzyczéć, wrzeszczéć, ryczéć, wyć, piszczéć, warczéć, jęczéć, zaczynały do wieczora.
Wieczorem znowu na chwilę uspokajało się, zapalano światła, mało kto przebiegał po domu i dziedzińcu, prócz latających nietoperzów, szczurów snujących się i kotów i przemykających się kun.
W mieszkaniu pani Doroty słychać było krzątanie się i hałas głuchy, były to przygotowania do uczty i zabaw, które u niéj, w świątki i piątki, w posty i popielec bez różnicy, niemal codzień się odbywały. Zaczynały się ze zmrokiem schodzić postrojone, czerwone mieszczki, mieszczanie wąsacze, panowie rajcy, panowie burmistrze i ławnicy z trzech juryzdyk, wójtowie i kunsztów szlachetniejszych cechmistrze, panny wileńskie z fosforycznemi oczyma i młodzież gwiżdżąca, tłumno, gwarno, szumnie i wesoło. Jak się tylko wszyscy zeszli, zaczynała się żydowska muzyka, tańce, skoki, hałas, wrzaski.
Znów obudzone psy i koty krzyczały, pijani kłócili się, taczali po schodach, leżeli w rynsztokach, czepiali się ścian i drzwi, krzyczeli, bili się. Było to Piekło.
O tym czasie w Raju, mieszkańcy modlili się i pracowali przed ogniem, kobiety przędły, mężczyzni rozmawiali jedząc, lub kończyli dzień modlitwą, dzieci koło matek stały, rozmawiając z sobą pocichu, lub biegły chować się, szukać i znajdować po kątach.
Właściciel domu Benjamin z długą, siwą brodą, zwykle przy wrzasku dolatującym z Piekła, kończył skromną wieczerzę, opowiadając synowi i młodéj synowéj swojéj Racheli, własnego życia jednostajne dzieje, tym powagi pełnym biblijnym stylem wschodu, który pierwsze wieki świata i prostotę ich wspaniałą przypomina.
Kiedy wybiła siódma na półzegarzu godzina i na ratuszu gaszenie ognia przedzwoniono, sługi zalewały w kominach żar, światła gasły, dzieci kończyły pobożne modlitwy za rodziców, rodzice za dzieci, żona za męża, mąż za żonę, i po pracy spokojnie zasypiali.
Taka była różnica Raju i Piekła; ale nie ta jeszcze przyczyna ich nazwania.

II. Ślepy i jego córka.

Dawniéj, sto laty przed 1629 rokiem, dwóch ludzi mieszkało w tych dwóch domach, a te domy były drewniane, małe i stykały się oba, tak, jak się potém dwie murowane kamienice zetknęły. W Raju mieszkał starzec osiemdziesiątletni, w Piekle chłopiec, który miał lat dwadzieścia kilka.
Starzec był ślepy, stary, chory i z łóżka już nie wychodził, miał córkę jednę, która go doglądała w jego boleściach, pocieszała go, czytała mu księgi, przez które Bóg obiecał ludziom niebo, miała serce dobre, duszę ognistą, łzę w oku na każdy jęk starca, pomoc na każdą jego boleść, pociechę na żal każdy.
Ostatek dni ojca zgryzionego pamiątkami, które mu życie truły, i niemocą odbierającą mu wszystkie życia przyjemności, jeszcze się czasem złocił pociechą dobréj córki. W rannéj godzinie, kiedy go ból obudził, pierwszy dźwięk, spotykający jego ucho, był głos Maryi, i cały dzień ten tylko jeden aż do późnej snu godziny dźwięczał w jego uszach, jak głos anioła w grobie.
Obok mieszkał młody właściciel domu, nieżonaty, a imię jego było Bruno. Sierota od dzieciństwa, sam siebie prowadził po drodze życia, i to tylko widział dobrém, co mu na chwilę zmysły dobrém pokazywały. Wesoły jak ptak w powietrzu, niedbały o jutro, niepamiętny na wczoraj, z cudzego i swego nie korzystając doświadczenia, za hasło życia wziął był sobie: „Co chcę, być musi“. Przy nim, koło niego, było zawsze wiele młodzieży. Kości, wino i do dziewcząt umizgi, od rana do nocy były ich zabawą i jedyném zatrudnieniem. Nieraz szczęk rozbitego przez pijaków puharu, szumny odgłos chóralnéj pijaków pieśni, przez słabą ścianę dolatywał do łoża konającego tak długo starca. Był to jakby głos świata, śmiejący się szydersko z jego boleści. Nieraz córka, widząc cierpienie, jakie mu ten odgłos sprawiał, płakała lub starała się zagłuszyć go: ale jéj srebrny głosek niknął przy tamtych, i starca jęki mięszały się z pieśniami. Boleśna była to sprzeczność wesela i otwartego grobu, jęków i pieśni.
Bruno widział Maryę nieraz i jéj oczy zapłakane i pierś wzdętą, i różowe niby śmiejące się, bo do uśmiechu stworzone usta. Nieraz całego piekła wzywał na pomoc, aby ją dostać, potém, przy innych zabawach, kobietach, ludziach, zapominał o Maryi. Marya widywała go także, ale go nienawidziła. Ten człowiek wiecznie wesoły, z uśmiechem niezmazanym na ustach, wydawał się jéj szatanem. Ona przywykła widziéć cnotę cierpiącą, i jéj młode serce inaczéj sobie cnoty nie umiało wystawić, jak we łzach, smutną.
Raz na biesiadzie u Bruna, podochoceni towarzysze śmiać się z niego zaczęli, że słabego, ślepego starca córki, żyjąc od niéj o ścianę, uwieść nie umie. I tak dobrze wypiekali mu jego tchórzliwość, tak podwyższali cenę jéj wdzięków, że Bruno nakoniec zgrzytając zębami ze złości, krwią na twarzy z gniewu oblany, przysiągł im, że ją miéć będzie, ofiarując im zakład.
Był tam na téj biesiadzie, stary jeden szaleniec, którego zwano Czortubaćkiem, ten z uśmiechem przyjął zakład, i swoję z muru kamienicę, obok stojącą, ofiarował przeciw drewnianéj. Zakład rozbili z szumnym śmiechem towarzysze, a Bruno ich prosił, żeby miesiąc cały niczyja noga nic postała u niego. Ciekawi przyrzekli i dotrzymali.
W parę dni, zmieniwszy postać, spuściwszy oczy, przechadzać się zaczął Bruno mimo bramy Maryi, aby ją zobaczyć; do samego nawet domu zaglądał, pod tym lub owym pozorem, a dziewczyna oswojona powoli, przebiegając spoglądała na niego przyjaźniéj, bo go widziała smutniejszym, a serce jéj za powinność, za nałóg litość wzięło.
W tydzień, gdy wieczorem ojciec spał, a Marya w bramie siedziała na progu, wróciwszy z kościoła, Bruno znalazł sposób przemówienia do niéj. Zaczął jéj opowiadać, jak przeszłego swego życia żałuje; wspomniał jéj o ojcu, użalał się nad nim, czasem łzy udawał, śmiejąc się w duszy. Marya uwierzyła łzom i mowie, i tak się rozeszli.
Potém spotkali się znowu i coraz szczerzéj rozmawiać zaczęli. Niewinna i prosta dziewczyna opowiedziała mu, co tylko ciężyło jéj na sercu, on jéj żałował, cieszył ją, i nieznacznie wtrąconém opowiadaniem, ściśnieniem ręki, rzuceniem oka, starał się w niéj ogień, coraz głębiéj palący mu duszę, zapalić. A ona miała już rok dwudziesty i czuła potrzebę kochania, połączenia swojego losu i serca z kimś drugim, bo do tego mięszała się myśl, że we dwoje lepiéj ojcu dopomogą niż ona jedna.
I tak coraz częściéj się widywali, coraz poufaléj byli z sobą; a Bruno zaczynał powoli przemawiać o losie przyszłym i kochaniu.
Ona milczała, lecz umyśliła pomówić z ojcem. W wieczór, jednego dnia, siedziała u jego łoża. Chory był spokojniejszy, oddychał tylko ciężko, a wkoło cisza była. Po chwili zapytał chory, co się stało z sąsiadem, że taki pokój od niejakiego czasu panuje w tamtym domu?
Ona opowiadać zaczęła, ojciec milczał, powiedziała wszystko, jak się poprawił, jak się widują, nawet szepnęła coś o przywiązaniu, o losie przyszłym, o jego zamiarach. Potém zarumieniła się, wstała, wróciła, dorzuciła jeszcze słów kilka i czekała niespokojna. A ojciec stary milczał długo i coraz ciężéj oddychał.
— Słuchaj — odezwał się nareszcie — jesteś cnotliwa, Bóg ci twoję cnotę wynagrodzi. Ten człowiek, to szatan, on nie jest dla ciebie, tyś nadto dobra dla niego, on się nigdy nie poprawi, on tylko pod skórą owczą chciał ciebie uwieść, nie widuj go więcéj pod mojém błogosławieństwem, Maryo! Słuchaj mię, ja-m stary, mijaj, kiedy przechodzi, uciekaj, kiedy się zbliża. Znałem takich ludzi: zbrodniarz się skruszy, rozpustnik nigdy. Jego skrucha jak błyskawica przychodzi i mija, a za nią piorun idzie! Nie widuj go więcéj Maryo, proszę, zaklinam, pod błogosławieństwem mojém.
Marya słuchała słabego głosu ojca i drżała. Chciała Bruna tłómaczyć, wymawiać przed nim, ale on dodał jeszcze:
— Bóg ci da inne szczęście, ja, konający, ostatek siły zebrałbym jeszcze, żeby cię oderwać od niego, on piekło nosi z sobą, chceszże piekła i mego przekleństwa? Maryo! Maryo! nie widuj go więcéj!
Zamilkła na te słowa, myśląc tylko, że ojciec stary, znękany, zbolały, źle sądzi o ludziach, i nie znając go, tak mówi, a serce jéj biło mocno, i czuła już, że nie mogła go nie widziéć i widziéć nie mogła także, bo błogosławieństwo umierającego ojca zabraniało jéj tego nazawsze. Noc na mękach strasznych przeszła, ranek spłynął ze łzami, w dzień oknem go tylko widziała i biło jéj serce i ręce drżały. Bruno przechodził często koło okna, miała jednak tyle siły, że ku niemu nie wyszła. Ojciec coraz był słabszy.
Nazajutrz spał pół dnia stary, ona wybiegła na chwilę, mówiąc sobie sto razy, że go nie spotka, że go spotkać nie może, a chcąc jednak mimowoli spotkać się z nim, zobaczyć go.
Szatan czatował i spotkał ją. Chciała uciekać, uchwycił i zatrzymał; chciała mu wszystko powiedziéć, pożegnać, odpędzić, i słów nie znalazła. Rozmowa była krótka, żywa, ale ona pierwszy raz im pokazała, że należą do siebie.
W nocy nowe męki przyszły, straszniejsze stokroć od pierwszych, na jawie ojca przekleństwo, we śnie piekło i męki i płacz i rozpacz szarpały jéj duszę. Budziła się i myślała:
— Jestem przeklęta za to, żem go widziała, cóż mam do stracenia? Ojciec mię przeklął, mogę go teraz widziéć, kochać, miéć go, wszak więcéj nic być nie może nad to, co jest? przekleństwo ojca...
Po tych strasznych słowach, któremi się uspokoić starając, zabiła siebie i wydała sama wyrok swojéj zguby, Marya nie unikała już od niego, spotykali się znowu coraz częściéj, byli razem, a Marya powtarzała w duszy, dla uśmierzenia wewnętrznych zgryzot:
— Cóż więcéj będzie nad to, co jest?
W trzecim tygodniu po zakładzie, często biedny starzec, dręczony boleścią, tarzał się po łóżku, próżno wołając córki. Pół dnia nie było jéj w domu. W mieszkaniu Bruna, w jego uścisku przepędzała dni i noce.
Zakład był wygrany, ale Bruno nic jeszcze towarzyszom nie mówił.
Stary ojciec poznał swoje nieszczęście, konał coraz prędzéj, przyciśniony wiekiem, chorobą i żalem po córce, i przypomnieniem swego przekleństwa, które wisiało nad jéj głową.
Rano jeszcze czasem obudzona zgryzotami, z objęcia szatana wyrywała się dziewczyna biedz do ojca ze łzami. Służyła mu chwil kilka, płakała i żałowała swego występku. Ale zaledwie głos zwodziciela dał się słyszéć, szelest jego sukni, chód jego; porzucała ojca i leciała ku niemu, do niego, za nim! A wówczas, kiedy z nim była, jęk konającego ojca, który przebijał ścianę i dźwięczył w jéj uszach, nie mógł jéj oderwać od niego. Słyszała, jak się tam ojciec męczył sam jeden, przewracał po łożu, wołał jéj, płacząc, prosił o kroplę wody na ugaszenie pragnienia, zaklinał, jęczał, słyszała i nie szła. Przeklęta od ojca mimowoli, w objęciu zwodziciela, nie miała serca tylko na jego pieszczoty; uszu, tylko na jego słowa. Kiedy go nie było, płakała rzewnie i gryzła się swoją zbrodnią; kiedy przychodził, jak niewolnica za panem szła za nim. Głos ojca, jęk, boleści, nic, nic ją nie zwróciło nazad. Oczy jéj paliły się, drżały ręce, serce biło, usta gorzały. Przy dźwięku religijnym i grobowym, modłów i westchnień przenikających ojca, ona całowała i ściskała zwodziciela, i mówiła sobie:
— Czegoż mam się obawiać więcéj? wszystko się już spełniło na mnie, ojciec mnie przeklął!
Kończył się czwarty tydzień po zakładzie. Czortubaćko śmiał się w duchu, a Bruno czekał ostatniego dnia.
Przyszedł ten dzień.
Tego dnia wieczorem biesiada szumna huczała w jednym domu, a przy Brunie, wśród biesiadników, siedziała Marya z uśmiechem na ustach, z kubkiem w ręku, z bezwstydem na czole. Obok przez ścianę konał jéj ojciec sam jeden, wołając o kroplę wody przy skonaniu, o córkę, jęczał, wyciągał suche ręce, chwytał powietrze zimne i mroźne niepalonéj izby, — nikt nie przychodził.
Nie było iskry ognia w domu na przenikające zimno, kropli wody na pragnienie, jednego słówka pociechy na serce. Zrzucał z siebie nakrycia, tarzał się, jęczał, gryzł ręce sobie i spragniony, krew z ran wysysał. Tłukł siwą głową o ścianę, aby ją prędzéj rozbić i umrzéć przynajmniéj — umrzéć nie mógł. Rozpacz rozdzierała go, nagle powstał z łóżka, na którém od lat dziesięciu leżał; włosy mu się najeżyły; wytężyły nogi i ręce, jakby były z kamienia; ślepe oczy przewrócił strasznie i szedł omackiem do sąsiedniego domu, szedł bliżéj, coraz bliżéj, słyszał głos córki, pieśni, hałas, — pot lał mu się po ciele, serce biło, wrzało, krew przewracała się po żyłach, głowa pękać się zdawała, a reszta zębów zgrzytała w otwartych ustach. Stanął przede drzwiami, psy Bruna obskoczyły go, padł u progu bezsilny, skoczyły mu na piersi, szarpały twarz, rwały włosy. On konał słysząc głos Maryi, który szarpał duszę, jak psy wyschłe ciało starca. Otworzyły się drzwi izby na hałas psów, porwał się jeszcze, powstał i wbiegł. Choć ślepy, uczuł jednak kolące go w oczy światło, usłyszał także śmiechy, pieśni, brzęki, potém krzyk długi, i wszystko ustało, głos Maryi nawet. On stał przed biesiadnikami blady jak trup, poszarpany od psów, w rozdartéj koszuli, z ślepemi oczyma, z całą powagą skonania i śmierci, z przekleństwem na ustach.
— Przekląłem cię, Maryo! — zawołał — i ciebie przeklinam, człowieku, coś mi ją odebrał! Oddaję cię piekłu z nią razem. I ten dach, pod którym zbrodnia twoja mieszkała z tobą, niech będzie przeklęty! Niech wnuki twoje, niech każdy, co tu wejdzie i żyć będzie, zginie! Niech ten dom będzie piekłem! Za moje piekło, Bóg wam nim odpłaci, przeklinam!
Upadł i skonał.
— Cóż mam do stracenia? — wołała Marya, wieszając się na szyi kochanka.
Już nic, nawet cnoty nie miała do stracenia.
Trupa wynieśli i biesiada szła daléj.
Nazajutrz, kiedy trumnę starca wynosili z domu, Marya siedziała w oknie zwieszona na szyi Bruna, śpiewając.
W rok wypędził ją Bruno z domu i umarła wkrótce od wściekłego psa pokąsana. Bruna konie, gdy szedł pijany, rozbiły na ulicy przed własnym domem.

III. Skutki i koniec.

Odtąd wisiało konającego przekleństwo nad tym domem, a niebo, jakby na sprzeczność stawiało zawsze obok — cnotę, pokój i szczęście. Zabójstwo, kłótnie, rozpusta, mieszkały w Piekle. Próżno zmieniali się mieszkańcy i dom stanął nowy — przekleństwo wisiało.
W roku 1629 mieszkała tam, jakeśmy powiedzieli, pani Dorota Janówna, a obok karaim Benjamin. Tegoż roku córka szewca na dole udusiła dziecię swoje; żona struła męża na pierwszém piętrze; ojciec zepchnął syna z okna na poddaszu. I kiedy który pogrzeb wychodził z jękami i płaczem z Piekła; kiedy stamtąd prowadzili winowajców na ścięcie, umarłych do grobu: do Raju zawsze wówczas widać było idące wesele, lub słychać było śpiew matki nad kolebką dziecka, modlitwę starca do Boga, błogosławieństwo dziada nad wnukami.
Lud omijał Piekło, lecz byli zawsze ludzie, co się tam mieszkać nie lękali, a żaden szczęśliwie nie uszedł. Zbrodnia za zbrodnią, za nieszczęściem nieszczęście w ten dom biegło.
W roku 1748 dnia 11 czerwca o godzinie 9 rano pożar, który całe miasto, ratusz, kilkanaście zniszczył kościołów i kilkadziesiąt pałaców, spalił Raj i Piekło, ludzie z nich jednak uciekli. W przeciągu roku potrafili go nakryć i mieszkalnym uczynić znowu. Panią podówczas była Joachimowa wdowa[11]. Zły los mieszkańców zdawał się mniéj prześladować, kłótnie tylko i swary bezustannie mieszkały jeszcze w Piekle.
Lecz w następnym roku 1749 dnia 8 czerwca drugi okropny pożar, gdy niszczył miasto, a z Raju wszyscy uciekli i mienie swoje wynieśli, tak, że szkody nie mieli: w Piekle śpiący ludzie pogorzeli razem z majątkami, inni na ulicę wyrwawszy się, strzaskanych murów kawałkami pobici, inni uratowawszy się ze strachu poumierali, kilku przez resztę życia żebrało w kalectwie, i wdowa sama, pani domu, w budce pod Dominikanami umarła, prosząc jałmużny.
Równo z tym pożarem znikły ślady przekleństwa starca i nazwisko Raju i Piekła. Odtąd żyją tam jak gdzieindziéj spokojnie, i ani Raj lepszy od innych domów sąsiednich, ani Piekło jest gorsze.

1834.




Było nas dwoje.
(improwizacya fantastyczna).


O, złote sny młodości! o, brylantowe marzenia moje! chodźcie tu do mnie, chodźcie, siądźcie na brzegu kielicha, zamąćcie skrzydłami napój i ulatujcie koło mnie na dymach wonnych Lataqué, Hawanny. Bez was tęskno na duszy i serce próżne kurczy się, wysycha, boli; bez was jestem sam jeden, z wami jest nas dwoje.
Co za rozkosz być we dwoje! — nic tak, jak wy pary tego świata, co ciałem blizko a sercem daleko! Kiedy jedno z was patrzy na lewo, drugie się w prawo obraca, — nie tak; ale tak we dwoje, jak powój z topolą, jak liście z drzewem, jak piorun z chmurą! tak we dwoje, jak krew i serce człowieka, jak zęby tygrysa i ciało jego pastwy, jak!... Wy mnie nie zrozumiecie! mniejsza o to; czyż na to się pisze, żeby rozumiano? — nie! tylko żeby czytali. Więc nie rozumiejcie sobie wy wszyscy, a ja będę pisał dlatego...
Ja i moje marzenia jesteśmy dwoje, jak kochankowie; pieścim się z sobą, ściskamy i tęsknim po sobie, kiedy nas zimny świat żelazną ręką rozdzieli, i wracamy do siebie znowu i znowu jesteśmy szczęśliwi.
Kiedyś, było nas dwoje, inaczéj. Nie było jeszcze marzeń, ale rzeczywistość rozkoszna jak marzenie, jak marzenie zmienna.
Było nas dwoje w niebie; graliśmy sobie na tym szerokim błękicie, graliśmy o gwiazdy i robiliśmy z nich bukiety dla kogoś, — o, nie powiem dla kogo! Wówczas było nas dwoje, nie mieliśmy nazwiska ani postaci, byliśmy jak jedno, a było nas dwoje i było nas w jedném dwoje.
Potém, przez ciemną jakąś noc boleści rozdzieleni, znaleźliśmy się dwoje nizko na ziemi, — i było nas dwoje, ale rozdzielonych mgłą, czasem, ludźmi, światem, życiem. A czuliśmy z daleka, że nas było dwoje i pociemku szukaliśmy siebie długo. I znaleźliśmy się i spojrzeli i nie śmieli się witać; bo poubierani w piękne dziecinne sukienki, nie poznaliśmy się oczyma, tylko duszą. A było nas dwoje tych samych, co w niebie.
O! Boże, jakże długo czekać było trzeba, nimeśmy powtórzyli znajome w niebie wyrazy: kocham ciebie, nim padliśmy w objęcia i skleili usta i zjednoczyli serca, nim znaleźliśmy się znowu dwoje jak jedno, dwoje jak w niebie.
Było tak, nie wiem, czy długo. Pachniały kwiaty, świeciła noc długa nad naszemi głowy i ptaszek śpiewał i wiatr dmuchał i niebo jasne, czyste i sklnące błyszczało nad naszemi głowami i wszystko to: kwiaty, ptaszki, niebo, wszystkie rozkosze były w naszém sercu, bo nie mieliśmy tylko jedno wielkie serce na nas dwoje!...
Potém przyszła, po téj nocy, druga noc czarna z burzą, z piorunem, z chmurami, drżeliśmy jeszcze i szliśmy razem. Piorun uderzył — czy uwierzysz? — z nieba! i zabił jedno z nas dwojga, połowę, ją, a z nią moje serce, bo było tylko jedno na nas dwoje. Zostałem się sam jedn, bez serca, i patrzyłem w niebo z rozpaczą, nie widziałem nieba tylko chmury — i byłem już znowu sam jeden, strasznie jeden, jeden jak jedno piekło, jak jeden Feniks, jak samotna szczęścia godzina, jeden jak robak okuty skałą, który nigdy świata nie zobaczy, który nigdy nie będzie we dwoje.
A wy nie wiecie, co to jest sam jeden! Patrzcie na nędzarza, który zgnił do połowy patrząc na wasze złoto, który sam jeden walczy z chorobą, głodem, zimnem, śmiercią! — ja byłem tak sam jeden, i gorzéj, bo nie miałem serca.
A wy nie wiecie, co to jest nie miéć serca? Jest-to być tak jak nóż lekarza, jak trucizna, jak źwierciadło, jak bogacz, jak kobieta, jak kamień. Jest to śmiać się a nie czuć śmiechu, płakać bez smutku, spać bez snów, budzić się ziewaniem, jeść bez ochoty, głodzić bez męki, zabijać bez zgryzot, kochać bez pocałunku. Jest-to być zimnym szatanem, który ma zapaloną smołę w miejscu, gdzie bywa serce, albo jaszczurkę, albo kawał kamienia.
Przysięgam, że mnie nie rozumiecie i myślicie, że ja siebie nie rozumiem; mniejsza o to; ja nie mam serca.
Byłem więc sam jeden; a wkoło były tysiące ludzi, a ja byłem sam jeden, tak, jak w worku zboża sam jeden jest robak.
Wiecie, com wówczas zrobił? O, pewno nie! Postawiłem sobie szklankę w piersiach zamiast serca i fajkę, potém położyłem się do góry nosem, jak po obiedzie, i zacząłem drzemać.
Przyszła kobieta taka piękna jak ona! różowa, biała, tysiące gwiazd miała w oku niebieskiém, a w sercu młynek, który tak latał prędko, prędko, a miał skrzydła motyle, a mlił... o, nie powiem, co mlił, bo nie wiem, dosyć, że mlił.
Westchnęła. Westchnąłem. Spojrzała w niebo. Ja — na ziemię.
— Jak się masz?
— Bądź zdrowa.
I poszła sobie. Widocznie nie miałem serca.
Przyszedł przyjaciel; w głowie pełno miał błota, w sercu dukaty, w ręku nadzieję; przyszedł i ukłonił się.
— Dzień dobry.
— Dobra noc.
— Jak się masz?
— Bądź zdrów.
Musiał pójść także — i zostałem znowu sam jeden.
Przyszedł ubogi; w sercu miał łzy, w głowie rozpacz, w ręku kij, a torbę na plecach.
— Pomóż!
— Spać mi się chce.
— Ratuj!
— Która godzina?
— Umieram!
— Bądź zdrów.
Poszedł i ten; nie miałem serca, leżałem sobie i piłem i latałem na obłokach dymu i byłem zawsze sam jeden, — a niebo było czarne i wiatr gderał i piorun łajał i błyskawica śmiała się szydersko... A ja się nie bałem, bo nie miałem serca, tylkom się nudził, bo nudno bez niego, i ziewałem, a zasnąć nie mogłem i czasem pamięć jak latarnia złodzieja błyskała mi w głowie przypomnieniem, że nas było dwoje!
Było nas dwoje... kiedyś dawno!... i jedno serce mieliśmy i jedno szczęście patrzaliśmy w jedno niebo i było nas dwoje w jedném... ale to dawno, dawno!...
Nudno było bez serca. Poszukam — myślałem — i kupię sobie za pieniądze i wprawię w piersi.
Wziąłem surdut, laskę, kapelusz i poszedłem serca szukać.
Zastukałem do pałacu. Było tam dużo ludzi i światła i sług i koni. Wszedłem na salę.
— Co tu robisz?
— Szukam serca.
— Gdzie? na balu?...
— Chcę kupić sobie; moje mi piorun spalił.
— Biedny człowiek. Proszę do tańca.
— Bardzo dziękuję.
Zbliżyłem się do jednéj panny, zastukałem do piersi i pokazałem worek.
— Czego chcesz?
— Serca na przedaż.
— Serca? — i zarumieniła się.
— Przeda ci piersi, jeśli chcesz — zawołał jakiś stary — ale serca nie, bo go nie ma.
Ukłoniłem się i poszedłem do staréj matrony, dałem jéj tabaki i pokazałem worek.
— Proszę siadać — rzekła z uśmiechem.
— Ach! z największą chęcią, oddawna go mam na zbyciu, nie było kupca; troszkę tylko zwiędniało, ale...
— A! ja nie chcę zwiędłego; upadam do nóg.
Poszedłem do jakiegoś jegomości. Był on wielki i rumiany. Musi miéć serce — myślałem — zapytałem go o nie.
— Zgodzim się o cenę — odpowiedział — śliczne serce, jak stryjaszka kocham; tylko go sobie trochę odczyścisz, bo wczoraj upadłem w błoto i powalałem.
— O, bardzo dziękuję! — odpowiedziałem uciekając. — Gdybym chciał błota, znalazłbym go dosyć.
Wyszedłem z pałacu, wszedłem do chatki.
— Otwórzcie w imię boże!
— Bóg z wami, a czego chcecie?
— Serca, matulu.
— Miała go Fruzia, ale go pan Leon wziął i pojechał z niém do Warszawy, może gdzie zgubił po drodze. Dobranoc.
Z chatki biegłem do domku szlachcica.
— Przedajcie mi choć jedno serduszko!
— Co? przedajcie?! — fuknął ojciec. — Szlachcic miałby frymarczyć, handlować! Precz stąd, bo ci uszy obetnę.
Uciekłem, alem się dowiedział, że mi go tam nie przedali, bo się gdzieś zawalało między stare sprzęty, że go oddawna napróżno szukali.
Pójdę choć do klasztoru — myślałem.
Laudetur.
In saecula. A co powiecie?
— Czy nie macie jakiego serca na przedaż?
— Wszystkie nasze odesłaliśmy do nieba; jest tylko jedno u ojca Dominika, ale go zostawił gdzieś w sklepie.
— Bądźcie zdrowi.
— Zamykaj furtę za sobą.
Poszedłem odpocząć i myślałem: Oczywiście, ja tu nigdzie nie dostanę serca, chybabym sobie kazał zrobić umyślnie; ale to znowu nikt nie potrafi. Ach! biéda, biéda! Lepiéj było we dwoje z jedném sercem, we dwoje jak w niebie!
Pewno się jeszcze nie domyślacie, jak-em sobie poradził. Myślałem długo i prawdziwie było nad czém. Nareszcie poszedłem do cukiernika i kazałem sobie zrobić serce z cukru. Będzie słodkie, to mnie pocieszy!... Dostałem je, ale prędko poznałem, jak-em się omylił. Było tylko nudne, i każdy kto się tylko we mnie go domyślił, ziewał, przewracał oczyma i uciekał...
Osobliwsza rzecz! z czego téż je zrobić, kiedy z cukru nie dobre? Kogo się tu zapytać? Hm! doktora! żeby téż doktór tego nie wiedział!... Zapłaciłem dukata i wyłożył mi jasno całą teoryę cyrkulacyi i wszystkie funkcye serca, dodał nawet, odprowadzając mnie za drzwi, domysł ten fałszywy francuskiego fizyologa, który w niém widząc organ męstwa, wielkości jego odwagę przypisywał.
Tym sposobem, chyba sobie jakie ukradnę ze słoja z anatomicznéj sali. Możeż być lepiéj zakonserwowane? w spirytusie!... Dobra myśl! Pobiegłem, udawałem, że patrzę, a doprawdy ukradłem — tak wiele ludzi robi. Przyszedłem do domu pełen radości, włożyłem je w piersi i pobiegłem na miasto popisać się z niém, jak drudzy z nowym frakiem uszytym na kredyt. Ożyło w piersiach, puka! Małom nie oszalał z radości! Będę więc mógł kochać znowu — i znowu będzie nas dwoje tak, jak to dawniéj było, choć nie tych samych dwoje, ale dwoje; czyż nie dosyć? — dwoje! dwoje!
Wkrótce jednak, jak się serce w piersiach rozruszało, poznałem, co to jest pożyczać. Uczułem wprawdzie, że mógłbym kochać, ale jakaś stara miłość odezwała się w tém marynowaném sercu drżąca, bojaźliwa, brudna. Cóż było robić? Lepiéj taka jak żadna!... I szukałem kobiéty, ale kobiéty żadnéj kochać nie mogłem. Licho nadało, żebym się pomylił i kobiece serce wziął z anatomicznego gabinetu!...
Poszedłem po drugie. Cóż znowu? nigdyż nie znajdę takiego, jak było moje pierwsze, jedno w nas dwojgu? nigdy? — ani kupię, ani znajdę, ani ukradnę?... Spróbowałem drugiego: młode było i męskie, ale jak zaczęło mi stukać w piersiach, tylko co mi ich nie rozbiło. To dobrze — myślałem — niech się tylko ustatkuje!... Trzebaż było jeszcze nieszczęścia, żeby mi go nieuważnemu złodziej jakiś odkradł na balu, — tak to kradzione nie idzie w pożytek!
Mnie i to jeszcze nie zraziło. Wziąłem znowu worek pieniędzy i poszedłem. Po drodze psa spotkałem.
— Jak się masz?
— Zdrów jestem.
— Dokąd bieżysz?
— Pieczeń czuję.
— A pan twój gdzie?
— Idzie za mną.
— A ty z nim idziesz, czy do pieczeni?
— Razem, umiem to pogodzić.
— Kochasz pana?
— Trochę mniéj od pieczeni.
— Jesteś z nim szczęśliwy?
— Uciął mi ogon i uszy.
— A tyś go nie porzucił, wierny Kastorze?
— Cóż? kiedy mnie karmił.
— A gdyby cię głodził?
— Poszedłbym szukać drugiego.
— Przedaj mi swoje serce; słyszałem, że je bardzo chwalono.
— O! najchętniéj; tylko w tym momencie serce moje jest w pieczeni, którą słyszę; potém...
Już reszty słuchać nie chciałem. Zamyśliłem się, u jakiego stworzenia serca sobie dostać. Zajęcze? — będę tchórz; krucze? — będę złodziejem; tygrysie? — będę bardzo zły; jagnięce? — to to samo co cukrowe. Pójdę do sowy; kto wié, jakie serce u niéj. Czekałem do nocy; w nocy poszedłem w las do starych zwalisk, stolicy sów. Już zdala ujrzałem ich tłum po świecących oczach; siedziały w rząd, na wpółspalonym dachu i śpiewały pieśń zgliszcza i smutku.
„Jak się świat cały spali — śpiewały — my usiądziem na popiołach i na węglach, upieczem sobie mnóstwo wróbli i będziem jeść i śpiewać i panować“.
— Upadam do nóg.
— A kto tam?
— Uczciwy człowiek, który sobie szuka serca do kupienia.
— A wiele wróbli przyniosłeś?
— Żadnego, ale mam pieniądze.
— Co mi dasz za serce? — zawołała jedna.
— Ten worek.
— Zgoda; ale za niego kup mi wróbli i piękny stary zamek spalony, w którymbym panować sobie mogła.
Jak tylko dostałem serce sowie, stałem się ponury, lunatyk i strasznie mądry, mądry do tego stopnia, że wiedziałem, jakiego koloru były rzemyki u koturnów Juliusza Cezara... Ale ja i pantofle tego bohatera nie byliśmy dwoje i nie mogłem być rad z sowiego serca; wyrzuciwszy je więc, siadłem na progu domu i zacząłem płakać, bo byłem sam jeden na całym świecie!...
Żadne nie mogło mego młodego serca zastąpić; żadna kobiéta mojéj pary, nas dwojga, dosztukować; byłem sam jeden; a na niebie było czarno i północ biła we wszystkich miastach świata po kolei, tak żem ją słyszał od południa do południa; — a zawsze dla mnie była północ, ta godzina samotników...
Nagle, jakgdyby mi się oczy otworzyły, myśl złota skoczyła do głowy: pójdę do grobu i wyjmę stamtąd moje serce. Zimne już było, suche i stare; włożyłem do piersi, moje własne a biło w nich jak cudze i musiałem w duchu pomyśléć, że serce jest sercem póty tylko, póki jest młode.
Poszedłem na świat, chciałem się niém z jakąkolwiek kobiétą podzielić; wszystkie chciały młodego, a moje w grobie leżąc długo, stęchło i postarzało; połowę nawet podobno szczury zjadły.
O! moja luba, tam w niebie, dokąd powrócim znowu dwoje, dadzą nam nowe serce, które zawsze będzie młode, jak było nasze na chwilę tylko tutaj na ziemi. O! moja luba, czekaj tam na mnie, tam będziem dwoje, dwoje w jedném, jak-eśmy byli wówczas, kiedyśmy wiązali z gwiazd bukiety! O! moja luba, powrócim tam kiedyś razem i nazawsze i będziem mieli jedno serce a dwoje dusz sklejonych, uściśnionych z sobą na wieki, złączonych jak dwa skrzydła motyla — jedném sercem! O! moja luba, czekaj tam na mnie, a ja tymczasem pójdę na obiad i upiję się sobie, bo cóż robić, kiedy serce takie zwiędłe i stare...

18 września 1835. Wilno.




Pożar zamku wileńskiego.
(szkic historyczny).


Ten krzyczał: gaście ogień, tamten: ogień gaście.
Krasicki.

Król Jegomość Zygmunt trzeci walczył z wojskami na granicy, a królowa Konstancya z maleńkim synem Kazimierzem, zdana na opiekę swoich urzędników dworu i starszych panów litewskich pozostałych w domu, bawiła w Wilnie, aby bliżéj być teatru wojny i męża, który przeprowadziwszy ją powolnie z wyraźném ociąganiem do Wilna, dał powód swoją ociężałością i przywiązaniem do żony, szemrania przeciw sobie współczesnym i późniejszym, którzy na kartach historyi zapisali potém świadectwo, że Zygmunt więcéj kochał żonę, niż swój kraj przybrany.
Był to wieczór, a nabożna królowa wracała właśnie z nieszporów z zamkowego kościoła. Zmierzch padał — cicho było w mieście, tylko wiatr zachodnio-północny wył i szumiał w dziedzińcach i korytarzach zamkowych, powiewając czarną suknią królowéj i długiemi zasłony panien jéj fraucymeru. Ona spieszyła przez dziedziniec do pomieszkania swego naprzeciw kościoła, spoglądając czasem niespokojnie na niebo czarne, na którego tle zachodniém, czerwoném, wisiała ciemna ogromna chmura, od ostatnich słońca promieni zakrwawiona u spodu.
Królowa patrzała na ten straszny zachód i żegnając się powoli, odezwała się cicho do ochmistrza swojego dworu, który szedł za nią:
— Nie będzie nic podobno z jutrzejszéj naszéj pobożnéj przechadzki.
A ochmistrz obejrzał się wkoło posępnie, jakby się gniewał na niebo i wzrokiem chciał mu grozić, a potém odpowiedział pokaszlując:
— Do jutra daleko jeszcze, Najjaśniejsza Pani!
— Nie wiemy ani dnia ani godziny — szepnęła królowa, wchodząc na schodki prowadzące do jéj mieszkania. — Możemy dziś pomrzéć jeszcze! pomrzéć! pomrzéć! — i z głębokiém westchnieniem powtarzała ten wyraz wiszący nad jéj duszą rozkrwawioną, jak owa chmura na zachodzie. — Niech się Bóg duszy naszéj przynajmniéj zlituje — dodała ciszéj i umilkła.
Potém w religijném zamyśleniu szli po schodach marmurowych, a ochmistrz prowadził ją poważnie pod rękę, oglądając się czasem na panny fraucymeru niedyskretnie szepczące i świergocące między sobą może o jego cienkich nogach i niezgrabnym chodzie, z którego zwykły były żartować zawsze.
Uciszyły się jednak wkrótce, bo je posępna powierzchowność ciemnych i milczących korytarzy, po których zimny wiatr chodził stukając otwartemi oknami, z wesołości wyprowadziła.
W oddaleniu odzywały się dzwony pacierzy, smutno, powoli — cały dwór ukląkł zmówić Anioł Pański i znowu cicho było — cicho jak w grobie.
Są czasem takie chwile uciszenia smutne i poważne — straszne w mieście, bo zdaje się, że cała jego ludność wymarła i zostały tylko mury i ziemia pusta bez ludzi, bez zwierząt, bez ruchu i życia.
Fraucymer królowéj po połowie z Niemek i Polek złożony, ciągnął się za nią daléj. Wszędzie przy zmroku widać było w krucyfiksach, obrazach świętych, napisach biblijnych, naczyniach do święconéj wody, pobożność królowéj, która na klasztor zmieniła wesoły zamek Zygmunta Augusta.
Potém otworzyły się szeroko drzwi komnat królowéj i weszła ona, a z nią ochmistrz i panny — w drugiéj sali pozostali mężczyzni, a część dworu poszła daléj z królową, tam gdzie ona jak najśpieszniéj dążyła do kolebki dziecięcia swego. Pochylona nad nią, z całą matczyną troskliwością patrzała na sen spokojny dzieciny, która na miękkich poduszkach różowych, osłoniona, kołysana, zasypiała snem zdrowia i pokoju.
O! gdyby jéj był kto wówczas losy tego ulubionego syna powiedział, które z nim spały jeszcze na miękkich poduszkach wyszywanych w snopki Wazów, lwy szwedzkie i korony!... Ona nie przeczuwała, że za ciemną zasłoną przyszłości leżały jego księże suknie, korona, którą miał zrzucić z głowy i grób w dalekiéj obcéj krainie przy nieznanéj światu kobiécie, która mu miała słodzić ciężkie rządów, wojen i nieszczęść wspomnienia.
Po chwili wróciła królowa do swojéj komnaty, zrzuciła z siebie czarne wierzchnie suknie, które nosiła na oznakę smutku po odjeździe męża, zdjęła różaniec, kazała złożyć na ołtarzyku pokojowym swoje księgi do nabożeństwa, błyszczące bogatemi klamrami, i usiadła. Fraucymer powoli się rozszedł, zostały tylko trzy panny, dwie Niemki, jedna Polka — lecz wkrótce nadszedł ojciec jezuita, przełożony domu professów, i z tym zawiązała się długa pobożna rozmowa[12].
A zmierzch się powiększał i dnia ostatki tonęły w nadchodzącéj nocy — krwawa czerwoność nieba na zachodzie zmieniła się w złotą bladość coraz ginącą — wiatr wył coraz mocniéj, a chmura czarna płynęła po niebie, rozpędzona wiatrem po całym widnokręgu. — Dano świéce w pokoju królowéj, jezuita wyszedł, a panny powróciły.
Nowe modły zaczęły się przed nadchodzącą nocą. Królowa sama uklękła na poduszce u ołtarza, a lektor czytał modlitwy, które za nim półgłosem wszyscy powtarzali. Skończyło się na długich litaniach, przerywanych niekiedy biciem wiatrów w drobne szyby okien i dalekim chmur szumem.
Po modlitwach wszyscy wyszli, prócz dwóch panien, które układły królową do łóżka — drugie dwie u progu przy łóżkach, na których sypiały, mówiły jeszcze resztę wieczornych pacierzy, a w czasie rozbierania się do snu, jedna jeszcze czytała głośno i powoli żywot świętéj Kunegundy.
Nakoniec i te ostatnie głosy ucichły. Królowa położyła się, ucałowawszy relikwie nad głowami łóżka wiszące, i lampa tylko błyskała przed obrazem Najświętszéj Panny. Na dworze noc była i wszyscy usypiali. U dolnych mieszkań chodziła warta miejska w milczeniu — zdala odzywały się grzechotki stróżów nocnych i szum młynów, niedaleko stojących — świeciły światła migające w wysokiéj latarni zamkowej i oknach domu halabartników, część straży utrzymujących, którzy grą i piciem odpędzali sen gwałtem cisnący się do oczu.
Tymczasem, gdy zamek spał cały, prócz czuwającéj latarni i halabartników, w mieście gwar i szum się począł. Dwa domy na Zamkowéj ulicy ogniem się zajęły — nieprędko rozbudzeni mieszkańcy o ratunek wołać zaczęli, a wiatr zachodni rozdmuchiwał ognisko i z dwóch cztery, ze czterech kilkadziesiąt domów się zajęło! A na chmurze, płynącéj po niebie wysoko, już się pożar odbijał, czerwieniało niebo, leciały iskry, zbiegali się z hakami i wiadrami ludzie, krzyki rosły, rosła ciżba i jęki, przybiegła straż miejska ratować, obudziły się dzwony, wzywając litości dla pogorzelców.
Wiatr śmiał się z ich starań i krzyków, pożar świszcząc, łamiąc dachy, mury, drewniane kletki, kościelne blachy topiąc szedł groźny, rozszerzał się w tę, drugą i trzecią stronę, rósł i leciał pędem piorunu. Spiący płonęli w ogniu, a ci, co się pobudzili, krzyczeli płacząc nad sobą i mieniem, które tonęło w strudze ognistéj. Gdyby Wilii wody wystąpiły były z brzegów na zalanie pożaru, nie byłyby go już zmogły, tak się prędko rozciągnął, urósł w siłę i jednym ciągłym sznurem pogorzelisk dymiących połączony, szedł daléj ze śmiercią i nędzą! Czasem wicher chwytał belkę, lub kawał dachu zapalony, niósł go ponad miastem i rzucał na drugą ulicę i mieszkania oddalone, bezpieczne napozór, a w téjże chwili, z drugiego końca, rodził się pożar, wznosił i szedł łączyć z wielkiém ogniskiem.
Straszna to noc była Wilnu, kiedy jego mieszkańcy w pierwszym twardym śnie schwyceni, ujrzeli wkoło siebie nieprzełamane wały płomieni i nie wiedząc gdzie biedz z ratunkiem, nigdzie nie biegli i nie ratowali. Wśród czarnéj nocy, buchało ogniem wielkie miasto, jakby się ziemia otworzyła i podpaliła je całe w jednéj chwili.
Cała ludność była na ulicach; starzy, dzieci, kobiéty ze snu porwawszy się, bez odzieży, bez przytomności patrzali na domy i majętność swoję płonącą i płakali; słychać było jęki zamkniętych w płomieniach — czasem blade ich twarze pokazywały się z dymu buchającego przez okna, czasem śmielszy z nich padał z wysoka i rozbijał się na bruku.
Kościoły pełne były ludu, z zapalonych wynosili księża i lud krzyże, chorągwie, świętości, złote i srebrne naczynia, księgi i skarby — do nietkniętych ogniem jeszcze; znosili mieszczanie resztę ocalonych rzeczy rzucając je pod boską opiekę. Dzwony dzwoniły, szczęk, hałas, krzyki, trzask palących się domów, rozchodził się wkoło. Do ratusza mieszczanie, rajcy, burmistrze, ławnicy, wójt miasta biegli ocalać swoje przywileje. Cechy unosiły chorągwie patronów, żydzi modlili się w pół spalonéj szkole, rabusie kradli i zabijali korzystając z zamieszania — powozy i konie panów, kufry, posłania, sprzęty, księgi, zawalały rynki i ulice.
Straszna to noc była!
Już pożar z dwóch stron obejmował zamek i miał go zupełnie opasać płomienistą zaporą, już z bliższych domów wynosili się mieszkańcy, a w zamku cisza jeszcze była, jakby wszyscy pomarli, kilku halabartników kręciło się po pierwszym dziedzińcu, a królowa i dwór jéj w oddalonych trzeciego podwórza komnatach spali jeszcze głęboko.
Niepojęty był ten sen wśród wrzasku i huku wznoszącego się potężnie pod niebo — a jednak tak było — i stało się, że chcący potém z zamku uciekać już nigdzie uciekać nie mogli, chyba za rzekę, bo z téj strony całe miasto było wielkiém ogniskiem.
Kiedy płomienie przez szczyt kościoła świętego Stanisława i zabudowania zamkowe zaglądać poczęły i bić czerwonym blaskiem w okna królowéj, dopiéro jedna z panien obudziła się. Przetarła oczy i ujrzała światło, usłyszała zgiełk daleki i krzyki i szum i mocne stukanie do kilku drzwi. Myślała, że to dzień jaśniał tak czerwono, miasto huczało, a która z panien stukała. Ale podniósłszy się trochę, ujrzała przez okno na niebie czarném iskry i czerwone dymy słupiące się ku górze, rozpoznała, że głosy oddalone nie były radośnym krzykiem przebudzenia i wołaniem życia, ale jękiem śmiertelnym, a u drzwi posłyszała drżący głos ochmistrza dworu:
— Pożar! pożar! Budzić Najjaśniejszą Panią!
Nagle z drugiéj strony od pokojów fraucymeru królowéj, z rozpuszczonemi włosami, w pół nocnym, pół rannym stroju, wbiegło pocichu panien kilka, — jedna z nich ze zwykłą w takich razach kobiecą prędkością, wołać zaczęła do przebudzonéj:
— Pożar objął z dwóch stron! już niéma prawie dokąd uciekać — całe miasto w ogniu — trzeba obudzić królową, trzeba iść stąd, prędko — prędko!!
I wszystkie pobiegły do łoża królowéj — ona spała mocno utrudzona modłami całodziennemi. Jedna śmielsza chwyciła Konstancyą za rękę, — i wnet królowa podniosła się, żegnając machinalnie i wielkie czarne nagle otwierając oczy.
— Ranek — zawołała — czas na mszą? jaka pogoda?
— Pożar! pożar! — przerwały jéj panny razem wszystkie, — pożar! dochodzi już do zamku, Najjaśniejsza Pani. Oto łuna świeci w oknach — trzeba uciekać — całe miasto się pali — trzeba uciekać za rzekę.
— Mój syn! królewicz! — zawołała, porywając się królowa, i gdy połowa panien się rozbiegła, ona wyskoczyła z łóżka i klękła przed relikwiami — pierwsze jéj poruszenia było do Boga, ale łuna czerwieniejąca na ścianach przez okna, i krzyki rosnące i zbliżające się nie dały jéj się modlić. Wszystkie panny razem ubierały ją, ona wołała o syna i nim się odziała do ucieczki, wszedł ochmistrz blady i niespokojny, wniesiono królewicza w pieluchach, włóczyli się dworscy z pochodniami drżący i milczący. W komnatach zgiełk i ruch powstał prędko, zabierano sprzęty, dziedziniec napłynął ludźmi, z okien zamkowych rzucono kufry, pudła, pościele, obicia — po schodach zbiegały panny w bieli i załamywały ręce, patrząc, jak ognisty deszcz iskier sypał się na przeciwległy kościół świętego Stanisława, jak głownie padały wśród dziedzińca, a wiatr unosił dym czarny, gorący, i wył przeraźliwie. W tém wyciu słychać było krzyki zlane w jeden wielki, a wyżéj nad wszystkie głosy dźwięczały dzwony rozmawiające z sobą z wierzchołków wież kościelnych, głosem przerywanym trzaskiem pękających murów.
Wnet po pannach, które do królowéj nazad z doniesieniami pobiegły, wyszedł z jéj rozkazu kapelan ubrany w komżę i stułę, z wielkim krzyżem srebrnym, w którym zamknięta była część Drzewa Krzyża Świętego — przed nim niesiono obraz Najświętszéj Panny wzięty z pokojowego ołtarza. Trzykroć kapłan żegnał płomienie w imię boże — i nie ustąpiły — słowa jego i zaklęcia tonęły w wrzasku i szumie a na komżę pryskały iskry — bo już i część jedna zamku z przerażającą szybkością płonęła.
Nic nie pomogło! taka była wola Boga, i ogień się przybliżał...
Zostawiwszy ratunek zamku i ruchomości reszcie swojego dworu, wyszła nakoniec królowa Konstancya z całym fraucymerem swoim, aby się ucieczką ratować. Ją i królewicza nieśli w lektyce, panny biegły za nią popłoszone, a suknie ich białe świeciły i migały wśród nocy na ogrodach, któremi prędko śpieszyli do Wilii, aby się przez nią na drugi brzeg koło młynów przeprawić.
Oglądały się za siebie i widziały zamek i kościół opasany płomieniami, i niebo, jasne w środku, po brzegach czarne, i płomień płynący po dachach wzdłuż, wpoprzek, jak rzeka ognista.
Stanęli u brzegu — koło młynów — do mostu Zielonego[13] daleko jeszcze było, a i tam pożar już się wcisnął. Królowa chciała się przeprawić, ale nikt wprzódy nie pomyślał o przygotowaniu łódki dla niéj. Wyskoczyła Konstancya z lektyki załamując ręce, płomień już był blizko, iskry z dymem goniły za niemi, w Wilii świeciła łuna odbita z czerwonych obłoków — łódki nie było.
Rozbiegli się dworzanie — oczekiwanie było straszne i długiém się wydało; wszystkie kobiéty klękły na brzegu i modliły się jęczącym głosem boleści do Boga, do świętych patronów swoich, przerywając mowę krzykami, obracając mimowoli oczy na miasto — na brzeg przeciwny Wilii — łódki nie było jeszcze — strach i pożar coraz bliżéj. Oczekiwanie było krótkie, lecz wiekiem się wydało przelęknionym, których serce przez oczy patrzało na brzeg zbawienia, zasypany mieszkańcami przedmieścia, proszącemi Boga, aby od nich tę klęskę odwrócił.
Wołano na nich, aby łódkę podali, pokazywano królową, lecz oni nie słyszeli wśród huku i wrzasku, giestów nie rozumieli, a fraucymer biało ubrany brali za procesyą dominikanów.
Żadnéj łódki na rzece. Królowa wśród modłów i rozpaczy tuląc syna do siebie, widząc gęściéj padające wokoło iskry, głownie i szmaty zapalonych dachów, chciała już biedz do mostu, lecz most się palił. Wtém nad brzegiem pokazało się kilku ludzi niosących łódź i wiosła, ale jednę łódź tylko.
Nic nie pytano, nie mówiono, przewoźnik usiadł, za nim królowa poszła i dziecię — chciały siadać panny, lecz dwom tylko miejsce zostało, a wszystkie się cisnęły płacząc. Królowa chciała wybrać towarzyszki, ale już posłuszeństwa nie było, spieszniejsze wskoczyły do łodzi, a przewoźnik odbił od brzegu, przy którym reszta dworu została.
I nikt w tym przestrachu nie widział, jak biegła łódź królowéj, jak się przechylała dla ciągłych poruszeń siedzących w niéj osób, jak ją pęd rzeki unosił, jak królowa wznosiła ręce, jak się zbliżyli do brzegu i przybili nareszcie, jak usiadła i uklękła dziękować Bogu.
Potém panny wszystkie razem ujrzały łódź idącą ku sobie i milczały — a oczy ich błyskały okropnie — zazdrość, niespokojność, chęć życia, przestrach świeciły w nich. Przewoźnik stanął u brzegu; kilka ich wskoczyło odpychając drugie — łódź odbiła, płynęła, chytała się — i przepłynęła. Potém wróciła nazad i tak dwa razy szczęśliwie się udało. Ale panien było wiele, a łódź jedna; przewoźnik, coraz bardziéj zmęczony i słabszy, poglądał na dom swój, lękając się o żonę i dzieci, trzeba było wiele złota i więcéj zaklęć jeszcze, aby go do dłuższego przewożenia zniewolić. Za trzecim razem ledwie władał rękoma, a panien siedziało więcéj niż zwykle, łódź nurzała się po same brzegi; w środku Wilii pochwycona pędem przechyliła się, przestraszone rzuciły się w drugą stronę, przewróciły ją i wszystko zatonęło... Przewoźnik jeden umiał pływać, białe suknie panien migały tylko chwilę nad wodami i ręce ich i głowy pokazywały się czasem — potém woda płynęła spokojnie i nic nie widać było. Nikt nie ratował — potonęły.
Jeszcze kilka łódek pokazało się potém, lecz wiele z nich dla zbytniego przeładowania i przestrachu przewożących potonęło, tak, iż w téj przeprawie znaczna część panien fraucymeru królowéj życie straciła.
Miasto po tym pożarze, dnia 1 lipca 1610 roku, na długo zostało tylko zgliszczem popiołów. Spłonęło domów, jak piszą, 4,700, a dziesięć kościołów, z których katolickich siedem, a trzy reformowane[14]. Niższy zamek prawie cały. Przypisywano niechęciom narodowym i wojnie przyczynę pożaru, który według tego z podpalenia miał powstać. Pamiątka jego pozostała w książeczce Jana Eysymonta pod tytułem:
Threnodia, albo żałosne pienie o zgorzeniu Wilna stolicy W. X. Lith. które się stało dnia 1 lipca 1610 z wielkim żalem wszystkich obywatelów, etc. etc. etc.

1836.




Pińsk i Pińszczyzna.


I.

Gdy gdzieindziéj potrzeba dla odkrycia nowych i nieopisanych krain płynąć jak Ross przez lody, lub iść do źródeł Nilu, gdzie już tylu zginęło; kiedy gdzieindziéj podróżni zmuszeni są bardzo dawno wiadome, widziane, opisane, oklepane rzeczy powtarzać coraz na inszy sposób, kiedy już aż do znużenia wymalowane są, objaśnione, upoetyzowane i brzegi Renu i góry Szkocyi i biedne chaty wieśniaków Irlandyi (gorsze daleko od naszych); kiedy nowych zwierząt naturaliści muszą szukać w głębi ziemi (mamuty), nowych roślin na dnie morza (algi): — u nas, w krajach słowiańskich, wszystko jest jeszcze w stanie dziewiczym do opisu, do wynalezienia i odkrycia przed światem. Stern czy Pallas, Humboldt czy miss Trollope, Basil-Hall i książę Pückler-Muskau, każdyby tu swój rodzaj podróży mógł z korzyścią przedsięwziąć, do każdéj z nich znajdują się jeszcze nietknięte materyały. Proszę naprzykład, kto opisał Pińsk i Pińszczyznę, choćby tylko pod względem malowniczym? kto ocenił także wartość handlową tego zakątka? Dotąd nikt podobno, a nasz opis jest tak lekką próbką, że i po nas można będzie odpowiedziéć: nikt jeszcze.
Nie mogę opisywać podróży mojéj z Prużanéj do Pińska, boby to była najnudniejsza frazomachia, jakąście w życiu czytali, a ja pisałem. Cóż? kraj lasu, piasków, błota, ubogiego ludu, żydzi brudni, odarci i odzierający, karczmy śmierdzące, mosty drżące i pogruchotane, groble, po których jadąc, trzeba zębami dzwonić ze strachu, żeby się wszystkie kości nie potrzaskały — lasy smutne sosnowe, sosny nawet rachityczne, garbate, kulawe, pełno korzeni na drodze, czasem krzyż na rozstaju, cerkiewka stara podparta na kulach. A wsi! Chaty do pół w ziemi, psy chude, lud chudy i pół nagi uwędzony w dymie, żółty; dzieci z rozczochranemi włosami, nareszcie nic doprawdy ciekawego. W miasteczku tylko Chomsku nowy kościół, podobny zupełnie do rondelka z pokrywą, któremu rękojeści braknie, a mógłby się wybornie przydać do odsmażenia podwieczorka Gargantuy. Koło Bezdzieża pomnik zabitemu wojownikowi.
Nareszcie zbliżamy się do Pińska, gwiazdy swoich okolic, miasta, które z Białém i Czarném morzem ma związki, siedzącego jak żyd bankier na wielkim gościńcu, po kolana w błocie, na worku soli, z trzosem rubli. Zdaleka naprzód pokazuje się wieża eksjezuickiego kościoła. Jedziesz po piasku, oglądasz się, sterty, karczmy, topole, zdaleka nad drogą niby wiatraki uwiązane na pokucie, niby domy z pięćdziesięcią kominami, nakoniec wielki słup wprawo z rzeźbami P. Jezusa, N. Panny i ś. Jana. Chcę wyczytać napis chorągiewki, datę pamiątki, napróżno — hieroglify jakieś.
Zbliżamy się do rogatek. — Stój! — Przychodzi Izraelita z wielkim rożnem, pakuje go pod brzuch tobie, twojéj bryce, tłómokowi, szuka i wącha wódki. Nie wolno jéj bowiem wwieść chyba w żołądku. Obejrzany wjeżdżasz nareszcie w ulicę szeroką, błotnistą, między dwoma rzędami domów. Gdzieniegdzie murowany, gdzieniegdzie nowy drewniany, reszta schylone, stare, koszlawe. A wkoło idą procesye długie czumackich furmanek, furmanek z pod Kobrynia, Prużanéj, z całéj okolicy na kilkadziesiąt mil wokoło, które tu zboże wiozą, a sól, dziegieć i t. p. stąd nazad transportują, koło nich, handlu tutejszego przewodnicy żydzi plączą się i kręcą w lisach, szopach, popielicach, baranach, z brodami żółtemi, krwawemi, szaremi, czarnemi, białemi, bez bród, w czapkach, kapeluszach, pończochach, boso, w butach dziurawych, w trzewikach i całych pantoflach etc. Jedziesz daléj przez rynek ożywiony, a naprawo od ciebie wznosi się facyata eks-jezuickiego kościoła i wały niegdyś zamczyska. To nam przypomina, że powinniśmy choć kilka rysów historyi miasta i okolicy rzucić tutaj.

II.

Obszerniejsze jest daleko Polesie, niżeli ta część kraju, którą pod jego imieniem opisujemy. Jest raczéj kilka jeśli nie więcéj Polesiów, a historya śledząc w nich dawnéj posady Jaćwieżów, Jazygów, Metanastów, Getów, nie wié nawet, dla rozciągłości kraju zwanego Polesiem, gdzie ich właściwie szukać. Kraj, pod imieniem Polesia znany, rozciągał się od Rusi i Wołynia, ku Prusom, Mazowszu i Litwie, zajmując dawne województwa podlaskie, brzeskie, nowogrodzkie i ziemię chełmską. Część województwa brzeskiego zwała się długo Polesiem. Témże imieniem zowie Kromer Podlasie dzisiejsze, a Stryjkowski mieszając Podlasie i Polesie, wołyńskie już Polesie Podlasiem nazywa. Ziemia chełmska ma swoje Polesie od Chełma idąc ku Ratnowi. Jest także Polesie nowogrodzkie sąsiednie Pińszczyznie i Mozyrowi. Pińszczyzna sama zwała się Polesiem litewskiém. Naruszewicz wnosi dla tego tylko imienia, że w całéj rozciągłości Polesia siedzieli Jaćwieże. Jednakże dla imienia, pochodzącego z położenia naturalnego, nie zdaje się być podobna siedziby ich tak daleko rozciągać, gdy skądinąd znajdujem na brzegach Polesia wołyńskiego i litewskiego, Krywiczan i Drewlan.
Znaczną jednak część Polesiów zajmowali niechybnie Jaćwieże, późniéj tak zniszczeni, że ich śladu już na téj ziemi nie zostało, ani języka, który musiał być cale różny od słowiańskich, a więcéj litewskim podobny, ani obyczajów, które cale obce będąc, mogłyby się odznaczać jeszcze.
Jaćwieże - poleszuki napastowani od Polaków i Rusi, dwoma wiekami przed Kazimierzem W. ścieśniać się podbojami sąsiadów zaczęli. Włodzimierz Swentosławowicz w X-tym wieku wziął od nich część Polesia wołyńskiego i odtąd, jak się zdaje, poczęło tu wchodzić wyznanie greckie. Bolesław Chrobry szarpnął ich od Prus; tenże idąc na Kijów i dobywając go, zabrał u Rusi podbite przez nich Polesie. Jarosław, książę kijowski, który ku Mazowszu ciągnął za Mieczysława II, część podlaskiego Polesia osadził Rusinami. I to ma być początkiem Rusi na Podlasiu.
Kazimierz I, Mnich, zbiwszy Poleszuków z Masławem sprzymierzonych, przywrócił Polsce dawne polskie Polesie. Późniéj Swentopełk kijowski znowu się przyłożył do zniszczenia Poleszuków. Zajął on Polesie wołyńskie. Nareszcie Polesie przeszło całkiem do Polski. Lecz do roku 1520 Polesie litewskie nie rozdzielone należało do juryzdykcyi wojewody trockiego. Dopiéro o tym czasie Zygmunt I w Toruniu stworzył województwo podlaskie i w niém część Polesia zamknął. Inne Polesia do Wołynia, a z Wołyniem do Korony należały.
W XII-ym wieku sławna była wyprawa Kazimierza Sprawiedliwego na Jaćwieżów - poleszuków w r. 1192. Wtargnął on z wojskami w część Polesia podlaskiego, mimo oporu, jaki mu stawiły niedostępne biota i puszcze. Wypadek i szczegóły téj wyprawy ducha i charakter Jaćwieżów pokazują. Gdy mszcząc się pustoszeń na Mazowszu szedł już do Drohiczyna Kazimierz, zlękli się napozór Jaćwieże o swoje głowy i bożnice. Wyszli ofiarując mu pokój, poddaństwo, a dla pewności — zakładników.
Uspokojony, przyjął ich Kazimierz, wojsko się rozłożyło nieostrożnie, a czas upływał. Tymczasem Jaćwieże korzystając z przewłoki, porobili w miejscach niektórych zasadzki, na jakie zdobyć się mogli, popodcinali drzewa, pozawalali drogi, i lekce ważąc życie zakładników, gdyż wierzyli w nieśmiertelność, wpadli na Polaków. Trzeba się było ratować ucieczką, — a ta ze wszech stron była zamknięta, zewsząd stali Poleszucy broniąc przejścia, wycinając w pień wojsko. Tém do ostateczności przywiedzeni Polacy rzucili się na tłumy barbarzyńców, co tak dzielnie swego kraju broniły, i pobili ich. Królik ich złożył podarunki i przysiągł na wierność.
Nieustanne wojny, a potém najazdy zniszczyły Jaćwieżów do szczętu i kraj ten wyludniły. Sąsiednia Ruś osiedliła się w nim.
Następnie jednak imię Polesia, z wycięciem lasów i większém zaludnieniem kraju, nowemi jego podziały do większéj już części ziemi stosować się zaczęło. To Polesie, którego tu niektóre rysy skreślamy, przejrzeliśmy od Pińska do Łucka i Ołyki.
Nazwisko ogólne kraju samo w sobie ma łatwą etymologię naturalną, i nie wiem, skąd się mogło wymarzyć cudzoziemcowi Malte-Brun, albo skąd wziął pomyłkę, którą w swoim obrazie ziem niegdyś polskich popełnił, pisząc: — „Błota, któremi jest zalane, podobne do morza, dały mu imię Polesia“ (??).

III.

Otaczające Pińsk błota nad Piną i Jasiołdą, mnóstwo rzek i rzeczułek przerzynających je dały powód jednéj z najosobliwszych bajek, jakie kiedy stworzyć mogły domyślność ludzka i niespokojna ciekawość. Bajka ta urosła z położenia kraju i z pozoru jego w czasie niezmiernych wylewów wiosennych, zatapiających ogromne przestrzenie błot i łęgów. Podanie to głosi, iż kiedyś, bardzo dawno, morze Czarne (Pontus Euxinus) aż pod Pińsk podchodziło, lecz kiedyś, jakiś potężny monarcha kijowski rozciął góry, spuścił zatrzymane wody, i zostały się tylko błota. Lepiéjże już było morze zostawić niż błota! Na dowód tego cytują kotwice pługiem wyorywane po polach, ale gdzie, kiedy, przez kogo — tego nie piszą.
Pierwsze wspomnienie Pińczuków u Nestora znajduje się około r. 1097, gdy ich z Brześcianami Mścisław syn Swentopełka, do obrony Włodzimierza od Dawida wezwał i z niemi się złączył. Ktoby zaś był założycielem Pińska, jaka to była pierwotna osada? — nie piszą. Trzeba wyznać, że cudownym instynktem u zbiegu tylu rzek, w miejscu na przyszłość dla handlu tak mogącém być ważném, położyła się.
W XIII wieku Pińsk był schronieniem Wolstynika i zabójców Towciwiłła, Wolstynika, którego tak okropna śmierć czekała wkrótce we Włodzimierzu, z ręki ks. Leona (1267). W tym czasie mowa jest u kronikarzy o monasterze greckim pińskim, nie wiadomo, czyli tak nazwanym dla tego, że był w samym Pińsku, czy tylko w okolicach. Wnosim, że już tu także obronne być musiało zamczysko, które wody więcéj od wszystkiego bronić mogły. W połowie blizko XIV wieku stolica małego księstewka, składającego się z Mozyra, Pińszczyzny właściwéj i Polesia wołyńskiego, dostaje się w dziale Narymundowi, synowi Gedymina, urodzonemu z Widy w r. 1277. Ten Narymund, książę piński, wedle ruskich kronik w bitwie z Tatarami wzięty, wykupiony przez Iwana, księcia moskiewskiego, chrzci się pod imieniem Hleba, zdaje się, że około Nowogrodu przesiaduje i umiera około 1340 r. Synem jego zapewne jest Jerzy Narymundowicz, książę bełski.
Drugi Narymund, książę piński także, pokazuje się synem Olgerda a bratem Jagiełły; powieszony pod Wilnem i rozstrzelany przez krzyżaków. Miał na chrzcie imię Wasil. Tak się podpisał na przysiędze posłuszeństwa i wierności Władysławowi Jagielle w r. 1386 w Łucku. On téż oddawał Halicz królowi Jagielle w r. 1387. Wszędzie pisał się: Dux de Pińsko. Po nim chociaż z tym tytułem znajdziem jeszcze kilku książąt, wkrótce księstwo do województwa brzeskiego, z całą niegdyś dzielnicą, a z niém do Wołynia przechodzi.
Pod Pińskiem a przynajmniéj w blizkości jego, w r. 1527 książę Konstanty ostrogski pobił dwadzieścia kilka tysięcy Tatarów, którzy wprzód okolice Pińska i samo podobno miasto splądrowali i zniszczyli.
Za buntów kozackich ciężkiego losu doznało miasto, a mianowicie w r. 1648, za przeniewierstwo i utrzymywanie strony buntowniczéj spalone.
Późniejsi dają mu 4,000 ludności i wspominają tu o kupcach, handel z Moskwą i z Niemcami wiodących, Rusinach. Starowolski mianowicie handel nawet zbożowy, dziś tak ważny dla Pińska, wzmiankuje.
Starodawna tutejsza katedra grecka nie dość ma wyjaśnioną historyę. Kronika Mitrofaniusza, czernca pińskiego, bardzo dawna, już tu się monasteru domyślać każe, popierając niejako wspomnienie kronikarzy o nim za czasów Wolstynika.
W r. 1146 już czytamy episkopem pińskim i turowskim Joachima Władykę. Powtórna a raczéj nowa biskupstwa ruskiego fundacya przez Witolda uczyniona została, a przez Kazimierza Jagiełłę potwierdzona w r. 1448. Daléj siedzieli na téj katedrze znaczniejsi: Eutymiusz Okuszko, Leontius Pelczycki Jastrzębiec w r. 1592, Jan Hohoł unita 1596, Grzegorz Lis Michałowicz 1624, Rafał Korsak-Korczak 1632, Marcin Białłozor Wieniawa koło 1640, Orański, Antoni z Łubie Żółkiewski 1700, Ciechanowicz, Teofil Godebski Godziemba 1728, Jerzy Bułhak archimandryta supraślski i leszczyński, Horbacki 1 i 2 i t. d.
Pińsk miał kilka kościołów i klasztorów jakoto: franciszkanów bardzo dawnéj fundacyi, a podobno katolicki najdawniejszy konwent tutaj, parafialnym kościołem, bratanków czyli komunistów, dominikanów, których mury dotąd nieskończone stoją, jezuitów kościół i kaplice, bazylianów i t. d.
Z tych zakonów, jak wszędzie tak i tu najpotężniejszy był jezuicki, wielki zakon Lojoli. Ich kościoła mury ogromne i dziś jeszcze panując nad miastem uchodzą w okolicy za cudo architektury, chociaż wistocie jest to tylko masa wielka cegieł w smaku XVIII wieku zrzucona. Ogrom tylko zastanawia. Ale ten zakon wszędzie, nawet w budowach swoich cechę wyższości piętnował. Ujrzysz gdzie wielce ozdobny, duży, panujący nad wszystkiemi kościół, postawiony tak, aby uwagę zwracał, nie pytaj, czyj jest — pewno był jezuickim. Przytém mieli oni sobie tylko właściwy rodzaj architektury giętéj, floresowanéj, wieszającéj drobne ozdoby na wielkich murach, — po któréj poznać ich łatwo.
Zastanowił mnie tu jeden rys, malujący także charakter zakonu. W połowie kościelnego okna zamurowanego od ulicy, wymalowano dwie figury niby rozmawiające. Kogoż myślicie? dwóch księży? O! nie wcale. — Dwóch Turków w oknie kościoła. Niektórzy mówią, że to są dwaj czeladnicy zabici w czasie budowy kościoła, lecz ich ubiór zupełnie się temu sprzeciwia. Była zapewne myśl, która do tego rysunku powodowała, był to sposób powiedzenia przechodniom: My nawracamy Turków. Wistocie roczniki jezuitów litewskich pełne są podobnych nawróceń. Jeden z tych niewiernych w białym z różowém zawoju, niby świeży jeszcze przybylec, drugi już dawniejszy katechumen ubogo, szaro ubrany. Giesta ich pokazują żywą rozmowę, zdają się dziwić potędze zakonu i z uwielbieniem poglądać na mury i błotnistą pod nogami ulicę. Ci dwaj Turcy mocno mnie zastanowili, pomyślałem, że kościół musiał pewnie tercyak lub braciszek koadjutor malować, bo obcy nie przejąłby się tak duchem familii.
Jezuickie kolegium założone tu zostało przez księcia Stanisława Radziwiłła, biskupa wileńskiego, kanclerza w. ks. lit. Tę fundacyę potwierdziła konstytucya 1635 r. Oni mieli tu drukarnię swoję, lecz jeszcze w XVII wieku wiele dzieł, z okoliczności drukowanych, pińskie kolegium wydawało w Wilnie, co jak uważa Bandtkie, stąd zapewne pochodzi, że tu okazalszych typów i wytwornych ozdób drukarskich nie było.
W tymże kościele jezuitów leżało ciało św. Andrzeja Boboli S. J., które do Połocka za pozwoleniem rządu uwieźli z sobą po kasacie. Św. Andrzej Bobola S. Jesu urodził się w r. 1591, wstąpił do zakonu w r. 1611. Odprawił nowicyat w Wilnie. Teatrem jego prac apostolskich i śmierci był Janów i cały powiat piński, gdzie przez 26 lat nawracał po wsiach i miasteczkach. W r. 1657, za buntów kozackich w Janowie wszystkich katolików wycięto, w Pińsku i Nieświeżu sześciu jezuitów zabito. Andrzej Bobola znajdował się podówczas we wsi Mohilnie pod samym Janowem, gdzie go kozactwo odprawującego mszę świętą zastało i mordersko zamęczyło. Ciało jego długo leżało w grobach i nie myślano o kanonizacyi. Ksiądz Godebski, rektor w Pińsku, a potém biskup łucki Aleksander Wyhowski pierwsi o tém pomyśleli. Ostatni ciało Boboli w r. 1712 z grobu pospolitego, do osobnego, mniéj wilgotnego przewieść kazał. Synod łucki w r. 1726 wspomina już to ciało ś. Andrzeja Boboli w Pińsku, o którego kanonizacyę starali się jezuici u Benedykta XIII. Lecz proces trwał jeszcze i za Benedykta XIV: dopiéro go męczennikiem i świętym uznano. August II w r. 1726, przyciśniony boleścią w nodze, ofiarował do jego grobu szczerozłotą nogę.
Jeszcze jedno podanie z czasów budowy jezuickiego kościoła; bo gdzież, byleby ich szukać, podania się nie znajdą? Kiedyś, jak się jeszcze budowało kolegium, był tu laik, braciszek, jezuita świętobliwy, który wiele cudów robił, aż mu ks. rektor, czy przez zazdrość, czy przez pokorę zakonną nie żądającą sławy, zakazał ich więcéj. Posłuszny ustał, lecz gdy raz mija fabrykę, pada z rusztowania robotnik.
— Ratujcie! ratuj! — wołają wszyscy do niego — ratuj!
— Nie mam na to pozwolenia — rzekł pokornie laik — ale czekajcie, pójdę o nie poproszę.
Wistocie gdy wymówił — czekajcie — robotnik zawisł w powietrzu i czekał aż laik powrócił od rektora z pozwoleniem uratowania go. Naówczas braciszek się pomodlił i mularz został ocalony. Czy zaś do góry powrócił, czy lekko spuścił się na ziemię, o tém już podanie wcale nie wzmiankuje.
Pozostała po kolegium biblioteka i rękopisma dostały się szkołom pińskim. Te ostatnie podobno same ascetyczne traktaty zawierają.

IV.

Część miasta przeciwna naszemu wjazdowi zowie się Karolinem; jest to suplement Pińska, tak jak on sam błotnisty. Lecz trzeba się tam dostać, aby widziéć Brzeg, najważniejsze w Pińsku miejsce i jedyne w naszym kraju. Tu to przybijają statki z solą, a odbijają z wódką, zbożem, węglami, obręczami i t. d. Spojrzenie nań przypomni każdemu jeden z tych sławnych widoków chmurnych brzegów Holandyi, tak znajomych wszystkim, przynajmniéj z rysunków. Sterczą oschłe i pogruchotane statki z obnażonemi masztami, na suchéj ziemi stojące, mnóstwo łodzi, obijaników, czółen, bark, Pińczuków w szarych opończach, w czarnych pasach, z krzesiwem w ręku, z lulką w zębach, z kołtunem długim i grubym, opartych na wiosłach. Żydzi czatują u brzegu na gości wysiadających z obijaników okrytych poklatem i nie krytych, żydówki zapraszają do karczem poblizkich.
Za tło do tego obrazu błoto, woda, a daléj piaski i chmurne niebo, jakby Holandyi, i powietrze ciężkie a prawie solą przesiękłe, prawie słone. Życzyłbym któremu z naszych malarzy czującemu się na siłach, zamiast kopii nic nie znaczącéj flamandzkiéj karczemki, zrobić obraz tego miejsca tak oryginalnego — na wiosnę, gdy lody puściły, kry przeszły, handel ożył; kiedy się tłumy zbierają na brzegu, a tratwy i barki płyną witane i błogosławione przez właścicieli; kiedy cala brudna i zabłocona populacya Pińska stoi nad wodą i ożywa ruchem przemysłu i handlu. Do tego dodaćby potrzeba otwartą a wielce brudną karczmę, co najwięcéj różnych żydów, kowala w czarnym skórzanym fartuchu, stojącego i gawroniącego z obcęgami w ręku; dzieci i bachurów, kilka chudych psów i jednego Izraelitę w koczu, w sobolach, króla tego handlu i ruchu, poglądającego dumnie, z góry, na płynące nadzieje.
Byłby to obraz godny pędzla, gdyby go zbytnia jednostajność charakterów fizyognomii nie psuła monotonią. Bo cóż innego wyczytasz na tych twarzach nad chęć niepohamowaną zysku, nad łakomstwo, nad chciwość? Od starego żebraka, którego jedyna barka rozbiła się kiedyś z nadziejami razem i losem, któremu został tylko kij, torba, żal i wspomnienie, aż do dziecka bachura wyglądającego chwili, kiedy z pod szpektorskiego kułaka wyjdzie na świat i zacznie handlować, — wszystko oddycha zyskiem, pieniędzmi, solą, wódką, skórami, żytem i nadzieją przedaży korzystnéj.
Kramy w Pińsku są tak zasobne jak rzadko, galanteryjny sklep Nisiela, wiele ma i wielką rozmaitość towarów.
Dawnym zwyczajem wielu obywateli poblizkich ma tu swoje domy w Pińsku. Jeden z nich nawet p. Skirmunta murowany, dość piękny, a może nadto na Pińsk nawet, zdaje się jak elegant na wsi, wstydzić się swojéj zbyt pretensyonalnéj architektury, przy innych domkach, które stoją bez ceremonii jak skrzyneczki na półkach. Prócz tego mają tu domy książęta Lubeccy i wielu innych.
Ach! — ależ tylko com nie zapomniał o największéj w Pińsku osobliwości, o której niezawodnie wspomną każdemu nowo przybyłemu. Jestto palladyum Pińska, osobliwość, starożytność, ciekawość, ciekawsza od najciekawszych ciekawości; od paryskiego ourang-outanga i słonia-fontanny, od lwów królewskiego ogrodu, od braci syamskich, od psa Munito, od Albinosa, od niedźwiedzi berneńskich — od wszystkiego, co jest i będzie ciekawém. Jestto stworzenie tu dość pospolite, ale tutejsze, oryginalne, właściwe, — wjun, wąż-ryba, mieszkaniec błot i rowów nadprypeckich, wjun, król wjunów, prapradziad wszystkich, sięgający czasów kiedy tu w gościnę morze Czarne przychodziło — wjun na łańcuchu, gdzieś, u jakiegoś mostu będący.
Jeżeli w prostocie ducha uwierzysz téj powieści, którą z największą seryo będzie ci Pińczuk opowiadał; z jakąż to radością, on, co się téj mistyfikacyi od prapradziadów nauczył, będzie z tobą brnął po całém mieście, chodził i krążył, niby zawsze szukając tego sławnego wjuna; z jakim nareszcie śmiechem, umęczywszy cię, powie — prima aprilis!
Każdego prawie, kto tylko był w Pińsku, musiano spróbować, czy się tym sposobem zwieść nie da, jest to starodawne, jak widać miejscowe podanie téj krainy wjunów. I wieluż to już prostodusznych dało się złapać na wędkę, gotując tryumf Pińczukom!
Wjun czyli piskorz w wielkiéj ilości znajduje się po błotach i rowach Pińszczyzny i Polesia. Pisze Rzączyński i potwierdzają naoczni świadkowie, że wysuszony używa się jak pochodnia do oświecania, w niektórych miejscach. Z tego powodu wspomniéć muszę, że na bezleśnym Wołyniu i Ukrainie chłopi używają do oświecania łodyg ziela dziewanny, które moczą jak konopie, suszą i odzierają z kory, a rdzeń zostawują i palą jak świéce. Koło Pińska także stolica żółwiów.
Chłopi tutejsi, szczerze mówiąc, nie mają wysokiéj reputacyi rozumu, oni swój Pińsk, jak Chińczycy Pekin, za środek świata przywykli uważać, przez pół roku utrudnione mając zalewem związki z resztą świata, w pół dziko żyją. Sławna jest anegdota.
— A s kul czełowik?
— Ja ne czełowik, ja pyńczuk.
I stąd zwykle zowią ich nie ludźmi, tylko Pińczukami. Ileż to tutaj jeszcze cywilizacya będzie miała do czynienia! Lecz jest nadzieja, że za magazynami i fortepianami wejdzie tu i coś pożądańszego, powszechniejsza oświata. Może przemysł otworzy do tego drogę, przemysł, który tu już świta. Fabryki cukru, sukna, płócien, otwierają się. Jest téż próba sklepu kompanii akcyonaryuszów, ale ta podobno nie ze wszystkiém się udała. Wszakże sklep trwa dotąd, że mamy nadzieję, iż się nie da zabić żydom, którzy usiłują bezwątpienia tę próbę zniweczyć.

V.

Piński powiat dzieli się na dwie części: Zarzecze i Zahorodzie, między któremi w środku Pińsk, Liwerpool litewski, który niedługo może zupełnie na to nazwisko będzie mógł zasłużyć, siedzi poważnie z brodą i workiem soli. Zarzecze najpuściejsza i niedostępna często część powiatu, jest tém samém najciekawsza. Dzielą ją rzeki opasujące zewsząd i krzyżujące się wśród niezmiernych błot i zarośli.
Mnóstwo rzek, rzeczułek, odnóg, strumyków, kanałów, przerzyna ten kraik. Naliczysz tu, że inne ominę, Styr, Pinę, Prypeć, Stublo, Słucz, Stochód, Strumień. Do Piny pod Pińsk zbiegają się od wschodu, Jasiołda, Horyń, Wetlica, Turya, od zachodu Styr, Stochod, Łukowicz, Lany, Herodeczka. Te wszystkie połączone razem zowią się Prypecią. Prócz żółwi i wjunów, stolica to raków także, dawniéj czółen ich cały kosztował tylko grosz imperyalny, a kopę kupić było można za szeląg.
Kamyki w rakach znajdowane, które oczyma rakowemi zowią, pisze Rzączyński, tak tu obficie zbierano, że jeden szlachcic z pod Pińska, zawiózł ich 200 kamieni do Gdańska. Te kamyki dawniéj empiryczna medycyna za lekarstwo wielkie uważała od ukąszeń jadowitych, od moru, od gorączek i w zastępstwie bezoaru.
Prypeć szeroko, jak Wisła, rozlewająca, wpada do Dniepru. Poławiają się w niéj jesiotry.
Zalewy wiosenne i jesienne niekiedy, na długo utrudniające komunikacye, czynią ten zakąt dzikszym od sąsiednich, ale czas, ten wielki twórca cudów, i tu powoli wniesie oświatę. Dziś jednak jeszcze, dawny opis Starowolskiego przed 200 laty zrobiony zastosuje się fizycznie i moralnie do tego kraju, mało odmiennego od tamtych czasów. Widziałem już ten zakąt we wszystkich czterech porach roku, a zawsze mi się dzikie, samotne i ciche Zarzecze równie poetyczném wydało. Bezwątpienia gdy przyjdzie pożądany handel, wypłoszy poezyę, ale ludzie tak się bez niéj wygodnie obchodzą!...
I teraz nawet któż jéj tu szuka, kto ją widzi w tych łozach, czerotach, w téj wodzie snującéj się po niezmiernych błotach zasianych stogami, któż ją odgadnie w śpiewie żałobnym knihy, łożniuchy i bąków? w słupach komarów stojących nad błotami na pogodę; — kto ją uczuje płynąc wiosną, w nocy po zalanych dokoła i morzem stojących błotach?? O! dla mnie przesuwanie się nocne po téj wodzie rozlanéj, spokojnéj, zasianéj pławicami i obijanikami ładownemi śpieszącemi na targ, odbijającéj księżyc pełny stojący na niebie jak far tego kilkotygodniowego morza, ta żegluga cicha, w tak nowym kraju, miała nieporównany, niewypowiedziany powab. A kiedym nocą jeszcze dopływał do brzegu pod starém zamczyskiem tak historyczném, którego tylko wały zostały, kiedym ujrzał olbrzyma jezuickiego o trzech wieżach i stu pierzastych kominach, a zdala bark maszty z chorągiewkami, byłem tak uradowany, jak inny podróżny, dosięgający oczekiwanych ruin Akropolis.
Gdy zaś weszło słońce, targ się otworzył, a mnóstwo czółen rzędem ustawionych na brzegu, rozpoczęło targ na siano, drwa i inne zapasy, patrzyłem z podziwieniem na ten ruch, to życie, a z większém jeszcze przypatrywałem się tym śmiałkom, którzy wśród wielkiéj fali i wiatru na cienkiéj i wyszczerbionéj pławiczce puszczali się na jezioro stojąc i robiąc wiosłem żwawo, a nie zważając, choć pod ich nogami uginała się i przechylała jak liść łódka. Tak wodnisty kraj ma téż mnóstwo rodzajów czółen do przejeżdżania i przewozu produktów, których grzechem byłoby nie poznać, chcącemu znać Pińszczyznę. One razem z wodami należą do jéj składu. Najmniejsza łódź zowie się pławiczka, płaska, z jednego drzewa, w któréj jeden człowiek stojąc powozi się. Ta nic prawie ciężaru nic bierze. Większa trochę jest pławica, a mianowicie dłuższa od poprzedzającéj.
Najpowszechniéj używany do małych transportów i podróży, jest średni obijanik, inaczéj zwany szuhaleją, albo téż gienerycznie czółnem. Robi się on z jednego rozparzonego dębu, z obojnikami czyli obłożynami sosnowemi, a w środku wybija się szkabkami i wylewa smołą. Taki obijanik może unieść ciężaru od 100 do 300 pudów. Wielkie obijaniki zwane dębami czarnobylskiemi unoszą do 400 pudów. Gdy takim obijanikiem jedzie pan obywatel do Pińska, natenczas kładną w pośrodku dla ochrony od deszczu, wilgoci, lub skwaru budę zwaną poklat Skład jéj jest prosty, kilka zgiętych kijów umocowanych w poprzek innemi, na to płótno, skóra, a na sam wierzch rohoże plecione z sitniku. Ta trawa, gdy jest jeszcze bardzo młodą, służy także chłopom za rodzaj pokarmu, wysysają z niéj słodycz, któréj koniec młodego wypustka dostarcza.
Czerot (trzcina), który tu tak ogromne błot przestrzenie porasta, ma także swój użytek, daleko bowiem lepiéj od słomy dachy pokrywa, a prócz tego daje, ścięty w zimie po lodach, wyborny opał. Fura jego w Pińsku kosztuje do dwóch złotych.
Po obijaniku następuje barka, daleko od niego większa, mająca wyraźny nos i tył, niosąca od 3,000 do 5,000 pudów ciężaru. Obijanik najszerszy ledwie trzy łokcie w poprzek we środku trzyma, barka zaś i więcéj znacznie bierze wody i szerszą jest bardzo. Służy ona do przewozu garnków, beczek, zboża, a przy bajdakach do lichtunku i holowania to jest ulżenia im ciężaru tam, gdzie dla płycizny i odmiału (mielizny) iść nie mogą.
Bajdak największy ze wszystkich tutejszych ambarkacyj, niesie ładunku od 9,000 do 13,000 pudów i ma już trzy, a czasem cztery maszty. Takie bajdaki zwykle chodzą do Krzemieńczuka z wódką, zbożem, drwami, węglami, klepką, obręczami nawet, a wracają z solą. Żegluga tutejsza ma swoje właściwe wyrazy; mówi się: czółen pędzić, czółen staje, woda zowie się goła, gdy w niéj ryb niéma, przód czółna zowie się nosem. Ludzie płynący z drzewem towarném, z balami, belkami, klepką, wańczosami, zowią się flisami, na czółnach i choćby na płytach drzewa do opału, zowią się powoźnikami. Na barkach i bajdakach powoźnicy od miejsc, w których stoją, biorą jeszcze inne specyalne nazwiska. Język tutejszy jest mięszaniną polskiego i małoruskiego, niekiedy akcent wołyński się przebija.
Małe rzeczułki i odnogi, choć nie wszystkie, mają swe nazwiska. Od Sernik do Pińska płynąc Stubłem i Styrem przepływałem Medweży Berch, gdzie dawno niéma niedźwiedzi, Dubieniec, bez jednego dębu, Podmostnik, gdzie ani śladu mostu żadnego, z tych dopiéro wybrałem się na Prypeć, Strumień i Pinę.
Na ryby, których tu naturalnie mnóstwo, zastawują tak zwane tutaj: węcierze, żaki, nerety, sieżniki; ale ryby tutejsze, wedle znawców, błotem trącą.
Sól ma swoję osobną wagę zwaną wies, do rzeczy sypkich używają gdzieniegdzie miary czaszą zwanéj, 12 garncy trzymającéj, i będącéj 12-tą częścią beczki. Do płynnych i sypkich rzeczy jest tu aż trzy rodzaje garnców, ku pożytkowi żydów, — koronny, kazienny i komisyjny, na pierwszy żydzi kupują, a na ostatni często przedają, i tak prócz ceny wielki jeszcze zysk mają na mierze.
Pospolitą chorobą, równie jak na Pokuciu, jest w Pińszczyznie kołtun (plica polonica), który się téż trafia u Tatarów i w Węgrzech, a nawet w Belgium i ponad Renem, jeśli mamy wierzyć Bonfigliemu. Szukali w nim starzy medycy jakichś cząstek siarczanych, inni go uznali za prosty skutek nieochędóstwa, inni jeszcze początek kołtunu odnoszą do napadów tatarskich i zatrutych przez nich wód, a nareszcie przypisują go także użyciu zbytecznemu wódki i dymnym chatom. Na Pokuciu pospolity, kołtun przeniósł się wojną z Rusi do Polski. Zwierzęta nawet téj chorobie objawiającéj się na włosach podlegają, co zdaje się okazywać, że jest przywiązaną do miejsca i wypływa z przyczyn lokalnych. Wszakże, że jest w blizkiém obcowaniu zaraźliwa i dziedziczna, a niezmiernie trudna do wykurowania, wątpliwości nie ulega. Jéj szkodliwe skutki włosami się nie ograniczają, humory, które ją sprawują, często kaleczą okropnie i nieznośnych bywają przyczyną boleści.
P. Narbutt cytuje piosnkę o bożku Lubiczu Lubczyku, śpiewaną niegdyś w Pińszczyznie, którą, że się do tych stron stosuje, przywodzę.

O ty Lubicu
Wwedy w łożnicu
Zapaliwszy świcu
Moju hołubicu.

Nie mogę się domyślić, po co tu ta świéca, bez któréj dość niewdzięczne twarze Pińczuków mogłyby się były obejść wybornie — widać, że rym jéj koniecznie potrzebował.
Jako pendant do niéj, mogę tu zacytować drugą złapaną w Pińszczyznie, z innego wprawdzie całkiem rodzaju, lecz popularną dykteryjkę stanowiącą, dość charakterystyczną. Jest to opisanie bankietu, który teraz, za panowania dzisiejszego Szyttlera, już się nie praktykuje.

Czapla ryby łowiła, a bocian sprawował,
A dudaszek,
Mały ptaszek,
Do stołu gotował.

Bądź jak bądź — à propos dudka powiedziéć trzeba, że i tu królestwo brzucha się rozciąga, nikt tu po czapli i dudku jeść nie zechce. Gdybyć przynajmniéj karmiąc lepiéj żołądek chcieli pamiętać o duszy i głowie! Ach! panowie wielbiciele Szyttlera, zlitujcie się i nad niemi!!

VI.

O kilka mil od Pińska za Dzikowiczami, osadą ubogiéj zagonowéj szlachty nad Styrem, jest karczma dość na Zarzecze porządna, stojąca u brzegu rzeki, tak właśnie, jak u nas lądowców stoją karczmy nad drogami.
Błota kępiaste i ogromne przestrzenie czerotów otaczają ją dokoła, kilka ledwie dojrzanych drożynek prowadzi do niéj, żadnéj wsi bliżéj nad milę — pusto dokoła. Cały jéj dochód z flisaków, którzy płyną rzeką, bo tu kończą się drogi lądowe i dalej w głąb' Zarzecza już inaczéj jak czółnem się nie dostaniesz. W téj to Horwasie czekać mnie miał obijanik.
Droga do téj karczmy niewypowiedzianie smutna. Od Żytniewicz do Chojna, do przewozu na rzece, piaski i błota jak zajrzysz, monotonia nudna, przypominająca a przynajmniéj dająca wyobrażenie tym, którzy niedaleko za dom wyjrzeli, czém to być dopiéro muszą owe pustynie, gdzie nawet czerotu i osoki braknie.
Ach! jak długo czekałem w Horwasie na obijanik! Żyd, żydówka, kot, pastuch, kobyła ze zrzebięciem, dwie krowy i chłopiec mały dotrzymywali mi, jak mogli, towarzystwa na przemiany. Musiałem z niemi wszystkiemi w ich języku rozmawiać, a nakoniec do Chojna po ludzi posyłać, aby daléj płynąć, nie tracąc czasu. Nareszcie wystarałem się jakoś obijanika i popłynąłem.
Nie wiem, kogo mam prosić o pożyczenie pióra na opisanie téj pustyni czerotów i łozy, którą kilka mil płynąłem. Wystawcie sobie las trzciny splecionéj, związanéj jak włosy w pińskim kołtunie, a ten las bez granic jak morze, przecięty tylko gdzie-niegdzie korytem rzeki, która wąziuchno jakby za wielkiém pozwoleniem przepływa zastępy czerotu. W tych czerotach, że to była jesień, ani nawet komara, ani muchy, ani żywéj duszy, ani innego dźwięku nad szelest poschłych łodyg i liści. W lecie tłumy, wojska, ćmy komarów nad rzekami i błotami temi się snują. Silvio Pellico gdyby je zobaczył, nie wiem, czyby nie uznał, że są równie dokuczne, jak te, które go dręczyły pod Piombami Wenecyi. Ale w téj porze, w któréj odbywałem moję podróż, byłbym zapłacił za stworzenie, któremubym się mógł przypatrzyć, któreby brzękiem lub postacią, okropną jednostajność téj pustyni rozerwało. W niedostatku przedmiotu musiałem analizować ubiór i fizyognomię wioślarzy, budowę czółna, pochylenie liści na trzcinie, i warkocze poschłe czerotu i listki w wodzie pływające i chmury na niebie. Niekiedy przysłuchiwałem się rozmowie i wiecznym na stan swój narzekaniom przewoźników. Oni zachęcali się do popychania czółna na mieliznach i odgłos — A nu! — a szcze! nu! nu! ciszę przynajmniéj przerywał. Kołysanie się łodzi kleiło oczy — ale zasnąć nie mogłem. Znudzony obróciłem się na bok, żeby z drugiéj strony swój nos obejrzéć, gdy — o cudo! ujrzałem wśród téj pustyni karczemkę!
Stanęliśmy odpocząć! Karczemka była wcale niepospolita. Stała opasana dokoła czerotem, łozą, krzakami, które tu już się poczynały i zwały pompatycznie lasem — mała, garbata, schylona, nogami w wodzie, głową nad krzaki nie sięgająca. Od rzeki do progu jéj prowadziło kilka schodów, a kilka czółen odpoczywało pod brzegiem.
Słysząc przybijających do portu, gospodarz, któremu zapewne także towarzystwo czerotów naprzykrzyć się musiało, wyszedł z wódką na schodki. Starzec siwy, garbaty, stary jak chatka, a tak do niéj stosowny, tak w niéj konieczną część składający, że wyglądałem tylko, azali za nim jeszcze, jak w bajce dziecinnéj, nie pokaże się stara o jednym zębie baba, oparta na kiju. Na ten raz baby nie było — wielka szkoda! byłbym ich oboje z tą chatką odrysował za winietę do téj sławnéj klechdy — Był sobie dziad i baba.
Pożegnawszy staruszka, płynęliśmy daléj. Znowu taż sama monotonia, czeroty, łozy, woda, błoto i żywego ducha. Nareszcie usłyszałem głos ludzki, obijanik po mnie wysłany spotkał nas, przesiadamy się, pakujem i znowu płyniem, ach! znowu tak samo! Na moję pociechę niedługo spotkaliśmy znowu podróżnego; płynął jak ja obijanikiem, przed nim stał okuty kufer, a że go myśli czy napój rozegrzały, mimo chłodu, w jednéj tylko spał koszuli. Ludzie przewoźnicy przywitali się, czółna minęły. Znów płyniem.
A! przecież wieś nad brzegiem! odpoczynek. Cały obraz ten składał się z kilku chat mizernych (bo chłopi tam się najgorzéj budują, gdzie najłatwiéj dobrze), z karczmy, żyda arędarza w niebieskich pończochach spacerującego po brzegu, za nim gęsi, kaczki, bachury, chłopcy i z dwóch bab piorących chusty. Ten widok, jakkolwiek jeden z najpospolitszych, wydał mi się pełnym życia, po łozach i czerocie, które mi już w gardle stały.
A jednak znowu niemi płynąłem. Tylko w dodatku, że to było blizko wsi, miałem kilka srok arcypoufałych. Niektóre z nich jechały na grzbietach psów i świń chodzących spokojnie. Myślałem sobie, czemu żadna wrona, sroka, przywykła do siadania na karku zwierzęcia, nie spróbuje siąść na człowieku? Długo bawiłem się postrzeganiem poufałości tych zwierząt. Sroka siadała na świni tak poważnie, jak kornak na słoniu, arab na wielbłądzie, elegant na klaczce angielskiéj, ale wcale nie w celu popisywania się z jazdą. Patrzyła tylko uważnie, czém się rumak jéj pasł i chciała mu jego pastwę pochwycić, co się jéj nie udawało. To samo zdarzało mi się widziéć ze psem, który kilka razy chciał dociec, co kury jedzą na śmiecisku i widząc je dziobiące, podbiegał, patrzał, wąchał, odchodził zasmucony i kilka razy zakradłszy się, powracał. I mówże potém, iż zwierzęta nie rezonują, że instynkt jest niechybny.
Prawdziwie, trudno się wstrzymać od śmiechu, myśląc, jak historya naturalna jest błędnie co do ducha traktowana, jak mało jeszcze wniknęliśmy w istotę zwierząt, a jak się z tego, co nie umiemy, chwalim.
W tych i tym podobnych uwagach płynąłem daléj, lecz resztę téj podróży, muszę wam darować — bo była nudna jak ta kraina, posępna jak wieczór jesienny, jednostajna a długa jak godziny próżnowania. Trwało to bez końca — jak stary romans, nareszcie dał się słyszéć zdaleka szczek psa, krzyk dzieci, szum młyna, zbliżałem się do noclegu!
Jak oazis w pustyni, jak karawanserail wśród drogi, jak wszystko, co jest oczekiwane długo i niecierpliwie, smakowały mi te głosy coraz rosnące, wyraźniejsze. Wypłynęliśmy z odnóg na Styr, ujrzałem na jego brzegu wieś, ludzi, świat, życie. Na prawo szumiał młyn pływak, w lewo dymiły chaty, kilka czółen się mignęło — ładowano cegłę na obijanik. Tu przecie było życie! Powitałem serdecznie Iwańczyce. Sądzę, że i wam już czytelnicy były one potrzebne? nieprawdaż?

VII.

Lecz trzeba mi było widziéć jeszcze pustynie Zarzecza, te błota ogromne — zimą, kiedy je biały śnieg pokryje, kiedy w górze białe śniegi nad niemi zawisną, kiedy fale śnieżyste otaczają podróżnego, i człowiek jadący lub idący, według tutejszego wyrażenia, znajduje się wśród téj jednostajnéj białości jak w jajku. Jest coś osobliwego w położeniu i uczuciach podróżnego, który dokoła siebie, nad sobą, przed sobą, nic, prócz téj jednostajnéj białości, nie widzi. Wyobrażenie niebezpieczeństwa, które istotnie jest wielkie, jeśli się jedzie temi błotami wśród zawiei, ta nieskończona jednostajność, wiatr i śnieg wionące na niego, dziwnie go cieszą — może dlatego, że się czuje silnym przeciw nim wszystkim, tak jak rycerz stający do boju. Tym, którzyby, nie wierząc w rzeczywistość niebezpieczeństwa, mieli ochotę śmiać się z niego, możnaby zacytować aż nadto często przykłady ludzi obłąkanych w zawiei i zmarzłych o kilkadziesiąt kroków od domu, którego dojrzéć, przeczuć, ani się domyśléć nie mogli.
Kiedy wiatr ze śniegiem suchym podniosą się w powietrze i zabielą cały świat, nikt się w drogę nie rusza, wszyscy siedzą, gdzie ich zastała zawierucha — a kogo konieczność wypchnie z domu, ten ufa w Opatrzność, że go jak nurka z głębi przepaści wyciągnie. Zawieja najmniéj jest straszna w lasach, bo się tam, rozbita drzewami, prawie czuć nie daje; lecz w miejscach odkrytych, zasypując drogi i znaki wszystkie, po których poznaćby można położenie miejsca, zasłaniając przedmioty nawet mało oddalone, na oślep, instynktem puszczać się przymusza. Najbezpieczniéj w takim razie uważać kierunek wiatru, aby zawsze w jednostajną jechać stronę, lecz i w tym razie przez jego zmianę można zupełnie stracić drogę. Na szerokich pińskich błotach straszna jest zawieja, bo gdy nawet czasem blizko stóg się pokaże, i ten nic nie wskazuje, gdyż ich jest ogromna liczba rozproszonych po błotach. Trzeba dla wybrania się w taką podróż być albo zakochanym, albo kupcem, albo szalonym. Tak mi mówił jeden nieznajomy podróżny, któregom wśród zawiei spotkał na błotach.
Tu, jak w lecie płyną, tak zimą jadą po rzekach, one najlepiéj trakt wskazują. Można się wprawdzie załamać na oparzelisku i utonąć, ale któżby na taką fraszkę uważał? Ogromne szeregi furmanek ciągną się nieraz mimo odwilży, po kostki w wodzie przez rzeki i jeziora chruszczące pod nogami, czasem się topią, ale jadą dlatego.
Warto choć raz w życiu tą drogą jechać wśród zamieci dla uczucia widoku tego nieskończonéj białości, nieprzerwanéj niczém, przestrzeni zewsząd jednakiéj, którą chyba we śnie gorączkowym wymarzyćby można nie widząc.
— Co znaczą te krzyże u brzegu rzeki? — pytałem woźnicy. — Czy tu kto utonął?
— Nie, panie — odpowiedział mi. — Ludzie, flisaki płynący z drzewem do Gdańska, stawią je na pamiątkę w miejscu, gdzie święta wielkonocne odbywali.
Piękny to zwyczaj naszych pobożnych ludzi, który dowodzi ich poetycznego uczucia religii.
Wieluż to rzeczy znaczenia równie jak tych krzyżów nie wiemy? Co znaczą naprzykład koła na tyczkach przed chatą? — pannę na wydaniu. A kupy chróstu na rozstajach? — mogiły nagle zmarłych. A czaszki końskie zawieszane często na płotach przed chałupami, lub rzucane od niechcenia niby po drogach? — te wskazują trakt i gospodę złodziejom na konie, cyganom, żydom i t. p.

1837.





Tatarzy na weselu.
(historyjka).


Czémże to są nasze dzisiejsze wesela w miarę dawnych? Śmiesznemi tylko parodyami. Nie przywiązujem już do nich téj wagi, jaką miały przed laty, ani tego sakramentalnego znaczenia, ani tak wielkiéj pamiątki. Dawniéj raz się człek rodził, raz żenił, raz umierał, ślub był węzłem nierozerwanym, to téż wesele wiodło za sobą obrzęd tak wielki i tak uroczysty jak urodziny lub śmierć. Prawda, że dawniéj tylko dla formy mówiono na weselu o sercu, lecz wyobrażenia religijne, przekonanie o obowiązkach, sposób życia zapewniały pokój, zgodę, i to ciche, a stałe przywiązanie, które jeszcze widzim czasem w parach nierozłącznych staruszków, służących tylko za pośmiewisko ludziom naszego wieku.
Przed kilkuset laty, a jeszcze na dworze wielkich panów, to to były wesela! Samo ich wspomnienie świeciło jak gwiazda w życiu pary pobranéj do dni ich schyłku. Były to gody wesołe, szumne, pyszne, mające swój rytuał narodowy, niewzruszony i upoważniony odwiecznym zwyczajem, rytuał pełen symbolów, które dziś już tylko u niższych klas ludu pozostały.
Właśnie o jedném z takich wesel dawnych chciałbym wam powiedziéć. Nie, żebym je opisywał, bo któż się odrazu całego obrzędu nie domyśla? i oracyj, i bankietu i huku dział, i muzyki i rozczulającego błogosławieństwa starych? — lecz dla jednego godnego w niém pamięci szczegółu.
Książę Konstanty Bazyli Ostrogski, wojewoda kijowski, marszałek wołyński, starosta włodzimierski, pan sławny ze swych bogactw i pobożności, dziedzic ogromnego księstwa, gotował się sprawić w jednym ze swoich zamków, dubieńskim, wesele księżnie Beacie Dolskiéj, powinowatéj i wychowanicy swojéj, którą wydawał za księcia Solomereckiego. Obie te książęce rodziny, dziś zgasłe i zapomniane, wówczas jeszcze świeciły i zdawały się obiecywać długie pasmo potomków sławnych. Ciężka ręka losu padła na nie i — zgaśli z tylą innemi!
Wszystko gotowe było do tego uroczystego obrzędu, mającego się odbyć na zamku dubieńskim. Liczny zjazd gości sproszonych zdaleka, krewnych, przyjaciół, sąsiadów, szlachty drobnéj życzliwéj domowi książąt Ostrogskich, zawalał końmi, kolebkami i ciżbą pacholąt podwórce zamkowe. Niektórzy jeszcze cisnęli się i zbierali z różnych ulic miasta, nie dając nawet przyskrzypnąć wrót zamku. Był to sam ranek dnia weselnego, ranek grudniowy, śnieżysty i ponury, powietrze niosło z sobą wilgoć, wyziewy ziemi i ciężyło w piersiach. Słońca nawet nie widać było za mglistą oponą chmur jednostajnie szarych; bo natura nigdy nie stosuje się do czynności i uczuć, choćby najznakomitszych ludzi. Rzadko bardzo ulubieńcom losu świeci słońce pogodne w ich dni uroczyste i to historya między cuda swoje zapisuje. Kurczyli się od zimna przenikliwego słudzy na podwórcu i u wrót zamku, pokrzepiając się suto dostarczanym trunkiem. W ich rozmowach znać było i usposobienie do smutku pochodzące od pory i wesołość sztuczną, jaką trunek wymusza na biednych, słabych głowach ludzkich.
Wszyscy gotowali się do wesela: nie było kąta, gdzieby go znać i czuć nie było; wszystko się ruszało, kręciło, gadało, stroiło, szykowało, zacząwszy od kuchni pałającéj ogromném ogniskiem, gdzie kuchmistrz spocony chrypł od krzyku nad czterma sosami, aż do komnat panny młodéj i pana młodego.
Mężczyzni zebrani, gadali, śmieli się i pokrzepiali śniadaniem, a że nie było we zwyczaju XVI wieku u wyższéj klasy, grać w kości albo się od rana upijać, skromny tylko brali posiłek, o wojnie, turniejach i koniach rozprawiając. Książę Solomerecki, blady, młody, niebieskooki, chudy i cienki mężczyzna, rzadko się do rozmowy wtrącał i spokojnie tylko na wszystko się uśmiechał. Coraz poprawiał na sobie paradnego ubioru, na którym guzy brylantowe i złote błyszczały kutasy; ściskał rękojeść suto kameryzowanéj karabeli, odrzucał wyloty i chodził wzdłuż komnaty. Maleńki jego wymuskany wąsik poruszał się uśmiechem, którym odpowiadał na wszystkie pytania.
U progu stał w nieładzie podróżnym zbrojny kozak ukrainiec, z sełedcem zwieszonym, zbrojny w koszulę drucianą, szablę, rusznicę, jańczarkę, łuk i strzały, z nożem u pasa, z workiem kul, z chustką paradną w wielkie kwiaty, z worem skórzanym na wodę, sabełtasem, nahajką, długim sznurem jedwabnym, prochownicą, i mnóstwem innych drobnostek, składających dawne uzbrojenie kozaka. Mowę miał posępną i zamyśloną, wszyscy go pytali i zaczepiali, a on zwolna, lecz śmiało w swoim rodzinnym języku odpowiadał.
— I jakże — odezwał się ktoś z tłumu — są wieści o Tatarach?
— Tak jak każdéj prawie zimy, gdy wody staną — odparł kozak — gadają o nich i wygadają. Ciągną się gdzie dolinami chyłkiem.
— Którędy?
— Kto ich wić! Bóg jeden, co tę plagę zsyła. Jak przyjdą, będzie się dymić za niemi i mogiłami drogę wysypią. Teraz ryją się gdzieś jak krety, postrzedz ich nie można. Może się już ciągną złodziejską doliną.
— Wieleż ich być może?
— Jak zawsze, tyle co szarańczy, a więcéj jeszcze koni niż ludzi, bo u nich i konie się biją, gdy u nas ludzie nie wszyscy potrafią.
— Widział ich kto? czy to tylko słuchy zimowe?
— Do téj pory słuchy tylko, ale kto się boi, daleko widzi.
— U stracha wielkie oczy — dołożył ksiądz Makary kapelan. — Niech książę pan pośle po język.
I na tém ucięła się rozmowa, a odprawiony ukrainiec wyszedł. Książę zaś zaraz polecił swoich kilkudziesiąt kozaków wysłać na zwiady dolinami i zwykłym Tatarów szlakiem.
Wieść o Tatarach, spadła wśród samych przygotowań weselnych, prędko po całym rozniosła się zamku. I znowu od komnaty panny młodéj aż do kuchni i zwodzonego mostu, wszystko ją powtarzało i wszystko drżało od niéj; bo Tatarzy, co tyle razy ogniem i mieczem zniszczyli tę ziemię, gorsi byli dla niéj nad wszystkie plagi zagniewanego nieba.
Ażeby wesela nie zamroczyć, zakazał książę wojewoda mówić o tém kobietom. Zakazał; — był to właśnie sposób doprowadzenia jaknajprędzéj téj wieści do ich uszu. Wszyscy tak mieli tajemnicze miny, tak cicho szeptali, tak rękoma machali, tak szable ostrzyli, broń opatrywali i tak umieli pokazać gryzącą ich w głębi tajemnicę, że nareszcie domyślne z natury poczuły ją kobiety. Żony od mężów prędko się pod sekretem dowiedziały, o co idzie, potém przyjaciółki przyjaciółkom jak zaczęły podawać z ust do ust wiadomość tajemną, doszła ona aż do komnaty panny młodéj, gdzie właśnie księżnie Beacie czarne jéj długie rozpuszczano włosy dawnym zwyczajem słowiańskim.
Nie wiem, jak wam opisać pannę młodą. Nie była ona ani piękna, ani wdzięczna, wysoka, blada, czarnobrewa, poważna, choć młoda jeszcze, zupełnie się różniła od męża, który przy niéj podobny był przebranéj niewieście. W oczach jéj tylko błyskał niezwykły ogień zapału, męstwa, wytrwania, stałości. Czoło wzniosłe, gładkie, spokojne, zdawało się wielkie myśli i piękną dusze pokrywać, usta małe, ściśnione, blade, oszczędne w wyrazy, nie otwierały się na próżne słowa, a rzadziéj jeszcze na uśmiech. Cóż mogło łączyć tak różnorodną nowożeńców parę?? Oto — wola krewnych. W ich sercach nic się nie działo, nic nie biło, nic nie wrzało, żadna namiętność, żaden pociąg. Ich ręce nie spotkały się i nie zadrżały przed związaniem u ołtarza; byli sobie obojętni, ale szli do tego związku spokojnie, bo nie mieli trującéj przyszłość przeszłości, ani wstrętu do siebie; a ówczesny zwyczaj dawno ich do podobnego połączenia przygotował.
Kiedy panny służebne i drużki gwarzyć około księżnéj Beaty zaczęły i przestraszone Tatarami, zapomniały złotych szpilek w aksamitnych poduszkach, spoglądając po sobie ze drżeniem, księżna Beata, jakby ocucona z myśli głębokiéj, zapytała:
— Cóż się stało?
— Nic dotąd, księżna pani — odpowiedziała zająkując się — ale, ale mówią, choć książę wojewoda mówić o tém zakazał, że Tatarzy idą.
— Tu idą?
— Ach! zapewne tu! Ćma, słyszę, niezliczona! Ja się tak strasznie boję Tatarów! — szczebiotała daléj. — Takie poczwary ogorzałe, z przypłaszczonemi nosami, ze ślepiami czarnemi, z odstającemi uszami, co się rodzą ślepemi, jak szczenięta, żyją końskiém mięsem i w Ś. Trójcę nie wierzą! o jak ja się ich boję!
— A ja nie — odpowiedziała panna młoda, odrzucając włosy — bo pierwszego, coby do mnie śmiał przystąpić, pewniebym zadusiła.
Wszystkie zamilkły i wszystkie uwierzyły.
— Wzięliby nas i odesłali do seraju sułtana swojego, ci ohydni poganie — mówiła drużka — a choć cuda o nich prawią, niech nas Bóg wcielony od tych rozkoszy broni, a naprzód od ich wiary pogańskiéj, wedle któréj, jak ksiądz Makary powiada, kobiéty nie mają duszy.
— Nie mają duszy, panno Stanisławo — zawołała księżna — a czémżeby żyły! prawdziwie pogańska ślepota!
— I takim to ludziom możemy się dostać w ręce! — szeptały panny.
— Kto? my? — znowu odpowiedziała księżna. — Alboż tu niéma zamku, dział i ludzi, alboż niéma wody w Ikwie i pasa u sukni, żeby się w ich oczach udusić.
— Ale ich tylu!
— Nas mało, ale z nami Bóg chrześcijan i walczyć będziem na swoich śmieciskach!
Na te słowa pełne zapału a tak niezwyczajne w ustach kobiety, wszedł książę wojewoda.
Vivat heroina! — zawołał, całując ją w czoło — tak mówić, tak myśléć trzeba, a nigdy u nas Tatar nie będzie. Ale zresztą, moja panno, jeszcze oni zapewne daleko, bo to są tylko głuche wieści. My tymczasem myślmy o weselu. Jak utną z dział zamkowych na vivat, niech wówczas idą a przyjmiem ich dobrze, na rany Chrystusa!
Wistocie nie bardzo było czego się bać w Dubnie, bo na ówczesny sposób wojowania, ta warownia, któréj późniéj Chmielnicki próbować nawet nie chciał zdobycia — była dość mocna. Dokoła oblana wodą Ikwy, wielkiemi stawami otoczona, niezbyt wprawdzie wyniosła, ale dla murowanych a wysokich fos niedostępna, mogła się długo bronić wojsku, któreby jéj burzyć działami polowemi nie mogło. Trudno także było zapaśne zamczysko dostać głodem, a Tatarzy, którym śpiesznym był powrót, nigdy tego próbować nie mogli.
Tymczasem gdy w zamku rozprawiają o Tatarach; gdy się śnieżyste tumany rozrzedzają i dzień wyjaśniać zaczyna; gdy wysłani po język wyjeżdżają z miasta, strasząc po drodze mieszczan i żydów: w cerkwi zamkowéj stroją ołtarz do ślubu, a w zamku ucztę, która ma ślub poprzedzić, gotują.
Ach, gdzież się podziały te dawne gościnne biesiady, na których pan, sługa jego, koń i pies, jak zesłańcy od Boga przyjmowani byli, czém stało, co było! Dzisiejsi dawnych Słowian potomkowie przyjęli już obce obyczaje, handlarskie, nikczemne, skąpe i zimne — ale szkoda dawnych, bo dawne nie były europejskie, nie były tak wykwintne, a szczersze za to i poczciwsze. Dawniéj egoizm musiał się ukrywać i wstydzić, dziś się z siebie chlubi i wysoko wynosi. Lecz dajmy temu pokój.
Miarkujcie, jaka być mogła biesiada księcia wojewody, pana na Ostrogu, który miał dziesięć milionów rocznego dochodu, który za marszałka dworu trzymał jednego ze starszych wojewodów, płacąc mu siedemdziesiąt tysięcy złotych, żeby stał za jego krzesłem w dni uroczyste, którego orszak zwyczajny dwa tysiące doborowéj szlacheckiéj młodzieży składało.
W wielkiéj sali godowéj, po któréj ścianach rozwieszone były obrazy familijne i niektóre trofea wojenne, zastawiono długie stoły nakształt podkowy, okryte trzema wedle zwyczaju leżącemi na sobie obrusami szytemi, na których kurzyło się już pierwsze danie. W oddaleniu nieco połyskiwał niezmierną mocą sreber kredens za balustradą, przed którym stały stosy talerzy, półmisków, puharów i złocistych roztruchanów.
Nad wielkiemi drzwiami wchodu, na wysokiéj galeryi, ustawiona była muzyka i śpiewacy chłopięta.
Przy jedném z okien sali, osobno zastawiono stolik suto założony mięsiwem dla nadwornego żarłoka Bohdana, który na dzień za trzydziestu zjadał, i ze trzydziestu w potrzebie mógł się mierzyć. Było tam także mnóstwo mięsiwa pieczonego i gotowanego, że ledwie uwierzyć było można, iż to wszystko poźre jeden miernego wzrostu człowiek niezbyt nawet otyły.
Goście weszli do sali jadalnéj — panna młoda tylko się nie pokazała. Za niemi słudzy i dworzanie wtoczyli się, mający stanąć za stołkami panów. Podano naprzód gościom z kolei wielką złocistą miednicę i nalewkę podobną, do umycia rąk, a nareszcie ręcznik suto po końcach szyty perłami. Marszałek dworu rozsadził ich wedle dostojeństwa, i tak przystąpiono do pierwszego dania, które składały pływające we czterech sosach: żółtym, różowym, czarnym i szarym, spore mięsa kawałki. Trzech krajczych u każdego stołu posługiwało. Oprócz tego, rozstawione było pieczyste i przyprawy korzenne, licząc w nie narodowy chrzan z octem, kapustę kwaśną i ogórki. Goście mało co przedtém śniadawszy, niewiele jedli sami, lecz nakładali zgórą talerze i oddawali je sługom stojącym za niemi, którzy tuż zaraz za ich krzesłami głośno podane potrawy spożywali. Przed każdym z siedzących był talerz srebrny nakryty maleńką serwetką i łyżka srebrna pozłocista. Popijano piwo tylko w długich kielichach szklanych.
Po pierwszém daniu zdjęto je razem z pierwszym obrusem, a drugie zastawiono z samych pieczeni różnego rodzaju składające się, zwierzyny, ptastwa i ryb. Mimo wspaniałości uczty, spostrzedz można było także na stole dziś bardzo wzgardzony groch ze słoniną i kaszę krajową. Nakoniec nastąpiło trzecie danie z samych łakoci złożone. Tu dopiéro zaczęły się toasty za przyszłe powodzenie państwa młodych.
Gdy już do ust niesiono kielichy, a muzyka i moździerze połączyły się z wykrzykiem: — Pierwsze zdrowie! — nagle z dziedzińca ozwał się głos — nie vivat wykrzykujący, nie radośne hura! lecz krzyk przestrachu, który stłumiwszy wszystkie, skamienił gości i wytrącił z rąk ich puhary.
Wybladły kozak wpadł do sali.
— Książę — zawołał — Tatarzy! — i padł z osłabienia i przestrachu.
Wszyscy porwali się od stołu; gwar, krzyk, zamięszanie, ścisk i zgiełk się zrobił po całym zamku. Wszyscy wołali: — Tatarzy! Tatarzy! — Książę Sołomerecki pobiegł do narzeczonéj swojéj.
— Idź do szabli i konia! — odpowiedziała i znikła.
Strwożony wyjrzał oknem. Na błoniu za lodami Ikwy, pod lasem, warczał i rozwijał się zagon niezliczony Tatarów, który złodziejską doliną blizko Dubna niepostrzeżony doszedłszy, nagle wpadł pod miasto pędząc przed sobą kozaków wysłanych po język. W oddaleniu rozeznać nie można było liczby, powiększonéj końmi luźnemi, które Tatarowie zwykli byli z sobą prowadzić dla odmiany — szarzał tylko ten tłum posuwając się coraz bliżéj.
Książę zbiegł na dziedzińce.
Tu siodłano konie, wyciągano działa, zwodzono mosty, lud z miasta i przedmieść cisnął się w bramy tłumnie, krzycząc i wiodąc z sobą bydło, konie, wozy. W monasterze świętego Krzyża bił dzwon na trwogę ponuro a śpiesznie — przestrach był nie do opisania.
Książę wojewoda zimny, nieporuszony stał na podwórcu i dawał rozkazy gładząc brodę. Niewielkie hufce gromadziły się kolejno w milczeniu; wszyscy służalcy przybyłych gości siadali na koń, gotowali oręż. Książę Sołomerecki milczący stanął przy nim i patrzał mu w oczy.
Tymczasem tłuszcz tatarska coraz się zbliżała pod zamek z krzykiem, a raczéj piskiem okropnym, nieregularnym tłumem postępując, opasywała warownię, zapuszczając się w opuszczone już prawie przez mieszkańców przedmieścia. Niektórzy murzowie z oddziałami podbiegali pod mury, które oczyma mierzyli, a strzały ich, jak posłańce boju, padały nawet na podwórzec zamkowy; inni potrząsając długie sznury przygotowane na jeńców, pokazywali je stojącym na zamku.
Tabor z wozów siadał na dolinie, rozbijano kilka lichych nad wozami namiotów. Wszystko to działo się z nieporównaną szybkością, ale mieszkańce zamku dość spokojnie na przygotowania patrzyli. Sposobiono kamienie, wodę wrzącą, nabijano działa, rozstawiano naokół straże, mocniejsze po bastyonach i bramach, a hufce tam, gdzie grubsze lody mogły dopomódz do wdarcia się na zamek Tatarom.
Z téj uczty weselnéj, wrzącéj wesołością, w jednę chwilę zrobiło się przygotowanie do boju smutne a przynajmniéj poważne i posępne. Panny i kobiety modliły się po oddalonych komnatach i w cerkwi — modliły się i łamiąc ręce płakały.
Gdy się to dzieje, a strzały Tatar coraz gęściéj jakby na urągowisko pod nogi oblężonym padają, wszyscy jeszcze wyraźniejszéj czekając zaczepki, stoją w milczeniu. Nagle ze wschodów bieży ktoś, w czarnéj sukni, na dziedziniec, wpada między stojących i woła:
— Tu strzały świszczą, a wy stoicie jeszcze?
Na te wyrazy głośno wymówione, wszyscy się obracają, nawet książę wojewoda.
— Kto je wyrzekł?
— Panna młoda.
Ona zaplotła kosy, wdziała suknię żałobną, uzbroiła się w miecz znaleziony gdzieś w opuszczonych komnatach i pierwsza z zapaloném okiem bieży do działa stojącego z otwartą na dolinę paszczą.
Przed nią rozwija się cały ten straszny obóz tatarski, do jéj uszu dolatują głosy ich dzikie, widzi ich łuki napięte i szable błyszczące, i wozy i konie, i wśród téj zgrai wznoszący się namiot hana, który w blasku zachodzącego już słońca świeci się purpurą, rozpina się, siada i z księżycem na czole, grozić się zdaje krzyżom kościołów i cerkwi.
Na ten widok staje księżna Beata, patrzy długo i myśli, i zdaje się, jakby się pocichu modliła. Wszyscy milczą, tylko Bohdan żarłok nabija działo. Księżna celuje niém, wyrywa lont zapalony z ręku puszkarza, przykłada....
I wystrzał głośny rozbija się w powietrzu, huczy, grzmi, a kula świszcząc leci w dolinę. Za dymem nic nie widać — lecz wiatr zachodni rozpędza go. Księżna Beata klaska w dłonie.
— Niéma namiotu hana, księżyc złoty leży na ziemi, kula go obaliła!
Z obozu Tatarów wrzask okropny słyszéć się daje, widać, jak się kupią i gromadzą i jak ruszają z nową wściekłością ku zamkowi.
— Księżno! — odzywa się ktoś z tłumu — zabiłaś im hana, oni nas wszystkich w pień wytną!
Beata spojrzała w milczeniu z pogardą i kazała nabijać działo; a Tatarzy, którzy się tak byli rzucili ku zamkowi, zaczęli zaraz ściągać się, kupić, nareszcie obóz łamać, wozy zaprzęgać i śpiesznie daléj zagon popędzili.
A kiedy w oddaleniu przy księżycu widać już tylko było czerniejącą ich zgraję, księżna, otrząsając pył z sukni i ocierając czoło, zawołała do wojewody:
— Teraz czas do cerkwi!
— Idźmy! — powtórzyli wszyscy z zapałem.
Resztę wesela niech kto chce opisze, ja nie mogę.

Dubno, 1837, wrzesień.




Iako Sathan kusił pustelnika na puszcze.
(Legenda, kthorą opowiedał Pan Mikołay Rey z Nagłowice u Pana Pszonki na Babinie).


Piérwszy ieno krok trudny.

Kiedy sie thak[15] owo na thy duszne igraszki a czudny zabaweczki wszyscy po szczypcie zrzucać mamy, y iać wam powiem iednę — pry Pan Rey z Nagłowice powstaiąc a siwego muskaiąc wąsa — ale mi dacie śliwek neckę, Panie Stanisławie, żebym sobie gadaiąc gardziele przeciérał, a z garniec miodu lubelskiego od Mathyasza z Winiawy, boć wiecie, że ia nie rad na czczo gadać pocznę.
Skinął hnet Pan Pszonka, a pachołkowie mu wino y antypasthy z owocmi przynieśli, kthore koley oszedszy, przed Panem Reiem sie zastanowiły. Dopiéroż zabłyszczał mu on iego żarłoczny żołądek przez océ, y thak prawić począł, często gardło płucząc a przeciérając.
Zabyłem, gdziech to czedł, bo rzecz nie moiey głowy, alboć to w żywociech Świętych, kthory zową Legendy, albo mi to zasię ongi iaki klecha abo mnich z ambony w uszé włożył. A ta mi sie bayka czy prawda spodobała, ażem ią w pamiętaniu zachował, chocia bez imion a miesc własnych, kthore sobie każdy niechay dołoży iako chce.
A miało sie thak:
Był ongi na puszcze iedyn świąty pustelniczek, trawiąc dni swoie na rozmyślaniu a modlitwiech iako prawy Cenobita. A był thak wielkim swoiego ciała ba wszelkiey cielesności nieprzyacielem, że żył ono zioły a korzonkami, iakie na oney puszcze naydował, nie bacząc o wygodę, chodząc w skórze zwierzęcey, bez wszelakiego schronienia a dachu nawet od słoty i złey pory. Y był przyszedł do tego stopnia mocy nad sobą, iż w dumie swey powiedział w duszy swoiey: Otoć-em wolen od grzechu y żaden mnie szathan nie skusi.
Rzekł to, aliści go Bóg usłyszał i zesłał nań czarta, aby go kusił, a było mu imie Mephistophilis, kthory iest ieden z duków piekielnych abo starszych, a przeto przebiegleyszy a chytrzeyszy od inych, iako to theologom wiadomo. Y skrobał sie w głowę szathan a myślał iakoby gi pożył, i nie widział słabey strony, y zayczći nie mógł w iego serce, z kąd by go ranił, thak sie był on świąthy człowieczek ode światha odwiązał. Aleć iuż go nie puszczał ani na chwilę, tylko krok w krok za onym pustelniczkiem chodził a szpiegował gi. Wszakże długo bezskutecznie, bo głosu iego słyszeć nie mógł, a przeto serca spełna nie poznał. Nie zraził sie iednak szathan, a kończył swoie y rok thak iuż z onym świętym na puszcze przemieszkawszy, począł mocnieyszych szukać śrzodków, iako by go w utratę cnothy wwiódł.
A stało się thak, iż on świąty człowiek wyszedł raz na brzeg lasu y modlił sie patrząc na zachodzące słońce. Y spodobał mu sie widok świata, iakiego nie miał dawno. A był wieczór wiosenny, woniejący y czudny y cichość iaka przed nocą bywa uroczysta a dumaniom pochopna. Znienaczka więc za sprawą szathańską, iął dumać przestawszy modlitwy on świąthy człowiek, a cofając sie myślą młodość swoię przypomniał. Bo ile razy człowiek duma a rozważa w duszy swoiey, zawsze wróci do wiosny życia, iako do źrzodeł wracaią wody po długim zakręcie, obiegszy prawie świat cały.
A thak przybyły mu na myśl młody iego latha, iako sie wychowywał u Pana Rodzicza y u drogiey macierze swey, y odnowiły mu sie w myśli pola oyczyste, rowniny y niwy, kthorych był dawno zapomniał. Y zdało mu sie, iako by był mały y iakoby ieszcze na matczynych ręku spoczywał, y zdało mu sie słyszeć oycowskie słowa y braci y siostr głoski. Aż z myśli do myśli przyszedł do tego, iako był chłopięciem a ociec mu konia darował, kthory był mały a czudnie rzeski, y znał gi iako pies abo ptak hodowany właśnie.
A thak wspomnienie to znowu serce iego ku ziemi skłoniło y iął żałować przeszłości swey y mimo woley wyrwały mu sie słowa: O, gdybych teraz mógł choć widzieć thakiego konika! A szathan, kthory go nigdy nie opuszczał y okazyey ono szukał, poleciał a przyniosł konia z siądzeniem: thakiego właśnie, iakiego on świąthy wspominał y w tey chwili pożądał. Zdumiał sie świąthy człowiek uźrzawszy gi przed sobą, alić sie czartowskiey sztuki nie spodział y myślał, ano mu Bóg w ciężkim życiu zesłał tę nagrodę; y iął Bogu dziękować, a rozpłakał sie iako dzieci na widok ten y cały myślą w przeszłości sie utopił. Patrzał, obchodził a oglądał konia y głaskał gi ręką, całował a obłapiał, iako był przywykł za młodu, aż z tey pieszczoty chęć go wzięła przeiechać się na nim trochę, y nie postrzegł sie, że dusza iego iuż sie była od nieba dla ziemskiey acz niewinney rozkosze oderwała.
Y siadł na koń ów pustelnik, aż oto Szathan, co sie był w konia przedzierzgnął, aby go kusił, prędkim lotem uniósł go w powietrze wysoko y thak szybko, że wprzód całą ziemią, potym zasię y ziemie iuż nie uźrzał. A że gi strach przeiął wielki y począł drżeć y myśleć, czo sie z nim sstalo; a upamiętać sie nie mógł, mieniąc, że iest iako drugi Eliasz żywcem do nieba porwan.
Wtym Szathan ozwał sie doń przez konia: Swiąty człowiecze, pry, aboć-em nie skusił? A toć iest fortel szathański, a teraz w mocy moiey iesteś y uczynię z tobą, co sam zechcę.
A on pustelniczek rzekł drżący: Cożem ci uczynił, abyś mnie thak srodze prześladował?
Sam to Pan, nie ja, zesłał mnie, pry czart, abym cię upokorzył, iż rzekłeś w dusze swoiey, że nie masz grzechu, a szathan mocy nad tobą.
Przyznaię sie, iżem słaby iako ludzka istota, rzekł świąthy.
Aleć na tym nie dość, bo w tym, coś dotąd uczynił, nie ma grzechu, a ia do grzechu wprowadzić cię postanowiłem y nie puszczę cię, a o ziemię rozbiię, z tey wyżyny upuściwszy, ieśli mi grzechu popełnić nie poprzysiężesz.
A świąthy iął gorzko płakać y lamentować mówiąc: O, na coż mnie ty myśli y żądania przywiodły! Otoć iestem w ręku szathańskim y grzechu blisko y utracę niebo, na kthorem całe życie pracował. Puść mnie, szathanie, lub rozbiy, a do grzechu mnie nie wwiedziesz.
Dobrze, rzekł czart, toć sie z tym nie spieszmy. A spoyrz ono pod nogi swoie y obacz śmierć owę, o kthorą prosisz.
I ukazał mu Szathan sztuką swoją dyabelską prawie pod nogami iego naprzód chmury czarne y straszliwe pioruny w nich ukryte, a niżey onych przeglądaiące skały ostre iako noże y naieżone w górę, a morze pod nimi. A uyrzawszy to świąthy ów zaląkł sie wielmi y począł trząść się mówiąc: O Boże moy, nie dozwol mnie themu nieczystemu sathanowi do grzechu dowieśdź!
A Sathan śmiał sie y mówił: A toć eś w ręku moich i z onych nie wydziesz bez szwanku, albo cię oto rozgruchocę thak że lat dziesięć y siedem kroć dziesięć będziesz padał z góry y widział śmierć swoię co chwila, niżeli umrzesz; albo mi przysiąż, iż zgrzeszysz.
A świąthy z wielkiego przestrachu począł mówić do Sathana: Duchu nieczysty, ponieważ cię Bóg na moie upokorzenie zesłał, iakiegoż chcesz grzechu po mnie?
Oto, rzekł Sathan naśmiewaiąc się nieszczęśliwemu, daię ci prze łaskę moię trzy grzechy do wyboru, pierwszy, abyś sie upił, wtory, abyś cudzą żonę na grzech przywiódł, trzeci, abyś mężobóystwo popełnił.
A świąthy z onego obrzydzenia iakie miał do grzechu, począł sie wzdrygać y wołać: O szathanie! azaliż ci niedość, abyś mię do grzechu przywiódł, trzebaż ci ieszcze thak srogie y ciężkie występki dawać mi do wyboru?
A on Mephistophilis pry na to: Jesteś w mocy moiey, a przedsię rób iako chcesz!
Y myślał świąthy, a zdało mu sie, że chocia piiaństwo iest rzeczą barzo sprosną a grzechem wielkim, boć duszę naszę nieśmiertelną plami y onę w sobie wrzkomo topi, iednakże rozumiałł aby to miał bydź z tych trzech grzechów namnieyszy, y rzek, szathanu: Ano kiedy thaka wola Boża nade mną, wybieram piiaństwo.
Y rzekł mu Szathan: Dobrze iest.
Abowiem widział, iż od tego grzechu wszelki iny iakoby ze źrzódła początek swoy biorą, czego świąthy nie rozumiał, a nie spodział sie.
Y rzekł mu Szathan: Przysiąż mi na duszę swoię, że ten grzech popełnisz.
A świąthy rzekł: Przysięgam.
Aż w owey chwili koń y z nim spuszczać sie począł lekko ku ziemi. A była iuż noc; ono xiężyc świécił y gwiazdy pałały na niebiesiech. Y powoli uyrzał on ziemią, a na niey światła w miastach y po wsiach y ludzi iakoby mrowie przechodzące po nich. A potym uczuł dym ziemie y szum, gwar, szelest, aż spuścili sie i stanęli z koniem. Lecz zasię nie na pustyni, ale w mieście, a grodzie wielmi wielkim, przed samymi drzwiami a wrotyma gospody.
Y rzekł mu Szathan: Wniydź y upiy sie, abowiem związałeś sie przysięgą, a ia pilnować cię będę y krokiem cię nie odstąpię, aż grzechu dopełnisz.
Y świąthy rzekł: Aboż thak nagi wnidę na pośmiewisko do gospody?
Abowiem iuż go była bliskość świata myślami y wstydem światowym owionęła, a Szathan ciesząc się rzekł mu: Oto odzienę cię w szaty bogate i dam ci trzos w pasie ze złotem, abyś za grzech twoy zapłacił.
Y thak sie sstało, że on świąthy wszedł do gospody upokorzony, mysląc o upadku a wielkim nieszczęściu swoim. Y byli tam kupce, kthorzy za stołem siedzieli i pili i inych ludzi różnych wiele, iako bywa więc w gospodzie, kędy różnego narodu schodzi sie ciżba, a każdy w niey pan, ktho ieno płaci. Jedni rozprawiali o oszukaństwach, drudzy o inych wszeteczeństwach swych iako prawi iawnogrzesznicy, ini bawili sie z niewiastami fraucymeru ś. Marka[16]; a wszystko sie działo tak szkaradnie, iż sie serce świąthemu pustelniczkowi na on widok wzdrygało. Y chciał był nawracać onę zgraię, lecz wspomniawszy, iż y sam nie był wolen grzechu, a przyszedł, aby go popełnił, siadł a milczał.
Aż poyrzawszy na szaty iego, nadeszła k niemu gospodyni domu, młoda a chędoga białogłowa, pytając go, czegoby pragnął.
A on rzekł: Wina.
Y poszła ona kobieta, a przyniosła mu go, dobrego a nalepszego. Owoż kiedy hippokras ów z żołądka do głowy mocno skutkować a burzyć się począł, iako to więc u tych bywa, co samę wodę piią, świat iakoby inszy stanął przed oczyma iego ze wszytką Mammony pięknością, y zagasłe w sercu pustelniczym żądania a myśli iakoby cudowną mocą szathańską odrosły. A thak piiąc ulubował sobie iuż piiaństwo i co z początku mimo swey woli czynił, to iuż kończył z ochotą y roskoszą, aż drugi dzban onego przedniego wina podać rozkazał.
Tym czasem ona gospodyni kręciła sie po izbie. A była młoda i hoża niewiasta, iakom rzekł, iako ony bywają, co po gospodach siedząc, wymowny, szczebiotliwy, zalotnicy prawe wdziękami swymi szynkują.
I świąthy on uyrzał w oney wdzięki wszytki y dziwił się im y myślą szukał sposobu, iako by ich używał, thak go było ono wino odurzyło a Boga zapomnieć dało. Toż kupce i ini owi ludzie, iacy byli w gospodzie, na nocleg do koniech swych a wielblądziech poszli, ini po izbiech sie rozeszli; a on sam świąthy z gospodynią został, czym ieszcze śmielszy a prętszy do grzechu a złego sstał sie. Aż nareszcie, skuszony sam od czarta, skusił y niewiastę do wielkiego grzechu pieniędzmi, które mu był dał czart. A tak sstało sie, iż sie układli a spali w grzechu.
A ona niewiasta rzekła: Gdybyż mąż a pan móy powrócił, zabiłby mię.
I rzekł on świąthy: Nie bóy sie, boć nie przybędzie, a gdyby przybył, ia cię obronię.
Y w tym pospali sie.
Aż oto stuk sie zrobił wielki y światło ocykaiąc sie uyrzeli przed sobą, a nad łożem stał mąż oney białeygłowy krzycząc a wywiiaiąc mieczem. On świąthy ze snu porwawszy sie, szukał, czymby sie bronił, aż napadł topor pod ręką i tym machaiąc na obie stronie, thak sie mężnie potykał, iż ciąwszy męża niewiasty trupem gi położył. Toż krzyk powstał niezmierny y kupce a ludzie oni nocleżanie sie zbiegli y sąsiady i sędziowie onego miasta y pochwycili gi y związali. A iemu iakoby nagle otworzyły sie oczy y uyrzał szkaradę swoich grzechów y przypomniał, iż za ieden, kthoren był przysiągł szathanowi, trzy wszytki, iakie żądał, popełnił. Y wielkim głosem iął płakać y narzekać, wołaiąc, aby go na śmierć wiedziono było. Y opowiedał swoię historyą wszytkim y o śmierć prosił, kthorzy ulitowawszy sie, wolno gi puścili. Z tąd że powrócił na puszczą y płacząc a narzekaiąc nad slepotą swą, Pana Boga miłościwego przebłagał.

1837.





Życie po śmierci.
(powieść pijaka).


Czy umiérał z was który? wiecie wy, jakto przykro umiérać? Och! okropnie! okropnie! Ten, kto za życia umiał myśléć, a nie potrafił wierzyć, o jakże boleśnie umiéra, jak boleśnie patrzy na świat oczyma, które ostatni raz posługują jego duszy, jak smutnie myśli ta głowa, która wkrótce pusta i bezduszna, jak arfa bez strun, będzie gniazdem robactwa! Ona, która koronowała to wielkie dzieło, zwane człowiekiem, ten cud przyrodzenia, który okazawszy, do jakiéj dojść może doskonałości, ginie potém na wieki z tego świata. Piękna to była, na ów wiek, myśl, z którą usypiali Stoicy (St. Augustinus: De civitate Dei, Lib. XII. Cap. XIII), ostatniém spojrzeniem mówiąc jeszcze ukochanemu światu: — do zobaczenia z tobą! — Bo ludzie, ludzie i wówczas potrzebowali nieśmiertelności; w ich sercach ta żądza wmurowana jest na wieki — i ten nawet, co sobie życie odbiéra, myśli jeszcze o życiu swego imienia na świecie, a duszy, gdzież? — może w niebie. Stoicy marzyli, że lata kręcąc się wkoło, przyjdą znowu do tego miejsca, na którém wprzód stały; że oni znów się jak wprzódy urodzą, będą żyć jak wprzódy w tych samych ciałach, w tym samym kraju; z temiż co wprzódy osobami. To się nazywało u nich wielkim peryodycznym rokiem. Lecz jakże smutne było takie przekonanie! Nieszczęśliwy, płakać musiał stokrotnie umierając, że był nim i że nim jeszcze będzie tyle razy! — Teraz z wiarą niebieską Chrystusa, otworzyły się dla wszystkich wrota nieśmiertelności — lecz iluż jest niedowiarków, którzy inną roją nieśmiertelność, lub nawet żadnéj! Posłuchajcie, co mi się raz śniło na jawie, kiedym się upił na stypie. — Czułem, że umiéram. Przykro, boleśnie, umiérać było, kiedy na świecie zostawał drugi koniec ogniwa, którym wiązaliśmy się ze światem; druga osoba, rzeczy i zamiary i szczęście wpół tylko dokonane, tylko zaczęte. A tu śmierć szła, i od świata, od szczęścia rzucała mnie w dół głęboko. Lecz wy nie wiécie, co to jest tam w grobie, was pewno nigdy nie chowano, wyście nie umierali.
Zdawało mi się, żem był chory, chory mocno, między życiem a śmiercią. Zawieszony na włosku, czekałem, skąd wiatr wionie i czy mnie nazad do świata, czy tam daleko w nieznane kraje wyrzuci.
Nagle, zdawało mi się, żem wpadł w katalepsyą, bo ciało moje zupełnie pozór życia straciło. Wyobraźcie sobie zegarek, którego koła przestały poruszać skazówką, — kola idą — zegar stanął. Tak i ze mną wówczas się działo; dusza moja żyła w ciele, ale ciało nie słuchało jéj rozkazów i wszyscy osądzili mnie umarłym. Ja leżałem z otwartemi oczyma, nie mogąc niemi poruszyć, z rękoma, a bez władzy, bez ruchu, bez oddechu; — żadne ludzkie sposoby, ani życia we mnie dojrzéć, ani go wskrzesić nie mogły. Koło mego łóżka widziałem stojącą żonę z — suchemi oczyma, z założonemi rękoma. Ach! jéj niedokończone szczęście szło ze mną do grobu — żałowała szczęścia — swojego. A mnie? nie wiem! — Doktor powiedział, żem umarł i sam swoją ręką wdział otwarte moje powieki na oczy — odemknąć ich już nie mogłem!
Potém słyszałem, jak wkoło mnie odzywały się jakieś szepty — był to paciérz za moję duszę. Potém wszystko ucichło i ja, którego tak pielęgnowano w słabości, teraz kilka godzin porzucony, sam jeden leżałem. Zapomniano o mnie! Serce mi z bólu pękało — ale nie pękło. Słyszałem głosy różne koło siebie, — śmiechy, śpiewy i obojętne żarty. Nie miał-żem boléć nad sobą? Jeszczem nie zgnił, a już mnie zapomniano, już nie byłem sobą.
Ubrano mnie tak, jak do grobu — pożałowali sukni. Dali najstarszą a i ci, którzy ją na mnie wciągali, nie wiedząc o tém sami zapewne, nielitościwie mnie dręczyli. Przyszła żona moja, i czułem, jak z mego palca zdejmowała ślubny pierścionek, bo ja nie byłem już jéj mężem, wolno jéj było po ostatnich umarłego uściskach, rzucić się na łono innego; pierścień i przysięga nie sięgają za groby, wiara kończy się z życiem — miłość? — nie wiem. Moja żona zdjęła swój pierścionek.
Przecież skończyły się ubierania, leżałem na tapczanie. Wkoło świece stały. Pamiętam je, bo jedna z nich piekła mię w głowę, druga w nogę, piekły mnie mocno, a ja czując to, ani się ruszyć, ani dać poznać, że czuję, nie mogłem. Dopiéro, kiedy się przepalił stary trzewik i pończocha, kiedy ciało moje przysmalać się zaczęło, ktoś odstawił przeklętą świécę.
Księża śpiewali nade mną długo, jedno i jedno, przerywając czasami — gawędką i milczeniem, czasem — chrapaniem nabożném, czasem niezrozumiałe odśpiewując słowa jednostajnie i smutno.
Zacząłem myśléć. Cóż to były za myśli! Czegóżbym nie dał, gdybym je sobie teraz mógł przypomniéć! Lecz nie — nie powiedziałbym ich wam, ludziom tego świata, bo-byście ich nie zrozumieli. Myślałem o żonie, o świecie — o sobie, wiele i smutno! A każda myśl, jak kropla wody po dachu, płynęła po ubiegłych latach, spływała w grób i weń wsiąkała na zawsze. Wszystko się na nim kończyło.
Ciasno mi było w trumnie, poduszkę miałem z wiórów stolarskich, twardą poduszkę trupa na sen wieczny, obszytą starym atłasem i frendzlą. Wieka nad sobą nie czułem, tylko kiedy mnie brano na ramiona i wynoszono z domu, uderzyło się raz ciało moje o nie — chciałem krzyknąć — nie mogłem. I posłyszałżeby kto krzyk piersi umarłego, zabitego wiekiem w trumnie? — zamkniętego w paku, w którym płynie na świat drugi! Zgnilizna dopiéro miała mi otworzyć to więzienie!
Wkoło mnie słychać było śpiewy — płaczu nie słyszałem; tylko ci, co mnie nieśli na ramionach, uskarżali się, żem był ciężki. Przykrępowanego potém do wozu wieźli do kościoła. Noc była zimna; koło mnie szczury, kościelni gospodarze, biegały piszcząc po wieku trumny, ogryzały obicie i drzewo. O! jak-żem im zazdrościł — one żyły, ruszały się, chodziły — ja byłem umarły! Rano znowu usłyszałem śpiewy głośne, a z niemi organ szumny, potém cichość; potém głos czyjsiś mocny, czysty. — Nikt nie płakał — gdzież była żona moja??
Śpiewy znowu, znowu jechałem na wozie, potém stanęliśmy, poruszono trumnę, kołysała się, a w niéj ciało moje jak kawał drzewa, — kołysała się, szła, szła, szła i stanęła nagle, kołysząc się jeszcze.
Usłyszałem huk, jakby grad bił o okna, były to kamienie i piasek sypiące się na trumnę moję. Z was pewno przez ciąg najburzliwszego życia żaden podobnego uczucia nie doznał, jakie moję duszę poruszyło, kiedy mnie także wrzucili do ziemi jak kamień, i zasypali ziemią — tego, który już po niéj chodzić nie mógł, i zrobili go częścią ziemi. Kazali mu wydać soki pożywne robactwu i roślinom — zginąć na wieki, rozsypać się w drobne cząstki bez imienia, podobne cząstkom zgniłego zwierza, zgniłéj rośliny — cząstki, na których nawet ręka przyrodzenia nie napisała, że kiedyś składały człowieka!
Zasypali mnie i już nic nie słyszałem, nastąpiła cichość grobowa. Na świecie nikt jéj z was nie pojmie; na świecie wśród największego milczenia, szumi jeszcze powietrze, kołysząc się w przestrzeniach — tu nie było przestrzeni, nie było powietrza — nic! nic! Ciągle ta sama cichość, ta sama ciemność, ta sama twarda poduszka pod głową — okropne milczenie! Zdawało mi się, że ze mną cały świat umrzéć musiał. — Jak długo to trwało, nie wiem. Czém-że miałem czas mierzyć, nic nie robiąc, nic nie słysząc, nic nie widząc. Dla mnie wiek i chwila, godzina i wieczność równe były. Ciemność ciągła, ciągłe milczenie! Potém uczułem straszne zimno, rozchodzące się po całém ciele, przejmujące, ściskające. Zaczęło się od nóg, głowy i twarzy. Zdawało się, jakby wiatr mroźny chodził po kościach i dmuchał w żyły i dął w piersi i latał po głowie. A w téj chwili, na któréj opisanie nie wystarczyłyby cienie wszystkich świata języków, w téj chwili przychodziły mi jeszcze myśli straszne, wspomnienia młodości, miłości, żony — rozkoszy. — A zimno było tak okropne, tak ściskało za serce! — Widziałem przed sobą siwego ojca i domek nasz mały i kominek, przy którym siadaliśmy z Marynią marzyć o wczorajszych cierpieniach, o jutrzejszém szczęściu, o wieczności, — — ach, takaż to będzie wieczność? myślałem. Długo bardzo marzłem od tego zimna, potém uczułem, jakby mnóstwo mrówek chodziło po mojém ciele i boleść lekką rozciągającą się po mnie, jakgdyby kto przykrył całe ciało drucianą koszulą i wbijał ją w ciało; — uczułem potém, jak suknia, w któréj przechodziłem lat kilkadziesiąt od kolebki, opadać ze mnie zaczęła i zmieniła się w milion robactwa. To robactwo było dziecięciem mego ciała — pełno go było, pełzały po nagich już kościach. Część mnie samego przemieniła się w nie, cząstka mojéj duszy poszła za każdą cząstką ciała, reszta tylko trzymała się przy kościach, sprężynach machiny, z któréj zdjęto zasłony i maskę. Ja nie byłem już sobą, przemieniłem się w robactwo, dusza wprzódy silna i jedna, rozdrobiła się teraz na tysiąc części, rozlała się po kościach, po robakach — po próchnie — a ja żyłem, — straszne to było życie!
Przyszły szczury i myszy z kościołka, gryzły reszty pozostałe mego trupa; nie czułem bolu. Wyjadły mi reszty serca, mózgu, oczu, najdroższe organizmu ludzkiego klejnoty — poniosły je i poszły.
Potém wpełzły żaby mieścić się w szczelinach próżnych mego wązkiego mieszkania. Rzędem usiadły koło nóg, koło głowy, na głowie, na piersiach — napełniły wszystkie zakątki i usiadłszy skrzeczały czasem smutnie nade mną moję pieśń śmierci. Oczy ich świeciły w ciemności, jasne, błyszczące, a one same siedziały nieruchome długim rzędem z obu stron i nuciły, nuciły — zdało mi się, żem je rozumiał:
„Otóż śpisz i śpisz na wieki — a twoi cię opuścili, a ciało twoje, poszło od ciebie, i świat zniknął i nadzieja i wszystko, — a serce twoje gryzą myszy i wspomnienia, — a żona twoja skacze wesoła — a krewni twoi zrzucili żałobę, a grób twój trawą porasta, — a ty śpisz i śpisz na wieki!“
Robaczki, którym ja dałem życie, znikły już były i przemieniły się w proch. Z całego dawnego mnie, zostały tylko kości białe, rozsypane jak paciorki, których sznurek wiążący rozerwał się w ręku pobożnéj kobiety — rozsypały się i leżały. W czaszce mojéj siedziała królowa żab i spała w mieszkaniu próżném mego zgasłego rozumu. Potém poszły i żaby, a ja zostałem sam jeden. Przyszła ziemia, zawaliwszy do reszty wieko trumny, przyszła i ścisnęła kości moje matka ukochana, z któréj łona wyszedłem, która mnie karmiła, która, gdym już był ludziom nieużyteczny, nie odrzuciła i wzięła mnie nazad do siebie na wieki — matka prawdziwa!
A ja żyłem, żyłem ciągle — wkoło mnie ziemia i kamienie, duszy mojéj ostatki kryły się po kościach, obsypanych żółtym piaskiem dokoła, kamieniami i kośćmi, takich jak ja cmentarnych mieszkańców.
Potém wreszcie i kości moje rozsypywać się zaczęły na proch a biédna i biédna dusza znowu rozdrabiać się musiała, aby każdy proszek ożywić. Prochy moje zmieszały się z ziemią, rozbiegłem się na wszystkie strony. Jedne cząstki poszły w powietrze, drugie zostały w ziemi, czekając swego przeznaczenia, inne wyszły powoli nad jéj powierzchnią.
Potém jedne z nich wcisnęły się przez łodygę do kwiatu i błyszczały na jego kielichu, drugie z powietrzem weszły w ludzi, inne wędrowne przelatywały po ziemi, szukając schronienia i przytułku.
I rozeszły się daleko, kwiat w jednę, człowiek w drugą, a pył w trzecią stronę — dusza z niemi — poszła — poszła daleko po kawałeczku. Części jéj nie poznając się nawet, potrącały się w powietrzu, spotykały się w wodzie, w kamieniu, w roślinie, w zwierzęciu, przebiegały tysiące przemian, tysiące życia, śmierci tysiące — i żadna nie zginęła. Szły tylko wędrowne szukać coraz innego bytu, innych uczuć, innéj śmierci!
Obijały się nieraz o dom, w którym mieszkałem, o wody moje niegdyś ulubione, o drzewa, które sadziłem, a w które potém weszła część mnie samego.
I z jednego życia ludzkiego przeszedłem w tyle maleńkich krótkich, jednostajnych, iż byłem rozerwany, jak serce dziewczyny w chwili, gdy chce kochać i nie wié, kogo ma obrać. Tułałem się wędrownik po słońcu, po gwiazdach, w piorunach i chmurach, a potém — potém — — wylano zimnéj wody wiadro na głowę i — wytrzeźwiłem się. To najprawdziwsza rzecz z całéj mojéj historyi.

Omelno d. 11 sierpnia 1838.




Pracownia Suchodolskiego.


Im rzadsi są u nas wielcy artyści, poeci, pisarze, tém więcéj zajmują oni tych niewielu wybranych, których nauki, sztuka, poezya wiarę i wyznanie stanowią; im z większemi trudnościami i zawodami spotykać się muszą na drodze swojéj, tém większego uwielbienia warci, gdy wytrwają do końca. Jeszcze malarze mówią przynajmniéj jednym językiem, całemu światu zrozumiałym, ich dzieła wszyscy rozumieją; lecz biedni pisarze rzuceni od losu wśród małéj garstki współtowarzyszów jednym językiem i myślami z niemi mówiących, a potrzebujący słuchaczów i odgłosu, jakże cierpiéć muszą, ograniczeni do szczupłéj często garstki słuchaczy, którą jeszcze ścieśnia przesąd, moda i uprzedzenia koteryj. Lecz cóż robić? mówimy jak Turcy: „tak było napisano“. Tak — dla nich napisany był los taki w księdze żywota, kazano im być głosem wołającego na puszczy, pieśnią umarłą wśród głuchéj nocy!
— Cóż robić!
Tak myślałem, przez Saski ogród, ogołocony z liści, idąc i kierując się ku pracowni jedynego może w kraju malarza oryginalnego, Januarego Suchodolskiego, którego dzieła namiętnie poznać chciałem — i artystę, razem pół-wojskowego, pół malarza, pół-szlachcica, który porzuciwszy to życie swojéj braci-szlachty próżniackie i niezapełnione, nie wahał się z swojém piękném imieniem wziąć pędzel w ręce. Cześć mu niech będzie, że zrozumiał tak dobrze, iż syn Skarbnego W. Ks. Litewskiego nie straci na tytule artysty. Chciałem poznać, powtarzam, i artystę i dzieła, bo nie widziałem jeszcze artysty swojaka; możnaż bowiem to imię dać wyrobnikom bez duszy i myśli, którzy niewolniczo wzory, często mierne bardzo, kopiują? Cieszyłem się, że poznam Suchodolskiego, którego za granicą cenią, co w kraju u nas — o cudo! — w kraju nawet już chwalić zaczynają. Szedłem do niego na chwilę tylko, nie mając żadnego tytułu, któryby mi serce i względy jego otworzył, ale ufałem trochę w los, a nareszcie w gościnność naszę krajową, któréj, jakem miał nadzieję, pobyt pod obcém niebem nie zatarł.
Jużeśmy byli we drzwiach domu, niepozornego wcale, ale czystego, i szliśmy po wschodach, mijając drzwi konsulatu austryackiego i kierując się wyżéj jeszcze. U progu przyjął nas brat artysty i śliczny pies duński, faworyt dzieci i ich obrońca zapewne.
Potém weszliśmy do ślicznego saloniku pięknemi malowidłami ozdobionego. Nie powiem nic o przyjęciu, bo na co to opisywać? A potém, mówiłem już, zdaje mi się, że nie miałem żadnego tytułu do lepszego od innych natrętów przyjęcia, których tylu często bardzo nudnych, a zawsze przynajmniéj pracującemu nie potrzebnych, kosztem drogiego czasu, przyjmować musi malarz w swojéj pracowni.
Lecz śpieszmy mówić o obrazach. Nad kanapą wisiała próba widoku morza, rozbijającego się o brzegi, z falami wzdętemi i rozpryśniętemi; tuż, dwie sceny życia wieśniaków toskańskich, przypominające wybornie tamten lud, jego fizyonomie i charakter. Z drugiéj strony drzwi podmalowany obraz dziecięcia z psem faworytem, który nas przy drzwiach przywitał. Drzwi te nalewo salonu prowadziły do świątyni artysty, do któréj, dzięki mojéj przewodniczce, i ja się dostałem.
Był to mały pokój. — Ale naprzód o samym malarzu. Człowiek średniego wieku, blady, coś wojskowego w twarzy i ruchu, wąsy tępo ucięte, uśmiech smutny i spokojny, ułożenie ujmujące i miłe, ubiór poufały i wygodny, zaniedbany, twarz wcale nie cudzoziemska, owszem, jeden z typów często u nas spotykanych. Zaledwie nas wprowadził do pracowni, sam usiadł do roboty, nie mogąc sobie przerywać, a myśmy ani śmieli mu przeszkadzać; — tak krótkie dni zimowe! tak drogie są chwile pracy! a obcy ludzie często tak nudni! Ja byłem obcy. — Patrzaliśmy zatém w milczeniu, sami sobie tłomacząc.
Jedno okno dość wysokie oświecało pokój z góry, dwa inne zasłonione były obrazami. Na kozłach stało wzięcie Achałcyku, sławne w dziejach ostatnich kampanij rosyjskich, wielki i piękny obraz, któremu podobny nieco mniejszy, a już skończony, stał obok. I pejzaż i okoliczności téj nocnéj bitwy przyłożyły się do uczynienia tego obrazu jedném z najmocniéj zajmujących dzieł artysty.
Widać na nim fortecę ze swemi kopułami i wieżyczkami bizantyjskiemi, z kilką dachami na płomienistém niebie, oświeconém ogniem wystrzałów działowych i pożaru, rzucających gorące światło na cały obraz. Żołnierze idą do szturmu, widać wodza zachęcającego ich i mówiącego im — naprzód! Turków broniących się zajadle na wyłomie. Wszystko to w czarnych a wyraźnych grupach maluje się na tle ognistém. Wpatrując się w obraz téj walki nocnéj, przy któréj płomieniach niknie blask świecącego spokojnie w obłoku księżyca, czuć się daje przerażająca prawdziwość, z jaką malarz oddał tę walkę, któréj tylko brakuje głosu, aby całkiem ożyła. Długo patrząc, zdawało mi się, jakbym słyszał wystrzały i krzyki i mimowolnie podniosłem oczy na malarza, który z fajeczką wojskową w ustach, spokojnie kończył wściekłego Turka, wspominając sobie może, że nie jednéj podobnéj walki był uczestnikiem i świadkiem. W tém zapewne jest tajemnica prawdziwości obrazu; któż lepiéj odmaluje bitwę nad tego, który był w niéj?
Wzięcie Achałcyku zachwyciło mnie. Większy obraz, kończący się jeszcze i stojący na kozłach, o bardzo wiele zdał mi się przewyższać ukończony mniejszy. Artysta w nim jeszcze śmieléj rzucił ogień i łunę na niebo i pejzaż, a walkę zażartszą jeszcze wystawił.
Poniosłem oczy z téj sceny na całkiem inną, wszakże na drugą bitwę, odległą od téj o kilka wieków, bitwę pod Grunwaldem. Chwila obrana nie zdaje się być bardzo korzystną. Można było w téj walce stanowczéj i pamiętnéj obrać inną, daleko bardziéj ożywioną, stosowniejszą niezaprzeczonemu talentowi artysty. Lepiéj może było wystawić sam ogień walki na skrzydle lewém lub jeden z epizodów dość obszernie opisanych w kronikach, to mnóstwo powiewających krzyżackich chorągwi z tylą godłami i herby, zamięszanie, w którém wodzowie sami się znajdowali, i bohaterów tego dnia: Jagiełłę, Witolda, Zyndrama Maskowskiego, nie patrzących na trupa Ulrycha Jungingen, nie słuchających obelg Markarda Salizbach i Sumberga, lecz walczących i nadstawujących piersi, w pojedyńczym boju, jak prości żołnierze. To charakteryzuje wiek i wojnę owych czasów, lepiéj daleko, niż zimna chwila rozwiązania dramatu, wobec trupa Mistrza i upokorzonych książąt Szczecina i Pomorza.
Z tém wszystkiém mimo niekorzystnie obranéj chwili, co może być nie winą artysty, lecz tego, co nie mając wyobrażenia zbyt dokładnego rzeczy, żądał obrazu i zmusił artystę do wystawienia tego właśnie momentu, jestto piękna karta historyczna, chociaż zimniejsza, niżby być mogła, gdyby to była bitwa, nie po bitwie. Dodajmy, że pejzaż, domyślony tylko, nie odpowiada dokładności, z jaką wykonane są stroje.
Drugi téjże miary obraz, odpowiadający zapewne pierwszemu, wyobraża spotkanie Jana III z Leopoldem, pod Wiedniem. Któż nie wie o tém ceremonialném spotkaniu? Kto o niém nie czytał? Kto go nie rysował? lub w książce rysowanego nie widział? Przedmiot ten, tak niewdzięczny i oklepany, także podobno przyjąć musiał artysta, nie sam go obrał; lecz w niedostatku ruchu i życia, którego téj scenie niepodobna nadać było, ozdobił go malarz cudnie bogatą kompozycyą, pełną rozmaitości i po mistrzowsku ułożoną. Można powiedziéć, że oklepany ten przedmiot stał się nowym pod jego pędzlem. Żal nam, że malarz nie miał więcéj jeszcze współczesnych portretów towarzyszy króla Jana, lecz i tak główne twarze są historyczne, a niedostatek reszty artysta pełnemi charakteru fizyonomiami zapełnił. Oba orszaki cesarza i króla są pełne typów rodowych i zupełnie się różnią fizyonomią i wyrazem. W oddaleniu widać siniejący Wiedeń.
Podnosząc oczy z tego obrazu, ujrzałem na ścianie szkic, który wyobraża i przypomina Suchodolskiemu pracownię jego mistrza, Verneta. Wyobraża on ogromną izbę bez sufitu, nieporządną; w niéj kilku uczniów pracujących, w środku zaś Verneta, dziwacznie ubranego, z bębnem na szyi zawieszonym, na którego psy szczekają. Któżby się domyślił, że ten bęben stanowił ulubioną rozrywkę malarza! Tak jednak było.
Całe ściany malarni Suchodolskiego okryte są szkicami maleńkiemi, widokami okolic włoskich; gór, chmur, nieba chwytanego w kilku chwilach, póki się nie zmieniło, uderzającemi trafnością; różnemi prócz tego drobnemi urywki, które są jakby dziennikiem życia malarza i miłém wspomnieniem. Jest tam i osiołek, co jego żonę nosił po górach, i wieśniacy włoscy, i głowy koni, i drzewa, i domki, i — bo czegóż tam niéma!? Wyznam, że wielką miałem pokusę jednę z tych drobnostek unieść na pamiątkę. Tyle ich tam jest! może-by nie postrzeżono! Wszak tak jakiś amator jedynego Rafaela wyniósł z Wilanowa, po którym tylko smutne ramki zostały... Lecz nareszcie przemogła pokusę uczciwość i nic stąd nie wyniosłem, prócz bardzo miłego wspomnienia.
Wpatrując się w jedno z zasłonionych okien, znalazłem na niém szkic pełen ognia, wyobrażający Araba pędzącego na koniu, z głową zabitego nieprzyjaciela, bladą i skrwawioną. W tym rysunku był cały poemat i ze dwa romanse. A jednak, na ostatniéj wystawie, jak słyszałem, tłum nie pojął tego szkicu piękności, i niektórzy go jak grzech artyście wyrzucali. Wielcy znawcy zaiste!!
Przechodząc od szkicu do szkicu po ścianach, zatrzymując się dłużéj przy niektórych, przypatrując się z gliny modelowanemu jeźdźcowi i zaczętéj budowie lilipuckiego okrętu, nie wiem, wiele tak czasu zjadłem. Człowiek najmniéj czuje czas, gdy go potrzebuje najwięcéj. Nareszcie obróciłem się i ujrzałem zdala przez dwa pokoje świecący obraz. Pobiegłem więc patrzéć jeszcze, czegom nie widział.
Był to Napoleon na górze Ś-go Bernarda, przy klasztorze stojącym w tych odwiecznych śniegach, w krainie lawin, wiatru i śmierci, przez którą tylko mogła prowadzić chęć chwały i uporczywa stałość bohatera, nielicząca przeszkód w niczém.
Góry pełne są wojska wijącego się po śniegach i zamieciach wszystko się rusza, tam Napoleon w swoim szarym surducie, otoczony sztabem rozprawia, tu grenadyery, paląc fajki, grzeją się u skąpego ognia, inni ciągną działa. Scena ta zaleca się nietylko wszystkiemi zaletami historycznego obrazu, lecz téż przezwyciężeniem trudności oryginalnego całkiem pejzażu. Tylko ci, co malują, pojmą, jak trudne jest światło wśród jednostajnych białych śniegów, pokrywających cały widok, i nieba równie prawie białego, przepełnionego tumanami śniegu.
Śmiesznie to może, ale wśród tak wielkiéj historycznéj sceny uderzył mnie drobny rys, pełen naturalności i wyrazu, którego może w obliczu Napoleona wspominać się nie godzi; widać tam mnicha wychodzącego z klasztoru, przeciw któremu niesie parobek wiązkę drew; w giestach mnicha tak widoczna jest wymówka za opóźnienie, że nawet myśląc o Napoleonie, patrząc na bohaterskie twarze jego staréj gwardyi, niepodobna wstrzymać uśmiechu, na widok tego epizodu. To dowodzi, że artysta pojął, iż aby obraz był całkowicie prawdziwym i naturalnym, nie dość w nim wielkich rzeczy; — potrzeba małych, lecz żywcem schwyconych z prawdziwego świata. Podobnie trafne epizody znaleźliśmy zresztą i w innych obrazach Suchodolskiego.
Wychodząc z tego pokoju, gdzie kilka jeszcze litografij nieprzyjemnie obok tak znakomitego obrazu swoją błahością uderza — szedłem spojrzéć w oczy dwóm cudownym Arabom, lecącym przez pustynię; jeden mianowicie, za którym powiewa palma, przed którym świecą kości zasypanéj karawany, uderzył mnie poetyczną koncepcyą i prostotą swoją. Lecz to wszystko potrzeba widziéć, nie czytać — pióro bardzo jest zimne, gdy walczy z pędzlem, bo pióra tak nadużyto, że dziś wszystkie wyrazy wypłowiały, wszystkie zdają się słabe, i naginane nie do myśli, lecz do frazesów, straciły władzę, sparaliżowały się, znikczemniały; przywykliśmy po większéj części słuchać nie myśląc, czytać nie przywiązując ściśle znaczenia prawdziwego do wyrazów; — biedny téż teraz, kto pisze.
Tak-em znów myślał, wychodząc z żalem z pracowni naszego Verneta — czas już było! A tyle tam jeszcze szkiców zostało na ścianach nie obejrzanych, tyle zapewne rysunków po szufladach, w których zapewne miło-by ścigać było myśl artysty i historyą jego obrazów. Ale obcy i natręt, musiałem wychodzić, a gdy znowu ujrzałem przed sobą owego duńskiego psa w przedpokoju, zdało mi się, żem się z rzadkiego snu przebudził. Gdyby mi na pociechę został był choć kawałek papieru zarysowany i podjęty z podróży! — ale nawet ani tego.

Warszawa, październik 1838.





Jarmark w Janówce.


Zacznijmy od jarmarku, téj gminnéj uroczystości tak wesołéj, tak charakterystycznéj u nas. Na co mamy cyrklować tę książkę wspomnień? idźmy gdzie nas oczy poniosą.
Oto jesteśmy w małéj mieścinie Polesia wołyńskiego Janówce. Mało kto zapewne zna ją, prócz sąsiadów, bo bardzo maleńka, zasuniona w lasy i ustronie, siedzi na piasku cały rok spokojna, a ożywia się dopiéro na wielki jarmark w dzień św. Szymona i Judy w październiku. Należała ona niegdyś podobno do możnéj a dziś upadłéj prawie rodziny Sapiehów. Sławny jéj jarmark przynajmniéj promieniem sześciu mil dokoła ściąga żydów, wieśniaków, ekonomów i drobnych właścicieli z wołami, końmi, lub po woły, konie i t. d. Woły jednakże zowiące się tu wszędzie towarem per excellentiam, wistocie najważniejszą część targu stanowią.
Nie zachwyca wcale położenie zupełnie poleskie Janówki; trudno aby w niém najbardziéj uprzedzone oko znalazło piękność jaką (jakkolwiek piękność w stosunku do smaku jest względną). To pewna, że trzebaby się urodzić w Janowce, żeby się piękną wydała. Kilkanaście chat na piaszczystém polu rozłożonych, jedna karczma pusta, pusty także a dość obszerny kościół z klasztorem Bernardynów, rynek szeroki, który rok cały trawą zarasta, nim go w październiku wydepczą, kramiki drewniane raz w rok tylko zajęte, młynek mały nareszcie, — wszystko to nie jest malowniczém na równinie i piasku wśród bajrakowatych i pokrzywionych sosen; lecz dzień jarmarku, dzień wielki i uroczysty dla arendarza, nadaje téj pustyni poleskiéj pozór ożywiony i charakterystyczny.
Po wszystkich drogach wiodących do miasteczka, ciągną się furmanki liczne, wozy, bryczki kryte i niekryte, jeźdźcy, pieszaki, budy płócienne nadziewane żydami i rodziny poleszuków, w których twarzy próżno szukasz śladów pomięszanych plemion, jakie dawniéj zajmowały Polesie.
Rynek cały napełnia się aż pod kościół i wylewa aż za płoty. Liczne wozy ściskają się jedne koło drugich, a te, jak łatwo się domyślić, stają się ogniskiem jarmarku, mianowicie przy karczmie, gdzie pożądany spija się mohorycz. Mohorycz jest-to gdzieindziéj zwany borysz, dodatek do ceny towaru, poczastka, bez któréj wieśniak nie przeda nigdy, a gdy go kupujący odmówi, targ nawet zrywa.
Ku południowi coraz zgiełk się powiększa, ze wszystkich stron słychać żywe rozmowy i najrozmaitsze odgłosy. Tam wół ryczy, tu koń rży i wierzga w bok przechodzącym, piszczą wieprze poprzywiązywane na wozach rzucając się, a wielka liczba kóz, które się tu dobrze płacą, łączy swój głos z tysiącem innych, w których jednak głos pana świata — człowieka, zawsze prawie górę trzyma. Trudno jest odmalować rozmaitość postaci, głosów, rozmów, charakterów, fizyonomij, ubiorów, jaka się tu ściska i kręci. Żydzi z bezmianami na plecach, jak z bronią swoją, włóczą się za lnem, grzybami i woskiem; poleszucy w białych sukmanach z pasami czerwonemi lub z czarnéj skóry, z kalitką, krzesiwem, papużą tytuniu i nieodstępną fajką w zębach, kopcącą co chwila i piliponi w wysokich kapeluszach i ogromnych butach, wzrostem i strojem w tłumie widoczni, żydówki brudne, odarte i chciwe, kobiety poleskie w chustkach z uśmiechem na ustach a kurami na ręku, holenderki w dziwacznych płaszczykach z paskowatych kolorowych spodnic; holendrzy ze swoją rodzimą fizyonomią, cyganie z czarnemi rozczochranemi włosami i t. d. Nareszcie nieocenione figury panów ekonomów w czapkach uszatych, w surdutach szarych, z kijami w ręku, z pogardliwą miną. A wszystko to w niepojętym ruchu i ożywieniu wszystkich części ciała; zacząwszy od pierników i obwarzanków, aż do wołów i koni wszystko się porusza i żyje. Wszędzie brzęczą piéniądze, na twarzach pali się chęć zysku, nadzieja, lub zaspokojona radość.
Pod namiotem nad powózkami zaimprowizowanym wśród rynku, ruski kupiec z Łucka rozwiesza swoje kolorowe towary, zdaleka mile jaśniejące oczom poleszanek. Tu ciśnie się ciekawie i chciwie pożerając oczyma chustki i perkale, żeńska połowa jarmarku, rozwiązuje starannie węzełki dla kupienia niedrogiego stroju ceną kilku kur, lub staréj faworyty kozy, którą już żydek przemyślny zarznął wśród rynku.
Obok przemyślne żydki w kramikach siedząc nie odurzeni natłokiem osób, wrzawą i krzykiem, wszystkich wołają, nęcą, proszą, ciągną do siebie, kłócą się, targują, biją nawet i razem zdają jeszcze resztę, uważając, żeby jak najgładsze oddawać złotówki — z zadziwiającą przytomnością wszechstronną i talentem nieocenionym. Między wielomównym żydem a cichym kupcem ruskim, waha się żeńska połowa; bo żyd ma swoje przyciągnienia sposoby, zna serce ludzkie tradycyonalnie, uczył się go razem z talmudem od ojca, wié szerokie drogi i kręte ścieżki, któremi do niego wejść można, ma tysiąc środków na pokonanie ludzi tak bezbronnych, gdy im chodzi o zrobienie przyjemności sobie. Przyciągając do kupna, łechce próżność, wabi oczy, pociąga serce i durzy głowę nieboraka. Nie jeden sam nie wié dlaczego i na co kupuje, a nie umié się oprzéć urokowi żydowskich zachęceń.
— Nu! czy to ty zginiesz, jak kupisz! aj wéj! tak mała rzecz! Tu wasza ekonomowa kupowała ten sam cyc i drożéj zapłaciła, a ja wam taniéj oddam po znajomości. Bodajbym zginął, kiedy nie na stratę. Ale to reszta. Albo to ty nie możesz tego miéć co ekonomowa? a wéj! a ty siebie nie poznasz, jak się ubierzesz? Nu! nu, bierz, już ja odmierzył, na, masz!
— Kiedy nie ma pieniędzy.
— Jak to nie ma? to może ty co masz na przedaż, czy to ty nic nie przedał? i t. d. A podusznego przysięgli poczekają, ty jeszcze zbierzesz, a wéj!
Nieco daléj kupa sukman, świtek, burek, płaszczów, przy wielkiéj skrzyni leżąca otoczona jest gromadą kupujących, którzy się dziwią sobie ubrawszy się, i uśmiéchają na zwodnicze pochwały przedającego.
— A! a! ty inszy człowiek! to ty dom kupujesz nie suknią, a jaka ciepłość, a jaka to moc, a wéj! Nu, co ty targujesz, ja tylko dla ciebie za tę cenę przedaję. Ty stary znajomy! nu, nu, bierz a płać!
Trochę daléj znowu, stoi wóz z kożuchami, gdzie podobna powtarza się scena. Za nim drugi, nad którym wytknięto wysoką tyczkę z parą butów; ten jest sklepem naprędce urządzonym rozmaitego obuwia, gdzie bogatsi poleszucy długie czarne, za kolana zachodzące buty kupują.
Tuż druga tyczka nad wozem wywieszona wysoko z roztrzepaną papużą tytuniu wabi wieśniaków do ulubionego im przysmaku.
Wielki sklep czapek rozmaitych, rozwieszony na ścianie karczmy, zachwyca chłopów, otwierających przed nim gęby. Stoją przed nim w swoich obdartych białych czapeczkach sukiennych lub wyszarzanych barankowych, pretendenci do nowych probują, patrzą, zaglądają; uśmiechają się, naradzają, a kupiwszy wreszcie odchodzą, ciesząc się, poprawując i oglądając się, czy cały jarmark patrzy na ich nową czapkę. To tak samo jak w Warszawie.
Daléj jeszcze w szynku dymią się ogniska, koło których jesienném zimnem skosniałe ręce grzeją poleszuki i fajeczki swoje zapalają i garnki przystawują, śpiewając wesoło. Poleszuk bowiem gdziekolwiek stanie, cokolwiek robi, tak lubi ogień i dym, że w lipcu nawet zapala ognisko przez nałóg, a razem dla ulubionéj swojéj fajki, która mu ciągle gaśnie. Pod ściśnionemi w rynku wozami, leżą długie trąby drewniane osikowe, których przeznaczenia trudno obcemu na piérwszy rzut oka odgadnąć. Są to dymniki czyli kominy chat poleskich, które pijani śmiejąc się armatami nazywają. W wozach same gospodynie na workach siedząc, czekają kupców, a gospodarze najczęściéj w karczmie siedzą lub za pokupką się włóczą. Nie małym towarem są tu koła obodne, łyka na postoły, łapcie czyli kurpie, które pękami powiązane wiszą na wozach.
U płotów stoi większa część wołów przeznaczonych na przedaż, żując chciwie zarzuconą im garść słomy; koło nich kręcą się żydki i panowie wolarze. Droga idąca od młynka do klasztoru zowie się uliczką końską, przez nią nieustannie chłopi ze swojemi chmyzami, ekonomowie z odpasionemi kalekami, żydzi z wypracowanemi szkapami przejeżdżają się klaskając z bicza. Kiedy niekiedy targ ich zatrzymuje, znawca opatruje, maca gruczołków pod gardłem, ogląda nogi, zęby, uśmiecha się i targuje.
A w targu jest sztuka i wielka sztuka. Kto nie umié kupować, ten i przepłaciwszy nie kupi, trzeba miéć doświadczenie i zimną krew kupca z profesyi, żeby dobrze kupić, a nadewszystko potrzeba cierpliwości. Nawet strój właściwy przykłada się do dobrego kupna, bo kupiec powinien być dosyć obszarpany, w baraniéj czapce, z kijem w ręku i minę mieć zbiednioną. Zwyczajny targ od trzeciéj części ceny się zaczyna i zarywa na kłótnią, która powoli potém się uśmierza, aż do ugody przyjdzie!
Ku południu zwiększa się liczba ichmościów, którzy z fajkami w ustach, z laskami w ręku, najpoważniejszą część jarmarku stanowią, pań także i panienek kapeluszowo-szlafrokowych, które się niespokojnie oglądają, czy kto młody przystojny na nie nie patrzy. Niektóre fizyonomie dobrze dokonana przedaż ożywia, inne dobre kupno, inne jeszcze dobry trunek, smutnie tylko ziewają ci, którym na wyjezdném z domu stara baba z próżném wiadrem przeszła drogę, i którzy dlatego nic zrobić na jarmarku nie mogli.
Na końskiéj uliczce koło wołów, ku wieczorowi dopiéro brzęczą pieniądze, bo każdy kupujący w nadziei, że przedający spuści z ceny, czeka z kupnem do wieczora. Wieczorem obraz jarmarku całkiem się odmienia.
Jak wszystko, co się kończy, jak bal, gdy świéce gasną, jak gra, gdy stolik odstawują, jak wszelki szał, gdy po nim tylko usta spalone zostaną, tak i jarmark smutny jest przy końcu. Niestety! wszystko się kończyć musi.
Tam pijani pokrwawieni trochę, lub tylko pobłoceni taczają się z babami, za ręce trzymając i śpiewając chrypliwie, powoli i cicho. Żydzi śpiesznie pakują resztę towarów, zmiérzch pada. W karczmie rozbite kieliszki i szklanki, pobluzgane stoły; błota pełno, pijacy śpią pod ławami. Na rynku drzémią przygasłe ogniska, walają się szczątki jadła, stare łapcie i szmaty, tam i owdzie krew zabitych baranów psy liżą spokojnie. Koło płotów znać po śladach woły, których już nie ma, kołki z nich powyrywane, gdzieniegdzie wytratowana ziemia, tam coś rozsypanego, tam rozlanego. Po drodze wozy różnie sprzężone końmi, wołami, wracają. Wszyscy weseli, bo wszyscy prawie pijani prócz żydów. Cygan z żoną i synową, czarny, zasmolony, odarty, któremu koszula przez kożuch z boku wygląda, gada jeszcze w kącie z chłopem, tajemnie i pocichu. Ten czapkę nową nasunąwszy na uszy, z fajką zagasłą w zębach, z krzesiwem w ręku, które z kalitki dobył, krzesze ogień po palcach i skrzesać nie może. Dwie cyganki z czarnemi włosami, a białemi zębami otaczają go ze dwóch stron i gładząc pod brodę starają się przekonać.
Wszystko się pakuje, wyjeżdża i śpieszy do domu, przed chatami mieszczan żegnają się z niemi ich krewni, powinowaci, kumy, swaty i znajomi, ze wsi sąsiednich, całują się i rozchodzą. Ta scena jest najczystsza i najczulsza ze wszystkich obrazów jarmarkowych.
— Dziękujem za wszystko — wołają odchodząc.
— Wybaczajcie — odpowiadają gospodarze.
Dobrze wybaczyć najadłszy się! — Jest-to dosłowna forma dowcipnéj odpowiedzi, którą sto razy śmiechem naiwnym i prostym przyjmują i zawsze jak gdyby nową. Poczém gospodarze ukłony jeszcze z daleka przesyłając, wracają do chaty. A może ciekawi jesteście jak siedziba poleszuka zamożnego wygląda?
Podwórko otoczone jest chléwkami różnego kształtu i wielkości, błotniste, ścieżką wydeptaną przedzielone, prowadzącą do sieni, w których duży wieprz karmny poufale chodzi i mruczy, znając, że jest faworytem domu. Kilka kur sadowi się na belce do snu i trzepiocze układając skrzydła.
Przez wysoki próg wchodzi się do białéj izby, izby paradnéj, gdzie jest piec, na którego przodzie palą się skałki smolne, koło pieca ława, w głębi poczęte krośna, kołyska dziecka i stół także otoczony ławami. Ściany dokoła opasują ławy. Ku drzwiom stoi ceber, rażka, garnki na półkach i kwarta stara. W głębi, w kątku pod obrazem dzieża chlebna szanowna, poważne zajmuje miejsce pod opieką błyszczącéj N. Panny roztaczającéj nad nią swój płaszcz gwiaździsty.
Nade drzwiami i oknami krzyże i symboliczne słowiańskie charaktery wejścia wszelkiemu złemu bronią, wycięte pobożną ręką dziaka, który dla wiecznéj pamiątki dodał na średniéj belce rok 1790.
Próżnoby tu kto szukał śladu podłogi, nie ma jéj, tylko ubita ziemia. Okna maleńkie, w części z okrągłych szybek złożone, a przemyślny gospodarz ściany swoje czysto wybielone, glinką żółtą do połowy od spodu, żeby mu nowéj świty nie bieliły, pociągnął.
Na ławie pod piecem siedzi stara kobieta z fajeczką w zębach, z oczyma wlepionemi w garnki, koło drzwi szczepie drewka wysoki parobek z fajką także, młoda kobieta kołysze dziecko, drzémie i śpiéwa.
Takie jest wnętrze chaty Janowskiéj.
Tymczasem na drodze wiodącéj ku młynkowi, rozmijają się bryczki, wózki, konni i wszystko opuszcza miejsce jarmarku, na cały rok puste znowu jak przedtém, aż do św. Szymona i Judy.

1839.





Ossowa Felińskiego.


Przebywszy długie i szerokie lasy, trochę piasku, trochę biota, napatrzywszy się sosen, któremi się tak brzydzę jak czerotem i piaskiem, zbliżałem się wreszcie do Ossowéj. Po drodze mijałem Stepanhorod, osadę wśród najdzikszego Polesia leżącą, prawdziwie nie piękną, lub tak przynajmniéj dziwnie piękną, że jéj wdzięku dopatrzyć się trudno, cały bowiem ten obraz składa się tylko z głównych pierwiastków piasku, błota i sosen. Z tego materyału żaden jeniusz w świecie, nic prócz pustyni nie utworzy. Ożyw ją, czém chcesz, budowami, ludźmi, zwierzęty, będzie to zawsze smutna tylko pustynia. Ale daj mi brzozy, dęby, doliny, wzgórza, staw lub rzeczułkę czystą; choćby tam ludzi, choćby tam muchy nie było, już to pustynia nie będzie. Na nieszczęście w głuchém Polesiu rzadko ujrzéć innego składu obraz, wszędzie piasek, błoto i sosny zajmują na przemian przestrzenie i szpecą.
Często dzień cały, podróżny nie ma gdzie okiem spocząć na czém weselszém. To czyni podróż niektóremi stronami Polesia bardzo nudną. Spojrzysz w dół, pod twemi nogami obsuwa się piasek żółty, nagi, nie pokryty żadną roślinką, posypany tylko zwierzchu żółtemi igłami i szyszkami sosen. Przed tobą wyciągają się długie groble i tak zwane nakoty, a po obu ich stronach kępiaste puste błoto, na którém stożyska lub stogi pojedyńczo stoją i trawa gruba, szorstka kołysze się powoli od wiatru. Gdzieniegdzie przez rów pluszcze się wąż lub piskorz, a nad nim ulatuje sroka, wrona, krzykliwy bekas lub żałobliwie piszcząca czajka. Sosny, które otaczają błoto, nie są to owe piękne drzewa proste, bez gałęzi od spodu, z wierzchu uwieńczone koroną gęsto splecionych gałęzi; lecz krzywe, chore, mdłe; najczęściéj podsmalone pożarem od spodu, pół-czarne, pół-bladozielone, wynędzniałe jak ludzie na złym karmie i w złéj doli. Zważcie tedy, czy te strony Polesia, w których pejzaż składa się z tych tylko jednostajnych pierwiastków, mogą być piękne? Lecz razem nie myślcie, żeby całe Polesie takiém było. Są w niém i bardzo piękne miejsca; pierwsza Ossowa, do któréj już jedziem, wcale jest niepodobna do poprzedzającego opisu okolic Stepanhoroda.
Dla profanów, którzy lubéj Ossowéj znać wewnątrz i kochać nie mogą, jak ja ją kocham dla jéj mieszkańców, muszę powiedziéć, aby wzbudzić zajęcie, że była dawniéj własnością Aloizego Felińskiego, autora Barbary. Stoi tu jeszcze jego domek i jest jego pokoik, w którym swoje arcydzieło urodził.
Ossowa położona jest piękniéj nad inne okolice poleskie; dwór stoi na wzgórku nad przepływającą w dolinie rzeczką Bereżanką, nad którą rozrzucone są stare olchy. Nalewo gaj z dębów, klonów i lip starych cudnie zasłania niemiły widok na sosnowe lasy. Naprawo wieś się długo rozciąga aż do młyna i stawu, wśród któréj stara cerkiewka ocieniona drzewami się wychyla. Wszystko to opiéra się na tle oddaloném lasów. W tyle domu widać także wśród trzebieży wieś Kidry, wzgórza, laski, pola, a wreszcie las, opasujący każdy widok poleski.
Któż nie słyszał o Felińskim, kto nie czytał jego patetycznéj Barbary, jego gładkich, bo niestety, gładkich tylko gładkiego Delila przekładów? Ale mało kto zna jego życie i jego Ossowę. Wybór Delila i Alfierego dość charakterystycznie pokazuje smak jego i teoryą literacką. Feliński nie był to jeniusz, ani nawet wielki poeta, ale w wysokim stopniu odgadł i wyuczył się mechanizmu języka, miał wielką wprawę we władaniu nim i wiele cierpliwości w odrabianiu i szlifowaniu swoich robót. Zbyt zimny na poetę, nawet w swojéj oryginalnéj Barbarze, jakże jest przejęty manierą Alfierego, jak mało dał jéj ruchu, a jak wiele słów!
W jego gabinecie, nad kominem jest jakby wydarty ze stereotypowéj edycyi Didota portret czyli biust uwieńczony, a raczéj tłusta karykatura Wirgiliusza. Pokój ten, w którym pracował, ma jedno okno, drzwi szklane na ogród, jest zimny, długi i smutny, trochę go tylko ożywia kominek.
Feliński dostał Ossowę w spadku, miał na niéj nadzieję wielkich spekulacyj. Położona w ogromnych lasach, naówczas jeszcze nie tkniętych, które większą część dwóchset kilkudziesiąt włók obszerności majątku tego zajmowały, — zdawała mu się nie bez przyczyny zdatną do zasilenia długiego handlu drzewnego, który w owym czasie właśnie się ożywiał. Jakoż zaniedbawszy zwyczajne gospodarstwo, wziął się Feliński szczerze do wyrabiania lasu, balów, klepki, potażu, najmował ludzi, kupował charcz, zaciągnął długi, a że wszystkiemu chciał sam podołać razem, i pisał Barbarę, ciął las, robił klepkę i tłómaczył Delila, nie bardzo dobrze poszły spekulacye. Dodajmy do tego, że zły obrót użytych do przedaży komisantów, złe lata, słowem fatum zrządziło, że kilkakrotne, kilkoletnie próby, nic mu prócz coraz rzeczywistszych strat nie przyniosły. Zrażony naówczas, porzuciwszy spekulatorstwo, przyjąć musiał posadę naukową w Liceum Krzemienieckiém, daleko dla niego korzystniejszą od wyrabiania lasu. Feliński miał syna, ale ten kąpiąc się w rzece utonął, miał dwóch braci i familia jego żyje jeszcze.
Dowiedziawszy się niektórych szczegółów jego życia, ze smutkiem myślałem o nim. Był on lubiony w sąsiedztwie, które bardzo umiało cenić jego talenta, litując się jak nad słabością, nad szczególną manią spekulacyi, któréj złe skutki przewidywali wszyscy. Nieszczęściem, jeden talent zawsze prawie daje człowiekowi mniemanie, że może być zdatnym do wszystkiego, gdy tymczasem nic prawdziwszego nad to, że podział talentów prowadzi za sobą podział pracy. Niezmiernie mało jest ludzi, których można uważać za zdatnych do wszystkiego; — a i ci, albo w czémś jedném są najznamienitsi, albo we wszystkiém, co czynią, znośnie tylko mierni. Nie pojmujem, jak Feliński spodziéwał się pogodzić skutecznie zatrudnienia spekulatora i poety; — te dwa stany umysłu tak sobie przeciwne jak dwa bieguny. Spekulacye zostawione są tym ludziom z nizkiém czołem, o świecących oczach, o chudéj twarzy i skrzywioném ciele, którzy do niczego więcéj za to nie są zdatni, prócz do robienia pieniędzy. Tacy ludzie są czasem potrzebni raz w kilkaset lat na podkrzepienie upadającéj fortuny lub wzniesienie jakiéj nieznanéj familii, mającéj zająć miejsce innéj znikłéj. Lecz poeta mógłżeby kiedy zniżyć się aż do spekulacyi, aż do drobnostkowych rachub zysku, którym poddać się tylko może głowa, rozum i oczy takie, dla których świat cały i niebo zakryte są holenderskim dukatem.
Spójrzcie na tych co się dorobili lub dorabiają majątku — któż oni są? pewnie nie poeci. W ich żyłach płynie krew zimna, skrzepła, gęsta, serce bije powoli, oczy się tylko i to czasem iskrzą. W ich przodkach naliczysz dawnych przerodzonych wychodźców Judei, szczątki krwi giermańskiéj, kroplę wędrowną z żył John Bulla, lub gałąź szczepu włoskiego skarlałego od lat kilkuset. Spekulator żyje w pieniądzu, jego oko widzi grosz pod ziemią, w wodzie, w drzewie, w niebie i na każdém miejscu, widzi go we krwi własnych dzieci, w uśmiechu własnéj żony; gdyby mógł go z siebie wyciągnąć dla siebie, samby wlazł w alembik. I takim to się udaje; przytomność umysłu zwróconego przez całe życie w jeden punkt, wprawa, szalbierstwo, instynkt, wszystko im pomaga. Ale człowiek prosty, poczciwy, człowiek poeta jeszcze! bardziéj niż kto inny nie wyjdzie na spekulacyach, chyba osobliwszym przypadkiem. Jeśli sobie przyswoi za prawą rękę spekulatora jakiego, spekulator go odrze, oszuka, ukłoni się i pójdzie. Biédny Feliński!
Jeśli w jego dziełach, niezbyt popularnych, nie ma on dość upowszechnionéj pamięci u świata, została przynajmniéj po nim językowi w puściźnie jota, którą on wskrzesił, za którą krzyczano na niego w niebogłosy, którą nareszcie przyjęto powszechnie. Zdaje mi się, że piérwszy Tygodnik Warszawski ośmielił się jéj użyć; — a z jakąż zgrozą patrzała Warszawa, sarkało Wilno, na ten ogon! Wydobyto zapylone biblie XVI wieku szukając tam joty, zapisano tyle papieru; zmarnowano tyle czasu, a nakoniec przyjęto. Czy nie lepiéj było zacząć od tego, na czém miano skończyć? Prawda, że wszystko na świecie, nim wejdzie w upowszechnienie, musi przychodzić krwawo jak ta jota, bo człek jest schylony pod panowaniem nałogu, pod ciężarem przesądu, pod brzemieniem uporu, a to wszystko czas tylko leczy.
Kilka listów Felińskiego, które mi się zdarzyło czytać, okazywać się zdają wielką żywość charakteru, pisane prędko, wprawnie, niedbale, płynęły jak myśl. Znać w nich człowieka, który się śpieszy i ceni swój czas. Wielkie litery, ręka wprawna, frazesa pospolite, ale żywe. Jest w nich wesołość i życie, — łatwo uwierzyć tym, którzy powiadają znając go, iż był żywy, wesół, poruszający łatwo towarzystwo, czuły i dość wielomówny.
W listach, których wyjątki dała nam panna Tańska, często o swojéj Ossowie wspomina, i o projektach, jakie miał na nią, wynurza się nawet z upodobaniem, jakie miał dla niéj[17].
W r. 1796 tak pisze o niéj: „Oprócz tego wypuszcza mi matka i nieintratną wioseczkę w Polesiu Ossowę, z któréj ja jednak bardzo kontent jestem. Będę w niéj gospodarował á la dziedzic, to jest mając wzgląd nadal i spodziéwam się znaléźć tam dość zatrudnienia przyjemnego i nieprzyjemnego, dosyć wygody i zupełną spokojność. Tak dzieląc mój czas na mieszkanie w Klepaczach, w Ossowie i w Wojutynie, na przejażdżki czasem do Lwowa, do Zasławia, nie rozumiem, żebym się nudził, a jeśli się to zdarzy, to będzie moja wina“.
Tegoż roku w grudniu tak swoję Ossowę opisywał: „Postawiłem tego lata domek tu w Ossowie, i mam już jeden pokoik skończony, w którym mieszkam. Domek nie tak wielki jak w Wojutynie, ale zdaje mi się, że wygodniejszy, może dlatego, że go sam stawiałem. Chcę na nim napisać, co Ariost napisał na swoim: Parva sed apta mihi, sed nulli obnoxia, sed non sordida; ale nie śmiem dodawać: parta meo sit tamen sera domus, bo mi matka na niego daje pieniędzy.
„Z Klepacz niewiele jeszcze uzbierałem, bo choć mam dosyć zboża, ale teraz nie płaci, a Ossowa wiész, że nie bardzo intratna. Pisząc ci tak wiele o téj Ossowie, która podobno ma odtąd zostać moją wsią rezydencyonalną, kiedy mam w niéj domek, ogródek i książki, muszę ci dać o niéj jakieżkolwiek wyobrażenie. Jest to wioseczka mająca tylko ośm dusz męskich[18], ma rzeczki, gaiki i wiele położeń romansowych, ale chleba dosyć mało, leży o dwie mile od Dąbrowicy, miasteczka położonego nad Horyniem“.
W r. 1800 już pokończył był ulepszenia w Ossowie i tak o niej pisał: „Wioseczkę dziedziczną Ossowę, na którą mam dymisyą od matki, oporządzam, jak mogę. Skończyłem domek, założyłem ogródek, poprzyrabiałem łanów; pobiłem rowy w miejscach mokrych, poprostowałem drogi i w przeszłym roku odgraniczyłem się i okopczyłem, skończywszy szczęśliwie sprawę w trybunale graniczną, przez lat kilkanaście od mego ojca popieraną. To jest wszystko dobrze“.
Prawda, że dobrze, bo Feliński na wioseczkę, która w r. 1796 miała ośm dusz męskich, dostał powierzchni ziemi dwieście kilkadziesiąt włók, w większéj części pod najpiękniejszym lasem towarnym. W roku 1805 otworzyły się projekta handlowe. „Téj jesieni — pisze — skończyłem dział z bracią (miał ich dwóch). Na mnie wypadła Ossowa. Mam tedy teraz dwa dziedzictwa o trzydzieści mil od siebie odległe i Ossowę i część Wołosowa (po żonie); wypada więc jedno przedać albo puścić dzierżawą. Tak wypadnie zapewne, że będziemy mieszkać w Ossowie, gdzie już przywykłem i trochę udoskonaliłem. Potém, że lepsza wioska odrębna i spokojna, niż część we wsi z sąsiadami. Będę téż miał fabryczkę balów i klepek, które tam popłacają. Może dla ich przedania pojadę do Gdańska i wstąpię do was“.
W r. 1809 w marcu przyjmował w Ossowie Feliński autora Ludgardy, Ks. Antonowicza i hrabię Tarnowskiego. Tak czas jego w pracy podwójnéj, korespondencyi i zajęciu ciągłém, upływał. W roku 1811 posłał Feliński Barbarę napisaną w Ossowie, w pokoiku swoim, przyjaciołom i wyprawił ją stąd na świat.
W r. 1814 puścił Ossowę Józefowi Stachowskiemu, późniejszemu jéj nabywcy, w posesyą, — lecz nie bez żalu, który w liście jego w grudniu z Ossowéj jeszcze pisanym wydaje się: — „Interesa, po śmierci stryja i brata mojéj żony na mnie spadłe, przymuszają mnie opuścić na czas jakiś Ossowę. Zadzierżawiłem ją na trzy lata, a sam z familią przenoszę się do drugiego małego dziedzictwa o dwie mile od Żytomierza. Żegnając to lube miejsce, ten ogród, który sam zaszczepiłem, ten dom, który zbudowałem i gdziem lat ośmnaście przyjemnie spędził, żegnając moich szczęśliwych sąsiadów, żegnam i ciebie“.
W r. 1817 już Ossowa była sprzedana: „Przedałem — pisze — Ossowę dla spłacenia posagu siostrom i dla uniknienia szkód nieuchronnych, jakich przez zadzierżawienie albo przez odległe gospodarstwo ciągle doznawałem“. Niestety! straty te winien był Feliński swoim nieszczęsnym widokom handlowym, które go w długi wpędziły. Otóż i cała historya Ossowéj Felińskiego.
Znajomi Felińskiego żyją tu jeszcze i mile go wspominają. Powiadają, że miał coś w sobie okazującego wyższość umysłową, jaka tylko ludziom niepospolitym jest dana. Swoje poezye niegodziwie czytał. Mówią, że gdy swoję Barbarę przed starą matką deklamował, téj ku końcowi tak się żal losu młodéj królowéj zrobiło, że zaczęła go najmocniéj prosić, aby inny, szczęśliwszy jéj dał koniec. „Wszak to od ciebie zależy — rzekła — zróbże ją szczęśliwą!“
Co za naiwny dowód czucia i przejęcia się stworzonym przez poetę światem! Feliński czytywał zwykle wieczorami swojéj staréj matce książki pospolicie francuskie, a że staruszka nie umiała tego języka, z największą cierpliwością czytając tłomaczył. To dowodzi, jak patryarchalnie był do niéj przywiązany.

1839.





Osada Sérnicka.


.... Ku wieczorowi się miało, gdym przybył do miejsca osobliwego, które wam tu opisywać będę; a wieczór dnia siódmego kwietnia był już niby wiosennym. Niby, bo jeszcze ledwie niektóre wierzb gatunki puściły kotki, na polach ledwie gdzieniegdzie drobne listki zieleniéć zaczynały, trawa brzegiem wód puszczała, a bydło, wyzwolone na paszę, szukało z trudnością większych nieco liści, aby je wargami zająć mogło. Kozy ogryzały gałązki, muflony wszelakiéj barwy: białe, srokate, rude, czarne, plamiste, po kolana w wodzie zajadały smaczno paszę, któraby nasze drogie merynosy potruła. Dojeżdżaliśmy groblą, potém częścią wsi pana Skirmunta do osady sérnickiéj szlachty, którą chociaż już przedtém widziałem, nigdy mi się jednak tak dziwnie oryginalną nie wydała jak teraz. Leży ona wśród błot pińskich nad rzeczką Stublem, latem tak wysychającą, że ją kury przejść mogą, lecz na wiosnę niosącą obijaniki, a nawet barki na sobie.
Osada ta licząca do 240 dymów szlachty zatrudniającéj się rolnictwem, najmem do robót gospodarskich i t. d., siedzi u samego brzegu rzeczki. Wioska pana Skirmunta za mostem; przedzielona od niéj rzeką, jest porządnie pod sznur zbudowana, a nawet nieco wykwintnie; — osada zaś szlachecka nie ma prawie ulic, każdy w niéj mieszka i buduje się, gdzie chce, na swoim zagonie, każda obórka w inną się stronę obraca, każdy dom gdzieindziéj patrzy, każdy dziedziniec w inny bok się otwiéra, prawdziwy obraz nieładu i swobody szlacheckiéj. Wśród tego kafarnaum budowli, włóczą się postaci podobne wieśniakom z ubioru, a czasem i twarzy, kobiety bose, żółte, chude, dzieci pół nagie — to są wszystko panowie szlachta!
Tam i sam wyglądają z pomiędzy chat karczmy, a naprzód dwie najsławniejsze: Łachmana i Chiela, inne walą się ze starości lub ciężko na podporach jak na kulach stoją. Te karczmy są tu dla szlachty, czém dawniéj były w miastach Ratusze i Rady, a arędarze mogą się nazwać wielkorządcami téj osady, bo bez nich nic się nie dzieje.
Kiedyśmy przybywszy potrzebowali nająć czółno, żeby nas stąd daléj przeniosło na Styr, radziłem śpiesznie z tém żądaniem udać się do szlachty, ale mój towarzysz podróży, znający miejscowość, odpowiedział mi:
— Szlachta sama nie najmuje czółen swoich i siebie bez arędarza wszechwładnącego Łachmana. On ich godzi, kłóci, najmuje i połowę najmu sobie bierze. Żaden szlachcic nie ma obijanika, a gdyby go miał, żydzi, którzy przy sobie utrzymują monopolium żeglugi, zaraz-by go odkupili. Żyd tutaj jest-to osoba wszystko mogąca, wszystko znacząca, a panowie szlachta, mimo całéj swéj dumy, słuchają go jak pana. Łachman każe iść, idą, każe nie iść, nie pójdą, swata ich, żeni — godzi, kłóci, bogaci i obdziéra — słowem jego to kraj i zawojowana prowincya, on z téj strony Stubla, z drugiéj pan Skirmunt, jednakowo panują!
Ruszyłem ramionami, myśląc o władzy, jaką oni ruchliwym umysłem, kwaterką i pochlebstwem wyrobić sobie umieją. Tymczasem, z łaski i namowy pana Łachmana, ruszyła szlachta, napiwszy się wódki, gotować nam czółno, z którego wylewano wodę, zaściełano słomą i wiszarem we środku. Reszta próżnujących a ciekawych otaczała nas, prowadząc żywą rozmowę.
Na samym przedzie kolumny, stał pan Hor..., mający, jak było widać, reputacyą dowcipu i rozumu; nieco podpiły i bardzo wesoły. Jego oczki świécące i zęby ciągle wystawione na jaw, dowodziły, że humoru nie brak mu było. Cały w konceptach, śpieszył się z gadaniem, chcąc jak widać wysypać przed nami wszystko, co miał w głowie.
— Wszystko prędko będzie; niech się panowie obywatele nie turbują. Szlachta sérnicka nie odmówi przysługi dla swojego sąsiada. Żwawo, chłopcze — zawołał na wylewającego wodę z czółna. To dobry chłopiec — obrócił się do nas — o, będziecie z niego panowie obywatele kontenci — to krew moja! to krew moja, a familia Hor... nie zawodzi.
Uśmiéchnąłem się na te słowa, które mi przypomniały słyszane niedawno od jednego wołyńskiego magnata, z równą dumą jak z ust sérnickiego szlachcica wyszłe — podobne wyrazy zupełnie jednéj myśli z temi.
Potém pan Hor... ciekawy o mnie, kto jestem, bo mnie nigdy nie widział, póty chodził, póki się nie dowiedział nazwiska i znajomości nie zabrał. Nareszcie przymówił się niezgrabnie do garstki tureckiego tytuniu i zaczął narzekać na zerwaną groblę na części gościńca pocztowego należącéj do Sérnik pod Lubiaziem.
— Ach, panie, co za czasy! co za czasy! kiedyś to i ja tamtędy wodziłem pana gienerała Beningsena, a nie kazali grobli reperować choć dla tak wielkiéj figury; tylko kołkami wytknięta była droga. Między niemi trzeba było jechać, a krok w bok to i zginiesz. No — a ja przeprowadził.
Potém poprawiwszy pasa, utarłszy nosa po szlachecku, tak daléj prowadził, nie mogąc zamilknąć:
— Niéma czém panów obywateli przyjąć szlachta sérnicka, dla panów obywateli to wiele potrzeba.
— Ot — odezwaliśmy się — dobrém sercem i gawędką przyjmujesz.
— A może — odezwał się drugi z tylu — panów to gadanie napiłych obraża.
— Bynajmniéj, owszem bawi.
— Nie — nie może obrażać!
— I pewno nie — zawołał Hor... — czemuby obrażać miało? Szlachcic na zagrodzie — równy wojewodzie, mosanie. Szlachcic w łapciach a człowiek! (co do słowa).
Mój towarzysz chcąc zażartować, odezwał się:
— Ależ żartujesz, panie Hor..., że nie masz czém przyjąć, macie takie piękne szlachcianki.
— O! o! o! co tego to niéma! dalbóg niéma; o nie! — rzekł nadstawując się dumnie, a reszta szlachty potakując rozśmiała się.
— Waść się śmiejesz — odparł Hor... do jednego, który miał dwie łysiny z dwóch stron nieogolonéj brody — aleć to wiadomo, choćby WPana żonka była jak ładna!... kiedy Sampana, to jéj niéma dla nikogo.
Wszyscy kiwnęli głowami, pan Hor... się uśmiéchnął i napędzał do gotowania czółna.
Gdyśmy tak rozprawiali, przyrządzono do drogi obijanik i żegnając szlachtę siedliśmy do niego.
Powoli odbito od brzegu. Mijając chaty szlacheckie i karczmy nadbrzeżne, płynęliśmy Stubłem ku Styrowi, a na brzegu widzieliśmy jeszcze stojącą szlachtę nad wielką barką naładowaną garnkami.
Myślałem wtedy o téj dziwnéj osadzie, o jéj obyczajach i życiu tak nędzném, które łatwo poznać z samego ich ubrania. Najbogatsi Machnowicze, z których jeden piastował dostojny urząd kluczwójta, a spadek po nim nie dawno żwawe obudził spory, reszta, mnogie rodziny Sérnickich, Poluchowiczów, Dubinów, Szołomyckich, Szuszków, Boryczewskicb, Kudernickich i t. d:, żyją ze swoich zagonów, z najmu na czółna, do kośby i żniwa w okolicy. Przy całém tém ubóstwie jest w nich jednakże rodzaj dumy, który ich od chłopów odróżnia. Krój nawet ubioru mają odmienny. Wprawdzie siermięgi sérnickich są biało jak u chłopów, ale mają niby kształt kapot, kołnierze małe innym krojem, pasy nie czerwone, ale czarne, na nogach łapcie takież, jak noszą wieśniacy, lecz przy nich często rzemyki zastępują sznury. Szlachcianki chyba w wielkie święta gorset i trzewiki kładą, i to nie wszystkie, zresztą ich ubiór niczém od chłopianek się nie różni.
Charakter płci obojéj, a nawet rysy twarzy znamionują ich i oddzielają, niektórych miny poważne, włosy siwe i bez kołtuna, prześliczne łysiny, z pod których wygląda guz dumy bardzo wyraźny, jak-em to miał zręczność na głowie jednego z Machnowiczów opatrzyć.
Wszyscy są dziś wyznania greckiego; zabobony ich wspólne z chłopami, o których ocierając się, mimo dumy wrodzonéj, przejąć musieli od nich wiele mniemań i zwyczajów. Słyszałem, jak jeden z wiozących nas Hor..., rozpowiadał o młodym chłopcu, po którym właśnie dzwoniono w cerkwi, a dźwięk ten, towarzyszący powieści, miał w sobie coś nadzwyczaj poetycznego — bo i księżyc świecił i wody szumiały i dzwon pogrzebny zwolna się odzywał. — Ten chłopiec — mówił — swatał się do jednéj szlachcianki, i jakoś się sobie nie podobali, on wkrótce zachorzał i zaraz umarł z tego.
Stary, łysy Machnowicz rozśmiał się i rzekł:
— Zabobony!
Szlachta mówi językiem ruskim chłopów wołyńskich, mieszając weń słowa polskie, a czasem i przysłowie stare, zabytek ich pochodzenia i ślad cywilizacyi. Ich spory i kłótnie zażarte są także piętnem właściwém, dowodzącém pochodzenia; zachowali w nich upór i zajadłość taką, że czasem zabicie kaczki lub kury bywa przyczyną niewygasłéj kłótni między familiami całemi.
Gdyśmy się coraz, płynąc, oddalali od Sérnik, prowadził nas bieg wody między zrzadka stojące po brzegach krzaki karłowate olszyny. Jedni z drugich śmieli się przewoźnicy, że to ich puszcza, a wskazując na pniaki stare, od których chude puszczały latorośle, wmawiali sobie dumnie:
— I to olcha, Sampanie.
— A cóż, panie Antoni, alboż nie puszcza, wszak tędy nie dawno szedł łoś od Mikołajewa.
— A tak, panie Janie, łoś!
Widok tych ludzi zajął mię i zasmucił razem. Stan ich barbarzyńskiéj ciemnoty, a przytém pomięszane jakieś wspomnienia arystokratyczne lepszego rodu; duma w każdém ruszeniu i słowie, smutno od siebie i od ubóstwa ich odbijały. Przez jakież to koleje ci ludzie doszli do takiego stanu, takiéj ślepoty!
Powieść miejscowa, nie wiem o ile prawdziwa, niesie, że sérniccy szlachta noszą jeden herb i mają go nadanym od królowéj Bony. O co chcesz spytaj u nas, o zamek, o nadanie, kościół, lud ci zawsze tę Bonę przypomni. Smutny to dowód, jak sławę często niesłusznie świat daje, jak imiona, często najmniéj pamięci godne, wyżéj siedzą od najgodniejszych wspomnienia.
Wszystko jéj teraz przyznają, czego ona nie zrobiła; królowa Bona z całego szeregu królów Polski jest niezawodnie najpopularniejszą, a tę sławę pozyskało jéj kilku zamków i kościołów budowa, i nadania prawa magdeburskiego miasteczkom, które do niéj docześnie należały.
Herbu Sérnickich nie znajdziesz w Niesieckim. Pomiędzy szlachtą mieści się i nieszlachta, wyzwoleńcy, którzy od panów uwolnieni tu zagony kupują — i takich liberowanych jest kilka familij. W okolicach Sérnik kilka jest jeszcze podobnych osad szlacheckich: że innych nie wspomnę, — Dzikowicka wśród niedostępnych błot bliżéj Pińska położona, ale zdaje się, że szlachta tamtejsza straciła więcéj charakterystycznéj dumy. Kto wié, jaki jest ich ród i pochodzenie? Jestli to tylko rozrodzona familia szlachecka, czy resztki jakiego ludu rozsypanego, przychodniego, któremu nadano swobody, jak się to często zdarzało? Zostawiamy to dalszym badaniom.

1839.





Karczmy, Żydzi, Drogi.


Powiadają, że dwie są drogi w życiu, jedna gładka i wesoła do piekła, druga ciężka i ciasna do nieba. Jeśli tak, to poleskie drogi wprost do królestwa niebieskiego prowadzić muszą, i to pewna, że tam już niejednego zaprowadzić musiały. Wystawcie sobie naprzykład drożynę wyłożoną wozami chłopskiemi, kręto, po korzeniach, wśród pni i gałęzi, lasem. Trudno się nią wykręcić, gdzieniegdzie woda powybijała doły dla tém pewniejszego wywrotu, tam i sam strumyk błędny sącząc się, wieczną grzęzawicę robi. Nareszcie przez błoto trzeba grobli. Ale gdzież zaś obojętny poleszuk tyle może miéć czasu, żeby groble sypał? Cóż więc? Oto natnie drzewa i pokładzie na drodze, żeby koła nie tonęły w błocie. Wygodna droga po takich nakotach! Jeśli przez osobliwsze miłosierdzie nad podróżnemi nasypie na wierzch chróstu, ten się rozpełznie, wbije w ziemię, a nakoty zostaną, jak były. Często ogromne przestrzenie błot po takiéj drodze przebywać trzeba. Ale otóż i mostek. Godzien drogi, wązki naprzód, dziurawy powtóre, trzęsący się na palach, to trzecie i ostatnie. Gdyby zaś pod nim była przepaść na sto sążni, a długość jego była Bóg wié jaka; nie znajdziesz nigdzie poręczy, jest-to luxus, którego sobie poleszuk nigdy nie pozwala. Ciągle więc zdawszy się na Opatrzność i furmana, musisz jechać pod strachem.
Nad drogi poleskie, nie znam nic straszniejszego, chyba poleskie karczmy. Ach! wszystkie pięć zmysłów i drugie pięć, gdyby je miał człowiek, cierpiałyby męczarnię najwyrafinowańszą w tych jaskiniach swędu i niechlujstwa.
Już widzę, jak się podróżny zdaleka cieszy, gdy mu powiedzą, że będzie wkrótce karczma. Wygląda on, niespokoi się — i widzi nareszcie światło błyszczące zdaleka przez okno pobite, pozaklejane, pozatykane. Stój! Dach się chyli, komin wali, wjazd zawalony błotem, stajnia bydłem, wozami i saniami. W izbie dymią okropnie fajki poleskie, słychać gwar głuchy pijackiéj rozmowy. Pytasz o osobną izbę — żydzi ci się w oczy śmieją.
Rad nie rad, ciemno, późno, słota, wchodzisz do jedynéj! Ach! pod nogami twemi plączą się bachury, gęsi, kury, błoto; głowa twoja zawadza o lichtarz siedmioramienny, wiszący z pułapu i kapiący łojem, w nos twój zapach gorzałki, dymu fajek, swędu właściwego żydom, kwasu, czadu, łoju, dziegciu, błota, wpada i uderza o uszy twoje gwar pomięszany beku dzieci, krzyku kur, kaczek, gęsi, żydówek, brzęku kwart i pieśni chłopskich. Na dobitkę, w jednym kącie żydzi rzną kozę wśród izby, w drugim szpektor uczy dziecko, ponuro powtarzając — Gecher! Uciekasz do alkierza! W alkierzu na betach i piernatach żydzi mieszą bułki i łokszyn, wisi kołyska, stoi stół kulawy, włóczy się kotka z kociętami, skaczą kozy po ławach, zawala drogę worek z owsem, w kącie śmierdzi rzepa i brukiew, a w drugim leży kupa kartofli. Ani sposobu! — Gdzież ja będę nocował! — myśli biédny podróżny.
Żyd, jako bardzo przebiegły, wybiega naprzód do stajni zobaczyć, czém podróżny przyjechał. Od tego zależy przyjęcie.
Jeśli parą końmi, nie krytym wózkiem, a żyd ma kilkaset rubli, traktuje podróżnego de puissance en puissance, en égal, kładzie ręce w kieszenie, pluje, zapala fajkę (tu wszyscy żydzi fajkę palą) i chodzi w czapce. Jeśli konie zaprzężone w szwarc, z trochę większą dystynkcyą, jeśli jedziesz ze dzwonkiem, najwyższy respekt, jeśli masz kocz i brykę, wypędza chłopów i oczyszcza ci piérwszą izbę. Daje ci świécę chorą, leżącą na bok w lichtarzu, gospodyni zmiata stoły i ławy fartuchem, podłogę posypują piaskiem. Ale któż cię wybawi od całéj historyi naturalnéj, wijącéj się po ścianach, jakby naumyślnie do obserwacyi, od smrodów, któremi już ściany przesiękły, od krzyku z sąsiedniéj wylatającego izby bachurów, kotów, żydów, szpektora i t. d.
Nic obrzydliwszego na świecie nad karczmę poleską, nic podobniejszego do czysca nad nocleg w niéj, nic przytém nudniejszego, nad żydów jéj mieszkańców, którzy pijawczanym sposobem siedząc w każdéj wsi, ssą chłopów, odzierają podróżnych i wypłacają się rozmaicie panom swoim, często dziedzicznie po lat dwieście, w jednéj familii, jednę karczmę sobie podając.
Nic szkodliwszego przytém dla gospodarstwa nad nich. Oni bliżéj z wieśniakiem w stosunkach zostając, wiedzą o wszystkiém, co on ma, każdy jego snopek policzony u nich, każda sztuka bydła zapisana w pamięci. Co tylko można za pół ceny wziąć w długu, to wezmą — zboże, bydło, aż do najdrobniejszych rzeczy, aż do ruchomości gospodarskich, które opilcy odnoszą wreszcie arędarzowi. Zważmy i chciejmy się przekonać o szkodach niezliczonych z zajęcia karczem przez żydów, chciejmy nareszcie rzucić oczyma na swoje położenie i zrzucić to jarzmo ohydne. Co za osobliwszy wdzięk, co za czary mają żydzi, że przy tylu niedogodnościach, tylu oczywistych krzywdach, siedzą wszędzie tak spokojnie?
Policzmy, ile to oni szkodzą przedaży wódki swojemi gorzelenkami, przy każdéj nieuchronnemi karczmie, ile psują cenę wołów, stawiąc ich tyle wszędzie, jak zniżają cenę wódki, szynkując ją złą miarą i złym gatunkiem, jak niszczą chłopa zmuszonego im oddawać za dług, co ma, i w takiéj cenie, która chociaż się powierzchownie zdaje słuszna, jest istotnie z jego krzywdą. Ale to tylko uwagi spekulacyjne; cóż dopiéro, gdybym chciał powtarzać zarzuty demoralizacyi nie płonne; bo któż gorzéj tę biédną nieoświeconą klasę psuje nad nich? Pytam, co trzyma żydów w Polesiu i wielu innych stronach na karczmach? oto: lenistwo, opieszałość do stanowczych kroków, zwyczajna starym i zardzewiałym domalcom. Lecz w imię własnéj, w imię korzyści biédnych włościan, niechby obywatele dali sobie słowo i ręce, niechby to plugawe plemię wyrzucili z wiosek swoich, a wówczas i dla nich i dla włości i dla spekulacyj gospodarskich, lepszyby się widok otworzył.
Zmuszeni żydzi szukać innego zarobku, możeby się rzucili do pracy ręcznéj, do przemysłu pracowitego, możeby się oddali uprawie ziemi, rzemiosłom, możeby z nich byli pożyteczniejsi mieszkańcy kraju; a za lepszym bytem, moralniejszém życiem, kto wié, czy-by się i tu oświata nie wcisnęła. Dwa tylko dotąd rodzaje życia tamują do tego drogę żydom — karczmy i faktorstwo. Od tych dwóch koniecznie odsunąćby ich trzeba, a niedostatek zajęcia, potrzeba zarobku, zwróciłyby ich gdzieindziéj.
Gdzieniegdzie na Polesiu ku Wołyniowi świeżo utworzyły się osady żydów niby rolnicze. Powodowało ich do tego uwolnienie od zaciągu do służby wojskowéj, na któréj wspomnienie się wzdrygają. Kupili oni ziemię od Wolcza wśród zniszczonych lasów, lecz cóż? Pobudowali domki w lesie głuchym, a zamiast rolę uprawiać, trudnią się i tu rzemiosłami, szachrajstwem, najmują okolicznych chłopów do pracy około roli, nawet dość drogo, a sami są, jak byli. Najwięcéj tu rzemieślników, chociaż pozornie mają to być rolnicy. Z czasem kto wié; czy do tego nie przyjdzie. Osobliwsza ta osada zowie się Nową Jeruzalem i wystawia obraz rzadkiéj brzydkości.
Wśród lasu i błota, po grobli tak okropnéj, tak niegodziwéj, wjeżdża się na ulicę, po obu stronach domkami otoczoną. Tu chatki walące się i nędzne o jednéj izbie, o jedném oknie, tam domy porządne skończone, tam jeszcze pozaczynane, — a to wszystko ożywione samą tylko populacyą żydowską, wszelkiego stroju, rodzaju i wieku. Brudu i niechlujstwa królestwo. Nie wolno im tam szynku trzymać, co jednak nie zawadza wcale do szynkowania. Łąki swoje najmują chętnie, najęliby i pola, gdyby kto chciał je wziąć. Tam gdzie niegdyś był folwark właściciela i kaplica — zrobili sobie centralny dom i szkołę z kaplicy! Nie wiem, jakim jeszcze cudem krzyże się po drogach na ich terytoryum utrzymały. Cóż to za nędzę widziéć tam można! jaką obojętność na wszystko, co się zowie czystością, powierzchownością, ochędóstwem.
W mieście żyd się czyści dla oka podróżnych, tu, że ich niéma, bo Nowa Jeruzalem wśród lasu, bez traktu, rzadko widzi gości — błoci się i smoli w najlepsze. Porządek stawienia domów jest taki jak wszystko. Gdzie się komu podobało, tam siadł, niektórzy porobili sobie domy z szop i chlewów. Jaka jest przyszłość téj osady, nie śmiemy zgadywać, lecz, że dziś nie myślą tu o roli wcale, za to zaręczamy. Wszyscy tu zamieszkali prawie są rzemieślnicy i przekupnie.
Trudno mi po setny raz odzywać się przeciw żydom po wsiach, gdy tyle już o to bezskutecznie nalegano w imieniu dobra publicznego. Cóż na to odpowiadają właściciele? Zawsze jedno: — Ja zrobię, sąsiad nie zechce. Cóż ja pocznę sam jeden? — Ale na Boga, niechże zacznie ktokolwiek.
— Sam jeden nadtobym tracił.
Otóż szkopuł — chwilowa strata dla późniejszych korzyści! Niech-by możniejsi dali przykład. — Ale możniejsi są uboższemi jeszcze od ubogich — bo tyle mają niepotrzebnych potrzeb, do których przywykli!
Wróćmyż do dróg i karczem. Są tu i nieco porządniejsze na większych traktach, ale w najporządniejszéj z nich, jeżeli znajdziesz zimną i wilgotną izbę osobną, w któréj będziesz dzwonić zębami czytając encyklopedyą szybową — jest-to jeszcze wielkie szczęście! Na Polesiu izba osobna w gospodzie! gdyby i była, czyż jéj żyd nie zawali, nie zarzuci, nie zamieszka zaraz i nie ubrudzi?
Dziwna, że zawsze też same wymówki odbieramy od piszących podróżnych, którzy chórem na gospody narzekają, lecz czy kto pomyślał, sam śmiejąc się z tego, żeby innym dać przykład? Zysk może być do tego powodem po miasteczkach, na wsiach zawsze się wymawiają małą liczbą przejeżdżających. Biedne opuszczone Polesie! Cóż to za obrazy musimy kreślić, chcąc je malować. Lecz czyż nasza wina, że nic piękniejszego w niém znaléźć nie możem, że zacząwszy od dróg i mostów, aż do błot i piasku, wszystko tak jest szpetne! — Gdyby nie ludzie, którzy tu wiele więcéj warci są od kraju, ciężkoby nawet z ciekawości nienasyconéj zawrócić się w podróży.

1839.





Włościanie.


Stan dawny włościan w prowincyach rusko-litewskich wymownie odmalowany znajdziemy, gdy mowa o buntach ukraińskich, w Grądzkim, w Twardowskiego Wojnie Domowéj, a nawet w Beauplanie trochę. Autor dzieła o Reformacyi obyczajów polskich, także o uciemiężeniu wielkiém włościan na Rusi pisze[19]: „Z przodków naszych poczyniono było na sejmach statuta, aby poddani tak duchownych, jako i świeckich panów nie rabiali, jedno dzień w tydzień. I któryby pan uczynił gwałt poddanéj, albo wszystkie poddane o klątwę za swój uczynek przyprawił, tedy od tego pana wszystka wieś wystać mogła, a do inszego pana się przeprowadzić. Skąd się pokazuje, że to od Rzeczypospolitéj zależy, abyśmy nie jako niewolnikom poddanym naszym rozkazowali, ale jako pomocnikom robót naszych — przetoż wielka tego jest potrzeba, aby Rzeczpospolita w to wejrzała przykładem inszych narodów, aby panowie poddanych swoich, jak się im podoba, nie zabijali, nie łupili, z majętności ich, co mają, ani im gruntów, które sobie naprawią, nie odejmowali, ani ich téż gwałtownie robociznami obciążali, jako bydło nieme, ale się z niemi jako z ludźmi po ludzku obchodzili etc.“
Daléj nawet obcych krajów przykład stawiąc, ten mądry reformator radzi się, zamiast pańszczyzny, czynszami ograniczyć.
Niesłychany był bowiem ucisk na Rusi od panów, który po części sprowadził, a przynajmniéj wiele dopomógł Chmielnickiemu, do tego strasznego buntu, który tyle krwi kosztował. Coraz przybywająca ilość danin, czynszów, opłat różnych, wkrótce połączona z ciężarem stacyj żołnierskich, stała się prawie niepodobną do zniesienia. Od rodzących się dzieci, od żeniących się, wymagano po dydku — dziś jeszcze na Polesiu i Wołyniu utrzymał się zwyczaj noszenia darów do dworu, jako kury czarnéj, płótna, kaszy, wódki, placka, czerwonego pasa i t. d.
Lecz opłaty pieniężne i inne daniny, mimo zakazu synodów dyecezalnych, po większéj części wówczas arędowali żydzi i wyciskali je srogo z biednych włościan. Oni téż także ciężko rzezią Chmielnickiego ukarani zostali i kto wie czy ich nie więcéj niż chrześcijan zginęło. Historyk żyd, rzezi świadek, ileż to tysięcy liczy zabitych! Autor Reformacyi o tych arędach także wspomina[20]: „W Rusi zasię wszystkie arędy żydom w ręce podawszy uprzywilejowane wolności niektórym złamano, powołowszczyzny coroczne (które przedtém w dziesięć lat jeno, potém w siedm, zaś w pięć, we trzy znowu, aż nakoniec co rok wybierać poczęto) ustanowiono, na swoję potrzebę domową, nikomu piwa, gorzałki i miodu robić nie dozwolono, od łowienia lisów, ryb, ptastwa i zwierza dzikiego, dziesięciny powymyślano, grunty i folwarki odejmowano, i dobrze, że już ze skóry ubogich ludzi nie łupiono“.
Takie nadużycia i w Polesiu wołyńskiém trwały, a niektóre trwają jeszcze, oprócz bowiem zwykłéj trzydniowéj pańszczyzny, oprócz mnóstwa daremszczyzn do wyrobienia lnu, konopi, ogrodów, do bielenia i czyszczenia budowli etc., daniny grzybów, jagód, miodu, chmielu, orzechów nawet, osypy żyta i owsa (którym początek w Inflantach Hilzen dość nieprawdopodobny przypisuje) — pobiérają czynsze pieniężne.
Jest-że podobna, aby na małym kawałku pola siedząc, wydołał temu wszystkiemu wieśniak i pobogaciał? A dodajmy uwagę, że dziedzice sami, rządzący dobrami, wcale się jeszcze nie ograniczają starym zwyczajem, lecz bezkarnie nadużywają, wymagając darmo transportów i różnych usług. Zaiste sprawiedliwość być powinna wszędzie, i nie wiem jak pogodzić oświatę, o którą się staramy, ze zdzierstwem nieludzkiém, widném prawie wszędzie.
Mianowicie niepodobna się nie oburzać na tych, którzy, zawsze potrzebni pieniędzy przez nierząd, najmują swoich ludzi żydom do transportów wodą, lub dalekich robót, nic im za to nie strącając, rzadko nawet opłacając za to podatki.
Powtarzam, kto czyta po francusku, gra w wista, lubi literaturę i myśli, że na tém dosyć, aby zyskać imię ucywilizowanego człowieka, człowieka dobrze wychowanego, dobrego tonu i towarzystwa; ten nie rozumié, co to jest cywilizacya, co to jest ten progres, który ciągle mając na ustach, sądzi, że on przyjdzie sam bez żadnych ofiar.
Mimo tego chłop poleski nie jest w nędzy zupełnéj, raczéj z przywyknienia niż niedostatku życie jego mizerne, ubiór nie chędogi, chata brudna, jadło grube. Ku Wołyniowi już przynajmniéj nieco lepiéj jedzą, gdzieindziéj zaś lepiéj piją, a tam gdzie ten nałóg jest dziedzicznym, nędza idzie w ślad za nim. Któż temu winien jeśli nie panowie, na co trzymać żydów, co ich rozpajają?
Obyczaje ich pospolicie łagodne, po pijanemu się tylko czasem pobiją. Żyją skromnie, a zepsucie w kobietach, tu takie same symptomata okazuje, jakie postrzegał jeden nowy podróżny w Szwecyi — jest ono raczéj skutkiem obojętności, niż jakichkolwiek innych przyczyn z temperamentu lub głębokiego zwichnienia zasad pochodzących.
Przywiązanie macierzyńskie, małżeńskie, najlepiéj się wydaje w nieszczęściu. Posłuchaj, gdy kogo biorą w rekruty! Co za płacz, jaka rozpacz! jakie jęki! Najdziwniéj, że w tych uroczystych chwilach żałoby, kobiety zamiast mówić i płakać, ciągle płaczliwie śpiewają jakby mimowoli. Idąc za wozem biednego wygnańca, ocierają łzy, i jednostajnie, smutnym śpiewem prowadzą go aż do miasteczka. Wejrzawszy głębiéj w przyczyny łez i żalu, ujrzysz w nim zapewne powody materyalne; lecz czegóż więcéj żądać można od tak nieoświeconego, od tak biednego ludu? Oni, żeniąc się na nic nie patrzą, tylko żeby przyszła ich była dobrą gospodynią i z zamożnéj chaty; a czy flasza wódki związana będzie czerwoną wstążeczką, czy nie — to niewiele ich obchodzi. Ceremonie weselne tyle już razy opisane, są tu, z małemi odmianami, podobne innym prowincyj ruskich — swaty, zapoiny, postrzyżyny i t. d. Kobiety zamężne gdzieniegdzie noszą na codzień chustki białe tak samo jak dziewki, różnią ich tylko wiszące u dziewcząt z pod chustki, długie czarne warkocze. W niedzielę do cerkwi kładną uroczyste namiotki. Ubiór w większéj części Polesia składa się z białosiwéj sukmany z kieszeniami, butów lub łapci, koszuli zapiętéj guzikiem błyszczącym, pasa, fartucha i kawałka sukna kolorowego w pasy tkanego, wiszącego z przodu i zowiącego się nawiska.
Lecz tak mało mają względu na wytworność ubioru, że gdy im białego sukna nie wystarcza, kobiety i mężczyzni dokładają sztuki brunatne do odzienia, nie patrząc, gdzie przypadną, i często najśmieszniéj wyglądają, w świcie do pół czarnéj, pół siwéj. Na szyi kobiet wisi medalik lub krzyż mosiężny i kilka sznurów paciórek. Daléj na Wołyniu, Ukrainie, noszą kobiety plisowane korale i medale złote, ale tam téż lud ma się daleko lepiéj.
Rzadko na Polesiu widziałem golone głowy, często zato długie brody. Czapka ich bywa z sukna, nakształt dawnéj tak zwanéj konfederatki, obszyta kolorowemi sznurkami, czasem barankowa na zimę. Mało kapeluszów słomianych. Nieodzowną część stroju poleszuka składa pas skórzany nabity guzami mosiężnemi. Od niego wisi kalitka, a w niéj zawsze znajdziesz hubkę, krzesiwo, krzemień i kilka groszy (jeśli są) starannie w węzełku zwiniętych. Tuż na rzemyku, w pochewce skórzanéj wisi spory nóż i zaraz blizko kawał żelaznego drutu do przetykania fajki. Bez tych esencyonalnych przyborów, nie ruszy się za próg chaty poleszuk. Bez ognia i fajki żyć on nie może. Wszędzie gdziekolwiek co robi w polu, zapala ogień niedaleko, a fajki króciuchnéj, zielonéj, polewanéj lub drewnianéj, z ust nie wypuszcza. Tytuń mu ciągle w niéj gaśnie, a on go bez końca zapala. Kobiety nawet stare widziałem nieraz pod piecem z fajkami w ustach. Zapach tego narkotyku z niczém się nie da porównać i bardzo jest przykry niezwykłym. Nosi go poleszuk w papuży i w potrzebie tylko, nożem tyle ile potrzeba do fajki nakrawa.
Chłop poleski najczęściéj starym zwyczajem przed panem na twarz upada, wita go Sława Bohu, albo Pomahaj Bih (Pomagaj Boże!). Milczący jest, ale uprzejmy dla obcych, zaczepiony chętnie gawędzi, gdy tylko o panach i biédzie mowa. O biédzie swojéj dzień i noc-by gadał.
Prosty rozum tych ludzi wcale nie jest do pogardzenia, niekiedy pozorném głupstwem ukrywa się przebiegłość niepospolita. Rzadko tańcują, częściéj śpiewają, taniec ich pospolity jest rodzajem walca, w którym jedną tylko ręką obejmując tancerkę, para za parą w kółko krąży. Śpiewy ich częściéj smutne, czasem są aż nadto wesołe i bezwstydne. Ale jakaż w nich poezya! Jakie proste a mocne wyrażenia z głębi duszy! znać, że je z serca wyrwały wesele lub smutek, że je śpiewali, nie pisali, rodzili, nie komponowali. Te śpiewy, dzieci tutejszych lasów, malują stan włościan wymownie, lecz ktoby z nich o zepsuciu chciał wnosić i rozpuście, dalekoby ich gorszemi mniemał, niż są w istocie. Oni w tym rodzaju śpiewają więcéj, niż robią. Większa część śpiewów, ma tylko cztery wiersze składające wesoły ucinek, lub smutne westchnienie. Często mołodyce żalą się, że je zaprzedano, że im lepiéj było w chacie u rodziców. Takich żalów nieskończone są waryanty. O! i oni czuć umieją wdzięk młodości, którą prędko potém ciężka praca zabija. Któżby téż nie żałował tego złotego wieku, w którym nawet nadziei do szczęścia nie potrzeba, tak człowiek w sobie samym ma dosyć szczęścia, tak rad jest ze wszystkiego!
Że i w Polesiu, mianowicie ku Wołyniowi, mają pieśni ludu wielki wdzięk w saméj muzyce, temu nikt, kto je słyszał, nie zaprzeczy, kto je słyszał wieczorem cichym, nucone i odbijające się w lesie, rozchodzące się po rosie. Często pastuszek za bydłem, gdy czystym głosem śpiéwał je zdaleka, zatrzymywałem się, aby go dłużéj posłuchać, bo było coś tak urocznego w tym śpiewie, że ucho, gdy się już rozbił, jeszcze go długo żądało, a żaden instrument nie mógł go powtórzyć. Trzeba było na to ust pastuszka, gaju, trzody i wieczora, a może i usposobienia w słuchaczu.
Mnóstwo podań krąży tu między ludem, mają one jedno źródło i jeden po większéj części wątek z innemi słowiańskiemi — odmiany tylko do miejsc się stosują. Często w nich występują jakieś dziwne zwierzęta, którym za schronienie służyć mają lasy i błota poleskie. Różne rodzaje wężów grają w nich niepospolitą rolę, a ich własności są niezmiernie w tych bajkach pospólstwa przesadzone. Zimą, gdy węża w chacie znajdą, zabić go według nich się nie godzi, pod karą wielkiego nieszczęścia, a najwięcéj tylko można go wyrzucić. Jest to znak gościnności — gdyż poleszuk jest niezmiernie gościnny. Do tego stopnia posuwa on przesąd gościnności naprzykład:
Byłem świadkiem pożaru na wsi. Rozgniewany, przelękniony, błagałem i zmuszałem do ratunku, którego wszyscy chowając się odmawiali. Nie chcieli nawet dawać wiader i haków. Cóż to było? — Oto nie chcieli się ogniowi sprzeciwiać, i przyjmowali go jak gościa, a to tak dalece, że baby powystawiały dzieże chlebne, na stołach okrytych obrusami przed chaty — i sól, same zaś z założonemi rękoma patrzały na ogień stojąc za stołem, jakby mu chciały pokazać, że go chlebem i solą przyjmują. Gdy jednak i to, i ratunek wymuszony z dzieci, niewiele pomagał, stara baba czarownica podjęła się zamknąć pożarowi dalszą drogę, rozebrawszy się do naga i zostawiwszy tylko spodnicę na sobie, z rozpuszczonemi włosami, wyszła mrucząc jakieś zaklęcia, i trzy razy pożar wkoło obiegła. Takim to środkom przypisywali ocalenie, winne przytomnemu ratunkowi naszemu. Chleb i sól, w ich oczach, przebłagał ogień, dowiódłszy mu gościnne przyjęcie.
Częste pożary w Polesiu z bardzo nieostrożnego obchodzenia się z ogniem pochodzą. Dość powiedziéć, że młócąc w swoich stodołach, nie lękają się zapalać o zmroku łuczywa i nie wypuszczają z ust fajki. A za najpierwszym słuchem o pomorku lub zarazie, przed każdą niemal chatą kurzysko się pali. Oswojeni z ogniem, wcale na to nie zważają.
Wielkie to dla wieśniaka nieszczęście, gdy przyjdzie pomorek na bydło, bo od niego zależy byt chłopa. Jednakże chłop nie dość się wywdzięcza bydlęciu; w wielu jeszcze miejscach utrzymał się dotąd barbarzyński zwyczaj popędzania wołów roboczych kijem zaostrzonym, zwanym osno. Jednakże poczciwe te stworzenia znają dobrze głos i sposób wołania, różny w różnych stronach. W Polesiu wołyńskiém kierują, wołając — wei, wei — lub pru, pru. Gdzieindziéj, jak w Litwie, sposób kierowania zależy od maści.
1839.





Na Wołyń.


.....Na pół drogi do Szepetówki w lesie, znowu malowniczo porozrzucane między drzewami, pokazały mi się owe skały, których widok tak mnie w Korcu unosił. Szepetówka, mała mieścina, sławna tylko z wód mineralnych, do których w lata zjeżdżają się ci, którzy nie mogą lub nie chcą wybrać się za granicę, pokazała mi się za lasami, wśród wzgórków. Cerkiew z zielonym dachem i malowidłami świętych zewnątrz, jak tu już jest we zwyczaju, kilka karczem świeżo po pożarze odbudowanych, kilka porządniejszych budowli koło łazienek — zresztą góry w oddaleniu i fizyognomia wołyńska, oto cała Szepetówka. Żadnych starożytności, żadnych wspomnień, prócz jednéj bitwy ostatnich lat XVIII wieku, cząstkowéj, w blizkości miasteczka stoczonéj.
Późnym już dość wieczorem tu stanąłem i popasałem co najprędzéj, aby jeszcze daléj się posunąć. Rozpytywałem się o zbiór gości tegoroczny, których ślady gdzieniegdzie na szybach zostały, dowodzące, że próżno czasu nie tracili. Przypatrywałem się tutejszemu ludowi, ich wozom, koniom, ubiorom i zaprzęgom. Tu już, nie jak w Litwie i w Polesiu, jednokonnym wózkiem, lecz kutym i trzema lub czterema końmi zaprzężonym jeżdżą wieśniacy — dobry znak ich zamożności i bytu. Rola nie dzieli się na zagony, a pług trzy lub cztery pary wołów ciągnie, po żyznéj, czarnéj roli wołyńskiéj. Cieszyłem się wjeżdżając w ten kraj, któremu natura nie uskąpiła darów, do których brak tylko jeszcze ruchu, handlu i powszechniejszéj cywilizacyi.
Przerwał mi te uwagi żyd, wysiadający z budy płóciennéj pod karczmą, żyd, który godnie mógłby był figurować w romansie Waltera Scotta, lub obrazie Rembrandta, żyd pełen tajemnicy, na dwóch cienkich nóżkach obciągniętych pończochami niebieskiemi, schylonych — w podartym kapeluszu na głowie ze spuszczonemi skrzydłami, a o jedném tylko oku, bo drugie pokryte było ogromnym czarnym plastrem. Ten plaster przypomniał mi wszystkie podobne mu używane w romansach i komedyach aż do r. 1825. Chciałem tę tajemniczą figurę zaczepić, porwałem ołówek, aby ją odrysować — lecz znikła jak w romansie.
Już dobrym zmrokiem puściłem się w góry, które Szepetówkę od Horodyszcza dzielą, góry tém dla mnie straszniejsze, żem je raz piérwszy w życiu, mieszkaniec płaskich krajów, miał przebywać. Lecz nie strach mi było, ale żal widoków, które zmrok miał zakryć przed moją ciekawością, a — śpieszyć się musiałem.
Posuwaliśmy się więc powoli w góry, a zmierzch coraz się powiększał, nareszcie gaj, po którym zabłysłe światła, oznajmiły Horodyszcze i nocleg. Położenie tego miejsca jest jedno z najpiękniejszych w tych stronach. Na wysokiéj górze, stoi dawny kościół murowany z klasztorem ks. karmelitów, u stóp jego jest staw duży, daléj góry malownicze, pokryte zaroślami dębowemi, z których cerkiew wygląda. Ta góra, woda, drzewa i poważna budowa kościoła na wielkiéj wysokości panującéj nad okolicą, piękny bardzo tworzą widok. Osada rozrzucona jest wśród zarośli nad stawem. Dla mnie nowe jeszcze wdzięki przybrało Horodyszcze od zachwycającego wieczora, który je obwijał, światła chatek, gwiazdy na niebie, wszystko to odbite w stawie, bielejący kościół na górze, powiększony, jak zwykle w nocy przedmioty, których odległości od nas dobrze rozeznać nie możemy — wszystko to tworzyło zachwycający obraz.
Ale do tego potrzeba było i wieczora i świateł i takiego gwiaździstego nieba, i trochy może egzaltacyi, którą wiozłem z sobą, chociaż zresztą Horodyszcze dla najobojętniejszych na obrazy jest zawsze bardzo piękném. Nie chciałem rysować tego miejsca, bo dobry tylko obraz mógłby dać o niém wyobrażenie, a ołówek biedny padał z rąk mimowoli.
Jadąc ku karczmie stojącéj na górze naprzeciw kościoła, chłop, który mnie powoził, obudził z dumania. Mijając staw, spojrzał na cerkiew, obrócił się do mnie i odezwał:
— Ta cerkiew, co to widzicie jéj wierzchołek, tam w dębinie, poza stawem, stała niegdyś na górze, gdzie teraz klasztor. Ale raz w wielkim tygodniu (protiw W. Dnia), ruszyła się wieczorem z posady, zeszła z góry, przepłynęła staw i poszła stanąć tam, gdzie dzisiaj stoi. Na dowód tego pływa jeszcze po stawie jedna z belek cerkwi, którą ona przechodząc umyślnie rzuciła.
To podanie bardzo mię uradowało, nie wiem, czy znaleziony worek z pieniędzmi byłby mnie w téj chwili równie ucieszył, chociaż zresztą i pieniądze są rzeczą bardzo uczciwą. Lecz ta cząstka ze skarbnicy ludu, podań i pieśni, o które tak trudno dopytać milczącego wieśniaka, lękającego się dla swoich skarbów uśmiechu niedowiarstwa i pogardy — skarbu, który tylko w wieczornicach i doświtkach pokolenia pokoleniom podają — ożywiła mój umysł, i tysiąc napędziła marzeń. Trochę się jednak zmniejszył mój dobry humor obudzony tą powieścią, gdym do ogromnéj, zimnéj, a pełnéj pijanych karczmy wjechał. Wprawdzie żydzi odstąpili mi swego najlepszego apartamentu, w którym zastałem pomięszane zapachy dziegciu, łoju, łokszynu i kartofli — ale niestety! brudne ich bety w drugiéj izbie i nadzieja pułku huzarów, który miał nadejść w nocy, do reszty mię zmartwiły.
Musicie, moi niełaskawi czytelnicy, za to, żem ja cierpiał, czytać teraz, co o noclegu napiszę — nie daruję wam tego, bom sobie dał słowo, że się na kimkolwiek pomścić muszę.
Pokutując więc za radość, jakiéj doznałem, dowiadując się o podaniu wędrówki cerkwi św. Mikołaja, całą noc oka nie zmrużyłem, pułk huzarów jechał mi pod oknem śpiewając, wrzeszcząc, tłukąc do drzwi moich, a w drugiéj izbie chrapali żydzi, żydówki, żydzięta, spacerowały myszy i skrzypiała kolébka, w któréj dziesięcioletni tłusty bachur kołysząc się spoczywał. Musiałem tedy z nudy, rzuciwszy nudniejszą jeszcze od próżnowania książkę podróżną (Jacques II à S. Germain p. Capefigue), robić inwentarz izby, w któréj napróżno snu czekałem. Była tam szafa z talmudem sławuckim i księgami do nabożeństwa, dziesięcioro przykazań za firankami, dwa łóżka próżne, których tknąć się przez uszanowanie dla przeszłych mieszkańców nie odważyłem, kufer zielony, para pantofli schnących po przechadzce na piecu, para pończoch na kołku, garnek z resztami pozawczorajszéj wieczerzy nie bez woni, stara miotła, młoda miotła, dwa talerze potłuczone i ogromna rózga szpektorska. Obliczywszy to wszystko, uważałem, że chcąc napisać podróż sentymentalną po téj izbie, byłoby materyałów przynajmniéj na dwa duże tomy.
Nareszcie nadszedł ranek, który mnie miał z téj niewoli żydowskiéj wybawić, wyrwałem się z niéj, jak mogłem najprędzéj.
Od Horodyszcza do Hrycowa samym prawie stepem droga. Tu mocno dał mi się uczuć brak drzew, które tak ożywiają najmniéj znaczące widoki. Jak zajrzysz okiem przez góry i doliny, tylko zieloność runi jesiennéj, lub czarne widać ugory, czasem tylko w parowie nad strumykiem, kilka wierzb pochylonych. Lecz za to jeśli się Wołyń uśmiechnie, o jakże bywa piękny!
Wśród gór, wyglądają z parowów wsi z białemi chatkami, cerkwie trzykopułne malowane i zdobione, stawy i rzeki i laski dębowe. Potrzeba wody zmuszała mieszkańców do osiedlania się w dolinach, którędy strumienie i rzeczułki płyną, dlatego téż na Wołyniu i wogólności we wszystkich krajach wzgórzystych, wszystkie osady są miedzy parowami i w dołach, co znacznie wdzięku widokom ujmuje na piérwszy rzut oka, lecz niespodzianością zadziwia i bawi.
Ponad drogą gęste widać znamiona pobożności, krzyże na każdym prawie zakręcie i dróg przecięciu. Te krzyże ozdobniejsze są znacznie niźli na Litwie i Polesiu, malowane często z figurą ukrzyżowanego; z daszkiem, na którym wisi cały firmament złocony i srebrzony, z godłami męki Pańskiéj, a na wierzchu z kogutkiem kręcącym się zazwyczaj, którego chociaż aplikacya i znaczenie jest wiadome, nie znajduję wszakże, aby co dodawał do świętych znaków męki, prędzéj myślę, że go stawią na wierzchołku dlatego, aby tam ptaki nie siadały.
W Litwie staréj stawią na mogiłach dotąd jeszcze chatki z krzyżykiem na dachu, bogatsi większe, ubożsi tylko coś podobnego do nich, lub kłodę wielką na dwóch podporach. Chatki te umarłych, które są widocznie zabytkiem pogańszczyzny, co dzień stają się rzadsze. W nich to, lub przy nich, stawi się na Dziady jadło ubogich lub umarłych. Na Wołyniu i Rusi, gdzie dawniéj greckie wyznanie wprowadzone zostało, niéma tych chatek, tylko greckie krzyże podwójne lub potrójne oznaczają grób. Nie wiem także, czy się tu zachowuje zwyczaj wyrzucania pod najbliższy krzyż tych dwóch polan drzewa, na których w chacie stoi trumna zmarłego, ani czy na Zielone święta mając chaty młodemi brzozami, opuszczają te drzwi, do których w przeciągu roku śmierć zajrzała. Ten smutny zwyczaj litewski, odpychający oznakę radości od drzwi żałobnych, wielce mi się podobał.
Każdy, kto kiedy podróżował, pamięta, jakie na nim wrażenie czyniły spotykane osoby, domy, powozy, czasem sceny zajmujące z życia, migające się tylko i znikające z przed oczu, jak obrazki fantasmagoryi.
Rano po okropnym noclegu w Horodyszczu wyjechawszy, dumałem, niecierpliwiąc się trochę powolnym koni chodem, kiedym usłyszał tentent za sobą. Obróciłem się i ujrzałem młodego człowieka na siwym koniu, a za nim jadącego sługę ze smyczą chartów. Ten widok mocno mnie zajął — ranek był jesienny, chłodny — myślałem sobie, wielki to być musi myśliwiec, kiedy tak rano wyjechał. Któż wie? i spojrzałem mu w oczy, ale nie mogłem jego przejażdżki innym przypisywać powodom. Głębsze spojrzenie na myśliwca wyprowadziło mnie z błędu. Dwóch ludzi, widzących się raz piérwszy i zapewne ostatni, na drodze zimnym rankiem jesiennym, poglądających na siebie ciekawie, jakby się chcieli zrozumiéć i odgadnąć nawzajem — nie jest-że to scena ciekawa do opisania, do odmalowania?
Myśmy się tak na siebie ciekawie patrzyli, on na książkę, którą ja trzymałem w ręku, ja na jego siwosza i charty. Chcąc się z koniem pochwalić, młody pan mijał mnie, kłusował, galopował — ja tylko czytałem. I tak nic nie mówiąc, powiedzieliśmy sobie:
On do mnie: — Patrz, jakiego mam konia!
Ja do niego: — Patrz, jaką mam książkę!
Potém jeszcze się raz obejrzawszy, poleciał drogą, a za nim psy, sługa i charty, znikli w tumanach wołyńskiego kurzu.
Wjeżdżałem do Hrycowa spuszczając się z góry. Piękny choć mało upiękniony widok: na lewo ogród i stary pałac z dziedzińcem i bramą senioralną w starym smaku, z cyfrą i koroną na frontonie — obyczaj wołyński — pałac pański jedném słowem, niżéj staw, nad nim garść rzuconych topoli, których tu nie szczędzą parko-mani, — daléj w prawo za stawem miasteczko z kramami murowanemi i kolumnadą, nadpalone; cerkiew czy kościołek w rynku prostéj ale dobréj architektury. Nowsze budowy, których niemało w Hrycowie, są z pretensyą a nie piękne, wielkie, okazałe, cyfrowane jak chustki do nosa. Czegóżby tu z tych gór, wody i murów, zrobić jeszcze nie można, przy takiém położeniu! Gotycka kuźnia jest wprawdzie gotycka, bo tak powiadają drzwi i okna, ale niéma charakteru gotyckiego. U nas powszechnie rozumieją, że dać ożywy, trefle, gzygzaki, jest-to zrobić budowę gotycką, ale wistocie charakter główny tego rodzaju architektury stanowi lekkość, przezroczystość, wyniosłość, których u nas nie zobaczyć. Pospolicie nasze krajowe budowy gotyckie są ciężkie, pudełkowate. Początkowa architektura gotycka, w dzieciństwie jéj, u nas, póki nie mogła wznosić wysokich swoich wieżyczek, stawiła przynajmniéj dachy ostre, olbrzymie, sklepienia kończate i śmiałe. Śmieszna rzecz, że niéma lżejszych sklepień nad te, które u nas robiono w XV i XVI wieku, a niéma cięższych nad późniejsze. Wyjechałem z Hrycowa, ubolewając nad pożarem, który mu nadał posępną postać ruiny.
Nic piękniejszego nad okolice Kisiel, do których jechałem. Góry, czasem gaje z brzóz i dębów, przy każdéj osadzie, woda. Maciewicze na gościńcu pocztowym mniéj są piękne od innych. Wieś Pisarzówka nadzwyczaj malownie rozrzucona na górach wśród drzew, ogródków nad wodą — musi się każdemu podróżnemu podobać. Lecz jeszcze piękniéj w Kisielach. Któż opisze wdzięk Kisiel, wsi, gajów, gór, wody, a mianowicie ogrodu, który chociaż mały, z takim jest urządzony smakiem, z takim wdziękiem! Są na Wołyniu wielkie ogrody, parki ozdobne, ale milszego wiejskiego ustronia pewnie niéma. Z okien domu na wzgórzu, rozwija się widok, na rozsypaną wieś w dolinie i gaje po górach, przecudny! Z każdego kątka coś nowego widać. W ogrodzie kaplica z altaną, łącząca wzgórze z dolną częścią ogrodu, zbudowana według rysunku architekta, pana Nurowskiego, z zastosowaniem do miejsc, jest dowodem jego umiejętności i smaku. Nie potrzeba wielkich rzeczy do pokazania talentu, w wielkich bowiem często zwyczaj i forma myśl zastępuje, a w mniejszych oryginalniejszych, pokazują się pomysły i smak własny. Inne budowy Kisiel są dość ozdobne, staranne, a nie nadto, co jest wielką sztuką. To znowu dowodzi smaku i starań właścicielki. Mijam to, cobym mógł więcéj napisać o Kisielach; są miejsca, które potrzeba widziéć i uczuć, których opisać nie można. Takie miejsca ożywia dusza człowieka, umiejąca się przelać we wszystkie, najdrobniejsze należące do niego przedmioty.
Nie dalekie stąd miasteczko Ostropol, które późniéj przejeżdżałem, jest smutną ruiną i obrzydliwą kupą żydowskich kletek, nic tu ozdobionego, żadnéj myśli upięknienia znaléść nie można. I dziwić się należy, że właściciel, który w swém życiu i podróżach tyle pięknych miejsc widział, tak o swojém miasteczku zdesperowawszy, założył ręce.
Od Ostropola prawdziwy step wołyński Hończarycha się zaczyna. Rzączyński pisze[21], iż odtąd do Białéj Cerkwi widział rosnące mnóstwo róży dzikiéj; ja jéj jednak nie postrzegłem.
W czasie napadów kozackich pod samém miasteczkiem była bitwa z kozaki, gdzie ich Stanisław Lanckoroński, wojewoda ruski, na głowę pobił[22].
W tymże czasie żył tu sławny kabalista Rabin Samson ostropolski. Ten, gdy same napady się zaczęły, znajdował się w miasteczku Połonném[23]. Było to 1648 roku. Natchniony straszną plagą téj wojny, która tak ciężko lud jego dotknęła, zachęcał i zapalał po bóżnicach, do żalu i pokuty za grzechy, która-by odwróciła zesłaną przez Boga, grożącą im śmierć, prawie nieuchronną. Więcéj może ze strachu, niż ze skruchy żydzi go słuchali. Nadeszła wieść o zbliżaniu się kozaków, Samson razem ze 300 uczonemi żydami, ubranemi w śmiertelne koszule, poszedł na tę wieść do bóżnicy. Czekając śmierci nieuchronnéj, modlili się. Śmierć przyszła, ale umarli z modlitwą na ustach.
Nie jest-że to przecudny obraz — podobny temu sławnemu, senatorów Rzymu siedzących i czekających śmierci na kurulskich krzesłach? Ci żydzi, naród tak bojaźliwy, zbiegający się w chwili niebezpieczeństwa bez nadziei życia, bez obrony, — przed Boga! Mało jest tak pięknych scen w historyi tego czasu, chociaż wielkie wstrząśnienia rozwijają wielkie charaktery. O tymże czasie w Niemirowie jedna kobieta, którą kozak do ślubu prowadził, skoczyła w wodę i utopiła się biedna.
......Jechaliśmy potém z panem Antonim pod Łuck i Dubno, a że tysiące podróżnych przede mną miało przywiléj opisywać drobne zdarzenia swoich podróży i nudzić niemi czytelników, postanowiłem i ja sobie nadać tę samę wolność. Jajecznica pan Dumas w gospodzie szwajcarskiéj — warta pewno przygód mojéj podróży. Tyle jednak grzeczniejszy jestem od pana Dumas, iż pozwalam (co się i bez pozwolenia robi) przerzucać, czego się nie podoba czytać.
Do Międzyrzecza koreckiego nic nie widziałem godnego uwagi, las, pole, pole i las. Zmierzchało dobrze, gdyśmy tu przybyli. Zdaleka na prawo mijaliśmy rezydencyą dawnych panów otoczoną drzewami — przed nami było miasto niczém się nie odznaczające — prócz kościoła pijarów, którzy tu dawniéj sławne utrzymywali szkoły. Do nich należy kościół parafialny. Rzączyński tyle tylko wspomina to miejsce, iż na okopisku żydowskiém widział glinkę czerwoną.
Wjechaliśmy do wielkiéj karczmy murowanéj, z któréj okien widok się nam otworzył na pałac, rynek błotnisty i najwspanialszy gmach w miasteczku o dwóch obitych słupach i ganku, który się zowie balkonem. Kramy, żydzi, błoto — oto cały obraz z okna. W środku była jeszcze żydówka młoda i żydówka stara. Téj ostatniéj starałem się dawać rady skuteczne, aby gorąco upragnionego doczekała się potomstwa.
Niestety! odpowiedziała mi, że tylu uczonych rabinów nad tą kwestyą pracowało bezskutecznie, iż już zupełnie straciła nadzieję.
Zaczęło się chmurzyć, pan Antoni grzał się u kominka, czekając na herbatę i jaja — angielski nasz podwieczorek. Ja czytałem napisy na oknach. Wieleż to brudów i głupstw na szybach, wiele konceptów...
— Tu nocowałem — pisze jeden — w r. 183.... dnia.... miesiąca. Zaiste, ważna wiadomość dla potomności!
— Kochana Marynia! droga Marynia; 182.... dnia.... miesiąc.... Zapewne, żeby za kilka miesięcy policzyć mógł, jak długo była mu drogą i kochaną Marynią.
Daléj cyfry bez końca.
Niżéj: — Wiele wody upłynie, nim będę tak szczęśliwą... i kropki. To rozumiem. Ale na cóż zwierzać się swoich uczuć całemu światu i gdzież jeszcze? — w karczmie!
Połowy napisów czytać nie można, cóż dopiéro pisać! Najpocieszniejsze są te, którym towarzyszy polemika grubijańska. Słyszałem, że jeden właściciel huty na Wołyniu, zastawszy podobne napisy na oknach annopolskiéj austeryi, dał kilka skrzyń szkła, żeby te głupstwa zniszczyć.
Uwagi nad literaturą szybową przerwał mi pan Antoni:
— Co będziemy jedli i w co się przebierzem na miejscu, tego nie wiem — rzekł śmiejąc się. Bo kuchnia nasza i tłomoki coś się opóźniają, a nawet szczerze mówiąc, nie wiem, jak przyjdą, bo się pokazuje, że nie wiedzą, w którą stronę pojechaliśmy.
— Jeść to mniejsza — zawołałem — ale ubrać się! to okropnie!
Trzeba wiedziéć, żeśmy jechali na imieniny, że ja byłem w strasznéj staréj kapocie ex-białéj i stroju tak podróżnym, jak tylko sobie wyobrazić można. Ta wiadomość zatruła mi jaja i herbatę; wzdychaliśmy oba z panem Antonim i ciągle niespokojnie wyglądali na ulicę. A bryki jak nie było, tak nie było. Wyjeżdżając, najęty wołyniec nie spytał, dokąd ma jechać, pojechał przed siebie i w prostocie ducha, mógł Bóg wié dokąd zajechać. Nie było go i nie było, a wieczór i noc tuż.
Staliśmy tak rozmyślając, gdy się w błocie powóz ukazał. Pan Antoni poznał w nim ekwipaż krewnego swojego.
— Gonić, gonić! — krzyknął. Ludwik Popiel, sławnego owego króla, co to go myszy zjadły, potomek i następca, poleciał bez czapki.
— Stój, stój! Konie płoszy, zastanawia, wpada do połowy w powóz.
— Pan Dominik?
— Nie.
— Jak to nie?
— A nie.
— Bardzo przepraszam.
Bardzo dziękuję.
— Upadam do nóg.
Uśmieliśmy się z téj omyłki, chociaż płakać się nam doprawdy chciało, oczekując obłąkanéj bryki i tłomoków. Lecz nigdy dobry humor prędzéj nie przyjdzie, jak gdy może być niestosownym. Po długich rozmyślaniach, zostawiwszy rozkazy i ludzi, pojechaliśmy nocą, daléj.
Żeśmy nocą jechali i nic nie widzieli, nic téż wam o téj cząstce drogi nie powiem. Przejechałem ją, jak anglik Szwajcaryą, drzemiąc i nie patrząc. Pamiętam tylko, że były góry, ciemno bardzo, i że mi niezmiernie do serca przypadły dwa słupy białe jakiéjś karczmy, którą niestety! musieliśmy minąć. Spaliśmy tedy aż do przeznaczonych na nocleg Raśnik. W Raśnikach karczma zajęta. A tu noc, a tu chce się jeść i spać i odpoczywać — a tłomoków naszych niéma i niéma.
Wjechaliśmy jednak, i weszli do żyda. Tu zastaliśmy zapach szabasu świeżuteńki, atomy łoju, pływające w powietrzu gęstem i ciepłém — a za stołem jakiegoś jegomości podróżnego w szaréj kapocie.
— Gdzież jest izba podróżna?
— Zajęta.
— Przez kogo?
— Przez pana sędziego S...
— Ja go trochę znam — rzekł pan Antoni. A może lepiéj, panie Józefie, żebyś się ty przebrał po kobiecemu, może przez uszanowanie dla płci pięknéj, cieplejszéj nam izby ustąpi, lub przynajmniéj nią się podzieli.
— Ale bez téj maskarady, musi nas przyjąć — odpowiedziałem — idę śmiało.
I wszedłem ze świécą. Pan sędzia spał snem sprawiedliwych sędziów, obrócony do ściany, spowinięty kołdrą, koło niego leżał tłomok, stała toaleta i et cetera podróżne. Ani się obudził nawet. My przez grzeczność poszliśmy do drugiéj izby ciemnéj. Tymczasem nastawiono samowarek na herbatę, a pan Antoni, posłyszawszy szelest w łóżku sędziowskiém, odchrząknął i zaczął od —
— Bardzo przepraszam, żeśmy sen przerwali.
— Ej to nic — odezwał się głos z pod kołdry — wiadomo karczma, wolno każdemu (aksyoma podróżne). I tu nastąpiły pytania. — Kto? skąd? jak? potém poufalsza rozmowa o drodze, o porze, o koniach i powozach. Pan sędzia widząc nas śmiałych i determinowanych do podzielenia z nim izby bądź co bądź, domyślił się dla posmarowania naszych stosunków, dać nam śmietanki, potém bułki. Te ofiary przyjęte zostały i nareszcie pokładliśmy się spać.
Ale nie na tém koniec naszych i sędziowskich trybulacyj.
Rano nie było jeszcze naszéj bryki, ani człowieka, który się został, żeby ją za nami przeprowadzić. Rada ogólna i postanowienie z niéj wypadło, posłać po nią a samym czekać. Widząc nas w takim kłopocie, a bojąc się, żebyśmy po śmietance i bułce czego więcéj od niego nie zażądali, sędzia rozumnie wybiérać się zaczął bardzo rano. Służący już wyniósłszy jego tłomok, niósł jeszcze jego szkatułkę.
Wtém właśnie pan Antoni obudził się i biorąc ją za swoję, odezwał się:
— Gdzież to niesiesz?
— Do bryki.
— Po co?
— Po co? To moja — rzekł sędzia struchlały.
— A to bardzo przepraszam — rzekł pan Antoni.
Tu pan sędzia widząc, że mu już i do jego szkatułki się przypytują, gorzéj jeszcze przelękniony, co najprędzéj wybierać się i zaprzęgać kazał. Potém ubrawszy się w płaszcz, pożegnał się i pobiegł do powozu. Już siadł, gdy pan Antoni przypomniał sobie, że pojedzie na Międzyrzecz i przyszło mu na myśl, wsadzić do jego powozu Popiela, aby ten poszukał jeszcze w mieście obłąkanéj bryczki.
— Stój, panie sędzio! Stój! stój! — zawołał — ale stójże, panie sędzio!
Sędzia przestraszony jeszcze gorzéj, nie wiedział, co już myśléć i stanął.
— Bądź łaskaw, podwieź mego sługę do Międzyrzecza.
— Bardzo chętnie — odpowiedział pan sędzia. — I co prędzéj, bojąc się zapewne nowych pretensyj, w konie! i uciekł galopem.
Nas tymczasem smutny los czekał, bez jadła, sukni, trzeba było czekać i czekać w karczmie nie wiedziéć dopóki. Pokładliśmy się na słomie i sztukowali dobrym humorem naszę biédę. Mieliśmy na pocieszenie daktyle i jakąś powieść Balzaka, oboje dobre na zakąskę, nie zaś na głód i niespokojność, z biédy musieliśmy je spożywać, dokładając ognia na kominek i paląc cygara, dopóki nam i one nie wyszły.
Wychodziliśmy ciągle na ganek upatrując bryki — nie było jéj. Jak w Barbe-bleue pytał jeden drugiego:
— Panie Antoni, czy widać tam co na drodze?
— Nic, tylko pył leci.
— Panie Józefie, czy nie jadą tam nasi?
— Nie, żyd tylko jedzie.
— Panie Antoni, co tam widzisz z ganku?
— Tuman kurzu.
— Otóż się zbliżają, zjeżdżają z góry, zakręcają.
— To stado bydła z rosy powraca.
I znowu następowały pytania i zawody.
Mieliśmy aż nadto czas przypatrzéć się pięknemu dosyć położeniu Raśnik, pałacykowi za wsią odnowionemu i otoczonemu murem.
W oddaleniu leży piękne książąt Czetwertyńskich miasteczko Horynhród. Naprzeciw zaś karczmy na górze widać mury i młyn wietrzny w Drohobużu Zawiszów, wokoło łęgi nadhoryńskie, góry i pola. Na chwilę przerwała nam nudy przykrém uczuciem, stara żebraczka Niemka, ze łzami w oczach, z ciężarem na plecach — stara — chora. Ona i jéj mąż szli pieszo, — koń im był zdechł. Ten widok prawdziwego nieszczęścia i nędzy nie dozwolił nam uskarżać się na zbłąkanie bryki, nudy nasze i głód, a nawet na to, żeśmy mogli imieniny w karczmie przesiedziéć.
Nareszcie i król Popiel, i bryka, i suknie, i jadło przybyły niespodzianie z wielką naszą radością. J. K. Mość spotkał chłopa na drodze, wysiadł z pojazdu pana sędziego, ale jakby na dobitkę polecił jeszcze jemu, aby przejeżdżając przez Międzyrzecz, poszukał tam zostawionego człowieka i wysłał go do Raśnik. Czego pan sędzia — muszę mu oddać sprawiedliwość — dopełnił święcie.
Jadąc już daléj, oglądałem się na pałacyk raśnicki i na prześliczny widok, który się nam z za gór na horynhrodzki kościół i miasteczko odkrywał. Drzewa i mury bielejące z nich w dolinie, pagórki zarosłe wkoło, czyniły ten pejzaż zachwycającym. Kraj, który do Równego przebywaliśmy, bardzo piękny, górzysty, zasiany dębowemi gajami, ale ludność w proporcyą ziemi zdaje się być mała. Równe, śliczne miasteczko, kilka ma domków schludnych, dość piękny pałac nad wodą, który się dobrze od strony miasta wydaje, i arcypoważną cukiernię z bilardem, z łojowemi świecami, ze szkaradnemi obrazami na ścianach, z gitarą ad usum publicum. Dźwięku jéj nasłuchaliśmy się, gdyż brzęczała w drugiéj izbie przystępnéj poufałym gościom, — z dzieckiem razem, które pieścili politycznie, na kredyt żywiący się w cukierni. Kilku tych ichmościów ustąpiło nam po chwili, spojrzawszy poważnie na intruzów, a my, po czekoladzie rówieńskiéj, dążyliśmy na nocleg do Radochówki, do któréj już nocą przybyliśmy.
W karczmie dosyć brudnéj i woniejącéj jak zwyczajnie, bo karczmy jak kwiaty (przepraszam za porównanie) mają swój wrodzony i wyłączny zapach — prócz chłopów i żydów była jeszcze figura godna uwagi: żydziuk młody, morejne, który pił herbatę, nalewaną mu z garnka przez gospodynię, a do niéj lizał cukru kawałek, trzymając go w ręku.
Żaden pęzel nie wyda miny jego dumnéj, zarozumiałéj, głupiéj i próżnéj razem, ułożenia malowniczego szlafmycy, gracyi pięciu rozstawionych palców, skrzywienia ust, założenia nóg judaiczno-arystokratycznego, a wszystko było wyrachowane, żeby zadziwić i wzbudzić uszanowanie.
Skończył herbatę, i nie dolizawszy kawałka cukru, zostawił go bachurom na stole, okazując przez to, że nie był skąpy jak żyd. Tę ofiarę zrobił dla nas, inaczéj byłby go zjadł lub do kieszeni schował, lecz czegóż to się dla popisu nie uczyni!
Pozbywszy się morejny, wypędziwszy chłopów, układliśmy się spać, a pan Antoni już nawet dobrze chrapał, gdy tymczasem gotował się straszny spisek na naszę spokojność. Szczury i myszy z okolic, uwiadomione o przybyciu jednego z praprawnuków króla Popiela, osobiści rodu jego nieprzyjaciele, licznie rozesławszy wici, gromadzić się zaczęli. Ledwieśmy się pokładli, przyszli napaść na niego — porwałem się widząc ich wojska rozsypane już po karczmie, obudziłem pana Antoniego, ale nie śmiałem wołać Popiela, aby go na oczywiste niebezpieczeństwo nie narażać. Umyśliliśmy świécę zapalić, ale szczury jakby przeczuwając, iż ten sposób obrony od nas użyty być może, zjadły ją do ostatniego ogarka. Radzi więc nie radzi, rzuciliśmy pościel i poszli spać do karety, gdzie skurczeni przetrzęśliśmy się całą noc na zimnie.
Książę Popiel tymczasem śmiały, a raczéj zuchwały, wbrew szczurom i myszom, poszedł do izby i tak ich swoją odwagą zastraszył, że się go tknąć nie śmiały, cybuk tylko z fajką przez zemstę mu odkradłszy. Wstrzymuję się od wniosków, jakiebym z tego wypadku mógł wyciągnąć, zostawując je samemu czytelnikowi.
Chmurnym rankiem dojeżdżaliśmy do Ołyki, dawnego miasteczka z zamkiem obronnym, niegdyś Kiszków, potém Radziwiłłów. Przez strome góry spuszczaliśmy się nad błoto i staw z téj strony obejmujące Ołykę. W oddaleniu poleskie już lasy czerniały.
Ołyka, prócz zamku, nie jest piękna, ale ma dość wiele dawnych budowli i pamiątek. Zamek sam w roku jeszcze 1564, jak świadczy kamień z napisem, założony, obwiedziony murowaną fosą, do któréj woda ze stawu i rzeki wpływa, zabudowany jest w kwadrat z bramami i wieżami. Po rogach sterczą jeszcze bastyony okrągłe i kwadratowe, na dachach orły Radziwiłłów. Rzadko widziéć tak cało dochowany zamek obronny, któremu brak tylko dział w strzelnicach, zwodzonych mostów i więcéj ludzi, bo w brukowanych dziedzińcach zamkowych, po których echo się rozchodzi, znać, że życie opuściło już dawno tę starożytną budowę. Oprócz zamku, są jeszcze dawne ślady warowni, w wałach otaczających miasto i kilku bramach na nich, z rzeźbami i strzelnicami. Godny uwagi stary, rozwalony ratusz z wieżą, i kościół kolegialny.
Ten sławny z marmurów kosztownych pomnik najwięcéj dziś jeszcze miasto zdobi i odznacza, chociaż, jako dzieło sztuki, wcale nie jest piękny. Fronton jego najniesmakowniejszy ma czarne rzeźby i kapitele kolumn marmurowe, i posągi podobne, które wandalska ręka świeżych restauratorów kolorowo pomalowała. Słyszał kto o podobném barbarzyństwie?... We środku są dość piękne marmurowe ołtarze, ale rzeźby ich gorsze od marmuru, nowsze zaś poprawy i odświeżania popsuły kościół niezmiernie. Modliłem się do Boga, żeby tym restauratorom przebaczył zeszpecenie swojego kościoła — bo nie wiedzieli, co czynili.
1839.





Dumania.


Któż nie zna jednego rodzaju ludzi, przez któren najbliżéj pokrewni jesteśmy z małpami? To stworzenie ma twarz podobną ludzkiéj, głos człowieka, nos zadarty, czoło płaskie, usta szerokie, uśmiéch głupi w ustach, i kawał gąbki na miejscu mózgu; ma wszystko człowiecze prócz woli; — wola jego jest wolą naśladowania. Stąd można podobnych ludzi nazwać człowieko-małpą i zastosować do nich nazwisko, które niegdyś zbyt szczodrobliwy Linneusz nieostrożnie oddał małpom, zowiąc je Homo troglodytes. Ta rasa nie jest wyłącznie właściwą ani klimatowi jednemu, ani żadnéj części ziemi, wszędzie jéj pełno, wyradza się nawet z pospolitych ludzi. Cechą, po któréj się poznaje, jest ciągłe naśladowanie drugich; nic oni nie czynią sami przez się, mózg ich gąbczasty nie trawi i nie wydaje chylu myśli, pije myśl swoich czynności, jak pijawki krew, z drugich i gotową już żyje. Tacy ludzie po miastach są piérwszemi prozelitami mody; żaden węzeł chustki z frankfurckiego żurnalu, żadna barwa, którą się podobało pomazać rysunek paryskiemu iluminatorowi, nie przewinie się darmo przed ich oczyma; muszą się ustroić, jak moda każe, prędzéj daliby się powiesić, niżby zezwolili na złamanie w czémkolwiek prawodawstwa téj królowéj. Elegant taki tém się różni od innych elegantów, że nigdy mody nie daje, ale tylko ją bierze.
Na wsi homo troglodytes starannie wywiaduje się o odmianach, jakie zachodzą u sąsiadów, aby je przejąć najniezgrabniéj. Uważaj tylko. Sąsiad kopie rowy, bo ma błoto do osuszenia; on zabiera się i pędzi rów po suchéj łące, bo powiada, nic lepszego nad rowy! rzecz zbawienna! I kopie rów, który zostaje suchy i trawą zarasta, dziwi się potém, że się na nic nie zdało, łaje sąsiada — a któż mu winien? Sąsiad sieje wcześnie i on sieje wcześnie, sąsiad zbiéra, on traci; odtąd nigdy już wcześnie nie sieje i narzeka na sąsiada i na wczesną siejbę. Sąsiad stawi wiatrak — tamten na górze, ten, że nie ma góry, w dole między lasami; stąd naturalnie wiatrak jego stoi, tamten się obraca, a wiatraki na wieki łaskę straciły i t. p.
Inny biega i szuka myśli, słów, wyrażeń, żeby je przedać za swoje, ukradłszy wprzódy komu. Słyszy kogo ganiącego teatr i jego sztuki, nazajutrz zaraz idzie na wieczór, wprowadza rozmowę o teatrze, aby się popisał wczoraj ukradzioném zdaniem, i nie umiejąc go poprzéć, dziwi się bardzo, że nikogo nie przekonał. Cóż to się dopiéro z nim dzieje, jeżli ukradzionemu, przygotowanemu zdaniu przeciwne usłyszy. Okropna walka i niepewność, — oba zdania równie mu się zdają dobre do wzięcia, choć są sobie przeciwne, kręci się, myśli, otrząsa i idzie daléj. — On chwyta całe myśli, co do słowa i pakuje w swoję rozmowę, zbiéra swój zapas umysłowy jak ubogi gałgany po śmieciskach. I jego téż głowa podobna jest do sukni nędzarza, zszytéj z kawałków, które się raz piérwszy tak blizko spotkały.
Tacy to ludzie namiętnie lubią przysłowia, które gotowemi będąc do użycia, dając się stokroć nakręcić, bardzo im posługują. Gdzie niéma myśli, tam może być przysłowie, — jest to bardzo wygodnie i dlatego zapewne przysłowia zowią mądrością narodów, chociaż one wcale co inszego dowodzą.
Znałem osobliwszą małpę, która usłyszawszy zdanie jakie, myśl, sposób mówienia, nie daléj jak w kwadrans powtarzała je przy tych samych osobach, które tylko co toż samo z innych ust słyszały.
Z téj rasy ludzi trafiają się indywidua, postrzyżone na literatów — jest takich bardzo wielu, kompilatorowie i erudyci prawie wszyscy, prawie wszyscy tłomacze, i wielu nawet oryginalnych pisarzy, którzy wąchają tylko, skąd ich zaleci nowa jaka forma stylu, nowy jaki talentu charakter; — jak tylko Mojżesz drugi różczką jeniuszu ze skały wyprowadzi źródło, oho! już oni wszyscy są około téj wody! piją, piją, bełcą, rozlewają; stawiają na strumyku mosty, tartaki, folusze, zapuszczają sieci, kąpią się, noszą wodę wiadrami, bieg jéj zwracają i kręcą na swoje pola, — słowem używają tego daru; ale zapytaj ich o źródło, jak go dobyć i skąd? tego się od nich nie dowiész! Biédny Mojżesz, sam się téj wody nie napije, sam jéj nie użyje, pasorzyci mu ją wydrą!
Prawie zawsze na czele szkoły stoi jeniusz, lub talent wielki, jego naśladowcy są to małpy, przywłaszczają sobie formy, manierę, zdanie, sposób widzenia i piszą. Czasem nawet bardzo znośnie dobierają kawałki, z których szyją; ale zawsze poznać można łataninę od tego, co jest z jednéj sztuki jednym ciągiem uszyte.
Mieliśmy tego świéży i uderzający przykład z Sir Walter Scottem. Jeszcze się ten pisarz wahał w nadaniu stałéj formy swoim pismom, jak się to z jego piérwszych pokazuje romansów, już ci, co tylko czatowali na wzór do naśladowania, zoczyli wyłączny charakter pism jego, i wzięli się do roboty. Zdaje się, że ci naśladowcy, a raczéj prześladowcy Walter Scotta (traduttore traditore), dali mu poznać sami jego sposób pisania z naśladowań niezgrabnych i ustalili go w raz przyjętéj formie.
Gdyby nie było takich małp literackich, nie byłoby nigdy tego, co nazywamy szkołą; każdyby pisał i myślał tak, jak go natura usposobiła, właściwie sobie, lecz z ich pomocą formuje się zawsze przy każdéj jenialnéj głowie wielkie stado mniejszych główek skierowanych w tę stronę, w którą głowa typu się obraca. Są jednak tak szczęśliwi, zupełnie ekscentryczni pisarze, którzy nie dają się naśladować. Taki jest Rychter u Niemców, może jeden tylko; nie wiem, czy o naśladowaniu go pomyślał kto nawet. Hofmann, dziwaczny jak Rychter, nie był tak szczęśliwy, bo prościejszy.
W literaturze, dzieła małp dają się poznać po tém, że nie mają żadnej cechy właściwéj, każdy tom jest odbiciem jakiegoś innego, wybranego stosownie do czasu, w którym piszą — i książki, jaką świeżo czytali. Mimo tego jest między dziełami ich jakieś familijne podobieństwo.
Do téj-że klasy dadzą się policzyć ludzie, którzy we wszystkiém drobne zwyczaje i błędy, a nawet śmieszności wielkich ludzi naśladują. Ci noszą tabakę w kieszeni, jak Fryderyk, król pruski, i obcierają krzesła jak Napoleon i jedzą obiad, chodzą jak on, jak on noszą szarą kapotę, zakładają ręce, nigdy na ból głowy się nie skarżą i t. p. co jawnie pokazuje, że niebo do ziemi podobniejsze, niż oni do niego.
Raczcie uważać, że skutkiem roztargnienia zwykłego ludziom uczonym i poetom, którzy w innym świecie żyją, — wszyscy mający pretensye do literatury chwalą się lub narzekają, że są roztargnieni i nieprzytomni.
O! cielęta!

1839.




Wiściarze.


Ongi za czasów Zygmunta III, który lubił grawać w karty, w prymirę i flusa, tak się ta zabawka i marnotrawstwo czasu wydawało wszystkim zdrożném, że sławny kaznodzieja ks. Piotr Skarga, dowiedziawszy się o kartach u króla od jego komorników i dworzan, ważył się z ambony przymawiać Zygmuntowi o karty. Dziś gdy stopniami ta nieszlachetna zabawa próżniaków zeszła aż do klas niższych, wszyscy się już tak z nią oswoili, że nikomu się nawet dziwném nie wydaje to ciągłe siedzenie nad malowanemi kartami papiéru dzień i noc; przyjmujem to jakby konieczność dzisiejszego stanu naszego, jakby warunek życia sine qua non.
Zaiste smutny to symptomat, kiedy nikogo nawet nie zadziwia tak dziwaczne, tak śmieszne zatrudnienie, zajmujące, nie już chwil kilka, lecz wielu ludzi — całe życie. Bez przesady bowiem można powiedziéć, że same gry dozwolone, towarzyskie, tak zwane komersyjne, niektórych ludzi stały się celem żywota, i jedyném wyłączném zatrudnieniem. To okazuje wymownie stan moralny towarzystwa, w którém są ludzie całkiem niezajęci, i z tak próżnemi głowy, że do niczego są niezdatni, prócz partnerstwa w wiście, a to jeszcze w takiéj liczbie!
Widzisz tego starego siwiejącego jegomości, idącego o kiju przez Krakowskie ku Nowemu-Światu? Zgadnij, dokąd ciągnie? — na partyą wista. Rzuca oczyma, wącha, patrzy, szpieguje, czyliby nie mógł gdzie partyi złożyć, wchodzi do domów, próbuje; a jeśli mu się nie uda złożyć wista, ucieka daléj, gdyż on bez wista jest-to zegar bez wahadła, nie żyje. Jego życie jest za stołem zielonym, z kartami w ręku. Widzisz go, jak, póki zielonego stolika nie rozłożą, wacha się, nie wié, co ma z sobą począć, nie wié co mówić, nie śmie chodzić, siada, wstaje, konwulsyjnie na zegar spogląda, ręce zaciéra, rękawy zatacza, skrobie się w głowę, chrząka, idzie do stolika, próbuje szczoteczek i krédki, brząka markami w kieszeni, rzekłbyś, że go coś w środku gryzie i dolega, że ma na głowie jakąś sprawę ważną i niebezpieczną. Ten sam człowiek niech-że siądzie tylko do wista! Inszy całkiem, usiadł na krześle z tą pewnością siebie, z tém wewnętrzném zaspokojeniem, z jakiém rzemieślnik do swojéj zwykłéj siada roboty; oto rozkłada karty, ślini palec wielki, wyjmuje marki, uśmiecha się, poprawia, składa karty, rozpuszcza, tasuje, ożywia się, i — o cudo! wszakże nawet gadać zaczyna ta machina! ale jego gawęda, jest to automatu granie, zawsze jedno, zawsze w kółko, też same dowcipne wistowe pogadanki, też same dziecinne żarciki, albo spór o zadaną, albo wyszydzanie nieuków, albo ciekawe historye o wziętych przed rokiem lewach, o wielkim jakim szlemie, sławnym jak bitwa pod Waterloo. Naówczas w téj głowie rozwija się z dziwną jasnością cały ciąg, przejście gry, wszystkie zadane, zrzucone, wyszłe, rzekłbyś, że to jest człowiek, gdyby — kiedy wstanie od stolika — nie pokazał ci znowu, że jest tylko machiną do grania w karty, piątą nogą wistowego stolika, jedném słowem wiściarz.
Wiściarz bowiem jest całkiem odrębném jakiémś stworzeniem, które karmi się tylko wistem i żyje dla wista, które nie zna innego lepszego świata, nad ów, który mu się na pięćdziesięciu dwóch kartach rozwija czarno i czerwono, który nad grę nie widzi na świecie szlachetniejszego zatrudnienia. Wiściarz nie żyje, kiedy nie gra, i usypia naówczas, jak bobak na zimę.
Lecz niczém jest jeszcze wiściarz przy wiściarce. Wiściarka, pospolicie stara, podtuptała dama, jeszcze nie zewszystkiém uwiędła, a już nie całkiem świéża, któréj braknie celu i zajęcia w życiu, jest jeszcze namiętniejszą od wiściarza. Jeśli wiściarz żyje tylko wistem, to wiściarka znowu tak gwałtownie tego życia pragnie, że bez wstydu, bez zastanowienia, gotowa łapać po ulicach partnerów, byleby grać od rana do nocy. Znajdziesz ją ziewającą na kanapie od rana, póki się nie zejdą zwyczajni pół zlotkowi współczujący z nią gracze, strój jéj zaniedbany, głowa spuszczona, oczy zagasłe od bezsenności, tchnienie gorączkowe, ciało skurczone, nogi skrzyżowane po turecku. Lecz wspomnij tylko wista, oto się wyciąga, wypręża, dzwoni na sługę, sama sunie stolik, dobywa kart, uśmiécha się, siada i bądź zdrów — już utonęła w wiście. Nie mów jéj o dziecięciu, które swywoli w drugim pokoju z lokajami, cóż dziecię w porównaniu z wistem! nie mów jéj o domu, o mężu, o kluczykach, o nikim, o niczém, wszakże widzisz, że gra w wista! Napróżno, co trzy robry, spoglądają na zegar towarzysze znudzeni i wyciągają z kieszeni sakiewki. Jeszcze trzy robry, jeszcze jeden tour, jeszcze partie maitre... woła gospodyni, i tak końca niéma téj zabawie, do północy, czasem do dnia.
Cóż to jest za namiętność osobliwsza? Jest-li to chęć zysku? nie! bo grają czasem po półzłotka, czasem taniéj nawet. Cóż to jest? zatrudnienie próżniaków, którzy do lepszego jak do przewracania kart niezdatni, całe życie spędziwszy bez myśli, nic zasposobiwszy się na starość, nie umiejąc myśléć, pracować, czytać, zająć się czém użyteczném, muszą potém wpaść w nałóg gry, w chroniczną chorobę wista, żeby się wyrwać nudom otaczającym dokoła. Wist, jak niedawno cholera, jest u nas w powietrzu. Idź, dokąd chcesz, w małym domku czy w pałacu, piérwsza rzecz, z którą cię gospodarz spotka, to te pięć kart, które ci tka pod nos z zapytaniem: — wszakże będziesz grał?...
Jeśli nie grasz, pocóżeś przyszedł? Jeśli nie grasz, jesteś nieużyteczną figurą i gotowi cię posadzić za dziadka, lub użyć twéj czupryny za szczoteczkę, bylebyś się na co przydał do wista. Spojrzawszy na to zapamiętałe wistowanie młodych i starych, strach przejmuje. Co ci ludzie sobie myślą, że ich Bóg stworzył do mizerów i szlemów? straszna rzecz! I toż to jest życie, grać od rana do wieczora i śnić nawet o renonsach?
Nie, że już w mieście, gdzie zawsze stek próżniaków, i gdziebym już z większém pobłażaniem widział wiściarzy, ale ta choroba panuje na wsi jeszcze zaraźliwiéj i okropniéj. Są całe domy, gdzie familia nic nie robi tylko gra wista od rana do wieczora: ojciec, synowie, matka, córki dla wprawy z sobą grają wista. Znajdziesz tam zawsze gotową partyę; choćby tatulo miał najmłodszego syna oderwać od książki, uczyni to dla wista, bo czegóż nie uczyni dla tak ważnéj przyczyny!
Powiadają: — Ale czém-że bawić kompanią? Przyjadą do mnie ludzie, z któremi niéma co mówić, trzebaby ziewać, cedzą po słówku gawędę o pogodzie. A tak sadzę ich do wista i wszystko skończone.
Zapewne jest to ratunek z temi, z któremi niéma o czém mówić, ale za cóż wszystkich kuć w te kajdany? Sprobujcież wprzód gości, a zamiast kupować karty, kupcie i połóżcie na stole książki, rysunki, może się téż z nich rozmowa zawiąże, może téż wywiedziesz z twych gości znak czucia i myśli.
I pomyślcie, moi państwo, nad tém, co wy robicie. Gdyby kto z wysoka spojrzał we wnętrza waszych domów, coby pomyślał widząc was cały dzień z wytężoną uwagą przewracających malowane kartki? Coby pomyślał? — że się chyba modlicie tym sposobem.
Ma się za rozumnego, kto gra w wista dobrze, kombinacye téj gry uchodzą za wprawujące w myślenie. Bajka to, one tylko ogłupiają, i do wszelkiego innego zatrudnienia niezdatnemi nałogowych wiściarzy czynią. Cóżby to był za głupiec, który całe życie przewracając pięćdziesiąt i dwie kartki papiéru, nie nauczyłby się z niemi obchodzić, i ich kombinacyj pamiętać? Nic więc osobliwego nauka gry w wista, a że do niczego nie posługuje, że rachunku nie uczy, o tém mniéj myślenia, dowodem wszyscy zapamiętali wiściarze, którzy do niczego są niezdatni prócz do wista. Zważmy naprzód stratę czasu, stratę życia, pomyślmy, jest-li to człowiek, który od młodości siadłszy za stolik, z za stolika do stolika wędruje i gra do śmierci? Cóż to? machina do wista chyba! potém przywiązuje się do graczów chęć zysku, konieczna, nieszlachetna, czasem aż do nieuczciwości posunięta. Iluż to znamy ludzi, którzy pozwalają sobie w wiście troszeczkę nadużywać i podszachrowywać? Z tém idzie, że oswoiwszy się z nieuczciwością na małą skalę, gotowi ją popełniać na większą; spójrz na tego jegomości łakomie liczącego i przyliczającego punkta, albo wymykającego się zręcznie, gdy przyjdzie płacić przegraną. Kto go oswoił z tą nieszlachetnością? Kto mu tak wytarł czoło ze wstydu, — czy nie gra to? A patrząc na to spodlenie nie należyż ubolewać nad upowszechnieniem zabawki, która ludzie psuje, oprócz tego, że wprawia do próżnowania, i czas tak marnie, zjada?
Gry hazardowne mniéj osobom przynajmniéj są właściwe, gdy tymczasem wist jest w tak powszechném używaniu, tak konieczną stał się potrzebą życia towarzyskiego, że gdzie niéma stolika do gry i talii kart nowéj, tam niéma zabawy dla większéj części osób. Znalazłyby się przecie pożyteczniejsze, szlachetniejsze zatrudnienia. Lecz tu o to podobno chodzi, że do innych zatrudnień potrzeba pewnego usposobienia i przygotowania, a wista każdy szewc łatwo się wyuczy w parę tygodni. Kilka dni przyłożywszy się, masz wstęp do zielonego stolika; a do myślącego towarzystwa, do ludzi, co się zająć umieją światem i sobą, aby przystąpić bez wstydu, nie dość się kilka dni sposobić. Wist panujący dzisiaj jest oznaką, że większa część osób nałogowo potrzebuje jakiegoś zatrudnienia, a do lepszego przyłożyć się i usposobić nie chce; smutno to pomyśléć, że w powietrzu jest jakaś zaraza próżnowania i gnuśności. Jeśli chodzi o zabawienie gości, czyżby już nie lepiéj kazać im siatkę robić, lub solitera wybijać? w nich téż są pewnie równie mądre jak w wiście kombinacye.
Ale — nie próżnaż to tylko gawęda? — bo któż dla przeczytania jéj porzuci owych pięćdziesiąt dwie kart tajemniczych! — pewnie mnie-by się prędzéj sprzykrzyło pisać, niżby oni zaczęli mnie słuchać.
Niech że będzie dosyć temu.

Omelno, 15 sierpnia 1839 r.





Obrazki z natury.


I.

Ciekawa to nauka, nauka ludzi, — i chociaż na nią niéma katedry, niéma prawie teoryi, niéma prawideł, choć to jest nauka, w któréj czas nauczycielem, każdy powoli w ciągu życia poduczy się jéj trochę.
Któż nie uważał choć raz w życiu, że ludzie, wcale z sobą niepokrewni, mają jednak jedni z drugiemi familijne jakby jakie podobieństwo charakterów, twarzy, ruchów, głosu, któreby mogły ułatwić klasyfikacyą, gdyby się na nią mógł kto odważyć. Dotąd, mimo prób tego rodzaju, właściwéj nauki człowieka, obejmującéj charakterystykę duszy jego i ciała, nie mamy; wszystko co w téj mierze uczyniono, jest widocznie niedostateczném, może dlatego, że wszyscy antropologowie z fałszywego punktu na człowieka patrzyli, którego ani z nosa, ani z oczu, ani z guzów frenologicznych poznać i zadeterminować nie można, tylko z tego czegoś niepojętego, zależącego od całości i połączenia wszystkich szczegółów.
Co do mnie, nieraz mi się zdarzyło widziéć bogacza i biédaka jakby w jednéj formie odlanych i tylko tyle różniących się, ile ich położenie, wychowanie, świat, w którym żyli, różniło, nieraz w najoddaleńszych stronach spotykałem twarze przypominające mi znajomych postacie i charaktery. To mię przekonywa, że klasyfikacya ludzi byłaby podobną, gdybyśmy tylko mogli zadeterminować typy pierwotne, których reszta idywiduów jest modyfikacyą tylko. Lecz znowu tyle jest odmian, tyle rozmaitości w ludziach, nawet z sobą podobnych i charakterami pokrewnych, że dwaj sobie podobni, których by do jednéj klasy zaliczyć wypadało, bywają jeden karykaturą drugiego, choć oba od tegoż pochodzą pierwiastkowego typu. Liczba tych pierwiastkowych typów w każdym narodzie jest zapewne bardzo określona i możnaby ją może w końcu ograniczyć, ale, że się nikt temu nie poświęca, nikt o tém nie myśli, a w dodatku do téj fizyonomologii potrzebaby poszukiwań nad charakterami mozolnych, długo poczekamy, aż się coś podobnego utworzy. Lecz nie bójmy się, przyjdzie do tego wreszcie, że się znać będziemy! ludzie tak usilnie pracują nad odarciem świata z reszty złudzeń, które ich szczęście stanowią!
Tymczasem, póki ta, o któréj mowa, historya naturalna człowieka nie zostanie stworzona, chciejcie przyjąć moje szkice charakterów wybitniejszych i częściéj spotykanych na naszéj ziemi. Niektóre z nich są spólne innym krajom, niektóre wszystkim, inne są nam właściwe tylko. Rozumiem, że choć narysowane tylko, przedmiotem zająć potrafią.

II.

Opiszę wam naprzód filozofa, jakiego mi się często spotykać zdarzało. Rozumiem, że nie jest on rośliną naszego tylko kraju, można go zapewne mało co odmiennym w innych krajach obaczyć.
Do tego wielkiego imienia filozofa, nieskończona ilość ludzi, mniéj więcéj słuszne miéwa pretensye. Największa liczba dobija się tego tytułu tylko jakąś dziwaczną ekscentrycznością, przesadzaniem swoich przymiotów, a często i wad. Lecz cóż począć, kiedy do téj przesady często ich popychają ludzie i okoliczności! Każdy ma coś, co go psuje, co go zwodzi, co mu pochlebia, co go popycha w drogę fałszywą, do któréj z natury już jest skłonny. Spikają się na to częstokroć ludzie i przypadki, a człowiek podsycony pochwałą, podziwieniem — coraz żwawiéj i z większą determinacyą posuwa się naprzód, i przychodzi do tego w końcu, że się staje karykaturą swoich usposobień i skłonności.
Nié mam wcale ochoty malować wam istnego i prawego filozofa, ideału jakiegoś, biorę owszem dziwaka tylko, którego nieprawnie czczą tém nazwiskiem. Najsłuszniéj zwać-by się on powinien tylko egoistą.
Człek to stary, czerwononosy, siwy, ale żwawy jeszcze i rzeźwy, oczki ma szare, małe pod brwiami wzdętemi, zapalone i opasane czerwoną powieką napuchłą, usta nieco zwisłe i szerokie. Mimo swych pięćdziesięciu i przeszło lat, trzyma się prosto, udaje młodość, nosi się nie wykwintnie, lecz czysto, gardzi jednak modą jak śmiesznością.
Filozofia jego zależy na tém, żeby niemiłosiernie pędzać, ganić, prześladować wszystko, co w jakikolwiek sposób da się kwalifikować uczuciem, słabością, obłąkaniem, przesądem i t. p. Niéma przedmiotu, do którego-by uczepić nie potrafił wykrzykników krytyki swéj, pełnéj cynizmu, a rzadko nawet dowcipnéj. Dla niego wszystko jest śmieszném — i wstyd młodych panien, i rumieńce młodego chłopca i łzy po stracie czyjéj, i wesoła zabawa; ma bowiem stałe postanowienie utrzymywać się w swéj roli recenzenta wszystkich czynności ludzkich, wszystko sprowadza z jego ust dyatryby, ucinki, szyderstwa, bardziéj malujące jakąś złość zazdrosną, niż myśl potężną. Wszystko mu szkodzi! a najbardziéj jednak, gdy w towarzystwie nie dość uważają na niego, nie dość go szanują, nie dość go słuchają i cenią. Wówczas to dopiéro z wystrzałami swego cynizmu z uwielbieniem stanu natury, z maksymami o szczęściu bydląt, wyjeżdża tryumfalnie. Znajdzie słuchaczy, a krzycząc coraz głośniéj, wśrubuje się nawet w uszy niechętnym i obojętnym a grzecznym. Kobiety boją się go jak ognia, muszą mu się nawet uśmiechać. Biedne istoty, które on tak nizko ceni, tak po sułtańsku traktuje!
Nie chce on, nie umié, i z umysłu nie jest dla nikogo grzecznym, zdaje mu się, że filozofia jego na tém zależy, żeby na nikogo nie uważać, przed nikim się nie uchylić, nikomu pobłażania nie okazać. Jest-to rodzaj zuchwalstwa, taki, że w oczy gotów nasz filozof prawić najsroższe rzeczy przytomnym, pewien, że jego filozoficzna sława, jego wielkość, postrach, jaki wraża jego język niewstrzymany, zasłonią go od odpowiedzialności — przytém wié, że stary i że starość ma swoje przywileje bezkarności.
Jednę to dopiéro stronę filozofa pokazaliśmy, z téj strony widzim tylko skoncentrowany egoizm, działaczem jedynym. Pobłażanie ludzi otaczających rozwija w nim naturalną skłonność ku gderaniu i poniewieraniu wszystkiém; stracone życie, zawiedzione nadzieje, utopione żądze wywyższenia się wzbudzają ten zapał Don-Kiszoteryi przeciw wszystkiemu, walki z całym światem lepszym, piękniejszym, szczęśliwszym, niż on się czuje.
Takim się on między ludźmi okazuje, lecz w bliższych stosunkach, w inny sposób rozwija się jego filozofia, a raczéj egoizm monstrualny. W domu, jest on czystém dziecięciem natury, jakiém-by go miéć chcieli najzapaleńsi naturofile XVIII w., to jest bydlęciem i nic więcéj. Nie myśli nigdy o swéj duszy, o czémś wyższém, lepszém, wznioślejszem, nic go nie zajmuje prócz ciała, brzucha i nasycenia zmysłowych chuci. Jest-to tyran najsroższy w domu, wszystko tam jemu tylko służy, żona i dzieci (jeśli ich ma), słudzy, krewni, goście. O zwyczajnéj godzinie musi być podaném jadło, napój, musi być wygrzane łóżko, wylecona kąpiel, nałożona fajka — okropne burze, gdy mu co chybi. Sługa chory! co mu do tego. Noc, słota, boleść, nic u niego nie wymawia najlżejszych uchybień w usłudze koło jego osoby. Czci on siebie tak wysoko, że niéma bezprawia, któreby kładł w równi z obrazą swego żołądka i swoich wygódek zakompromitowaniem.
Takiego to dziwaka, egoistę zowią jednak filozofem i boją się go i służą mu nawet obcy. A jednak bydlę to tylko z twarzą ludzką, i gdybym klasyfikował ludzi, położyłbym go najbliżéj stanu natury, któren wielbi przy samym barłogu wiernego ucznia natury — wieprza. Jednakże nasz wściekły egoista nie jest całkiem głupi, nie, — dał się tylko opętać swemu cielsku, i służy mu duszą. Od czasu jak począł swoje bydlęce życie, nie czyta, nie myśli, tylko je i trawi. Wszystkie uczucia szlachetniejsze, uczucia piękności, cnoty, poświęcenia, uważa za głupstwo. Jego przysmak wieczorny lub śniadaniowy więcéj znaczy dla niego, niż losy świata i ludzi, oddałby swoję nieśmiertelność duszy, za dobry beefsteak, lub smażone rydze. Sąsiedzi uważają naszego pana za cudo mądrości i dowcipu, wielbią, czczą go, unoszą się nad nim, przyjmują go, poją, karmią, słuchają niegrzeczności jego, za cukier i miód przyjmują jego żarty i ucinki za dowcip najpierwszéj próby.
Tymczasem nasz bohater maskuje się bardzo zręcznie, aby się z próżną głową swoją nie wydać; złość u niego zastępuje naukę i dowcip. Ale przez urywkowe zdania, koncepta, żarty, nie ujrzysz, co tam dzieje się w jego głowie, nie pojmiesz jego wiary i sposobu myślenia, często bowiem nawet złapiesz go na sprzecznościach z sobą samym. A to nowy fenomen, nasz bohater jest komiczną opozycyą; kiedy więc kto z jego własném zdaniem wyjdzie na plac, będzie go zbijał, jedynie dlatego, że niewolno nikomu w jego obecności miéć racyi. Nie cierpi téż naśladowców swoich, chce tylko sam jeden być oryginalnym, wielkim! najmniejsze współzawodnictwo niecierpliwi go i pobudza do wojny.
Taki człowiek rzadko się lub nigdy w nowych towarzystwach nie pokazuje; lubi tylko swoich, przywykłych, swój albo pobłażające mu sąsiedzkie domy; obcy ludzie go męczą, bo wobec nich czuje jakiś wstyd, jakąś niepewność siebie, jakieś wahanie się, nim się ośmieli wykryć ze swoim egoizmem; zmyślać zaś inną postawę do okoliczności, uledz, pochylić się nie potrafi. Boi się także, aby go nie poznano, boi się trafić na podobnego sobie; boi się, czując słabym, aby się nie dał zaćmić.
Chcesz-li lepiéj jeszcze poznać starego egoistę, wejdź do jego mieszkania, tu się odmaluje człowiek w téj skorupie, jaką sobie uczynił. Znajdziesz u niego w domu wszystko do wygody, nic dla oka i dla duszy; wszystko wygodne, nic pięknego, żadnéj książki, obrazu, żadnego nawet wyszukanego przedmiotu, któryby wydawał człowieka z uczuciem wykształconém, ze smakiem. Będą tam tylko wszelkich form, do poobiedniego trawienia, fotele, choć stare i odarte; łóżko wysoko i miękko usłane; choć w szaréj alkowie, gdzie jednak niéma przeciągu, wilgoci; — kominek, podnóżek, kanapa, ale mury będą brudne, okna nie myte i nic tu coby służyło ku wygodzie serca, żadnéj pamiątki, żadnéj ciekawości, żadnéj fantazyjki, żadnego dowodu tych umysłowych namiętności, które według mnie, zawsze są w człowieku oznaką czynną niepróżnującéj duszy.
W domu naszego starego, żadnego wdzięku; wszystko stare, czarne, brudne, choć wszystko wygodne, i to tylko, do czego już on nałogowo przywykł. Zdziwisz się, gdy ci powiem, że widziałam tego rodzaju ludzi, którzy, mimo swego zeźwierzęcenia, w domu żyli najniewygodniéj. Temu była inna przyczyna, egoizmu przemyślnego, myślącego o jutrze, bojącego się wydatków i drżącego nad niedostatkiem, jaki przyjść mógł kiedyś... Z dwojga jedno woleli przecierpiéć, a być spokojni, że i jutro tyle miéć będą co dzisiaj, niż zjeść przyszłość swoję. To tylko uczynić potrafią ci, którzy nie dbają o jutro i o siebie.

III.

Półuczeni są ciekawym typem wszędzie, po całéj Europie znajomym, lecz rozumiem, że nigdzie ich tyle, co u nas. Zdarzyło mi się spotykać ich tak gęstemi masami, że to było prawdziwie zastraszającém; w niektórych okolicach, są całe familie półuczonych, dziedzicznie sobie podających tradycyą półuczoności. Rodzą się oni tam i wzrastają szczęśliwie, wśród zdumionego obywatelstwa, poklaskującego im z cicha i z uszanowaniem.
Są to pospolicie ludzie średniego wieku, jeszcze młodzi, lub chcący za młodych uchodzić, wyszli oni ze szkół, czasem nawet z uniwersytetu, z bardzo szumnemi świadectwy, które po większéj części winni są dobréj tylko pamięci. Lecz dobra pamięć tak często łączy się z talentem i tak go naśladuje czasem, że uczniowie, co tylko ją mają, wychodzą ze szkół pełnemi nadziei subjektami. Podniesieni w dumę pochwałami, nagrodami, podziwem współuczniów, przyjaźnią nauczycieli, uklepawszy nieco wierszydeł w szkołach, wchodzą w życie uniwersyteckie, którego okruszyny uczone do nich przylegają, w towarzystwie ludzi uczących się i uczonych nabierają wiadomości niektórych potocznych i z niemi, a z wyuczonemi na pamięć lekcyami, występują na świat.
Sława ich uprzedziła na świecie; wszyscy witają ich wdzięcznie jak nadzieję, ciekawie oglądają, czekają, pytają — czekają i czekają — nic i nic.
Ci zaś panowie, siadłszy na wsi, polują, grają, piją, a nadewszystko kochają się, bo powiedziawszy sobie, że mają w duszy poezyą, pierwszy z niéj użytek czynią namiętności dogadzając. Trzeba wiedziéć, że półuczonych niezbyt nauka bawi, zda im się, że jéj zapas dostateczny na całe życie ze szkół wynieśli, z nudy tylko ostatniéj biorą książkę, do ręki; i to lekką a zabawną, szukają powierzchownych, encyklopedycznych o wszystkiém wiadomości, aby niemi cokolwiek swój ładunek odświeżyć i dopełnić, co zwietrzało. Kiedy wreszcie przyjaciele, blizcy sąsiedzi radzą co pisać, kiedy wypytywać poczną, czy czego nie pisze, nad czém pracuje, półuczony pociera czoło i od niechcenia odpowiada:
— A wistocie pracuję — pracuję! — Lecz czyż teraz warto się temu poświęcić! literatura stoi na tak nizkim stopniu. — Albo:
— Tyle mam zatrudnień, tyle interesów na głowie! niepodobna znaléźć chwili wolnéj. — Albo jeszcze:
— Prawdziwie nie chcę się mięszać do literatury, trzeba-by się jéj całkiem oddać, a tu tyle jest przeszkód! A potém ludzie tak są niewdzięczni!
Ta niewdzięczność jest im wymówką. Snać jeszcze na wdzięczność nie postarali się zasłużyć. Naówczas gdy to wyrzecze pseudo-uczony, stary jaki jegomość odzywa się: — A przyszłość?
Półuczony udaje, że o nią nie dba, ramionami rusza.
Ciekawa to rzecz widziéć go w ręku literatów z profesyi. Jest to najzabawniejsza w świecie komedya, żaden złodziéj przed sędziami nie może się lepiéj wywijać i pocić, aby się ze zbrodnią nie wydał, jak półuczony poci się i trudzi, aby się nie pokazał ze swoją, w jakimkolwiek przedmiocie, niewiadomością. Szarpany na wszystkie strony, zapytywany, łechtany, skubany, wychodzi najczęściéj zwycięsko, lekko i pogardliwie nauki traktując, udając wyższość pogardą rzeczy, których nie pojmuje.
Lecz za to jaki tęgi i śmiały, gdy między nieuków wpadnie! Wówczas to literaturę i nauki wynosi i śmiało się oświadcza, że im życie poświęcił. Jest to jakby inszy człowiek, zdarza mu się nawet wówczas podpaliwszy myśléć na swój rachunek w tych wielkich przypadkach, i odzywać się ze śmiałemi bardzo a szumnemi zdaniami, ale to tylko wówczas, gdy wie pewnie, że go słuchacze nie pojmą.
Pseudo-uczony, że sam nic nie pisze, uchodzi za wyrocznią krytyki na wsi. Jest-to rzecz osobliwsza, że zawsze ci, co sami nic nie piszą, a niby czytają, mają przywiléj krytyków i sami poniekąd niemi się sądzą. Pewni, że ich nikt nie zgłębi, bo nie dają się złapać na żadnym uczynku, sądzą i ćwiertują piszących, nie czekając ich zemsty, zupełnie tak jak wrona dziobie chodzące po ziemi stworzenie, pewna, że ona jéj nie odda, bo latać nie może; sądy tych arystarchów są enigmatyczne, najczęściéj kończą się dowcipném szyderstwem, a w głębi ich jest tylko złość i zazdrość. Trzeba albowiem wiedziéć, że półuczony nie pisząc, trochę zawsze zajrzy piszącym i talentu i sławy, nie ma jednak dość śmiałości, żeby się odważył wystąpić, może dlatego, że się nie czuje na siłach.
Półuczonego poznasz na wsi po tym najpewniejszym znaku, że się zawsze przed nieukami z nauką i niezrozumiałemi dla nich rzeczami odzywa. Jest to albowiem cechą ludzi, usiłujących paradować jakąś odrobiną, że występują przed takich tylko sędziów, których się nie boją i wówczas dokazują. Prawdziwie uczony nie skompromituje siebie i nie sprofanuje nauki, rzucając ją w oczy prostakom, bo wie przysłowie łacińskie (którego nie powiem).
Półuczony ma chwile zamyślenia, ma kaprysy, lubi, aby go zwano oryginalnym, i sądzi się być judex natus sztuk pięknych, wyrocznią w rzeczach smaku. Ma to niby za przymiot wrodzony; to téż z nieporównaném zuchwalstwem będzie sądził obrazy, posągi, budowy, zawsze jednak oglądając się, aby tego w oczach prawdziwego znawcy nie uczynić. Jeśli wszakże zdarzy mu się (co rzadko bywa) trafić nieszczęściem na znawcę, który go refutować zacznie, półuczony śmiało go zakrzyczy i zagada, za oczy wyśmieje broniąc siebie (choć o sobie wątpi), a zapobiegając, aby to nie zostawiło złego wrażenia i nie złamało uroku jego wysokiéj mądrości, w którą tak wierzą poczciwi sąsiedzi.
Daléj starzejąc się półuczony, coraz gorzéj tępieje, schodzi on z roli organisty-nieuka, na rolę pozytywka, który tylko to powtarzać umié, co w niego przed laty włożono. W jego towarzystwie usłyszysz zawsze też same powieści, też same sądy, mowę o tych samych dziełach; nie czytając nowych i nie czytawszy wiele, nasz półuczony ma w pamięci kilku wybranych pisarzy, których cytuje wszędzie i zawsze i do wszystkiego. W końcu staje się to tak nudném jak jednostajne klapotanie kół młyńskich, a jednak dobroduszni sąsiedzi powiadają:
— Co to za uczony człowiek! co za szkoda, że starzeje!
A inni:
— Tęga to głowa, szkoda, że nie pisał!
Każdy to uważał, że podobni ludzie stają w literaturze na jakimś punkcie, z którego daléj nie chcą, czy nie mogą się ruszyć. Jest-to tak właśnie jak podróżny, co nic doszedłszy wierzchołka góry, siada, ogląda się i wytłomaczy sobie, że już z wysokości nicby więcéj i lepiéj nie widział. Półuczony staje także, czy to na punkcie nauk szkolnych, czy to na chwili, w któréj ostatni jego abonament się skończył, i z tego miejsca już się ani rusza, resztę późniejszéj literatury mając za fatałaszki, jak zegar, co zawsze jednę bije godzinę, on zawsze jedno powtarza. Nie może się inaczéj przed sobą i przed ludźmi tłómaczyć tylko wzgardą dla reszty, to téż co przechodzi granice jego uczoności, jest dla niego rzeczą niewartą nauki! Najgrubsza niewiadomość już go daléj nie wstydzi; gardzi i pluje na to, czego nie zna, żeby nie był obowiązany uczyć się i poznawać.
Dnia 20 września 1839. Omelno.





Dziady i Baby.


Żebracy stanowili w Polsce jak wszędzie osobną klasę, obyczajami, zajęciem, fizyognomią od innych różną. Poznanie ich nie może być obojętném dla historyi obyczajów. Oni niejako pośredniczyli między ludem a duchowieństwem, jeszcze zaś bardziéj między ludem a klechą. Od klechy do dzwonnika, od dzwonnika do dziada u kruchty, nieznaczne tylko było przejście. Z jednéj strony dziad opierał się o lud, z którego wyszedł, z drugiéj o kościół i sług kościelnych, do których się liczył, żyjąc z modlitwy i jałmużny. Żebracy stanowili ostatni szczebel sług kościelnych: byli ludu lekarzami, doradcami, swatami, od kolebki do mogiły, dziad i baba potrzebni byli dla chłopka. Baba przyjmowała dziecię, baba obmywała starca, gdy umarł, kładła go w trumnie i śpiewała nad nim wigilie. Cokolwiek więcéj mając oświaty, a udając wielką naukę, wygrywali przed ludem, gotowym wierzyć we wszystko, co dawało polepszenia nadzieję.
Różne były przemysły żebraków, różne przez nich używane sposoby wciśnienia się do domów, przypochlebienia się lub wzbudzenia litości. Tym, którzy nie wierzyli w czary i leki, obiecywali modlitwę, posługiwali niepotrzebującym usługi, wołali o litość zmyślając sobie rany, choroby, boleści, kalectwo. Najpospolitsze choroby żebraków bywały: Boża kaźń, obłąkanie, niemota, głuchota, ślepota, wrzody, rany umyślnie przykładaniem jaskieru zrobione, choroba św. Walentego, zwana pospolicie Walantym.
Strój dziada był rozmaity, najpospoliciéj jak najnędzniejszy łachman go okrywał, płaszcz łatany, umyślnie odarty. Dodatkiem do niego były szczudła, biesagi czyli sakwy, kalwica, pudło zgięte noszone na plecach; odkryte i poranione nogi, obnażone piersi, potargane włosy, twarz dziko wykrzywiona, głowa związana lada szmatą dziurawą, kij w ręku.
Inni, pielgrzymów udawający lub istotnie pielgrzymujący z Polski do Rzymu, wcale się inaczéj odziewali. Stanowili oni arystokracyą dziadowską. Nie wychodzili inaczéj z kraju jak z listem od rady miejskiéj lub innego urzędu pod pieczęcią; miewali téż przepisaną drogę na papierku, o którą się troskliwie wszędy rozpytywali. Ci ubierali się w czyściejsze płaszcze, opończe, mieli tłumoczki skórzane na plecach, paciorki u pasa, kapelusze ze sznurkami, czaszę miedzianą do czerpania wody wiszącą od boku, maczugę w ręku. Chodzili najczęściéj parami, długo wprzód wędrując po kraju, około Krakowa, Częstochowéj, Nowéj Kalwaryi, nim się puścili do Rzymu. Księża zalecali ich z ambon litości zgromadzonych. Siadywali w kruchtach kościelnych, modląc się, przedając pisane suplikacye, które rozdawali wchodzącym i wychodzącym z kościoła, śpiewając głośno pieśni nabożne. Zaraz powiemy o miejscach najbardziéj uczęszczanych w Polsce przez dziadów pielgrzymujących po kraju tylko.
Ci chodzili najczęściéj z puszką, karboną, kwestując dla kościołów, na organy, na dachy, i t. p. Nosili puszkę zawieszoną na szyi i stawali po plebaniach wypraszając sobie, żeby ich z ambon zalecano.
Inni jeszcze byli kalecy z profesyi, udawający kalectwo, lub istotnie chromi, głusi, niemi. Ci, którzy udawali Bożą kaźń, starali się najwięcéj rzucać w czasie nabożeństwa w kościele, na smętarzu, aby oczy zwrócić, litość wzbudzić, okrwawiwszy się.
Inni odkrywali rany żebrząc, inni jeszcze udawali szalonych, wyjąc, krzycząc, bełkocząc. Niektórzy nawet po wsiach, odosobnionych miejscach upatrzywszy porę, gdy w chacie samego i parobków nie było, przywiązawszy sobie ogon wilczy, wyjąc jak wilcy, chodzili udając wilkołaków. Postrzegłszy ich gospodyni zapierała nieboga drzwi i okna z wielkim przestrachem, podawała im gomółkę przez okno z daleka, ale wilkołak nie chciał chleba, i wyjąc groził, że pójdzie na pole do bydła, aż wytargował co lepszego u przelękłéj. Czasem zastawszy samę, wkradał się do izby, zżymając się, oczyma łupiąc, mrucząc coś pod nosem, rzucając szczyptami czegoś w garnki; aż dzieci poprzestraszał i wyłudził strachem dobrą jałmużnę, z którą śmiejąc się odchodził.
Byli spokojniejsi, co woleli siedzieć nad drogami. Na to wybierali oni pospolicie miejsca u źródeł, mianych za cudowne, u figur Bożéj-Męki, na ludnych gościńcach. Tu modlili się, jęczeli, podawali wodę, pokazywali drogę nieznającym jéj dobrze. Czasem w głuchym lesie, u starego krzyża nad strumieniem, spotkałeś budę, z któréj na szelest przechodnia ukazywał się siwy starzec i podpierając się koszturem rękę wyciągał.
Niektórzy stale się trzymali kościołów, zostawając dzwonnikami, posługaczami, a na wsi przyległéj lekarzami bydła i ludzi.
Baby strój był taki jak dziada prawie — łachmany, paciorki, łoktusza (odarta odzież), ale baba nosiła zawsze garnek u pasa, w którym kładła ofiarowaną jéj strawę, w którym kadziła zielem od czarów domy i obórki.
Baby, siedząc pod kościołem, śpiewały Różany wianek. Główném ich zajęciem były czary i leki. Pilnowały ubogich szlachcianek przy połogach, wychwalając bardzo swoję umiejętność w tym względzie. Wyraz babienie ma z tém niejaki związek.
Baby i dziady wiedzieli najlepiéj o wszystkich gminnych przesądach, o wszystkich złych wróżbach, o wszystkiém, co zachowywać było trzeba, aby zło do domu nie weszło. Oni nosili z sobą świeczki, zioła, maści, wódki, kropili obory, pszczoły, wróżyli z dłoni, w lasach wiązali gałązki młodych odrośli, obiecując z nich we trzy lata gęsty bór. Oni to uczyli, że próżna konew spotkana w drodze nieszczęście zapowiada, że gdy co kracze w nocy na dachu, nieszczęście jakie czeka kogoś w domu, że we czwartek po południu nie godzi się prząść kądzieli, ani w piątek piec chleba, że rydel nie powinien nigdy stać w izbie, ani pokrywa na stole, że źle izbę wspak zamiatać, a ciężarnym niewiastom za pogrzebem chodzić nie należy, radzili czarownicom po śmierci palce łamać, aby upiorem nie wstawały, żegnali chmury od gradu, żegnali dojnice i garnki dla obfitości w domu. Oni także umieli najlepiéj leczyć bydło od kurdziela, napaści i nogcia.
Lud prosty przypisywał im niesłychaną mądrość i nieograniczoną władzę. Baby pospoliciéj jeszcze od dziadów trudniły się czarami, zamawianiem i t. p., i nigdy nie okurzywszy przynajmniéj izby od złego, nie wychodziły z chaty, w któréj dano im jałmużnę. Lud bał się ich i dawać musiał. Oprócz tego baby dopomagały do stroju ubogim szlachciankom, piększyły im twarz, uczyły brwi i włosy farbować, znały miłosne napoje, znały zioła na niepłodność, nosiły trzaski z trumny, mech z kościelnego dachu i t. d., były powiernicami wszystkich dolęgliwości, wiedziały wszystko, należały do wszystkiego. Złamał kto nogę, one zamawiały rany od ognia i puchliny; one leczyły wrzody i rany; one umiały niepotrzebny płód zniszczyć i zapobiedz, żeby go nie było więcéj, znały sposób zaradzenia niepłodności i niemocy, godziły i kłóciły małżeństwa. Niekiedy namawiały na złe dziewczęta i ułatwiały chłopcom miłostki kryjome, przenosząc od nich i do nich poselstwa, namawiając, sprowadzając.
Dziady czasem zmieniając się w wendetarzy, trudnili się przekupstwy, kradnąc lub żebrząc lada co, a potém sprzedając uboższym obuwie, starą odzież i t. d. Lecz głównym artykułem ich handlu były leki, wódki, maści, świeczki na odpustach, wody cudowne, wyrabiane z wosku wota, nogi, ręce i t. d., które chłopi kupowali i po kościołach wieszali; robili także i przedawali krzyżyki drewniane.
Baba u pospólstwa każda prawie miewana była za czarownicę; wierzył lud, że ona wywróciwszy koszulę na nice, średniém oknem, wylatywała z izby na ożogu, na granicę podgórską, że we czwartek schodziły się wszystkie na rozstajnych drogach, że się stawały do woli niewidzianemi, przybierały różne postacie: kotów, sów i t. d. że ziołami zamki otwierały, po powrozach właziły na wysokości, chodziły suchą nogą po wodzie, że miewały zachwycenia, w których widziały rzeczy cudowne, że się przemieniały dwa razy do miesiąca, raz na młodziku, drugi raz gdy księżyc schodził, że w nocy przybierały postać śmierci, w południe przypołudnicy, wieczór wiedmy lub latawicy. Latawiec, zły duch, był z niemi w zmowie i zgodzie, on także przybierał postać i ciało i sławny był z tego, że za prośbą lub namową nosił z cudzéj spiżarni dostatki swoim ulubieńcom. Baby zwyczajnie powoływane były, gdy kto umarł, aby ciało omyć i śpiewać nad niém wigilie. Lud lękał się bab, którym także przyznawał władzę narzucania paraliżów (palarusz), głupoty, febry i t. p., wywarem z różnych ziół, zbieranych w pewnéj porze.
Baby i dziady z odpustu na odpust, jarmarku na jarmark, włóczyli się, rzadko w większéj liczbie razem chodząc, jak po dwoje lub troje. Ślepy z przewodnikiem, chromy z towarzyszem, głuchy z chromym, chromy z ślepym, najczęściéj jak w bajce, chodzili Dziad i Baba przyjaciółka i wzajemnie jedno dla drugiego zbierali jałmużnę. Żenili się między sobą. Na odpustach niezliczone ich ćmy zasiadały smętarze kościelne, śpiewając, krzycząc, pokazując rany i ofiarując świece na przedaż, maści i leki, udając rozliczne choroby. Dzień zaduszny jak i podziśdzień był dniem wielkim w życiu żebraka dniem najsutszéj jałmużny za dusze zmarłe.
W Polsce najsławniejsze zbiegowiskiem dziadów i bab miejsca były: Częstochowa, św. Krzyż na Łyséj Górze, Nowa Kalwarya, Leżajsk, Staszowka, Szczepanów, Gniezno na św. Wojciech, Pilzno na św. Jan, Rzeszów na sławny jarmark, Jarosław na N. Pannę Zielną, Przeczyce na św. Michał, Wielkie Leki na św. Bartłomiéj, Chełm w Lesie, Zawady za Dębicą, gdzie była figura, z któréj boku woda ciekła, a tę dziady roznosili i przedawali, gdyż lud był jéj wielce łakomy, kościół św. Piotra pod Dobrzechowem i t. d. Prócz tego pielgrzymowało dziadostwo daleko w cudze kraje za chlebem, a najpospoliciéj do sąsiadów, wyrobiwszy sobie wprzód list z pieczęcią. Tłoczyli się do Węgier pod wielkim strachem od hultajów przebywając Bieszczady, do Siedmiogrodzkiéj ziemi, do Wołoch, szli nieraz zdrowsi do Kozaków, do Prus, do Moskwy, do Ślązka, Moraw i t. d. Przypomnim tu, że dziadów używano nieraz do przenoszenia korospondencyj tajemnych; przy jednym z nich zmarłym w drodze znaleziono listy cesarza Zygmunta do Krzyżaków; za żebraka przebrany wciskał się książę Siemion Słucki do Lwowa, do księżniczki Halszki Ostrogskiéj. Niektórzy dziadowie przy żebraninie trudnili się téż przewodzeniem po kraju błądzących cyganów, z któremi bywali w lidze i pomagali im kradzione konie skrytemi uprowadzać drogami.
Tacy to mianowicie łotrowie mieli swój właściwy i osobny język, o którym Peregrynacya Dziadowska wspomina, że nim rozmawiali między sobą nie będąc od nikogo zrozumiani, język ich rzemiosła, który, jak język flisów, jak język myśliwych miał swoje wyrazy własne lub (a to powiększéj części) stawał się niezrozumiałym przez nadanie dziwnego znaczenia znajomym wyrazom.
Jak wielkie miejsce mieli dziady i baby w życiu prostego ludu, łatwo z tego, co się napisało, domyślić. Baba przyjmowała rodzące się dziecię. Baba matce pomagała w połogu, baba leczyła dziecię, gdy chorowało, swatała, gdy dorosło, a gdy umarło, omywała je do pogrzebu i śpiewała nad niém kładąc w trumnę. Proste przysłowie: „Gdzie dyabeł nie może, tam babę pośle“, maluje, jak wiele mogły baby u ludu. Gadki gminne rzadko się obejdą bez dziada i baby, tych tajemniczych postaci, niewiadomo gdzie urodzonych i nieśmiertelnych, bo zastępujących się bez końca, zawsze starych, zawsze chorych, a zawsze żywych. Obyczaje téj klasy były jak najdziwniejszą mięszaniną przesądów, modlitwy i występków. Usłużne i powolne żebractwo miało jakieś sposoby wymówienia każdego występku, tak jak miało leki na każdą chorobę, za kawałek chleba, pomagało do wszystkiego, obiecywało wszystko. Tajemnicze życie, wiek, wszystko w oczach ludu okrywało żebraków jakimś urokiem dziwnym, natchnęło wiarę w ich gusła, uszanowanie ku nim, bojaźń ich zemsty. Często téż straszny był gniew tych ludzi, których z trudnością dotykały prawa, a żadna nie wstrzymywała wiara i sumienie. Umieli oni rzucić ogień pod stodołkę, zatrute ziele w jadło, chorobę w ciało. — Żebrak, jakeśmy go tu odszkicowali, był dla ludu postacią co chwila potrzebną, miłą a niebezpieczną.
Inny był żebrak w mieście. Tu zbierali się dziady i baby w kształt bractwa, cechu uprzywilejowanego; mieli swoje wpisy do księgi brackiéj, swoich urzędników (starszych), skarbonę, biczowników, pilnujących, aby obcy wiejscy przybysze nie zasiadali po jałmużnę pod kościołami. Już w XIV wieku pokształciły się takie bractwa u nas, mające gospodę do schadzek w mieście, obowiązujące się sobie starać o kapłana przy śmierci, o pogrzeb choć w polu; przybywający do miasta litownicy, którzy albo o okup jako więźnie, albo o pomoc jak pielgrzymi dopraszali się, wymagając, aby ich z ambon zalecano, stawić się byli obowiązani wprzódy do gospody brackiéj i papiery swoje okazać. W mieście nie wolno było dzieci babom nosić, dziadom ran odkrywać dla wzbudzenia litości. Co cztery niedziele były schadzki, których narady pisarz zapisywał. Ubodzy szpitalni mieli przepisany czas dozwolony siadywania na ulicach dla jałmużny, a mianowicie przez Wielki Post i święta Wielkanocne do Przewodów, i tydzień przed Wszystkiemi Świętemi. Starszyznę obierano ze dzwonników kościołów. Niektórzy dziadowie kościelni mieli budki u wrót kościołów, w których przebywali prosząc jałmużny. Wogólności żebractwo miejskie różniło się wielce od tułaczy po wsiach; tu mniéj daleko mając swobody i zręczności do rozwinienia swojego przemysłu.

Omelno d. 10 paździer. 1839 r.





Stańczyk.
(BIOGRAFIA)


— Biografia błazna! biografia błazna! — zawoła niejeden, czytając tytuł.
— Tak jest, tak, ten błazen nie był tak dalece błaznem, jak go sobie wyobrażacie. Jest to historyczna postać z naszéj przeszłości, któréj dotąd może nie oceniono sprawiedliwie. Niech się nikt nie śmieje z tych napuszonych słów kilku, bo Stańczyk jako najdowcipniejszy może człowiek swojego wieku godzien jest, aby wszystkie gadki jego zebrano i zastanowiono się nad jego życiem. Znajdujem oprócz niego wspomnienie kilku królewskich trefnisiów: Gąski, Natręta, Rialta, ale ci nie mieli tyle sławy, tyle filozofii nie odkrywa się w ich powiastkach i uczynkach, słów ich nie zapisywali kronikarze jak Stańczyka, o którym znajdziesz w Orzechowskim, Bielskim, Górnickim, Kochanowskim wspomnienia. Stańczyk należy do swego wieku i dobrze przypada jako współczesny Rzeczypospolitéj babińskiéj.
Ze wszystkich, co o nim pisali, jeden tylko Orzechowski nieżyczliwie go wspomina; inni oddają mu sprawiedliwość jako człowiekowi wielkiego dowcipu i przenikliwości rzadkiéj. Niektóre jego przepowiednie, gdy się ziściły, weszły w historyą, jak np. proroctwo o losie Izabelli, królowéj węgierskiéj. Mało jednak pozostało nam wiadomości o tym człowieku tak dowcipnym, który się dobrowolnie zaprzągł na całe życie w okropne jarzmo pogardy, poddał się urągowisku dworu i włożył uszatą czapkę i dzwonki z filozoficzném świata i ludzi lekceważeniem.
Ważną jest rzeczą, co niektórzy utrzymują, iż był szlachcic, rodem z okolicy Proszowic, czyli z Proszowic samych, obywatel tamtejszy. Niewiadome jego nazwisko, gdyż to, które nosił, zdaje się jest zdrobniałém imieniem Stanisława. Piszący o nim, zapewne przez wzgląd na panów braci szlachtę tegoż herbu, nie wspomnieli, do którego i jakiéj familii należał. Jeden tylko Orzechowski, zdaje się, pisząc o nim, napomykać, że to było przezwisko dane mu z powodu jego obyczajów i stanu, jednak nie widzim, jakiby ono związek miéć mogło z obyczajami. Oto są słowa kronikarza: zowie on Stańczyka: — „Pewny krotofilnik polski, z niestatku rozumu, będąc wyuzdany w mowie, który także dla ohydy życia nazywał się Stańczyk.“[24] Lecz się oczywiście okazuje, że Orzechowski z domysłu tak napisał.
Stańczyk przeżył na dworach królów na rzemieśle niewdzięczném mówienia prawdy bardzo długie lata. Począł podobno od Aleksandra, a skończył za Zygmunta Augusta. Górnicki pisząc o nim powiada: — „Stańczyk, starszéj braci Zygmunta błazen, człowiek bardzo stary“ — Najmniéj więc pół wieku z okładem spędzić musiał błaznem.
A nie był to trefniś, który tylko bawił. To co nam z jego ucinków zostało, dowodzi, że nie tak rozśmieszać jak gorzką mówić prawdę, ubraną w strój żartobliwy, miał zawsze na celu. Często téż spotykała go niełaska, mianowicie za Zygmunta Augusta, kiedy już stary, zgryziony, ostrzéj królowi przycinał, który od innych poprzedników swoich dotkliwszy był na przymówiska.
Jeden z pierwszych i najdowcipniejszych jego ucinków jest następny. W roku 1539 (a wówczas go już zowie Górnicki człekiem bardzo starym) król Zygmunt stary córkę swoję Izabellę za króla węgierskiego, dość niepewnego korony na głowie, wydawał.
Wszyscy wówczas odradzali to małżeństwo i Stańczyk także rzekł królowi:
— Królu, po co ty tam do Węgier córkę swoję dajesz, być jéj tu lepiéj u ciebie. Zbudujże jéj wczas kamienicę w Krakowie, żeby miała gdzie mieszkać.
Orzechowski nieco odmiennie powiada, iż Stańczyk radził królowi, zbudować dom szynkowny (cauponam), w którymby za powrotem szynk prowadzić mogła.
Sprawdziło się proroctwo błazna, gdyż Izabella wróciła z dziecięciem, niosącém tylko w całéj puściźnie krzyżyk od ojcowskiéj korony.
U jednego z tych panów, którzy radzi przy biesiadzie pragnęli Stańczyka dla zabawy gości, zdarzyła się rozmowa, jakiego téż to stanu ludzi najwięcéj na świecie. Każdy co innego mówił: ten krawców, ten szewców, ten innych rzemieślników. Stańczyk stojąc podle za czyjémś kresłem, odezwał się na to:
— Najwięcéj jest lekarzów na świecie, ot jeśli nie wierzycie wasz mość, pokażę ich stu w Krakowie, w przeciągu trzech dni.
Aż którenś z przytomnych panów obróci się i ofiaruje zakład o sto złotych. Przyjmuje Stańczyk i tak się rozchodzą. Nazajutrz zawiązał sobie gębę i chodzi po mieście skrzywiony od jednego do drugiego. Pytają się:
— Co to ci Stańczyk? Czyś nie chory?
— Gęba mi opuchła — odpowiada — od strasznego bólu zębów.
Aż tu każdy dyktuje mu lekarstwo najpewniejsze od bólu zębów, co kto tylko umiał. Stańczyk miał kałamarz u pasa i kartę i spisywał doradców, tak ich już długi rejestr nazbierał. Nareszcie na trzeci dzień, jeszcze z zawiązaną gębą, przychodzi do owego pana.
— A co to ci Stańczyk? — powiada on.
— Straszliwie mnie zęby bolą.
— Ot, ja cię zaraz uleczę, poślij tylko do apteki po piretrum i chmielu w occie umoczywszy, płócz tém gębę.
Skłonił się trefniś, nic nie rzekłszy, aż gdy przyszła pora zakład rozwiązać, i zebrali się wszyscy, on prosi, żeby mu wolno było czytać rejestr. Słuchają więc. Na przodzie położył tego, z którym się założył.
— A toż co? Albom ci ja lekarz?
— Przecieżeś mi wasz mość na zęby lekarstwa nauczył.
Wszyscy w śmiech i sto złotych wygrał Stańczyk.[25]
Jakiś znajomy prosił go o pożyczenie opończy.
— A co tam na dworze? — zapytał.
— Pogoda.
— A! pogoda! To wasz mości opończa niepotrzebna.
— A jeśli będzie deszcz?
— To ja ją sam włożę.
Znając wszystkich dobrze na dworze królewskim, mówił, że w Polszcze jest dwóch, którzy nigdy nic nie wyjawią. A to arcybiskup Gamrat i biskup krakowski Samuel Maciejowski, bo Gamrat powiadał zawsze, że wie wszystko a nie widział nic, Maciejowski zaś mówił chętnie: nic nie wiem, chociaż wszystko wiedział[26].
W roku 1533 król Zygmunt otrzymał wielkiego bardzo niedźwiedzia z Litwy, którego w skrzyni przywieziono. Król postanowił wielkie na niego łowy wyprawić. Udano się do Niepołomic, gdzie w gaju nad Wisłą miano szczuć niedźwiedzia psami. Tu przybył król z królową i całym dworem, a Bona była ówczas ciężarna i blizka rozwiązania; jednakże konno łowom towarzyszyła. Obstawiono knieję i rzekę trzystu ludźmi z oszczepami; stanęli król i królowa i dwór cały patrzéć, jak go szczuć, będą, stanął téż i Stańczyk na koniu, będąc nieodstępnym towarzyszem dworu we wszystkich jego wyprawach.
Nakoniec wypuszczono niedźwiedzia i psy na niego. Z początku powolnie się im odgryza, lecz gdy go rozjuszyły, poraniwszy ich około stu, skoczył prosto w stronę, gdzie stał król z królową i dworem. Wszyscy się mieli do ucieczki, padł przewrócony z koniem od niedźwiedzia Ożarowski podkomorzy królewski, rzucił się pieszo na zwierza Tarło krajczy z oszczepem, człek olbrzymiéj siły — ale i tego położył niedźwiedź a psy za nogi szarpać go poczęły i byłby tam legł, gdyby ludzie nie przypadli i nie obronili. Puścił się potém niedźwiedź ku królowéj, ona z przestrachu uciekać zaczęła, koń się pod nią potknął, spadła i poroniła syna. I Stańczykowi się téż dostało, bo go niedźwiedź z koniem wywrócił. Śmiał się potém król z niego mówiąc:
— Począłeś sobie nie jako rycerz, ale jako błazen, żeś przed niedźwiedziem uciekał.
— Większe to głupstwo — odpowiedział trefniś śmiało — większe głupstwo tego, co mając niedźwiedzia w skrzyni, puszcza go na swoję szkodę. — Była to zuchwała, lecz jak dowcipna odpowiedź! Jakoż Bielski, który nam ją dochował, dodaje:
— „Owa z błazny szkoda panom żartować, bo prawdę radzi żartem rzeką. Jako to Stańczyk był błazen osobliwy.“[27]
Widać że szczwanie niedźwiedzi było na dworze Zygmunta ulubioną rozrywką. Było to w Wilnie, psy jakoś okarmione niedźwiedzia w dziedzińcu zamkowym szczutego brać nie chciały. Król się gniewał.
— Każ-no, królu, — rzekł błazen — spuścić na niego swoich pisarzów, oni żeby się najlepiéj obżarli, zawsze dobrze biorą.
Drugi raz tymże dworzanom i dworakom przyciął lepiéj jeszcze: gdy widząc jak królowi do nóg przystawiali pijawki, rzekł z uśmiechem:
— Jest to obraz przyjaciół i dworzan królewskich.
O! jakże ich musiał znać dobrze!
Równie trafnie karcił on obyczaje niewieście i wkradającą się między kobiety wystawę i miękkość. Widząc niesione do klęczenia poduszki, które słudzy za paniami do kościoła dźwigali, pytał żartobliwie:
— Czy one tam spać będą?
Zaiste piękna nauka z ust błazna!
Często bardzo po ulicach Krakowa widziano go w dziwnym stroju szachowanym, z czapką uszatą i pałką w ręku. Chłopcy uliczni biegli za nim krzycząc, skubali go i wyśmiewali. Raz nawet całkiem go z opończy obdarli. Za powrotem do zamku, król śmiał się z niego, że się dał obedrzéć ulicznikom.
— Ciebie, krolu, — odpowiedział — gorzéj drą; wydarto ci Smoleńsk, a milczysz.[28]
Niepodobna odmówić tym wszystkim ucinkom wielkiego dowcipu i trafności. Nie tyle były zabawne, jak prawdziwie znajomością ludzi i świata podyktowane. Wiedział Stańczyk, gdzie uderzyć, żeby najboleśniéj raz jego skutkował. To téż za Zygmunta Augusta stracił łaskę. Król był drażliwszy, prawda mu nie smakowała, a w prywatném jego życiu było mnóstwo zdarzeń, mogących podać żartobliwemu starcowi niejeden bolesny ucinek na usta.
Wiadomo, jak August lubił uczonych, księgi sprowadzał wielkim kosztem i tym sposobem złożył zbiór klasycznych autorów starożytności, który naówczas nie miał sobie równego. Chcąc zaś od razu za znaczną sumę ksiąg z zagranicy dostać, polecił ich kupno franciszkanowi, królowéj matki spowiednikowi, Lismaninowi, którego wysłał z pieniędzmi.
Uważał to Stańczyk i śmiał się w duchu.
— Powiedz téż mi Stańczyk, — zapytał go raz August, — wieleś ty już głupców sobie równych znalazł?
— Codzień ich spisuję, — odpowiedział — i już Augusta zapisałem.
— A to za co?
— Za to, żeś Lismaninowi dał tyle pieniędzy i wyprawił go z niemi za granicę.
— A! a! poczekajże jeszcze: Lismanin powróci.
— Jak powróci, to ciebie zmażę, a jego zapiszę.
Zgadł Stańczyk na ten raz znowu, gdyż Lismanin zagarnąwszy pieniądze, więcéj się z książkami nie pokazał i osiadł w Szwajcaryi.
Drugi raz gdy król śpieszył na wojnę (nie wiem kiedy to być mogło, gdyż August do niczego, tém bardziéj do wojny się nie kwapił) pozwolił sobie trefniś powiedziéć mu:
— N. Panie, wartoby długo nad tém pomyśleć i poradzić się troistego Q.
— Jak to?
Quo? qua? quomodo? (dokąd, którędy, jak?)
To wszystko nie podobało się Augustowi, który wreszcie złém okiem na Stańczyka patrzał i dawał mu czuć, że jest obrażony. Starzec jednak nie bardzo na to zważał.
Nadszedł Nowy rok, dworzanom królewskim rozdano barwę zwyczajną, to jest po kilka par nowych sukien ze skarbcu. Stańczyk nic nie dostał.
Zebrał się dwór winszować królowi, wszyscy byli weseli i radzi, każdy się chwalił kolendą, Stańczyk z pochyloną siwą głową, stał na boku i wzdychał.
— Cóż ci to! — zapytali panowie — alboż cię nie cieszy rok nowy?
— U mnie nie nowy, bo suknia nie nowa, — rzekł po cichu, wskazując połę.
Usłyszał to król i wstydząc się swego gniewu, suknię ze skarbcu wydać kazał.
Oto są wszystkie trafne gadki Stańczykowe, o jakich wzmiankę w księgach znaléźć można. Wszystkie one dowodzą, że Stańczyk nie był pospolitym dworskim błaznem, do śmiechu figlami pobudzającym, że to człowiek myślący, który świat z właściwej sobie strony uważał, nie wahał się mówić prawdę i dlatego nosił suknię szachowaną, żeby go ta od zemsty broniła.
Współczesny mu był Gąska, o którym także wspomina Kochanowski. — Ale jakże inszy! Widzisz z nagrobku, który mu napisał poeta, że to był prosty błazen i trefniś, raczéj kuglarz i śmieszek poprostu, który tańcował, skakał, śmiał się, błaznował, lub z chłopcami ulicznemi swywolił; na którego ośmdziesiąt lat śmierć czekając, żeby co do rzeczy powiedział, wzięła go, nie doczekawszy się, jak był. Widzim w Gąsce wcale innego człowieka; inną i poważniejszą postać w Stańczyku. Ten ostatni był to pierwszy satyryk XVI wieku, uosobiona opozycya w błazeńskim stroju, wyższy od wieku tą śmiałością, z jaką mówił prawdę. I cóżby to był za człowiek, gdyby nie wdział sukni, która go uczyniła błaznem na całe życie i na całą przyszłość? — Czémby był? Pewnie o to nie dbał, czém mógłby być, mając jak Dyogenes opończę, chleb i wielkie miasto a dwór, z których się swobodnie naśmiewał. Nie jestże to wielka i piękna rzecz, nie będąc niczém, być wyższym nad wszystko i niczego się nie lękać??
1839.





Wieczór w Czarnym-Lesie.


Było to w maju, w najpiękniejszą porę roku; — słońce już się zniżało powolnie na zachód, słowiki śpiewać zaczynały, kwitnące czeremchy woń rozsyłały dokoła; lubo i wesoło było w Czarnym-Lesie. Któż z was nie wié, że w téj wieczornéj godzinie, świat może jest jeszcze piękniejszy, niż w mglistym poranku? To światło złote, padające tu i owdzie, za którém ciągną się od przedmiotów cienie malownicze, to niebo różnobarwne, rumieniące się, wyzłacane, co chwila zmieniające się, ileż to wdzięku dodaje widokom! Kochanowski, jak każdy poeta, kochając przyrodzenie, właśnie w téj chwili wyszedł był na próg domu, aby się nacieszyć pięknym wieczorem wiosennym.
Zamknął za sobą drzwi izby i dzieciom, które za nim biegały, kazał pozostać; sam ruszył z ganku ku staréj lipie, stojącéj wpośrodku dziedzińca. Pod nią widać było prostą ławkę i stół dębowy — zwykle tam siadywał poeta, gdy myśli swoje zebrać chciał swobodnie i oddać karcie papieru, która je nieść miała przyszłości. I teraz szedł w tym celu zamyślony, ale oglądał się na dom nałogowo, niespokojnie i mówił do siebie:
— Dzięki Bogu! wolny jestem od natrętów i popracuję chwilę spokojnie; właśnie pora po temu, miły wieczór! Lecz przed ludźmi ani pracować, ani myśleć, ani się nawet pięknym Bożym światem nacieszyć nie można. Ledwieś siadł, ledwieś wziął pióro, jużci skrzypią wrota, otwierają się, jużci kołata gość do izby. Idź k’ niemu w imię staropolskiéj gościnności, sadź go do kufla, a pij z nim i trwoń drogie godziny życia. Przyjedzie wartogłów jaki, zaszumi, zakręci się, jak owa kukła w jasełkach, weźmie ci w kalétę twoich kilka godzin i poleciał daléj. Żebyż to ich przyjmować tylko kosztem piwnicy i śpiżarni, marna-by to była strata; ale kosztem czasu! kosztem czasu! kosztem życia!
Tak mówiąc, doszedł poeta pod lipę, usiadł pod nią, położył księgę, papier i pióra przed sobą na stole, i obejrzał się.
Właśnie pod cień lipy wkradał się złoty promień zachodzącego słońca, jakby odchodząc, żegnał poetę; chłodny wietrzyk poruszał zlekka gałęzie, w których świerczały drobne ptaszęta. Na dziedzińcu obwiedzionym parkanem, widać było ruch gospodarski. Tam wracało z pola bydło, tu owce z spuszczonemi głowy, becząc, szły do zagrody, skakały młode źrebce przed stajnią. Szli parobcy i czeladź za różną robotą, dziewki do dojenia krów, wyśpiewując wesołą piosnkę gminną, która się rozchodziła w powietrzu, miléj dźwięcząc nad uczoną muzykę w pałacach. Wszystko zdawało się wesołe, ożywione, szczęśliwe. Wybiegły i dziatki na ganek się bawić, a ich wrzawa wkrótce oczy ojcowskie zwróciła, które na wesołéj gromadce długo spoczęły.
— Mój Boże, — rzekł w sobie poeta — rozkoszne to życie, prawda, swoboda wiejska miła, w domu dzięki Bogu szlachecki dostatek, ale gdzież tu pracować! Serce się rozrywa na tyle części, głowa na tyle myśli, jak tu znaleść chwilę swobodną do pisania! Miał ci może słuszność Padniewski i Maciejowski, gdy mi stan duchowny stręczyli. Nauki i muzy wymagają zupełnego im oddania się, trudno się między nie a świat podzielić, zawsze serce i myśli z jednéj tylko strony zostaną. O! zaprawdę trudno!
To mówiąc poeta, rozłożył księgę, oparł się i dumał; przerwał dumanie głos dziecięcia, odwrócił głowę, spojrzał znowu.
— Ani sposobu zebrać myśli! — mówił w sobie — tu to, tam owo odrywa. Samotne życie, cisza tylko mogą rodzić doskonałe, natchnione twory, dusza wówczas mniéj zużyta, mniéj z sił wycieńczona. Serce pała do wszystkiego, bo niczego nie skosztowało, samo ciało z nienasyconemi a pragnącemi namiętnościami, wśród krzyków boleści, podsyca zapał poety. — Krzyk boleści, może być najpiękniejszym śpiewem. Ale życie jednostajne, swobodne, spokojne, regularne, przerywane tylko nudnemi powszednich ludzi odwiedzinami, niszczy powoli, wycieńcza i do wszystkiego niezdatnym czyni. Czemu Dawid tak cudownie śpiewał? — bo był nieszczęśliwy! Najpiękniejsze twory rodzą się w boleściach — słabe dzieci nic nie kosztują rodziców, ale téż niewiele warte — piszmy! — I westchnął.
Zaledwie wziął pióro do ręki, usłyszał głos włódarza, który czeladź za jakieś przewinienie naganiał. To znowu myśli mu rozbiło, mimowolnie słuchał oddalonego gwaru, który go zajmował, rzucił pióro i wzruszył ramionami.
— Niepodobna, niepodobna!
Potém usiadł na ławie, założył ręce i dumał, spoglądając na zachodzące słońce, świecące z za drzew.
— Ha! dobra i ta chwila swobodnego dumania, jeżeli nic nie zostawię na papierze, to przynajmniéj pomyślę swobodnie nad przyszłą pracą; spocznę po gwarze. Ledwie się drzwi zamknęły za łaskawemi gościami, jestem znużony, jakbym wracał z pola od pługa.
Słońce zachodziło, dzieci szczebiotały na ganku i swawoliły, ptaszki świergotały na gałęziach lipy, powietrze kołysało się wonne i czyste — Kochanowski przez chwilę nasycał się obrazem pięknego wieczora.
I znowu schwycił pióro, usiadł i pisał; napisał dwa wiersze, ale usłyszawszy skrzypienie wrót podwórza, rzucił pióro, pochylił się i spojrzał w głąb.
— Czyż znowu gość? — rzekł zniecierpliwiony; — czy znowu kto się wlecze kota ciągnąć do Czarnego-Lasu, nie wytrzeźwiwszy się jeszcze może po pijatyce u sąsiada?
We wrotach spostrzegł jeźdźca na wielkim rumaku.
— Któż to? a! Petryłło! Zaprawdę, mógł sobie był obrać inną chwilę do odwiedzin. — I zwinął papier, zamknął księgę, westchnął, gotując się naprzeciw gościa, który wjeżdżał, spytawszy się u wrót włódarza: — Czy pan doma?
— Doma — odpowiedział z ukłonem włódarz, kazawszy wrota otworzyć.
Wyszedł téż smutny poeta z pod lipy przeciw niemu.
Przybywający był to człowiek dobrze już podżyły, niegdyś wojak, pamiętający dobrze Zygmunta Starego wyprawy, zwał się Petryłło. Ubrany był, choć to niby po podróżnemu, ale dosyć wykwintnie i starannie; na koniu rząd złocony, dywdyk świecący, trzęsideł u łba końskiego co niemiara. Strój jeźdźca był mieszaniną wszystkich naówczas używanych w Polsce, było tam potrosze i z węgierska i z hiszpańska i z włoska i z tatarska i po polsku; cacek i świecideł więcéj, niż na męża poważnego i wojaka przystało. — Ostrogi u butów wyzłacane, u czapki czaple pióro z kosztowną zaponą, na szyi spinka świecąca, rękojeść szabli suto sadzona, choć fałszywym kamieniem, na palcach pierścienie, pasek wązki, ale błyszczący nabijaniem różném, spinał suknią dość długą, któréj poły spływały ku ziemi; pod nią była krótsza, obcisła, z materyi litéj. W takim stroju, jak w pokrowcu świetnym, wyglądała szczególnie koścista persona pana Petryłły. A naprzód głowa wzniesiona na wyschłéj żółtéj szyi, któréj włos byłby dawno siwy, gdyby go krakowscy aptekarze nie ufarbowali maściami: twarz chuda, kości na niéj znaczne, jak na zmęczonéj szkapie, policzki wpadłe, żółte, oczy głęboko w głowie, ale świecące, brew nad niemi malowana, wąs pod nosem wielkim czerniony, bródka podobnież. Mimo powierzchowności, która lata wydawała ukryte, Petryłło pełen był życia; błyszczały mu oczy, usta się śmiały, trzęsła się skóra na jagodach, a suchy, czasem świszczący, czasem kaszlem przerywany głosek nie próżnował nigdy.
Skoro ujrzał poetę, zsiadł z konia, którego oddał słudze, i pośpieszył, odkrywszy głowę.
— Służby moje powolne — rzekł.
— Witajcie — odpowiedział Jan zimno. — Jakże zdrowie WMości?
— Zawsze dobrze, — rzekł Petryłło, śmiejąc się i zacierając ręce. — Chorobę, kiedy przyjdzie, szablą odpędzam, nie dam się już pewnie śmierci w łóżku, kiedym się jéj nie dał na wojence.
— Ej, wié ona, gdzie was bezbronnego przydybie! — rzekł Kochanowski, uśmiechając się.
— O! a gdzież to?
— Przy kolankach jakiéjś gładkiéj miłośnicy, gdy o wszystkiém zapomnicie; pewnie was tam najdzie, jeżeli się nie ustatkujecie!
Szli, tak gwarząc, ku domowi.
— Zawszeć to — rzekł Kochanowski — tak zapalczywy gaszek, mimo wieku.
— Co tam o wieku prawicie! — syknął Petryłło opryskliwie. — Bierz licho księdza, co mi lata zapisał, kiedym zdrów jak ryba, a drugiego młokosa przeskoczę.
— Tego się prędko pozbędę — rzekł w duchu poeta; — pojedzie on daléj, bo nie ma u mnie do kogo koperczaków stroić; — żona nie młoda, a dzieci nadto młode jeszcze.
Ledwie weszli na próg domu, skrzypią znowu wrota dziedzińca; odwrócił się smutno gospodarz, spojrzy — drugi towarzysz przybywa, już wjeżdża i toczy koniem w podwórcu.
Ten drugi był to mężczyzna młody, smukły, chudy, opalony, ubrany niepocześnie, na koniu prosto osiodłanym, w opończy ciemnéj, z nahajką w ręku — pędził czwałem do ganku.
— Hola, ho! stójcie — rzekł — poczekajcie! i ja przybywam!
— Widzę to — pomyślił w duchu poeta, — ale Bóg widzi, że mnie to nie wiele raduje. — Odwrócił się jednak cierpliwy uprzejmie i powitał przybywającego Wojtka, znanego naokół gadułę.
— Teraz to już niechybnie przepadł mój wieczór — rzekł do siebie z rezygnacyą poeta. — Wojtek do jutra będzie gadał, kiedy raz język rozpuści. Dobrze mówił pan Padniewski, niéma, jak cisza klasztoru; niéma, jak odosobnienie!
— Co mam wam powiedziéć! co mam wam powiedziéć! — przerwał Wojtek zaraz zsiadając. — Ciekawości! mirabilia! stupenda!
— Chodźmyż słuchać, proszę do domu!
Stali w progu.
— Ej, po co nam do domu, taki piękny wieczór, ot, lepiéj pójdziemy pod lipę Waszmościną, tam więcéj powietrza i gwarzy się swobodnie na dworze, a może i kto jeszcze nadejdzie!
— Alboż co! — podchwycił Kochanowski z przestrachem.
— Spotkałem tu niedaleko Bartosza.
— Bartosza?
— Tak! tego to dobrego kompana, co z domu do domu cały rok pielgrzymuje, a do swojego inaczéj nie zajrzy, aż na ostatku, gościem tylko będąc u żony.
— Pewnie i on tu nadjedzie, ale ponoż to nie kto inny?
— A on ci to! — rzekł, muskając wąsa pan Petryłło.
I ukazał się Bartosz.
Był to mężczyzna, lat około czterdziestu, rumiany, wesołéj twarzy, dobrze podhodowanego opaciego żołądka. Suknie na nim wygodne, ale nie nowe i nie strojne; koń jego chudy, jak zwykle na cudzym obroku. Głowę miał okrytą białą czapeczką, zpod któréj jednak nie wymykały się włosy, bo ich nic na łbie nie było. Poszły one wszystkie z dymem winnym; natomiast miał czarną i gęstą hiszpańską bródkę, która jakby wynagradzając za łysą głowę, rosła bujno, by zboże w Ukrainie, aż miło było patrzyć.
— Ho! witajcież, witajcież, panie wojski, — rzekł zdaleka Bartosz — kopa lat, kopa lat, jakem w waszym domu nie był.
— Wdzięczen za łaskę, że o mnie nie zapominacie — odpowiedział gospodarz, a w duchu pomyślał: — Coraz mi więcéj przybywa, przepadł wieczór i praca, trzeba być gościnnym! Było ci zostać księdzem, jak radził Padniewski! Było ci się zmniszyć! Chciałeś onéj swobody wiejskiéj zakosztować, masz ją nieboże, aż ci gardłem lézie.
Ledwie Bartosz sapnąwszy i obejrzawszy się, czy nie ujrzy dzbana, siadł na ławie i westchnął; ledwie Petryłło poprawił okurzonego stroju; ledwie Wojtek opowiadanie jakieś ab ovo rozpoczął: — skrzypnęły wrota znowu.
— Czy nasłanie, czy czary! — pomyślał poeta.
— Któż nam przybywa? — rzekł Petryłło.
Spojrzą, jedzie ktoś konno jeszcze; — nowy gość.
W śmiech wszyscy, skoro go ujrzeli, bo i było się z czego śmiać.
Na wielkiéj marsze bułanéj, któréj rząd był czarny, jechało coś tak małego, żebyś to wziął zdaleka za dobry tłumok podróżny. Był to sławny junak pan Mateusz, znany z małéj postaci, a wielkiéj odwagi. Jechał on w jasno-seledynowym kontuszu, w żółtych butach, w kołpaku bardzo wysokim. Oczy i włosy miał kruczéj czarności, twarz rumianą, ożywioną, usta świeże jak jagody, trzymał się prosto jak kij, a nieustannie naokół zérkał oczami, jakby czego szukał; wistocie, żeby dojrzéć, czy kto nie szydzi z jego postawy. Oprócz kołpaka, który zapewne miał miny i urody dodawać panu Mateuszowi, miał on wąsy, ale takie, których-by mu był najogromniejszy drab pozazdrościł. Czarne były, lśniące, a tak długie, że z jednéj i drugiéj strony twarzy wystawały mu po ćwierć łokcia. Żartownisie mówili, że z niemi wyglądał, jakby trzymał kij w zębach, ale mówili to pocichu, bo Mateusz jak osa do oczu skakał, byle mu kto czém jego nieszykowną postawę przypomniał.
Ujrzawszy siedzących pod lipą, poskoczył przybyły ku nim i powitał poetę ściśnieniem ręki, potém towarzyszy w koléj; ci go uroczyście powitali, prostując się jak najmocniéj i starając się, żeby ich twarzy nie dostał, co nie było trudném. Omal tam zaraz z tego nie przyszło do zwady, gdyby Wojtek, któremu szło o to, żeby go słuchano, nie rozbroił w początku zwaśnionych, żartując z stron obu. Posłano po dzbany, bo wtenczas inaczéj nie lża było gości przyjmować, tylko pełnemi.
Tymczasem toczyła się rozmowa o nowinach z królewskiego dworu, od Turek, o wieściach, jak miały się odbyć sejmiki, o przyszłych urodzajach i cenach; nikt z poetą nie mówił o tém, co go zająć mogło, co go się tykało, każdy plótł swoje, dla siebie. Petryłło opowiadał, jako się miał do pewnéj gładkiéj pani, która go srodze zwiodła, aż kijmi od męża po grzbiecie dostał, z czego się prawie cieszył, że go jeszcze równo z gachami niebezpiecznemi uważając, karano; Wojtek paplał, co mu ślina do gęby niosła; Bartosz pozbierane w podróży plotki, jedne po drugiéj jak z woru wytrząsał; Mateusz założywszy znowu kołpak na głowę, aby wzrostu sobie przyczynić, chodził, świszcząc pod lipą. Wstał Kochanowski i poszedł do domu.
Na progu spotkała go żona nieboga, i wskazując na konie, które słudzy wodzili po podwórzu, spyta:
— Tatarzy to, czy co?
— Gości Bóg dał, moja miła Hanno — rzekł Jan, — trzeba ich przyjąć, każcie tam uwarzyć wieczerzę, a dobądźcie miodu z piwnicy i jaki dzbanek wina.
— Wieluż ich tam Bóg dał? — spytała.
— Jest ich dotąd czterech — rzekł Jan, — ale kiedy już poszło na to, to się pewnie i więcéj przysunie.
— Że téż to nigdy niéma pokoju — odpowiedziała wzdychając kobieta.
— A cóż-by to było, moja miła Hanno — rzekł Jan, — gdybym był owo przyjął kasztelanią, jakeście mi bardzo wówczas życzyli! Teraz jam sobie szlachcic prosty, a niechnoby się tu krzesło senatorskie wtoczyło, jęliby się sypać panowie senatorzy, byłoćby to dopiéro czego słuchać! Byłby zasię pan kasztelan zjadł pana wojskiego w pół roku. Ale dajmy pokój — dobrze jest, jako Bóg dał, starzy nasi mówili, gość od Boga.
— Dawno to chyba, mój panie — rzekła pani Janowa — kiedy ich Bóg rzadziéj przysyłał.
Potém zawołała na dziewki, a Jan, westchnąwszy, poszedł znowu ku lipie.
Ale tu już miasto czterech, sześciu zastał gości; przyszło ich dwu razem, gdy stał w sieni z żoną. Muzyk sławny na lutni Bekwark, przyjaciel poety, a kunstmistrz swego czasu nieporównany, który wszędzie był miłym gościem, ba i w królewskim dworze. Drugi P. Mikosza, sławny téż, ale tylko pijak. Ten ostatni wyglądał, jak przystało na tego, który od rana do nocy z kuflami tylko i dzbanami ma do czynienia. Suknia na nim splamiona szara, kontusina wytarty, buty obłocone, szabelka pogięta i pokrzywiona, pas w strzępkach, czapka kilka razy zszyta i w pierze ubrana. Na twarzy połyskującéj czerwonéj, bielały tu i owdzie szramy i szwy, między któremi rozeznać było można i ostre ciecia szabli i tępe uderzenia o ręby ław i stołów po pijanu. Temi hieroglifami pisała się historya życia na czole pana Mikoszy. Wokoło oczu sine pręgi, usta sine także, nos i jagody w czerwonych brodawkach. Taki to był gość nowy, który już pod ławę znienacka zaglądał, zérkał pod stół, czy gdzie dzbana nie zobaczy.
Ledwo nowo przybyłych gospodarz powitał, ażci znowu wrota skrzypią (lepiéj ich było nie zamykać) i głos słychać u bramy:
— Pan wasz doma?
— Doma. Z gośćmi się pod lipą zabawia.
— To Jost, Jost! — zawołali wszyscy, wyglądając z pod gałęzi.
— Osobliwszy dzień — rzekł w sobie poeta — kiedy i ten się téż odważył przyjechać, choć pewnie pieniędzy moich z sobą nie wiezie.
Tylko, co to w duchu rzekł, wpadł Jost, witając, ściskając, całując, sypiąc oświadczeniami przyjaźni. Był to średniego wieku mężczyzna, ożywionéj twarzy, niepokaźnego stroju; a bardzo czuły w oświadczeniach i nie dziw, każdemu coś był winien, więc się wypłacał serdecznością za pieniądze.
— Dawno już was nie widziałem — rzekł trochę uszczypliwie poeta — dobre to przysłowie — Chceszli stracić przyjaciela, daj mu pieniędzy.
Jost się trochę zapłonił, ale przytomności nie stracił, skoczył znowu gospodarza ściskać i całować.
— Nie byłem doma — rzekł — najprawdziwsza prawda.
— Jako żywo, byłci! — przerwał Wojtek.
— Jak mi możesz kłamstwo w żywe oczy zadawać? — obruszył się Jost (bo nie był nic winien Wojtkowi).
— Alboż ci mówiłem, że kłamiesz?
— Oba macie słuszność — przerwał Bartosz ze śmiechem — Jost był i nie był doma: wiem o tém, bom dwa razy do niego zajeżdżał a obam go nie został, zawsze, jakby mu sroczka o gościu powiedziała, czy kotek, co się mył w kominie — wczoraj wyjechał, a jutro powracał, dość, że nigdy go dziś nie było.
Wszyscy się śmiać do rozpuku zaczęli i tak początek zwady utonął w wesołym żarcie.
Ale, gdy się to dzieje, skrzypi wóz we wrotach, słychać głos woźnicy.
— Hejta! hej!
Wszyscy skoczyli — któż to jedzie?
— Pan Slasa z żoną i córką! A to zmowa, czy co? — rzekł Wojtek — i oni w gościnę do pana Wojskiego! Poznałem Slasę po nosie, bo mu sterczy zpod czapki, jak bocianowi, nie przymierzając.
Pan Petryłło sobie poglądal na przybywających. — Dobra nasza — rzekł — jest już z kim i poszablankować. Córka pana Slasy, Kachna, urodziwa dziewka, statecznych już lat, żeby jeszcze takich ze dwie, puścilibyśmy się w tany, posławszy za muzyką.
— Ale, bo i druga kolasa — dodał Wojtek.
— Gdzie? druga? — spytał Kochanowski i w duchu myślał — I śpiżarni nie starczy i domu.
— Druga kolasa pełna samych kobiet, panie Petryłło — dodał Wojtek.
— Wszystko to familia panów Slasów i liczna ich parentela — rzekł Bartosz — znam ich wszystkich, byłem u nich niedawno, przejeżdżając.
Już kobiety weszły do domu, a pan Slasa z owym nosem bocianim szedł ku lipie i witał wszystkich, głośno się śmiejąc; gotów był z siebie nawet, nie pytał czego, dlaczego, byleby sobie dogodził. On tak potrzebował do życia śmiechu, jak drugi strawy; co kto powiedział, co kto zrobił, on się do rozpuku ze wszystkiego śmiał. Twarz jego malowała charakter osobliwszy; marszczki, które na niéj lata wydeptały, wszystkie miały jakieś pokrewieństwo, łączność, zależność od tych, które powstają z uśmiechu, najwięcéj ich krzyżowało się wkoło ust i skupiło przy oczach. W pośrodku tylko nos ów olbrzymi, nieporuszony, milczący, stoiczny, nie miał żadnego udziału w nieustannéj wesołości; a gdy usta ku uszom się rozchodziły, gdy oczy chowały się głęboko ze śmiechu, nos jakby nie wiedział o niczém, pozostawał poważny, nie zmieniając swojego charakteru i wyrazu.
Śmiejąc się, zaraz witał pan Slasa: — Cha! cha! cha! witajcie!
Śmiejąc się, powstali wszyscy go ściskać.
Ale już pod lipą i miejsca dla gości brakło, gospodarz prosił do domu; popierał wniosek pan Petryłło, który poczuwszy podwikę, zerkał ku domowi raz wraz; był za tém i pan Mikosza, bo próżno wyglądając, czy nie niosą dzbana, przewidywał, że pan Wojski nie na suchą zabawę do domu zaprasza; — większość jednak obstawała, aby zostać pod lipą, gdzie swobodniéj cugle było można puścić rozmowie, bo jéj nie hamowała przytomność kobiet. Wszczęła się tedy rozmowa płocha, wesoła, swobodna, urywana, żywa, któréj najmniéj słuchał i najmniéj pomagał gospodarz. Jego ten najazd niespodziany w chwili, gdy najmocniéj spokojności pragnął, pomięszał; zwolna dopiéro oswoiwszy się z położeniem, przychodzić zaczął do swego humoru i wesołości, gdy goście ze sobą gwarzyli.
Prawda to, że nigdy jedna bieda nie przychodzi sama, zawsze wiedzie z sobą orszak towarzyszek, jak wielka jaka pani. Nim się słońce za drzewa ukryło, przybyli jeszcze goście do Czarnego-Lasu. Pan Chmura, pokorny szlachcic, który z siebie wszystkim drwić dawał, byleby się najadł i napił, bo doma było czasem i chleba skąpo i żonę miał złą, czarownicę. Znać było z postawy człowieka. Szara na nim opończa, przy któréj lepiéj się ubiory wytworne wydawały, milcząca, pokorna, czarny but na nodze, szabelka gdzieś w fałdach ukryta, ledwie jéj koniec wystawał; plecy od ukłonów zgięte, zgarbione, głowa łysa, oczy brwiami i powiekami zakryte, usta zaciśnięte, milczące. Taki był pan Chmura, z którego niekiedy nawet słudzy żarty stroić dozwalali sobie, a on się już ostrzelany nie obruszał, powiadając, że słowa nie kąsają ani biją. Przybył także pan Konrad, niejaki pielgrzym, podobny pierwszemu, od misy do misy, milczący, na oko zadumany, lecz wistocie niczém nie zajęty, tylko naładowaniem brzucha, któren był częścią najwydatniejszą jego całości. Po przywitaniu, zwykle słowa od niego nikt nie usłyszał — siadał i czekał, żeby jeść dali; zjadłszy, trawił; strawiwszy, jadł znowu. Przybył jeszcze i przyjaciel pana Wojskiego, doktor Montanus, krotochwilny, lecz uczony człowiek; trzeźwy, wstrzemięźliwy, małomówny, a wiele myślący.
Gdy gwar go objął, gdy rozmowa w serce uderzyła, zasztukała do duszy, zaczepiła miłość własną, rozśmieszyła, rozruszała; poeta rozjaśnił czoło, rozweselił się, uśmiechać się począł gadkom, zapraszać do dzbana, — pogodził się z przeznaczeniem. Możnaż było inaczej? Żona jego smutniejsze zachowała oblicze, ona wiedziała, na czém się kończą biesiady, i jak się płaci drogo chwilę takiego odurzenia, po któréj długo w domu ślady zostają.
Zastawiono wkrótce wieczerzą. Nie było tam wytworu, nie było mis złocistych, roztruchanów ciężkich, tuwalni szytych perłami, obrusów bogatych — po prostu wszystko, po szlachecku. W jednéj misie polewanéj kurzyła się kasza ze słoniną, w drugiéj kluski z serem; była pieczeń jedna i druga, a do niéj ogórki kwaszone. Stały dzbany z piwem i miodem, flasze z winem. Jęli sobie zaraz podochacać goście, przepijając jeden do drugiego pełnemi. Jeden tylko doktór Montanus uciekł zaraz, gdy pierwszego kufla dotknięto; wyprosiwszy sobie łóżko w kąciku komory, spać się położył. Nasi tymczasem pili żwawo; gdyż Bartosz i Mikosza zachęcali wszelkiemi sposoby, wnosząc różne przezdrowie. Pan Wojski téż, jak na gospodarza przystało, ujrzawszy ochotę gości, zachęcał, aby pili. Gdy już tuman otoczył biesiadników, gdy w głowach ich zaszmerało, zakurzyło się z czupryny, zaczęło palić w piersiach i bić myślami do góry, trzeba było widziéć wówczas ich wszystkich i słyszéć rozmowę.
— Hej! panowie bracia — krzyknął Wojtek — poszły panie od stołu, zaśpiewajcie pieśń jaką waszę, panie gospodarzu nasz miły, o dzbanie, powitamy go, i podziękujem, że nas rozweselił.

„Dzbanie mój pisany“...

— Dajcie pokój pieśni, bo wam w gardle chrypie, jak wóz nienasmarowany — odpowiedział pan wojski — powiedzcie lepiéj co wesołego, bo nie każdy rad pieśni słucha; a i kobiety nasze śpią blizko, nie przystało je pieśnią budzić.
— O! wiem ci ja, wiem ciekawości — rzekł Wojtaszek, nie dając się prosić do powtarzania gadek, co je lubił sam bardzo.
— Gadajcież, gadajcie — przerwał Mikosza — rad słucham, kiedy piję, byleby mi samemu odpowiadać nie trzeba było, bo w gębie zasycha prędko.
— Znacie braci Winiarskich w Podgórzu?
— Ja ich znam, bom tam gościł niemało — rzekł Bartosz — lat temu kilka. Dobry człowiek młodszy, zwą go Aniołem.
— A przecz go tak zwą? — spytał z cicha Mikosza, susząc kufel.
— Pani matka to pono tak go w dzieciństwie nazwala, aż mu się to, co nierzadko, i na późniejsze lata zostało. Był bowiem piękny, jak owi aniołowie malowani. Nie wiecie jeszcze, jak się zwie brat starszy — rzekł Wojtek — a to wam powiem. Odumarli ich rodzice, zostawując im wieś Gorzejowo; owoż bracia poczęli pozywać się o nią, bo był starszy służył wojskowo i po cudzych dworach, Anioł wioskę posiadł i dzierżał, i puszczać go do niéj nie chciał. Nadjechał starszy i do prawa z nim o wieś poszedł, rzekłszy: „Poczekaj, panie aniele, ujrzysz, że cię dyabeł z Gorzejowa wyżenie“, i jak rzekł, tak uczynił, bo na nim prawo przewiódł, a odtąd go wszyscy dyabłem zwą, i kto wié, czy to nie zejdzie na potomki.
Rozśmieli się tam i sam biesiadnicy, a jeden przerwał:
— Nic to zwać się Dyabłem, wolałbym zasię, niż Kiszką.
— Wiecież, skąd to poszło? — rzekł Wojtek, podchwytując. — Dawne to dzieje, ba i nie tak, bo sta lat temu niéma. Był niejaki Zgierski na dworze hetmana litewskiego, Jana Białego. Ten zasię hetman lubił bardzo litewską potrawę kiszki, a nie zwał je inaczéj, jeno kuropatwy.
— Toż czemu? — zapytał pan Petryłło.
— Taką miał fantazyę! — odpowiedział Wojtek. — Toż i domownicy nieinaczéj potrawę pańską nazywali, jeno tak. Trafiło się, że on Zgierski, zapytany od pana, co na stół podano, odpowiedział nieopatrznie, zwąc rzecz po imieniu. W śmiech z niego dworzanie, i jęli go stąd nazywać Kiszką. Bolało go to, chociaż się im zaraz jako mógł odcinał, a mianowicie, że był umysłu hardego i wysoko patrzał, bo córkę jedynaczkę, a dziedziczkę bardzo bogatą tego hetmana był kochał i w sekrecie się oboje w sobie miłowali. Na dobre mu jednak wyszło to przezwisko, bo hetman nagradzając żart, który był sam pierwszy z niego uczynił, zowiąc go Kiszką, córkę mu dał po wojnie, w któréj się on Zgierski niemało wsławił. A tak odtąd po Litwie Kiszkowie sławni i wielkie imiona mają.
— Ba, i przedtém, co wmść mówisz — rzekł Kochanowski — bywali już Kiszkowie, boć to czysta bajeczka, a familia Kiszków dobrze od Białego starsza, jak w kronikach baczyć.
— Gdzie wszakże i ta bajeczka się najdzie — odrzekł Wojtek.
— Nie przeczę! — odpowiedział gospodarz i umilkł.
I pili znowu, gwarząc; pan Petryłło tylko smutnie im placu dotrzymywał; korciło go i swędziło pójść do kobiet cholewki smalić, ale go jak na złość utrzymano, aż się one w komnatę do spoczynku zabrały. Tymczasem dzbany za dzbanami goniły, z piwnicy na stół, u stołu po gardła biesiadników, przeciągała się ochota, chociaż i misy dawno ze stołu zebrano i obrusy zdjęto. Siedzieli jedni na ławach, drudzy na ziemi, ci stali, owi chodzili, a wszystko wkoło dzbanów, z których rozpocząwszy, nie ustawali suszyć do dna. Wesoła pogadanka, coraz bujniejsza a śmielsza w miarę kuflów wypitych, rosła i szumiała głośno.
— Przezdrowie pana Wojskiego, ochotnego gospodarza — wniósł Bartosz, naradziwszy się z Mikoszą — w ręce pana Slasy!
Slasa powstał z ławy, potrząsł nosem, pełną przepitą przyjął, a zaśmiał się przed i po kuflu; poszła kolej daléj, nikt jéj nie opuścił.
— Niéma tylko Chmury i nie pił naszego zdrowia — rzekł Wojtek.
— Gdzie Chmura? — spytał gospodarz czeladzi.
Nikt o nim nie wiedział.
— Zwyczajnie Chmura — rzekł jeden podpiły — powędrował daléj z deszczem.
Wtém drzwi skrzypnęły, ktoś wchodził, był to właśnie pan Chmura, ale w dziwnym stroju, bo cały obłocony, mokry, kapiący.
— Cóż to waszeci? — spytał gospodarz — czyś doprawdy chmurą został, że taki jesteś mokry?
— Wielmożni panowie a bracia — odpowiedział szlachcic — okropny wypadek!
— Co? jak? mów! — zawołali wszyscy.
— Wyszedłem się orzeźwić świeżém powietrzem, przechadzałem się po podwórku tam i sam, zaszedłem jakoś mimo kuchni.
— Zaleciał cię może zapach pieczeni?
— Nie! nie! Nic mnie nie zaleciało, ale ja zaleciałem.
— Dokąd?
— W jakąś przeklętą dziurę, jamę i przepaść, pełną wody, i oto, co się ze mną zrobiło. Moja ostatnia opończa na nic.
To mówiąc, ocierał się biedny i kiwał głową.
— Włóżże go do fraszek, panie Wojski — rzekł Bartosz.
— Niechybnie — odpowiedział Kochanowski, uśmiechając się.
— A kiedy mnie, to i panów wszystkich — przerwał Chmura, spluwając — choć nie wszyscy cale mokrzy jak ja, ale każdy ma swoję mokrą stronę.
Śmiech powszechny dał się słyszéć, wrzawa powstała.
— Bardzo dobrze! wybornie — wołał Jost — wszyscy do fraszek, bez wyjątku.
— A wmść pierwszy — rzekł Jan:

....... miejże się do taszki.
Bo i ciebie, mój Joście, włożę między fraszki.

Oklaskami pokryto żarcik poety, a Jost się zaczerwienił i sam poklaskiwał, a ściskał pana Wojskiego serdecznie.
— Będzie to tak wszystkim nam — rzekł cicho pan Mateusz (ów, co to go na koniu ledwo było widać, tylko się kołpak migał i wąsy) do pana Slasy — moim wąsom, a waszecinemu nosowi pewnie się dostanie.
— I mojéj łysinie nie minie — rzekł Bartosz.
— Ho! bo! toć to i pan Bartosz wiersze składa — podchwycił Wojtek. — Vivat! poeta nowy, fraszka stary Rej i młodszy pan Wojski.
— Mógłbym ja wiele fraszek napisać — odparł Bartosz — bom do nich, jeżdżąc, wiele wzorków nazbierał, ale się nie mieszam w nieswoje. Dobrze, że się podpisać umiem manu propria, będzie na szlachcica dosyć.
— Przezdrowie gospodarskie! — krzyknął powtóre Mikosza pijany, powstając, a ledwie się mogąc utrzymać na nieposłusznych nogach.
— Dajcież mi pokój — rzekł gospodarz — bo dla mojego zdrowia, wy swoje potracicie; piliście już moje.
— Nie wszyscy! nie wszyscy! — zawołał Mikosza, szepleniąc.
— Wszyscy piliśmy — któż nie pił? ozwały się głosy.
— A — a doktór Montanus?
— Gdzież on jest?
— Dawno spać poszedł, żeby się nie upić, — ostrożny.
— To się nie godzi, rzekł Bartosz — pogardza nami, czy co? ucieka od nas, he? albo to krzywda kufel z nami wychylić, czy to już śmierć na dnie siedzi? Dumny pan położył się spać, bo mu szlachta śmierdzi, radby zawsze tylko macać Jaśnie Oświeconych i Przewielebnych.
— Wypłazować go! — krzyknął pan Mateusz, dać mu naukę! — Sprawić mu łaźnię! — zawołali inni. — Co to? dlaczego się będzie od nas usuwał? Co lepszego ten Niemiec! — Ten Hiszpan! — Ten Włoch! — Ten heretyk jeden! — Ten bajbardzo! — Chodźmy do niego! — Gdzie on? — gdzie?
— Dajcież mu WM. pokój! — rzekł Jan — śpi dawno! Jutro sprawę wytoczym.
— Jak śmié spać? — zawołał pan Slasa, śmiejąc się sam pierwszy z tego, co miał powiedzieć; — jak śmié spać, kiedy my pijemy? A toć han tatarski dopiéro po swoim obiedzie pozwala królom i mocarzom jeść, to i my tyle mamy prawa jak on, nie dozwolić spać, aż się sami wprzódy prześpim? Gdzie ten kusy Niemiec? — Poszukajmy go po kątach! Za nim! za nim! puścić psy, niech go tropią, łacno im będzie, bo śmierdzi lekarstwem jak kozioł.
Powstali wszyscy, runęły ławy, stołki, stół jęczał; dzbany zabrzękły.
— Hej, hej! za nim — gdzie się schował! będzie polowanie! — Tu, tu! krzyknął Wojtek — prowadząc. — Stój Wasze — zatrzymał go gospodarz, — tu kobiéty śpią. Pan Petryłło wstrzymał go także. — Tu się hurmem nie idzie — rzekł z uśmiechem — po jednemu szczęśliwemu, juvante amore.
— Patrzcie go no z amorem! tego starego... Jakom żyw, jeszcze mu podwika pachnie, choć już zęby w gębie tańcują i połowa ich wyskakała precz. — Co! co! jak ty mię nazywasz! co ty mi zębami przymawiasz, młokosie, gołowąsie! — I porwali się oba za szable.
Zapomniano na chwilę o doktorze, zwada się wszczęła u proga komnaty. — Co ty mi przycinasz zębami? — Czego ode mnie chcesz, stary grzybie zakochany? — A nu, spróbuj się ze mną.
— Tylko nie po pijanemu — rzekł, hamując ich gospodarz — a nie w moim domu. Dom to Musis poświęcony, szanujcie go proszę, a rozejmcie się, nie chcę rano wzywać cyrulika z Zalatwy, aby ugodę czynił po biesiadzie; ani księdza, któryby jak Jędrzejowi Zelisławskiemu śpiewał — wieczny odpoczynek, po wesołém przezdrowie. Kiedy chcecie zabawy, pódźmy spoić Montana, co się położył trzeźwy, niech wstanie pijany.
— Do doktora! do doktora! chodźmy! Idźmy! gdzie on! Wszyscy się się potoczyli, śmiejąc, dźwigając dzbany, przychylając, swarząc. Wywiódł ich gospodarz do małego alkierza, gdzie spokojny Montanus zasypiał, otuliwszy się w kącie. Zbudził się, posłyszawszy wrzaski, doktór i usiadł na łóżku. — Cóż to? — rzekł połacinie — czy który z was kona, że mnie budzicie? potrzebny już wam jestem? he! — Nie, — rzekł Bartosz, występując naprzód — inny interes do Waszeci. Godzi się to gardzić nami, jak ostatniemi ciury i pójść spać legnąć sobie, gdy my ochotę mamy? Alboż to nie zniewaga? hę? słuchaj ty, heretyku, albo się bij ze mną, albo pij przezdrowie pana Wojskiego! — A juściż wolę wino niż guza — rzekł Montanus wesoło, widząc, że się pijanym nie wykręci, — podajcie mi czaszę.
Tu dopiéro zaczęła się pijatyka nanowo, która trwała do dnia białego u łóżka doktora w małym alkierzu, szaleńsza jeszcze, głośniejsza, weselsza niż wprzódy; dopóki goście po jednemu nie popadali, jak potrute muchy. Słudzy ich i czeladź doma nadeszła wówczas; pobrano ich po jednemu i wyniesiono ich do wielkiéj izby, gdzie siana nasłano i pokotem ich na niém pokładziono na wojłokach i kilimkach. Nazajutrz trwały jeszcze ostatnie biesiady, gospodarz myślał, że się skończą do wieczora, ale przeszła pijatyka na dzień trzeci, goście się tylko zmieniali, przybyli nowi, wrócili pierwsi i znowu tak dni kilka uszło. Często Kochanowski powtarzał sobie: Było mi słuchać księdza Padniewskiego! — ale już było po czasie.
W tydzień potém dopiero siedząc sam jeden pod lipą poeta, wszystkich swoich biesiadników włożył do fraszek, — pana Slasę, Chmurę, Mikoszę, Bartosza, Wojtka, Petryłłę, Josta i t. d. Na końcu dodał:

Jeden Pan Wielmożny niedawno powiedział:
W Polsce szlachcic, jakby téż na karczmie siedział;
Bo kto jeno przyjedzie, to z każdym pić musi,
A żona pościel zwłócząc, nieboga się krztusi.


Gródek 20 lipca 1840 r.





Marcin Kaptur.
(szkic historyczny z xvi wieku).


Był to wieczór, słońce spuszczało się już na zachód czerwone, gorejące, a chłodne; dokoła jego, rumiane, wiatr zapowiadające chmurki, wznosiły się po niebie. Na drugiéj stronie widokręgu stał czarny obłok nieporuszony, milczący, lecz groźny. Okolica była piaszczysta i zaroślami pokryta. W oddaleniu na prawo świecił się biały zamek Srzemskiego; wojewody płockiego, i unosiły się niebieskie dymy wsi, pod jego murami rozłożonéj. Daléj widzi się inne wioski i wieże wiejskich kościołków, i krzaki pożółkłe i poschłe od letniego skwaru. Na drodze piaszczystéj unosiły się tumany pyłu siwego, tętniała ziemia od kopyt koni. Liczny orszak jezdnych i wozów szedł od Płocka. Widać było długi szereg komorników i pacholąt barwianych, kolasę piękną, skórą złoconą wybitą, zaprzężoną sześcią końmi karemi; ciągnące się wozy z kuchnią, służbą, drużnemi i podlejszą czeladzią. Cichość panowała wśród orszaku i konie szły powoli. W kolasie jechał mężczyzna podeszłego już wieku, na którego czole malowały się duma i odwaga. Ubrany był ciemno, czapka wysoka siedziała mu z kitą nad czołem, siwy wąs opadł na dół, i kończył się aż na piersiach. Na nim była lekka ferezya spięta, z złocistemi guzy i sznurami. Przy jego kolasie jechało kilku młodzieży, za nią wiedziono konia jezdnego pod pięknym dywdykiem z bogatém siedzeniem, złoconym rzędem, trzęsidłami z piór u łba, malowaną grzywą i ogonem. Pacholęta pańscy chichotali z tyłu, a za niemi wiedli psiarze kilka sfór ogarów i dwie smycze chartów, bialozornicy jechali z ptakami, w kapturach i dzwonkach u spętanych nóg. Wspaniały był widok tego pocztu, choć to tylko był dwór wojewody płockiego, pana Srzemskiego, mało znaczącego człowieka, lecz lubiącego żyć dobrze, nie dbającego wiele o dłużników, których czasem kijem téż za wrota wypędzano ze dworu, zwłaszcza Żydów niewiernych.
Kolasa wojewody sunęła się powoli po piasku, gdy pan Srzemski usłyszał po za sobą tętent, i obejrzawszy się ujrzał goniącego jakiegoś człowieka na chudéj marsze, osiodłanéj prostym łękiem, z uzdą skórzaną na pysku. Był to mężczyzna olbrzymiego wzrostu, silnéj budowy, twarzy czerwonéj i wesołego wyrazu, po któréj widać było blizny od gęstych szram. Ubrany był w prostą opończę z kapturem, czapkę baranią, kontusik wytarty, a rzemiennym pasem pociągniony, buty juchtowe czarne. Na wierzchniéj wardze tępo ucięty wąs łączył się z zarastającą brodą i podbródkiem, wśród których czerwieniały usta szerokie; wyżéj świeciły mu się strasznie oczy czarne w pąsowéj oprawie. Cała twarz zdawała się mówić: Jestem zawadjaka! Trzymał się na koniu krzywo i niedbale, ale koń bał się go, bo się strasznie wyciągał pod nim; potem zlany, bokami robiąc, z nozdrzem rozdartém, wysadzoném na wierzch okiem i naprężonemi żyły.
Wojewoda obejrzał się na niepoczesnego jeźdźca, i wlepiwszy weń chmurne brwiami zawisłe oczy, zdawał się chcieć go rozpoznać, tego jednak dokazać nie mógł, bo choć mu się coś ochapiało, nie przypominał sobie nazwiska zawadjaki.
Przejeżdżający mało zważał na poczet pana wojewody, i przeciw zwyczajowi wymijać go zaczął, ani się nawet skłoniwszy, usiłując wolno wlokącą się wyprzedzić czeredę. Było to wielkie zuchwalstwo; służba i komornicy wojewodzińscy szemrać zaczynali, gdy wojewoda sam ciągle nie spuszczając z oka jeźdźca, właśnie gdy ten kolasę jego kłusem tęgim wymijał, ozwał się dość głośno:
— A toż co za chłop?
Dosłyszał tego jeździec, obejrzał się, zaczerwienił, ściągnął koniowi lice i chciał coś odpowiedziéć, ale potém jakby się rozmyślił, odwrócił się tylko i zawołał, spinając konia żelaznemi ostrogami:
— Powiedz to jutro, Mościwy panie, ale ci to bez zakrztuszenia przez gardło nie przejdzie.
Nie słyszał tego wojewoda, a jeździec poleciał szybko naprzód, cały zapłomieniony i trzęsący się od gniewu, kiedy niekiedy przemawiając sam do siebie półsłowami.
Gdy już poczet wojewody został dobrze w tyle za nim i zniknął w tumanach pyłu, jeździec zwolnił biegu koniowi, pokręcił wąsa, i oglądając się, a poprawując na siodle, rzekł:
— Powtórzysz mi to jutro, panie wojewodo! powtórzysz; a powiem ci, com ja za chłop! Muszę no tylko wymacać, czy jutro nie będziesz z nim w drodze. Coś mi się marzy, że ty tylko panujesz w swoim zamku! Zaśpiewam ja ci na drodze piosenkę!!
To mówiąc pan Marcin Brzozowski, tak się zwał ów jeździec, stanął u karczemki należącéj do zamku pana Srzemskiego i uwiązawszy dyszącego konia u słupa, poszedł do Żyda.
Żyd znał dobrze zawadyakę gostyńskiego, bo głośnym był junakiem pan Marcin Brzozowski. Przyjaciele zwali go pospolicie przezwiskiem Kaptura, że opończę od słoty z kapturem nosił, a gdzie kaptur jego zawitał, już tam się bez szumu nie obeszło. Zatém Żyd nizko mu się skłonił jarmułką i stał milczący.
— Twój pan, wojewoda, dziś powróci do zamku? — spytał go pan Marcin.
— Tak, jaśnie panie, — odpowiedział Żyd.
— A czy długo w domu zabawi?
— Komornik jego, co tu był, przyjechał z Bilska i mówił, że jasny pan wojewoda tylko przenocuje, i pojedzie za pilném do Warszawy.
— Pewnie?
— Już nawet wozy wyprawili naprzód.
To tylko chciał wiedziéć pan Marcin, siadł na koń i pojechał, a serce mu biło, a oczy pałały, a ręce się trzęsły.
Przejechawszy wioskę, rzucił się kręto w lewo między płoty i biegł co tchu drożyną, do dworku bielejącego pod lasem, koło którego dymiły się dwa czy trzy kominy chałup chłopskich. Zajechał w dziedziniec, na którym pasło się stado świń, chodziły konie, owce i wszystek dobytek, tylko co z pola przygnany. Pan Marcin przywiązał swoję szkapę do kółka u wrót, i sam pobiegł do domu.
— Jest pan doma? — spytał chłopaka, który w sieni czyścił rząd na konia, niegdyś złocisty, a teraz tylko mosiężny.
— Jest, panie — odpowiedział chłopak, wstając.
Otworzył pan Marcin skrzypiące nizkie drzwiczki i zawołał:
— Niech będzie pochwalony! pokój temu domowi!
— A! Kaptur! — ozwał się otyły gospodarz, powstając i zachylając kapotę, pod którą tylko płócienne widać było ubranie.
Izba, do któréj wszedł pan Marcin, była czysta, wybielona, dwa małe oświecały ją okienka, miała piec prosty i kominek, ławy dokoła, z których jedna przykryta była kilimkiem, na ścianie krucyfiks, zielem święconém otoczony, u drzwi kropielnica, stół dębowy w pośrodku, stara zbroja, koszulka druciana i misiurka wisiały na ścianie.
— Hej pani Barbaro! — krzyknął gospodarz — światła niech podadzą i miodu! Niechże cię uściskam, panie Marcinie!
Pani Barbara pobiegła do alkierza, ledwie rzuciwszy okiem na gościa, a pan Marcin ścisnąwszy gospodarza za rękę, odpowiedział:
— Nie potom ja tu Mości panie przybył, abym z WM. panem bratem pił i hulał. Jeszcze mi się policzki czerwienią, gdy sobie wpomnę moję krzywdę! Tu mi Waszmościnéj pomocy potrzeba! Waszmość jesteś brat szlachcic jak ja, i co mnie dziś, jutro tobie, jeśli sobie damy po nosie jeździć.
— A cóż to Waszmości się stało? — spytał gospodarz, stojąc przed nim pełen zdumienia i już prawie gniewny, a przynajmniéj usposobiony do gniewu.
— Co i co! ten senatorczyk, pan wojewoda Srzemski, tylko co spotkał się ze mną na drodze. Wiész Waszmość, że ja się nie rad stroję i nie wyglądam na gaszka; ale się za to na mnie nikt nie zawiedzie, ale za to cudzego i swego chleba nie przemarnuję na puste bawidełka. A dobrze mi w mojéj opończy, jak drugiemu nie lepiéj w pożyczaném złocie! I dlatego, że mnie wojewoda widział licho ubranym, śmiał mnie, Brzozowskiego, herbu Belina, z dziadów i pradziadów szlachcica, nazwać chłopem.
Chłopem! on WMość chłopem śmiał nazwać! — krzyknął pan Sławek, uniesiony gniewem. — A dajcież mi szablę, a pójdziem; już my go nauczymy, co chłop, a co szlachcic! — I tu rozpuściwszy poły kontusza, począł po izbie latać pan Sławek. Dobrze bowiem trafił pan Marcin naprzód do niego, jako do sąsiada pana wojewody, który z nim ciągle darł koty i siedząc na kilku zagonach, lękając się najazdu i przemocy magnata, pałał ku niemu najsroższą nienawiścią.
— Hej! konia no tam siodłajcie! — wolał pan Sławek; — mego siwo-jabłkowitego!! pojedziemy! jedźmy! Chłopcze, daj tu pasa! Maciek, pasa! buty, szablę!
I wołał, i biegał, i odziewał się co predzéj.
— Czekaj, czekaj, — rzekł pan Marcin — we dwóch przecie na wojewodę nie naskoczym, boby nas zdespektował; trzeba nam jechać do przyjaciół i jutro dopiéro zajechać mu drogę w dobrym poczcie. Bo jutro on wyruszy do Warszawy! Dopiéroż go tam spytamy wszyscy, czego mnie nazwał chłopem, kiedy widział u mnie szablę u pasa. Pokażę ja mu, com za chłop, aż mu jego senatorstwo pójdzie gardłem nazad. Niechaj się obejrzy na swój herb! Co mi za herb jakiś nowotny, i pierwszy to senator tego herbu i imienia!
To mówiąc Kaptur, chodził i zżymał się.
— Zacny herb Drogosław! Kto słyszał o tym herbie? Lepszać moja Belina!
— O! i jak lepsza! — odpowiedział pan Sławek — aleć my go nauczym i nie damy sobie w kaszę dmuchać. A jeźli go Waszmość weźmiesz na naukę w swoje ręce (dodał), to wcześnie posłać trzeba na egzekwie do Płocka i niech mu katafalek stawią! — To mówiąc, krzątał się po izbie i ubierał, tymczasem pani Barbara kazała dziéwce podać miodu i dwa kubki. Szlachta ledwie miodu się dotknęli, na panią Barbarę i okiem nie rzucili, a całkiem sobą i wypadkiem zajęci, wypadłszy z izby, dopadli koni i ruszyli.
— A dokąd pojedziem? — spytał pan Sławek, któremu towarzyszyło kilku ludzi na tęgich koniach.
— Jedźmy do Wólki, — rzekł Brzozowski — do pana Macieja; u niego zawsze biesiada i dużo gościa; tam, co znajdziem szlachty, to ich zabierzem z sobą na jutrzejszą wyprawę.
To mówiąc, puścili się kłusem przez pole; a była już noc ciemna, ale konie i panowie dobrze drogi znali. Jechali tęgą godzinę, aż pokazały się światełka w wiosce i na pagórku z drzew kilka okien oświeconych zaświtało, zwiastując dwór pański.
— Dobra nasza! — rzekł Kaptur — świeci z okien, zastaniem braci szlachtę.
Tu nanowo podciąwszy konie, puścili się błotnistą ulicą ku dworowi, potém grobelką drzewami osadzoną, mimo karczmy, i wpadli w dziedziniec, na którym było siła czeladzi i gwar wielki.
Otworem stały drzwi od sieni, przez które buchał gwar z rozmaitych głosów złożony, śpiewów, krzyków, łajania, śmiechu, brzęku i t. d. Kilka kobiet widać było naprzeciwko, tulących się bojaźliwie i spoglądających przeze drzwi do sieni, gdzie podpili słudzy, czerpiąc piwo konwiami z beczki, grali w kości, śmiali się i rozmawiali.
— Otóż ktoś jeszcze przybywa, — odezwała się podeszła niewiasta z cicha — jacyś jeszcze zawadyje, co natłuką tu, napiją i pojadą, nakresowawszy sobie pysków.
— To Kaptur Brzozowski — odpowiedziała druga — nie obejdzie się bez szabel i poswarku!
— A drugi z nim pan Sławek, — rzekła inna — i ten dobry do wypitéj i do wybitéj. Tydzień temu, nie więcéj, poobcinał uszy komornikowi pana cześnika, że mu coś niezdarnego odpowiedział. Takiemu młodemu chłopięciu! Aż żal było patrzyć, jak go okrwawił!
Gdy się ta rozmowa toczy, nasi wpadli do izby, gdzie głośna brzmiała biesiada.
— Ha! ha! — zawołano — dawaj tu kielicha! hej! witajcież WMpanowie! A skądże to tak późno to mi szczęście zdarzyło! Hej sam wina piwniczy! hej!
Inni witali także.
— A Kaptur! — jak się WM. macie?
— Sławek! Bóg z wami, — czyście zdrowi?
— Przez zdrowie wasze! — panie Brzozowski!
— Witajcie nam, panie Marcinie!
— Jak się ma pani Barbara?
— Niech cię uściskam, Sławku! — bodaj cię z twoją charcicą! hę?
Pijani dobrze szlachta witali, wołali, krzyczeli, wyciągali ręce, zajęci przybywającemi gośćmi.
— Ja ani usiądę, ani wypiję! — rzekł Kaptur — póki mnie Waszmość nie posłuchacie! Jestem skrzywdzony! okropnie skrzywdzony!
Tu runęły ławy, szczękły kielichy, zabrzękły szable, jedni przez drugich się powychylali, niektórzy na ławy, inni na stół nawet powłazili.
— Co? jak? kto? gdzie? bij! zabij! Jakiż to łotr! Cóż to za bestya! Uszy mu poobcinać! A czemuś go nie zdusił! Dajcie go tu! Kto się ważył?
— Słuchajcie Waszmość, — odpowie Brzozowski, — i nie ja jeden, ale wy wszyscy jesteście skrzywdzeni, i wy wszyscy powinniście mi pomódz do zemsty! Godzin temu ledwie kilka, na drodze od Płocka spotkałem wojewodę jadącego do siebie. A gdym go niepocześnie ubrany, tak jak tu stoję, mijał, śmiał mnie w głos nazwać chłopem! dlatego, żem był sam jeden i licho odziany. Alem go prosił, by mi to jutro powtórzył. Jutro wojewoda jedzie do Warszawy, trzeba, żebyśmy się wszyscy szlachta zebrali, zajechali mu drogę i spytali, jakiém czołem śmiał to rzec jednemu z nas? Kto z was czuje szlachecką krew w sobie, za mną, panowie bracia!
Wszyscy krzyknęli:
— Zgoda, zgoda! jedziem, jedziem! daléj! na koń!
— Wieleż nas tu jest? — spytał Kaptur.
Policzyli się oczyma i pan Sławek ozwał się:
— Dwudziestu!
— O, to mało, — odpowiedział Brzozowski — trzeba, żeby nas więcéj było, niż wojewodzińskiego dworu. Niech będzie nas dwudziestu, a czeladzi dwudziestu z pacholęty, i tego mało! Kto z was panowie bracia łaskaw, niech rusza po szlacheckich dworach i zwoła szlachtę jak na pospolite ruszenie w obronie szlacheckiéj czci i sławy. Jutro jak godzina na dzień, zbierzemy się wszyscy zbrojno, a uczciwie odziani, wedle przemożności swéj, za karczemką pana Sławki, za borem, na warszawskim gościńcu, u mogiły kowalowéj, koło Bożéj męki.
— Zgoda! zgoda! a chłop chyba, kto nie ruszy. Do strzemienia, napijma się panie bracie, wsiadanego! — A przez drzwi zawołali ochotnicy: — Hej służba! koni! podawajcie koni!
Tak nagły wyjazd przeraził służbę, która co tchu pobiegła po stajniach i obórkach zbierać resztę koni swych panów i nuż uzdać co prędzéj. Myśleli, że najmniéj Tatarzy wpadli na Podlasie i pospolite nakazano ruszenie; tymczasem goście szukali pod ławami czapek, pasów, szabel, pili, ściskali się i najeżdżali, odgrażając na wojewodę. Wkrótce pusto było we dworze, i pani Maciejowa kazawszy wyrugowaną zanieść nazad do alkierza pierzynę, spać się spokojnie układła, słuchając tylko chrapania pijanych, na sianie w pierwszéj izbie zasypiających.
Rano ledwie godzina na dzień, już u mogiły kowalowéj, za karczemką pana Sławki, zbierali się panowie szlachta, i wszystkiemi drogami do niéj dążyli. Wysłany przodem jeden do wioski wojewody miał oznajmić, gdy pan Srzemski z zamku ruszy. Wszyscy szlachta rozłożyli się pod Bożą męką na trawie, siedzieli, gadali, śmiali się, i zajadali, co Bóg dał. Ranek był chłodny, ale pogodny, tylko wiatr dął przeraźliwy. Coraz to któren ze szlachty przybywał, i około dziewiętnastéj godziny było ich już z pachołkami około stu koni, różnego wieku, wzrostu i twarzy i ubioru. Wpośród nich, jeszcze płomienny gniewem Kaptur, w wczorajszym stroju, z szablą u pasa, dowodził. Wszyscy byli jak od święta ubrani, bo mieli mu dwór honorny składać, i chodziło im o pokazanie wojewodzie, co może szlachcic. Pan Marcin miał wielu przyjaciół, w jego osobie obrażona cała szlachta czuła się gniewną i żądała się pomścić.
O dwudziestéj godzinie przybiegł wysłany chłopak na zdyszanym koniu, oznajmując, że wojewoda rusza z zamku we czterdzieści niespełna koni. Zaraz wszyscy na koń siedli, i droga zasiała się końmi i ludźmi, w dziwacznych barwach, postawach, ubiorach. Na czele orszaku jechał Kaptur, kręcąc dumnie wąsa. Za nim wszyscy przedniejsi ręce na szablach, czapki na bok, mina gęsta; daléj pachołki; było ich więcéj sta koni, a poczet ten rozbiegłszy się po drodze, na oko znaczniejszym się jeszcze wydawał, niż był.
Ruszyli kłusem, i właśnie na granicy pana Sławki ujrzeli tuman pyłu; uszykowali się porządniéj i postępowali w milczeniu.
Wojewoda dumał siedząc w kolasie, gdy przeciw słońcu spojrzawszy, ujrzał coś czerniejącego w pyle na drodze. Sądził z początku, że to bydło z rosy pędzą, lecz przyłożywszy rękę do oczu i wpatrzywszy się dobrze, dojrzał piór u czapek, i koni i ludzkich twarzy. Coś go tknęło, i zaczął pytać komorników swych, coby to było.
— Kto to wie? — odpowiedział jeden — jacyś ludzie jadą!
— To wojsko, — rzekł wojewoda niespokojny — albo się mylę, albo że jest ze sto koni: — a nie widać czyjéj kolasy w pośrodku?
— Nie panie! — Wybiegli komornicy naprzód i patrzyli.
— Szlachta gdzieś jedzie! — powiedzieli.
— Cóż to, że tak wolno jadą i prosto na nas? — pytał wojewoda jeszcze. Ale nikt mu nic nie odpowiedział. Nareszcie gdy już na staje od siebie byli, począł się Srzemski wpatrywać, i niby przypominać sobie twarz i strój wczorajszego w drodze spotkanego jeźdźca. Posłał więc komornika z zapytaniem do szlachty: ktoby byli, i czego żądali?
Wybiegł jeden konno, i dopadłszy pana Marcina, rzekł:
— Pan Srzemski, wojewoda płocki, zapytuje Waszmościów, ktobyście byli, i czyli czego od niego żądacie?
A Kaptur odpowiedział mu:
— Jam to — powiedz swemu wojewodzie — ów wczorajszy chłop, dam się dziś panu poznać, żem jemu równy, tylko nie senator.
Pobiegł nazad komornik z odpowiedzią, i doniósł ją panu wojewodzie.
Zastanowiła się kolasa, a wojewoda nieco pomięszany, wysłał jeszcze przedniejszych swego dworu, prosić pana Marcina Brzozowskiego, aby ku niemu przyjechał.
Ci przybywszy, mocno nalegali na Brzozowskiego, aby to uczynił.
— Albom ci to ja jego sługa, żeby mnie miał wołać? — odpowiedział — a kiedy mi chce co powiedziéć, niech tu sam podjedzie.
— Przecież — rzekł wojewodziński dworzanin — nie woła on Waszmość, ale go prosi, a to człek stary i senator.
— Znam ci go z wczorajszego — rzekł pan Marcin.
— Wczoraj pan wojewoda ani znał, ani się domyślał, kto Waszmość jesteś — daléj mówił wojewodziński — i pewnie go dziś za to sam przejedna.
— No jedź Waszmość, panie Marcinie — rzekł pan Sławek sam, i inni za nim. Zobaczysz Waszmość, co ci powié stary. Jedź bo jedź, toż cię nie zjé!
— No! no! pojadę — wreszcie przebąknął Kaptur, tylko się boję, żeby mnie tam obcesowo złości, na niego spojrzawszy, nie porwały.
— E! probuj, pojedź! — szeptali za nim towarzysze.
— Co za dziw, to pojadę! — krzyknął Marcin, spiął konia, dał susa, i w kilku skokach stał już u wojewodzińskiéj kolasy. Mimowolnie i pan Marcin miał się na widok wojewody do czapki, i wojewoda skłonił mu się grzecznie.
— Cóż mi to Waszmość za złe macie, żem Waszmość — rzekł wojewoda — wczoraj jakoby nie chcąc i nieznając obraził, nazwawszy chłopem?
— A tak — odpowiedział Marcin zapalając się, i po to dziś Waszmości drogę zachodzę, abym zapytał, co to znaczyło. Bo na Boga! taki-m dobry szlachcic, jak i Waszmość. Jestem Marcin Brzozowski, herbu Belina, zwany Kaptur; dziad mój był podkomorzym gostyńskim, brat mój jest opatem czerwieńskim, jestem nobilis z dziadów i pradziadów, a jeśli nie ja, to moi herbowi zasiadali krzesła! A daleko ode mnie do chłopa, i daléj trochę, niż od wojewody do mnie!
— Widzę to i sam — odpowiedział wojewoda — i bardzo mi żal, żem Waszmość obraził, aleć się za to bić nie będziem. Niech tu panowie szlachta postąpią, a ja Waszmości przywrócę, com ujął.
Na znak pana Marcina podjechał orszak jego, i szumnie, gwarliwie kolasę otoczył. Wojewoda powstał i rzekł poważnie, uchylając czapki:
— Wczoraj nie chcąc obraziłem pana brata Marcina z Brzozowa Brzozowskiego, zowiąc go nieuważnie chłopem, ale to ciemność była temu przyczyną; zatém biorę Waszmościów za świadków, że się to stało nie chcąc i omyłką, i zwracam panu Marcinowi jego szlachecką cześć. Zaczém podał wojewoda rękę, a wszyscy czapki w górę rzucili, wołając:
Vivat! vivat palatinus plocensis! Vivat dominus Brzozovius! Vivant!
Wojewoda znowu podniósł się i krzyknął:
— Vivant panowie szlachta mazowiecka! Proszę ze mną do zamku! Skinął na sługi, zawrócono konie, służba przodem pobiegła i powrócono do zamku.
Jak tam tęgo pili i krzyczeli cały dzień i całą noc, tego już opisywać nie będę, to tylko dodam, że pan wojewoda, podobawszy sobie śmiałość Marcina Kaptura i myśląc go użyć na sejmikach, naznaczył mu jurgielt roczny do swego życia, dał dożywociem chat kilka, obwarował sowicie, i chował odtąd w wielkiém na dworze swoim poszanowaniu. Siła téż za to dokazywał pan Marcin, gdy o wojewodę chodziło, a gdy w obronie jego stanął, nikt się naprzeciw wyjść nie pokusił, bo był takiéj siły ten Kaptur Brzozowski, żeby się był z Brudzińskim, ba i z Wiesiołowskim, gotów był dążać, a choćby i z Dobkiem z Oleśnicy, gdyby ten jeszcze żył. Nieraz gdy go uproszono, albo w zakład poszedłszy, wziął beczkę piwa na ramię, i z nią tańcował, a potém pił z niéj, za brzeg wziąwszy, jak ze szklanki.
To o nim pisze Bartosz Paprocki.
1840.





Dorotka.


Noc była chmurna, bez księżyca, bez gwiazd, bez niebios; wiatr szumiał, pędząc ogromne szare jesienne chmury, które zakrywały nawet ostatek światła tlejącego jeszcze na zachodzie. Dwaj jezdni obwinieni w opończe, pędzili drogą pustą na koniach, które, to się zatrzymywały sapiąc, podskakiwały gnane ostrogami, to w bok ulęknione rzucały. Jakby mszcząc się na niepogodzie, to jeden, to drugi klął niemiłosiernie — nic to jednak nie pomagało.
— A prędkoż dojedziem do gospody? — spytał jadący z tyłu, — bo do stu katów i coraz ciemniéj i wiatr do kości przejmuje.
— O! o! panie Litwinie, — odpowiedział drugi odwracając się nieco — tak-eśto prędko już zmarzł? U nas w Koronie prawią o was, żeście jak dzikie zwierzęta kosmaci a zahartowani na wszystko, a tu się pokazuje, że lada dworak twardszą ma skórę. To chyba od Unii ta delikatność was napadła?
— Ale żebym ja wiedział, — odparł Litwin — czego marznę i moknę, do roku sześciu niedziel nie poskarżyłbym ci się i potrafił wytrzymać. A pytam się waszmości, co za potrzeba była pod noc chmurną rzucać gospodę ciepłą, gdy nic w szyję nie pędzi.
— Cha! cha! ot, za pół milki gospoda — zawołał pierwszy, — zobaczycie, jak się nam wyda ciepłe ognisko, jak wygodny nocleg, jeśli — dodał — cali do gospody dojedziem.
— Co? — pytał Litwin — jeżeli cali dojedziem? Jeszcze co? alboż jest i niebezpieczeństwo jakie?
— Fraszka — rzekł zbliżając się ku niemu Polak, — zbójców się niespodziewani — ale.
— Cóż za ale — do licha?
— Ale i o duchach tu prawią.
— Gdzie? na drodze?
Litwin przeżegnał się ukradkiem.
— Wasze ze mnie drwinki stroisz.
— Niech mi tak Bóg dopomoże, jak prawdę szczerą mówię. — Ot, widzicie li tam w oddaleniu, ów jakby punkt czarny na niebie?
— Widzę.
— To wieża Dorotka, będziemy koło niéj przejeżdżali.
— I cóż? w niéj są duchy?
— Właśnie; a ta mara przeklęta, która wraca do wieży, najgorzéj jeszcze, słyszę, czyha na mołojców jak my, bo za życia — ale o tém nie pora teraz mówić.
Tak gadając dość głośuo, bo szum wiatru nie dał im prowadzić rozmowy, choć blizko jeden drugiego jechali, pędzili ku wieży, która coraz widoczniéj przed niemi na niebie czerniała.
— Toć to reszty zapewne jakiegoś zamczyska? — rzekł Litwin.
— I nie, — odpowiedział Polak — sama tylko wieża stoi, a mówią, że od wieków tak stała i nie było tu zamku wcale.
— Nikt w niéj nie mieszkał?
— Mówiłem wam, duchy chyba, — odpowiedział szybko Polak — pusta oddawna.
— Ale się w niéj świeci! — rzekł Litwin.
Na te słowa pan Zaklika (dworzanin J. K. Mości króla Stefana) podniósł oczy i konia wstrzymał; Litwin także.
— Na miły Bóg, świeci się w górném okienku wieży! — rzekł przestraszony. — Módlmy się, panie bracie, za dusze zmarłe.
Stali chwilkę w milczeniu, a Polak odezwał się znowu:
— Przydało się waści i mnie, przydało, wieża czarna stoi, a światła w niéj niéma żadnego.
— Prawda! — rzekł Litwin — jednakbym przysiągł, że się w górze świeciło.
— Ot, jedźmy prędzéj — przerwał Zaklika — a gdy przyjdzie mijać tę przeklętą wieżę, damy koniom ostrogi i przelecim cwałem. A teraz tęgiego kłusa.
Puścili się kłusować po kamiennéj drodze, przeciw wiatru bijącego im z chłodnym wiatrem w oczy; ale wprędce pan Zaklika wstrzymał swego konia.
— Miałeś waszmość słuszność, świeci się w wieży, ale u dołu — dodał z cicha.
— A świeci się — odpowiedział Litwin.
— Coż? jechać? — spytał Polak.
— Gdzie ja, tam i waszmość, — rzekł pan Świdło (Litwin z Grodzieńskiego). Lepiéj wy wiecie tu w swoim kraju, a tak jeszcze niedaleko Krakowa, czy bezpieczno jechać, albo nie; gdyby to koło Białego błota, albo w Białowieskiéj puszczy, tobym wam dał radę. Ale wam się z pozwoleniem przywidziéć musiało, bo wieża czarna stoi, jak stała.
Zaklika podniósł oczy i z cicha bąknął:
— Prawda. A no, jedźma.
Do wieży kilka jeszcze staj było, puścili się nasi podróżni kłusem i z pod opończy, któremi osłonieni byli z głowami, rzucając kiedy niekiedy ukośne na wieżę spojrzenia.
— Hm! hm! Litwo, — rzekł Zaklika — do stu kaduków, znowu się coś świeci.
— Niech się już świeci, czy nie świeci, a my jedźmy prędzéj, — odpowiedział Świdło — co tu myśléć i patrzyć, koniom ostrogi i ruszać.
— Ta, ta, ta! koniom ostrogi! Ot!...
— No, a cóżto znowu?
— Ja się wrócę nazad.
— Porzućże waszmość te błazeństwa — rzekł odwracając się Litwin — każdy z nas trochę się boi ducha, ale minąć wieżę szeroką drogą, to nic strasznego, choćby w niéj Lucyper starszéj córce wesele wyprawiał. — Toć krzyż pański od wszego złego obroni!
Zawstydził się Zaklika, który we dnie był odważnym rębaczem i nie dawał sobie w kaszę dmuchać — nic więc nie odpowiedziawszy towarzyszowi, spiął konia i poleciał w czwał drogą — Litwin za nim. Zbliżyli się ku wieży, ona stała czarna znowu, ale gdy już ją mijać mieli, koń pana Zakliki czegoś przestraszywszy się, kopnął w bok nagle i pana z siebie zrzucił. Nadbiegł na to Świdło, i stanął, nie chcąc towarzysza opuszczać, który silnie konia swego przytrzymywał za uzdę i próżno z ziemi podnieść się usiłował.
— Na Boga, ratuj, panie Świdło, pomóż mi, rękę sobie potrzaskałem czy co? — wołał leżący na ziemi. Litwin schylił się do niego, a na chwilę zapomnieli oba o duchach i o wieży. Wtém nad ich głowami zajaśniało światło w oknach pustki i padło odbite na podróżnych naszych. To zjawisko nowego ich nabawiło strachu, śpiesznie jęli się do koni; Zaklika z pomocą towarzysza na swojego się wgramolił. Ale nim się to stało, oczy Litwina ujrzały dziwne rzeczy, bo on przeżegnawszy się i nie bez strachu z ciekawości wrodzonéj, zajrzał w okno, z którego biło światło. I widział w niém — kobietę młodą w bieli ubraną, z chustką w ręku, wychylającą się z okna w dół, jakby czego szukała, i słyszał śpiew jakiś niezrozumiały, smutny, nucony niewiadomo przez kogo. Przeżegnał się powtóre i więcéj nie patrząc, jechał daléj z panem Zakliką, który, od strachu i bólu, wpół był umarły.
Spuścili się wąwozem ciemnym w dół na zarośla i po chwilce ujrzeli światło.
— To gospoda, dzięki Bogu! — zawołał Zaklika.
Milcząc podjechali ku niéj. Nie prędko otworzono im wrota, bo żyd karczmarz, mieszkający na trakcie, musiał się wprzód upewnić, co byli za jedni, nim ich wpuścił. Nasi dwaj obmokli i zziębli podróżni zastali ciepłe ognisko, izbę przestronną i wygodną; ale Polak, który sobie obiecywał cieszyć się odpoczynkiem, stękał na rękę. Pokazało się jednak po jéj opatrzeniu, że silnie tylko stłuczona była; — a tak spokojniejszy, obwinąwszy ją w płaty, ciepłém winem zmoczone, rzucił się na słomę.
— Ha! — rzekł po chwili do Litwina — dobrze nam się udało Dorocie wywinąć.
— A! dobrze, żeś wasz mość o tém począł, właśnie się miałem pytać, co to wszystko znaczy? Cóż to tam za niewiasta pokutuje, bom na własne oczy widział ją w oknie.
— Widziałeś ją? — krzyknął Polak — Matko Boska! A w którąż stronę patrzała?
— W dół wieży.
— To szczęście! — szepnął pierwszy.
— Ale czy mi wytłómaczysz to przecie, — przerwał Świdło — cóż to za niewiasta?
— Ja oszczędzę trudu wielmożnemu pana — odezwał się, z pod pieca wysuwając w téj chwili, staruszek.
Podróżni, zdziwieni tém nowém niespodziewaném zjawiskiem, umilkli.
Laudetur Jesus Christus! — rzekł pokornie kłaniając się staruszek, postępując ku nim.
Po tém chrześcijańskiém powitaniu, śmieléj na niego spojrzeli podróżni. Szedł ku nim pochylony, ale czerstwy jeszcze na twarzy, w czarnéj opończy człowieczek, podpierający się jedną ręką na kiju białym, w drugiéj niosący czarną skrzyneczkę. Była to skarbona — staruszek niegdy klecha, teraz dzwonnik i kwestarz z blizkiego kościoła.
— Już to nie chwaląc się, mili panowie, — począł — ale pewnie nikt lepiéj ode mnie nie opowie całéj historyi o Dorotce, byleście czém suche gardło dali odwilżyć.
Litwin ze stoła dał piwa staremu, który w milczeniu je wysączywszy, a otarłszy wąsy odwróconą ręką, spytał:
— Pozwolicie wasz mość usiąść staremu podtuptałemu dziadowi?
— Siadaj! siadaj! — rzekł Świdło — i gadaj!
Stary poszedł pod piec, postawił kij i skarbonę podle siebie i tak zaczął:
— Trzeba wasz mościom wiedziéć (boście pono tu obcy), że w naszéj tu okolicy miała posiadłości swe starożytna familia Tęczyńskich, któréj owo jest jeszcze i teraz zacny potomek jegomość pan podkomorzy wielki, daj mu Boże sukcesa wszelakie. A był to ród cnotliwych i poczciwych ludzi jeden w drugiego! rodzili się wszyscy i wychowywali i wsławiali na świecie bez przerwy, a bez plamy, jakoby jeden człowiek sobie podobni. I był u nich (a jest pono i teraz) zwyczaj taki, iż najstarszy z familii zapisywał dzieje ich wszystkich, sławne a poczciwe czyny każdego; tak sobie podając owę księgę i wczytując się w przykłady, starali się bardzo troskliwie, aby imienia swojego sławę poczciwą utrzymać. I trwało to tak bardzo długo, że nikt na nich plamyby najmniejszéj rzucić nie mógł. Ale Pan Bóg ich w końcu ukarał srodze za to pewnie, iż się doskonałemi sądzili, co człowiekowi słabemu nie godzi się. Urodziła się jednemu z onych panów Tęczyńskich córka, któréj imię dano Dorota: było wielkie wesele z powodu onych urodzin na zamku Tęczyńskich, ale się skończyło wielkim smutkiem, gdy wezwany uczony jeden (niektórzy prawią, że żyd jakoby) w gwiazdy jakoś tam mądrze popatrzywszy, przepowiedział, iż ona Dorota miała być dla swego rodu wielkich nieszczęść przyczyną, potém zasię i zapomnieli o owéj przepowiedni, a dziecko się zdrowo i pięknie chowało. Ojciec tymczasem zmarł, została się wdowa, z wielkiego żalu umarła i ona jakoś w rok potém, a Dorota sierota. Naznaczyli jéj tedy opiekę, wziął ją stryj do siebie, miała już lat kilkanaście, a była, mówią, piękna jak anioł i mądra bardzo, że inne niewiasty dziwiąc się jéj rozumowi, mówiły o niéj, jakoby jéj ten wielki dowcip na złe wyjść musiał, gdyż go miała nie wedle płci swéj i wieku — nie inaczéj chyba za sprawą złego ducha.
Tu się stary przeżegnał i splunął.
— Prędko jakoś zjawił się bogaty pan, powinowaty Tęczyńskich (ba tego samego, mówią, herbu), który jął się starać o posażną pannę. Jak to u nas stary zwyczaj, ów pan przez stryjów i opiekunów o pannę jął chodzić, bo oni mieli sami prawo wydać ją za mąż. Zaraz tedy dała się słyszéć Dorota z tém, iż go nienawidzi i nie pójdzie za niego, kiedy się o jéj łaskę nie starał, tylko ją jak bydlę targował. A już podobno miała jakąś miłość w sercu. Doszła zuchwała mowa uszu stryja, który jak wszyscy Tęczyńscy gwałtowny i impetyk był zakaty; uwziął się tedy wydać Dorotę, nie tyle z dobréj woli dla starającego się o nią, jak, by pokazać, że na swojém postawi.
Z początku trzymała się dobrze panienka, ale gdy klasztorem jęli straszyć, a różne na nią sposoby wymyślać, tak ją w końcu pożyli, że dała pierwszeństwo owemu panu, zaklinając się wszakże, iż potrafi się pomścić. Ale mało baczono na te niewieście odgróżki i wesele odbyło się. Historye o niém powiadają, których waszym miłościom długo powtarzać nie będę; to pewna, że gdy ich zawiedli wedle zwyczaju do łożnicy, a wszyscy precz odeszli, mąż uściskać chciał żonę, ona zaś dobywszy noża, uderzyła go nim tak silnie w piersi, iż ciężką ranę zadała wołając: — Masz włości i zamki, a mnie nie tykaj, żeniłeś się z wianem, nie ze mną.
Nie długo jakoś żyła z mężem Dorota i owdowiała rychło. Było gadanie, jakoby go, udawszy zgodę, struła w winnéj polewce, ale nikt tak szkaradnéj zbrodni nie wierzył. Tu zasię swobodniejsza a prawie już woli swéj pani, jęła sobie sowicie płacić za to, co ucierpiała. Na zamku jeno tylko uczty, biesiady, tańce, maszkary i swawole trwały od wieczora do świtu; młodzież się cisnęła ku wdowie bogatéj i cudnéj urody — ona pomiatała wszystkiemi. Dwóch nareszcie, którzy się w niéj zapamiętale rozmiłowali, postanowili dojść, czemuby tak dla wszystkich obojętną była. — Nie może to być, — mówili sobie — aby ku całéj płci naszéj jednaką była, musi kogoś lubować, ale się z tém tai. I poczęli ją śledzić bacznie, aż z wielkim trudem strawiwszy niemało czasu doszli, iż w nocy tylnemi wschody do sypialni wchodził ktoś urodziwy, a nad rankiem go aż służebna poufała wypuszczała. I poczęli pilnować, aby go schwytać, a pomścić się, bo ją wielce miłowali, że aż głowy potracili. Jednéj tedy nocy stanęli na czatach, i widzieli go, jako wchodził, a nad rankiem za powracającym dybiąc, ujrzeli wciskającego się po cichu do komnaty sług. Nie chcieli rozruchu czynić we dworze, a myśleli tylko, coby uczynić nazajutrz, aby go poznać we dnie, gdyż pewni byli, iż nie kto inny był, tylko jeden z dworzan pani Doroty. I następnéj nocy na wschodach wbili kilkoro końców włóczni i ostrych gwoździ tak, iż wracający skaleczył nogę, a kulejąc mocno, zaciągnął się, gdzie i wprzódy. Śledzili tedy rano, którego będzie brakło, ale żadnego z dworzan nie brakowało. I uczynili potém nową zasadzkę, aby go pojmać, ale się nie ukazał już więcéj. Odjechali tedy z zamku pani Doroty, wielce gniewni na nią, roznosząc po świecie, jako owa wzgardliwa niewiasta, która tylu zacnych od siebie odepchnęła, z jednym mizernym pacholikiem sromotnie żyje. A gdy się ona wieść rozeszła, doniesiono ją do uszu stryjów pani Doroty, zawzięli się na nią srodze i nasadziwszy szpiegi, badali, chcąc dojść, z kim żyła; ale napróżno. Trwało to tak lat kilka. Aż w końcu przekupiona dziewka służebna odkryła, iż ulubieńcom owym był jeden młody dworzanin, który się zwał — Zaklika.
— Zaklika! — krzyknął Polak zrywając się z pościeli. — Co? jak? powtórz, stary!
— Zakliką zowie go tradycya — odpowiedział staruszek i ciągnął daléj spokojnie: — Jak skoro upewnili się stryjowie o tém, schwytali onego nieszczęśliwego i wsadzili go w głęboki loch, zakuwszy w kajdany. Sądzili może, iż tém panią Dorotę upokorzą, ale ona nie dała znaku żadnego po sobie; a nie wiedziéć jak Zaklika umknął z lochu w pół roku i wrócił na dwór jéj. Tu już strzegł się lepiéj niż wprzód, że go wziąć nie potrafili. A pani Dorota, czy to z litości, że dla niéj srogą niewolę przecierpiał, czy z przyrodzonego afektu, już cała mu się, wobec wszystkich, nie sromając i nie kryjąc, oddała. Z ubogiego szlachetki Zaklika zmienił się prawie w pana, dano mu dwór, konie, sług, pieniądze — co zażądał. Mówią, że potajemnie ślub wzięli. Stryjowie gorzéj się jeszcze rozjedli na swoję synowicę; a gdy raz Zaklika z łowów powracał, napadli go w lesie i zabili. Na tém nie koniec, pani Dorota jakby się zawzięła przeciw nim, dobrała sobie z dworzan drugiego miłośnika, z którym żyjąc nie taiła się wcale, owszem, jakby sobie z tego chluby szukała. Zabić kazali stryjowie i tego; nastąpił trzeci, który się nie uląkł poprzedników swoich. Z tym, w kilka miesięcy, także nie wiedziéć co się stało. Dorota naówczas jakby w rozpaczy rozpasała się na najsromotniejszą rozpustę, o jakiéj strach pomyśléć, a poczciwemi usty rozpowiadać jéj się nie godzi. Tymczasem stryjowie i inni krewni złożyli radę tajemną, jakby zapobiedz takowemu życiu, które ich poczciwe imię i sławę przodków kalało. Różne różnych były zdania. Jedni ją zabić, drudzy otruć, inni zamknąć do lochu radzili; aż najstarszy wniósł, aby postawić wieżę nad drogą i w niéj ją zamknąć, a ludziom przez to pokazać, iż jedynéj sromocie swego rodu i zakale imienia nie przebaczyli Tęczyńscy, a srodze ją ukarali. Przyjęto radę, spędzono ludzi i w dni kilka tajemnie pobudowano wieżę. Zaledwie ukończona została, stryjowie wpadli na zamek pani Doroty, porwali ją i uwieźli i osadzili w onéj wieży, w któréj téż rychło umarła; a przez wielką zemstę, ciała jéj nawet nie pogrzebiono, które mizernie w zamurowanéj izbie porzucono. Póki żyła Dorota, mówią, że czy z wyuzdanéj rozpusty, czy dla złości przeciw stryjom swym, siedząc w oknie, wabiła do siebie podróżnych, a nawet chłopów i żebraków, wołając ich jako prawa nierządnica, a zowiąc się po nazwisku swojém w głos. Wielki to był wstyd dla panów Tęczyńskich ale srodze się téż zań mścili.
— I koniec? — spytał staruszka Świdło.
— Nie koniec jeszcze — odpowiedział klecha. — Taka to była w niéj uparta niewieścia natura, że po śmierci wraca do onéj wieży i w niéj hula, śpiewa, bankietuje, a trafi się li w nocy podróżny, to go ku sobie wabi, jako przedtém. Mówią, że wielu tak śmierć znalazło, drapiąc się do wieży, a nie wiedząc, że ona kobieta, co ich kusiła, była złym duchem — bo mara okazuje się piękną, młodą, wesołą niewiastą, jak była za życia, i śpiewa niekiedy piosnkę miłosną; lub mówi, poczynając zawsze od tego:
— Jam Dorota Tęczyńska!
— Szczera prawda, — szepnął z cicha Litwin, sięgając do kalety po szeląg dla klechy — sam ją widziałem. A może li Bóg, niech im wszystkim przebaczy, bo wszyscy zbłądzili wiele, i panów stryjów nie wyjmując.

1840 październik
Gródek.





Literat na prowincyi.
(list do wydawcy tygodnika petersburskiego).


Zapewne od niejakiego czasu winisz mnie Pan (a ja tego nie mam za złe, owszem wdzięczen byłbym za ten dowód interesowania się), że dawniéj jeden z najgorliwszych, najnatrętniejszych korespondentów Tygodnika, teraz rzadziéj się w nim niż przedtém ukazuję. Potrzebuję się z tego wytłómaczyć, aby z boku patrzący nie osądzili tego fałszywie i nie domyślali się, czego niéma. Już téż kilka osób zapytywało mnie, dlaczego mniéj teraz pisuję do Tygodnika. Otóż wymówię się przed panem i wytłómaczę się przed ciekawemi, a jeźli w tym wykładzie przyczyn zaczepię (bo zaczepić muszę) swego ja i wyprowadzę na scenę siebie, pan mi tego za złe nie weźmiesz, bo dobrze wiesz, że to nie grzech; jeśli zaś inni pokręcą głową, to niechaj kręcą szczęśliwie. Nie mógłby człowiek stąpić kroku po téj drodze życia nieszczęśliwej, gdyby się ciągle obracał i oglądał, co o tém ludzie powiedzą. A zatém my swoje róbmy a im dozwólmy kręcić głowami, tupać nogami i krzywić nosami, skoro im to może zrobić przyjemność. Teraz zaś do rzeczy.
Pan mieszkając w stolicy, nie masz podobno wyobrażenia o życiu literata na prowincyi, chyba przeczuciem. Nie mówię tu o pseudo-literatach i hemi-literatach, którzy się łatwo pogodzą z życiem wiejskiém, lecz o tych, którzy się zupełnie i wyłącznie poświęcają literaturze, jak ja. Mam bowiem, zdaje mi się, prawo powiedziéć to nawet sam o sobie, że się temu poświęciłem i oddałem, gdy codziennie mi się i gorzko najczęściéj to poświęcenie przypomina. Jest więcéj takich, którzy wolne tylko godziny, niedogryzki życia, umysłowym zajęciom ofiarują, lecz mnie się zdawało zawsze, że aby skutecznie pracować i z siebie dla siebie coś zrobić i dla ludzi być użytecznym, trzeba oddać lepszą i większą część życia. Cóż za tém poszło? Naturalnie zapomnienie o wszystkiém, wyrzeczenie się wszystkiego dla literatury — wyrzeczenie się towarzystw (po większéj części niewielka ofiara), wyrzeczenie się przyrodzenia, swobody, spokoju i nadziei polepszenia materyalnego bytu, nawet przyjemności familijnych, które nielitościwie wymagająca praca obcina bez miłosierdzia. Nie skarżyłem się na to, nie mówiłbym nawet, gdyby komukolwiek na myśl przyszło, nie mówię ocenić poświęcenie, ale nawet zrozumiéć je. Ci panowie uważający literaturę za rozrywkę, książkę za słaby surogat wista, te panie, które śmiechu szukają wszędzie, dowcipu na każdéj karcie, młodzież nasza rozpróżniaczona, starzy po większéj części literatów na jednéj szali z komedyantami kładnąc; jakże mają seryo pojąć takie poświęcenie i zrozumiéć, że ono egzystuje, gdy przekonani nawet o niém, inaczéj nie potrafią nazwać, chyba szaleństwem i obłąkaniem.
— Proszę pana — powiadają — całe dnie, całe noce trawi nad książkami, nad pisaniem, gospodarstwo opuszcza, sąsiadom chybia, bo u nich nie bywa, z ludźmi nie żyje. Czysty waryat, panie dobr.!
— Biedny człowiek — odzywa się drugi głos, — ma jakiegoś szusta nieborak.
— Żeby téż tym dzieciństwom — dodaje poważniejszy staruszek — całe życie poświęcić! my to przecie w tym wieku pracowali, aby sobie los zapewnić, przyszłość niezależną uczynić; wyraźnie ma szusta, dobrze pani powiada.
Otóż sąd nieodwołalny — poświęcenie, nie umiejąc go pojąć, zowią obłąkaniem! Drudzy choć w oczy wstydzą się nawracać na drogę zbierania, gospodarowania etc. etc., choć w oczy wysoce chwalą takie poświęcenie, za oczy na równo z innemi ruszają ramionami. Trzeci, że nigdy nie probowali pracy tego rodzaju, nie pojmują jéj, nie rozumieją, utrzymują, że możnaby pogodzić oddanie się literaturze i mamonie.
— Ot, naprzykład — powiadają, — czemu ten, czemu ten, czemu tamten i ów, i gospodarują, panie, i wiersze piszą.
— Bardzo wierzę! Można wybornie gospodarować i wiersze pisać, ale od tego do poświęcenia się wyłącznego literaturze daleko. U nas dotąd nie bywało prawie przykładów oddania się zupełnego zajęciom umysłowym, chyba w ludziach z profesyi nauki traktujących, profesorach. — W świecie zaś wiejskim, takiego zjawiska nie słyszano, nie widziano, stąd najdziwaczniéj sądzą.
Nie szło tu jednak o sąd powszechny, ale o co innego; wróćmy do rzeczy.
Przystąpmy do najdelikatniejszéj materyi. U nas literatura nie daje i nie może dać chleba; każdy, jéj poświęcający się zupełnie, musi tedy ten chleb albo miéć zapewniony wprzód, albo jedną ręką na chleb, a drugą na poczciwą sławę pracować. Kto zaś chce się poświęcić wyłącznie literaturze, będzie niezawodnie chodził bez butów, jeśli nie ma innych utrzymania materyalnego życia źródeł. U nas dotąd literatura, jak owe bogi Wschodu, i jak bogi dawne Litwy, najulubieńszym swym synom, w dowód nieograniczonéj łaski, zsyła bole i cierpienia. Czemu tak jest u nas, gdy gdzieindziéj inaczéj? — Nie będę w to wchodził, nie mogę, nie chcę obwiniać nikogo.
Otóż, szanowny Panie (wykrztuśmy i to nareszcie), nie będąc nie tylko bogatym, ale nawet dostatnim, oddawszy się literaturze, muszę jeszcze myśléć, choć nie chcę, choć to prawie niepodobna, o gospodarstwie, o stodole, o owcach, o interesach, podatkach, potrzebach i o jutrze. — Wystaw więc sobie Pan, co to się w téj nieszczęśliwéj głowie dzieje, gdy z jednéj strony biją w nią myśli z pięknego świata, z drugiéj kłopotliwe przypomnienie jutra, przyszłości, starości. — Człowiek porywa pióro i rzuca, siada pisać i wstaje, chciałby tworzyć a nie może, gdy się wreszcie zdecydował, machnął i odpędził natrętne czarne myśli, usiadł i począł; — w tém wpadł ktoś, wszedł z potrzebném zawsze przypomnieniem o stodole, owcach, gorzelni — i wszystko popsuł. Pytam się, nie trzebaż to świętéj cierpliwości, aby znowu potém usiąść i pisać? A ileż to razy, myśl zerwana w połowie, spłoszona poleci, gdzie jéj nikt nie dogoni!
Dodajmy teraz nieodłączne od wiejskiego życia interesa. Daj Boże miéć je z uczciwemi ludźmi, naówczas kończą się łatwo, prędko, i czasu nie zabiorą; wpadnij-że na mataczy, na biednych, co w pocie czoła cudzego grosza szukają! — znowu miesiące, tygodnie, dni, godziny przepadły; napróżno wówczas stuka do twego serca uczucie, myśl, przypomnienie, próżno przychodzi zapał — gdy niéma spokojności, gdy się lękasz nie o siebie, ale o swoich, o żonę, o dzieci, o te przeklęte jutra — jakże tu pracować, jak pisać?
Potém wytarganemu gospodarstwem i interesami, fizycznie i moralnie osłabionemu, połamanemu na ciele i umyśle, jak siąść do pracy, jak tworzyć, gdy długo oddychać trzeba, nim się uspokoi gorączka przywieziona z podróży i poplątane myśli osiądą. O! Panie, męczeństwo takie życie, istne męczeństwo!
Ale nareszcie otrząsłeś się z gospodarstwa, zdałeś je na złodziejów, spodziewając się że przynajmniéj niewiele ci ukradną, i pokończyłeś interesa zapłaciwszy dla spokojności dwa razy jedno, wróciłeś do domu, odpocząłeś, uśmiechnęła się żona, przywitało cię dziecko, rozruszały cię książki nowe, któreś czytał — siadasz do pracy, roją się myśli, układasz plany, różowo widzisz ten utwór przyszły, który dokonany wyda ci się pewnie popielaty tylko — znowu jesteś w swoim żywiole.
Trzask z bicza!
— Ktoś przyjechał?
— Pędzą owce — Chwała Bogu! ale już śmiertelne przeszły cię dreszcze od stóp do głowy, zimno ci się zrobiło, przeląkłeś się — nic to — niéma nikogo.
Trzask z bicza!
— O!
— Ktoś przyjechał?
— Tak — odpowiada ci żona po cichu — istotnie ktoś przyjechał. A! więc precz książki, precz papier i pióra, precz myśli, wypogódź czoło, idź podziękuj gościowi, że cię odwiedził, że o tobie pamiętał.
I tak się téż robi — trzeba być uprzejmym, uśmiechającym się, zapraszającym, trzeba nie puszczać, trzeba rozmawiać o pogodzie, o urodzajach, o sąsiedztwie, siedziéć jak na mękach i udawać wesołego, szczęśliwego. Inaczéj powiedzą, że nie umiesz żyć z ludźmi, żeś dumny, zarozumiały, żeś — ale kto to wyliczy, co gadają!...
Zbyłeś gościa jednego, wjeżdża drugi. — Przyjacielu, jak się masz!
— Niéma co mówić: wszyscy przyjaciele! Bierze na sekret, ważne wiadomości. — Tam a tam, mówiono o tobie to a to — tam a tam odpowiedział tak a tak. Sprzeczali się. Tu znowu powiadają, że ty — i tak daléj.
Niepodobna, aby najrozumniejszego nawet człowieka najgłupsza czasem plotka nie dotknęła. Otóż i po spokojności. Wije ci się po duszy myśl niepotrzebna i dręczy jak soliter. Pojechał przecie roznoszczyk plotek, z nowemi plotkami daléj i jesteś wolny.
Nadjeżdża posłaniec.
— Czego tam?
— Pan, Pani — prosi o książki. Dajesz książki, bo dałbyś duszę, żeby się uwolnić. — W tydzień odbierasz zamiast podziękowania, odesłane książki podarte, oplamione, oszarpane, a w dodatku list z wymówkami, żeś chyba na szyderstwo i żart dał takie rzeczy do czytania. Jedna książka była za rozumna, druga za głupia (znajdź-że środek, kiedyś mądry), trzecia nieprzyzwoita, czwarta nie nowa, piąta usypiała skutecznie. Pożyczaj drugi raz książki!
Już znowu siadasz. Wieczór, nadchodzi swobodny wieczór, wieczorem rzadszy gość, nie przychodzą listy, i nie latają daleko plotki — pewny jesteś odpoczynku. Gdzie tam! Oto wchodzi ekonom, któremu sto razy powtarzać musisz do zrozumienia dyspozycyą na jutro (a jednak jéj nie spełni). Sotnik wnosi ogromny pęk kursoryj do podpisania, dozorca magazynowy przysłał jakieś formuły, które potrzeba przepisać; dają ci znać, że na kwatery przyszli żołnierze, a ty ich masz rozstawiać, tu znowu potrzebują furmanek pod przechód i t. d. Otóż i wieczór ci przepadł. Szczęśliwy, jeśliś skończył to wszystko do dziesiątéj i już spojrzawszy na zegar, liczysz sobie cztery godziny wolne, bo ledwie spoczniesz o drugiéj. Ale w téj chwili, jakże nie pomówić z biedną żoną, która cały dzień w milczeniu strawiła, nad robotą i książką, jak nie pobawić się z dziecięciem, które ku tobie rączki wyciąga! — Tak prędko biegną godziny! północ, ucichło, wszyscy spać idą — godzina pracy. W tém czujesz, jak całodzienną wrzawą, niepokojem, rozdrażnione nerwy drgają w tobie, jak głowa ci się płomieni, jak oczy pieką, krew wre po żyłach — siadasz i wstajesz i padasz bez modlitwy na łóżko, bo ci sił nie stało!
Ciągle chciałeś coś zrobić — a jednak nic nie zrobiłeś, dzień przeszedł! tyś dzień bliżéj grobu, a dzień ten minął nie zapisany w księdze życia. Niepodobna! niepodobna! zrywasz się, oblewasz się wodą, chłodzisz się powietrzem i siadasz do pracy. Bardzo jednak wątpię, żebyś co dobrego napisał!
Nazajutrz przychodzi poczta. Dzień cały zajmie ci czytanie pism peryodycznych, nadeszłych ksiąg, gazet, listów! — A! listów, na które odpisywać potrzeba, a bywa ich dziesięć, piętnaście — i więcéj! Dodawszy listy gospodarskie, przyjacielskie w interesach i familijne, sformuje to jakich dwa tysiące półarkuszy do napisania w rok. Tymczasem jednak siadasz tylko czytać. Już i to robota. A naprzód wpada ci do rąk gazeta z Warszawy, opieczętowana, nadesłana bezimiennie; jest to ekstra-pocztą wyekspedyowana zjadliwa recenzya. Wyrachowano wybornie, aby nie zawieruszyła się na poczcie i jak najprędzéj cię doszła.
Jakkolwiek kto jest oswojony z rozumnemi i nierozumnemi recenzyami (a ja spodziewam się, jestem bardzo, bo mnie ostatniemi karmią nie żałując) — zawsze to pewna, że smutne wrażenie robi zjadliwy pocisk. — Jeśli jeszcze nie widzisz sensu, prawdy, znajomości rzeczy, tylko szczerą złość, litość cię bierze nad bezimiennym głupcem, ale cię boli uderzenie. Popsuty humor, co gorzéj, rodzi się na jakiś czas niechęć do pracy, zrażenie, odpada ochota — radbyś wszystko porzucił! Ale zaprzężony koń nie zrzuca szlei, choć mu boki obciera. — Czytasz daléj — listy z komplementami — nudna potrawa, która wcale nie osładza goryczy głupieli recenzyj — listy z wierszami! Uchowaj nas Panie! ciężkie to listy! Jednakże, aby nie zawieść położonego zaufania, potrzeba odpowiedziéć. — Listy z prośbą o radę literacką — trzeba dać radę. — Listy z wymówkami, trzeba przyjąć wymówki. — Listy z reklamacyami — trzeba wrócić temu literę a tamtemu półtoréj opuszczonéj gdzieś wypadkiem. Listy z poznajomieniem się — trzeba podziękować — a koniec końcem — na wszystko odpisać. Aby się prędzéj zbyć z głowy ciężaru, siadasz i piszesz półtora dnia; jedzie na pocztę posłaniec i drugie tyle ci przywozi. Nie mówię, co to kosztuje pieniędzy, gorsza szkoda czasu, człowiek już o pierwszéj nie myśli, choć żonie żal tych idących w świat rubli, które nigdy nazad nie wrócą.
Otóż masz, Panie, obraz tylko jednéj części kłopotów. Teraz wziąwszy samo życie literackie, na które ile zostaje czasu, osądzisz sam; podzielmy je jeszcze na godziny nauki, bo się człowiek do śmierci uczy, godziny czytania, godziny poszukiwań i samego już tworzenia. Kilka rzeczy poczętych, wymagają każda osobnych przygotowań, namysłu, badań, zastanowienia. Tymczasem księgarze dopominają się rękopismu, a wydawcy pism peryodycznych artykułów. — Z serca radby się człek podzielić w dziesięcioro, aby każdemu dogodzić, pochlebiają same żądania i nalegania. Ale jak, proszę Pana, skończyć poczęte dwie historye, cztery powieści, poemat, pogodzić redakcyą pisma zbiorowego, do którego wszystkie artykuły przeczytać a kilka przynajmniéj przepisać potrzeba, jak pogodzić to z kolaboracyą do Tygodnika, Orędownika, Lwowianina, Gazety Porannéj, Przyjaciela i t. d., i t. d. Już wreszcie, z bólem serca trzeba komuś uchybić, czasem słowa nie dotrzymać, czasem posłać artykuł ni w pięć ni w dziewięć.
Otóż i wyjaśniona tajemnica mojego chwilowego milczenia, chwilowego, bo tyle się czuję dla niego i dla jego pisma obowiązanym, iż w piérwszą swobodniejszą chwilę wrócę z dawną gorliwością i zapałem do korespondencyi. — Chciéj Pan wierzyć, i t. d.

Gródek, 24 lutego 1841 r.





Adam.
(wspomnienie akademickie).


I.

W młodości życie staje przed człowiekiem z rękoma pełnemi obietnic, nadziei, wspaniałych przyrzeczeń, bogato strojne, głową w niebiosach, uśmiecha się, otwiera ramiona i pokazuje przyszłość! przyszłość za mgłami, ale we mgłach nadzieja widzi wspaniałe gmachy, żyzną krainę, mlekiem płynącą i miodem. I młody idzie, leci, rzuca się w życie, pomiatając wszystkiém, co spotyka, szafując sobą, czasem, zdrowiem, idzie do tych mglistych krajów swéj wyobraźni, co się mu potém smutną wydmą piaszczystą pokazać mają. Na drodze nieraz go co powstrzyma, ale młodzieniec odpycha wszystko, rozbija, byle biegł daléj i daléj. I niczego mu wówczas nie żal, bo zdaje mu się, że go czeka bogata za wszystkie ofiary zapłata. Ani mu mówić wówczas, że kłamią nadzieje, że zawodzi przyszłość — nie uwierzy! ani go wstrzymać w pędzie cichém szczęściem, spokojem; ani go ukołysać słowy smutnego doświadczenia; niczemu, nikomu nigdy nie uwierzy.
Ale są ludzie, którzy prawie nie mają młodości, nie znają co marzenia i jéj nadzieje. Ci ludzie urodzili się z gotowém życiem, z przeznaczeniem odkrytém, odrazu ujrzeli, co ich czeka i zimno patrzą na wszystko. Wszystkiém, czego mu braknie, zapełnia on ten swój świat marzenia: miłością, dostatkiem, sławą — uplata sobie troiste wieńce, złote, różane i laurowe, w nie skroń ubrawszy marzy biedny. A jeśli prawda, że w nadziei tylko i marzeniu jest prawdziwe szczęście bez przebudzenia, przesytu; to najszczęśliwszy, kto we snach tylko dotknął ustami kielicha tak nazwanych przez się rozkoszy i nie dopił go na jawie do gorzkich mętów. A na jawie jest-że szczęście bez odwrotnéj stony, bez jutra, bez zawodu! Zawsze one podobne do owoców z nad Martwego jeziora.
W wiośnie życia, kiedy człek cały rozkwita nadziejami, innego mu nad nie nie potrzeba pokarmu; chleb, woda, niebo pogodne i marzenia, a marzenia wijące się niebieskiemi wstęgami, jak szerokie rzeki z umajonemi brzegi — i dosyć dla niego. Znosi pracę, niedostatek, upokorzenia, szyderstwa, w duszy jego dzwoni nadzieja wołając — za wszystko przyszłość zapłaci, za wszystko, i za głód i za łzy i za krwawy rumieniec upokorzenia i za długie dni samotności — za wszystko!
Biedny on nie wié, że każdy wiek ma swoje owoce, cierpienia, a nic za nie nie płaci! Że młodość tém tylko szczęśliwsza, iż nie żyje rzeczywistością, ale jutrem, urojeniem; że to sen, co go człek wyniósł z nieba, z którego na ziemię przyszedł. A gdy świat rozbudzi zupełnie, otworzy oczy — o! po wszystkiém! po wszystkiém wówczas i na wieki. Resztka niedojedzonego życia, to mozolny ciężar do dźwigania, a co krok zawody, co się nie skończą aż jedną tylko niezawodną — śmiercią.
W młodości — ale któż tego nie wié? każdy kto był młody i odwrócił się potém popatrzéć na uciekającą młodość, musiał westchnąć nad nią. A są i tacy, co nigdy nie byli młodzi i co niemi są do śmierci. Tacy to jedni szczęśliwi — i świat ich staremi dziećmi nazywa — on szydzi, bo go boli to szczęście, którego zazdrości, któreby im wydarł, aby nigdy nie kosztowali.
Znałem jednego młodego — o! ten był prawdziwie młody i pił z zaczarowanéj czary; pił, aż się upajał, aż szalał! Ubogi, bardzo ubogi, żył z ciężkiéj pracy, z bezsennych nocy, z nudnego wlewania nauki po kropli do głów dziecinnych, wybladły, wycieńczony, zmordowany na ciele, żył cały nadzieją swojéj złotéj przyszłości, do któréj szedł z taką w nią wiarą, z taką pewnością o jéj niechybném osiągnieniu, jakby go minąć nie mogła. Kiedyś się nad nim użalał, że cierpiał, że był ubogi, że tak ciężko pracował, odpowiadał tylko wzgardliwym uśmiechem, jak gdyby mówił: — Nie użalaj się nade mną — jest coś, co wszystko nagrodzi. Z niewymownym zapałem chwytał się nauki; wyobrażał sobie, że ona ma być drabiną, po któréj dojdzie na wysokości marzeń, pił ją zewsząd i z prelekcyj nauczycielskich i z ksiąg i z żywego świata, i z doświadczeń i z rozumowania, chwytał bez wyboru, byle więcéj a więcéj. Ale cały zajęty nauką, miał ją tylko za środek do dopięcia celu swojego, za drogę do szczęścia, do sławy, do bogactwa. Pragnął tych rozkoszy życia, których nie kosztował nigdy, co mu się zdawały nieprzepitém morzem nektarów! Nie raz nad księgą, w nocy, rzucał ją na kolana, wlepiał oczy i tak wychodził na przechadzkę do raju myśli i w nim błądził do dnia. Serce bijące pragnieniem mówiło mu: — Wszystko to się miéć będzie, wszystko!
I jak nie miał pragnąć chciwie wszystkiego, gdy od kolebki ustami nie tknął żadnéj rozkoszy życia, ni razu się nie odczarował posiadaniem, nasyceniem. Sierota, dzieciństwo spędził na łasce ludzi, co pokazują go dumnie jak świadectwo miłosierdzia nad biednemi, nie wiele się o niego troszczyli, częściéj goryczą niż pociechą karmiąc, częściéj wyrzutem niż nadzieją. Tak przy kuchniach zgłodniałym psom rzucają kość i bijąc je, kiedy się zbliżą połasić, kiedy o pogłaskanie poproszą. Dobroczyńcy jego za chleb ze wzgardą wyrzucony sierocie, bolesném cierpieniem płacić sobie kazali, posługi upokarzającemi, łzami, za które karano srodze. Licho okrywszy ciało, dawszy mu strawę z okruchów swego stołu, nic pomyśleli o duszy. Na co go uczyć? — mówili, — ubogi, niech pracuje, niech nie wychodzi ze swego stanu. Jak gdyby ubogi powinien pokornie nawet ze swym rozumem ustępować przed bogatym! Jak gdyby nauka, oświecenie, były tylko w ręku możnych użyteczne, a ręku ubogich mieczem szalonego!
Tak on wzrósł na śmieciskach, na wzgardzie — aż jedząc chleb spleśniały ze łzami, otwarły mu się bramy raju nadziei, obudziła się żądza nauki, żądza wywyższenia, wyjścia z otchłani, na biały świat szczęśliwych ludzi.
I począł pracować. Przejście z dzieciństwa do młodości ciężkie mu było, jeszcze dzieckiem zaczął pracować ciężko, jedną pracą na życie, na chleb, drugą na przyszłość.
Tak z utrapionego dzieciństwa przeszedł do złotéj młodości, złotéj obietnicami a ciężkiej jak kajdany. Ale za nią, przed nim, były tak piękne krainy!
Adam, kiedym go poznał, wstąpił był już w swą młodość, skończył szkoły i z tłomoczkiem na plecach, kijem w ręku, w wytartéj sukni i kilką książkami pod pachą, przyszedł na uniwersytet sam jeden, nie mając nikogo znajomego, żadnéj opieki, żywéj duszy, coby się nim zajęła. Pierwszą noc w Wilnie przespał u wrót kościelnych, sparty na kiju. Nazajutrz pierwszego młodego nazwawszy bratem, spytał, o co mu było potrzeba, i już miał na prawdę brata. Wszyscy wówczas współ-uczniowie braćmi sobie byli, a ubogiemu każdy wyciągał serce na ręku. Było to braterstwo jednych losów, jednych uczuć, jednéj młodości.
— Nie masz znajomych, kwatery? — spytał Adama współuczeń.
— Nic, nic, ani nawet pieniędzy — odpowiedział spokojnie i bez wstydu Adam — przyszedłem pieszo, a w drodze żyłem chlebem, wodą i nadzieją.
Podali sobie ręce, ścisnęli, westchnęli i poszli. Adam miał już przyjaciela i doradcę, znajomego, kwaterę i stół, którym się z nim współuczeń z serca podzielił, potém znaleziono mu obowiązek, jak nazywano, korepetytora, dozorcy. Ciężkie zaprawdę kajdany do dźwigania, ale je niosła z jednéj strony młodość, z drugiéj nadzieja, i lekkie mu były, a nie czuł ich na nogach. Adam przy swojém ubóstwie wysoko nosił czoło, bo sam już na chleb zarabiał, nikt mu go z łaski nie dawał, a tym pierwszym pomyślnym skutkiem wzmogły się marzenia świetnéj przyszłości.
Gorąco wziął się do nauki. Był to jeden z tych uczniów, co nie opuścili jednéj godziny, którzy nie chorowali, boby ich choroba zjadła gorzéj niż zdrowie, więcéj niż zapracowany grosz — czas, czas najdroższy, co nie bawili się, bo mieli przed sobą przyszłość brzemienną wyższemi nad wszystkie, jakie tylko miéć mogli, rozkoszami, co nie próżnowali, bo pilno im było dojść celu!
I upragniona nauka w otwarte wrota żądzy lała się strumieniem, wszystkich prześcigał, wszystko zgadywał, wszystko pojmował, nic nie zapomniał. Co drugim trudno, jemu było igraszką, silna wola zastępowała w nim zdolności, wychowanie — usposobienia, których brakło, silną wolą szedł wprzód, nie czując, że walił mury i gruchotał palisady. Miło było i straszno patrzéć na tego człowieka z tak zimną krwią i takim zapałem idącego naprzód, a naprzód pod chorągwią niebieską przyszłości. Pierwsze trudności przełamane, pierwsze lata nowicyatu przebyte, uczyniły Adama pewnym siebie i monomanem prawie, tak silnie on wierzył w wielką swą przyszłość. Gardził wszystkiém, co spotykał po drodze, przyjaźnią, przyjemnostkami życia, pięknemi kwiaty, co rosną nad brzegiem młodości, póki się ona w szerokie, na łożyska piasków, późniéj nie rozleje jezioro, którego fale o kamienie biją się tylko. Jemu te kwiaty na nic, tam gdzie kwitnie lotus dla niego! i deptał, co napotkał, pomijał ze wzgardliwym uśmiechem. Częstośmy go wzywali między siebie na młodzieńcze zabawy, wówczas stanął, odwrócił się, spojrzał, wzruszył ramionami, wskazał na książkę, która niósł pod pachą, i szedł daléj.

II.

Długo, długo tak trwało, ale zawsze tak być nie mogło. Samą nadzieją ciężko i coraz ciężéj wyżyć mu było, począł chmurzyć czoło i wzdychać — począł nawet wątpić, w co dawniéj wierzył tak silnie. I często dla gwaru ulicy, dla pięknéj twarzy, dla pary oczu, co jak dwie gwiazdy spadające mignęły przed jego okiem, rzucał księgę na kolana, dumał, dumał. To zawsze wychodził z założonemi rękoma na przechadzkę po nad Wilię sam jeden i siadał gdzie myśléć, marzyć. Chciał wcześnie skosztować nagrody trudów swoich, bo mu zasychało gardło od pragnienia.
Niespokoił się jak podróżny, co widział w lesie światło od okna ciepłéj gospody i do drzwi jéj trafić nie może. Dziecięciu pracy, wychowańcowi cierpienia, chciało się już choćby odetchnąć lżejszém powietrzem. I młodość mówiła mu — jeszcze wszystko przed tobą i lata i nauka i wielkie morze — napij się ze strumyka, ochłodź usta spalone.
— Jutro, jutro — odpowiedział Adam w sobie — jeszcze wytrzymam, przeboleję; a potém wszystko moje — cały świat, cały raj.
Adam rzadko chodził do kościoła, bo dobroczyńcy jego nie namaścili ust modlitwą, nie przeżegnali piersi krzyżem Chrystusowego pokoju, nie uwieńczyli głowy nauką boską cierpienia i poświęceń! A! nic i nic — nie biło mu serce na głos dzwonu, na pieśń świętą kapłana — leciało to wszystko, jak potok górny po głazie, co ją ledwie z pyłu oczyści, ale nie zmiękczy i nie przejmie. Były jednak chwile jakiéjś niepospolitéj tęsknoty, które przyszły w tym drugim peryodzie jego życia — były chwile, w których wiedziony niewidzialną ręką anioła-stróża, co mu go matka u Boga wyprosiła. Szedł do kościoła, oparty o słup stawał, myślał. Wówczas myśli jego przybierały barwę dziwną, smutną i wątpił o sobie, o wszystkiém, i szukał, coby zastąpić mogło, gdyby utracił wszystko — a nie widział jeszcze. On się nie modlił w kościele, ale potrzebował czasem być w nim i podumać, ciągnęło go coś szaremi zmroki w pusty kościół.
Raz z przechadzki niedzielnéj wbiegł on do św. Piotra. Wnętrze kościoła, oblane zmrokiem wieczornym, dziwacznie się wydawało w pokrzyżowanych cieniach i światłach mdłych od kilku lamp i świec, i od kilku okien. Kilku dziadów siedziało u proga, a jedna kobieta klęczała w ławce. Adam wszedł, oparł się i dumał, nic, nikogo nie widząc, całą duszą w dumaniu. Nawet kobiety nie postrzegł, choć każdy inny najpierwéjby ją tam zobaczył. Była młoda, a jak cudnie piękna! Nie młodość ją i świeżość tylko piękną czyniły, ale rysy twarzy jakby idealnego rysunku boskiéj jakiéj Madonny! Na białą i ledwie zarumienioną twarz spadały czarne i połyskujące włosy, z pod których świeciło czoło marmurowe, jedną zmarszczką nie przecięte — pod niém paliły się czarne oczy osłonione rzęsami długiemi, nos prosty grecki przedłużał linię czoła, a pod nim usta niewielkie w łuk zgięte, czegoś smutnym uśmiechały się wyrazem. — Owal twarzy kończyła broda zaokrąglona wdzięcznie. Smutny spokój był w oczach i ustach, chrześcijańska zda się rezygnacya na nich spoczęła i oblała je niewymownym swym urokiem. Ale takli było wistocie, czy to tylko sukienka włożona na twarz razem z kapeluszem do kościoła? O! pewnie tylko sukienka, w któréj kobiecie do twarzy, bo z pod smutku przegląda wesele, jak z pod białéj sukni balowéj różowa, z pod rezygnacyi — niecierpliwość.
Spojrzała na Adama i zdziwiła się — on na nią ani patrzał, ani się ku niéj obrócił, ani był ciekawy jéj pięknych oczu, jéj anielskiéj zobaczyć twarzyczki. — Wszedł nie schyliwszy głowy i stanął z oczyma wlepionemi w ciemniejszy głąb kościoła. Kobieta zakaszlała, zaruszała się, zaszeleściła jedwabną suknią, westchnęła — i nie spojrzał jeszcze! nie spojrzał na nią! — Coż mu jest? — powiedziała w sobie — bardzo nieszczęśliwy, albo najszczęśliwszy że świata nie widzi i widziéć nie pragnie i nie szuka nic wkoło siebie.
I westchnęła raz drugi, a westchnienie poszło napróżno, tylko od niego zamigotała lampa przed obrazem. Wyraz smutku miłego ustąpił z twarzy kobiety i weszły na nią ciekawość, niecierpliwość — niepokój. Bo czemuż nie spojrzał na nią?
I przyglądała mu się z ciekawością, aż uznawszy go młodym i pięknym, podwójnie się zdziwiła. W téj chwili Adam się odwrócił i oczy się ich spotkały. Kobiece paliły się niecierpliwością, męskie osłaniała mgła łez, co nie wydobywszy się jeszcze z powiek, pod niemi krążyły.
A taka była siła łzawego spojrzenia, przez które wyglądało tysiące myśli o przyszłości, że przed nim zachwiał się wzrok kobiecy i upadł bezsilny na ziemię. Ale podniósł się raz drugi i spotkał już inne wejrzenie. Adam całą duszą patrzał na kobietę, jakby ją pierwszy raz w raju u boku swego zobaczył — pierwszy raz, najpierwszy w życiu zabiło mu serce niepokojem miłości, pierwszy a najpierwszy raz spotkał się oko w oko ze swoją narzeczoną przyszłością, tak mu się zdawało, i powiedział w duszy: — Oby tak być mogło! oby to była przyszłość moja!
Niestety! spełniło się życzenie!
Kobieta poruszyła się z ławki i wyszła z kościoła, — Adam pociągnął się za nią. U drzwi biorąc święconą wodę, obejrzała się, postrzegła go, zarumieniła się, obróciła raz jeszcze i z bijącém sercem dumna zwycięstwem swém wyszła. On patrzał, patrzał i cały był w oczach, cały oczyma. Ale wkrótce załamał ręce i stanął wryty na progu smętarza — piękny powóz zajechał po nieznajomą, która siadła do niego, spojrzała raz tylko jeszcze i wskazawszy ludziom ręką na miasto, otulona salopą — odjechała. Adam byłby szedł na koniec świata za nią, gdyby szła piechotą, ale nie pogonił za odjeżdżającą. Z innego to świata istota, — pomyślał — jeszczem ja od niego daleko, ale kiedyś w nim będę! o będę! — I począł wracając do domu dumać, a dumanie zaprawiło się żółcią i octem, bo myślał, jak nieprędko wejdzie w upragniony świat, on co jeszcze tak był nizko, i ile lat jeszcze upłynie i powiędnie łodygami bez kwiatów. I ona — dodał w myśli, — uwiędnie także.
A młodość odpowiedziała potrząsając swój niewyczerpany róg obfitości — nadziei — za nią będzie sto innych! sto piękniejszych!
A serce westchnieniem rzekło — sto tamtych za nią jednę!
W tumanach pyłu znikł powóz, a Adam nierychło wrócił do samotnéj izdebki.

III.

Czegoż mu teraz ciasno i duszno, i wziąć się nie może do przerwanéj pracy, próżno nić niedawno przerwanych chcąc związać myśli. Usiadł, otworzył książkę, wlepił oczy, czytał, ale nie wiedział sam, co robił, po głowie wlokły się jakieś cienie szeleszcząc jedwabnemi sukniami, migając czarnemi oczyma, napróżno je opędzał: przychodziły znowu i jeszcze i jeszcze, aż zniecierpliwiony, rzucił książkę, wziął za czapkę i wyszedł, nie chciał się sam przed sobą przyznać, jakie na nim wrażenie zrobiło jedno spojrzenie kobiece, powiedział sobie, skłamał sam przed sobą, że był chory. Bez celu wyszedł zaułkiem swoim na ulicę zamkową, pociągnął się około akademickich murów, i wprost, ciągle wprost idąc, zaszedł aż ku teatrowi. Adam raz tylko od czasu pobytu swojego w Wilnie był w teatrze i to gwałtem prawie zaprowadzony, teatr zdawał mu się dzieciństwem, zabawką próżną bez celu i znaczenia. Teraz mijając wrota wiodące do niego, zastanowił się, i sam nie wiedząc, co i dlaczego czyni, wszedł, kupił bilet i wsunął się na parter.
Sztuka już się była zaczęła, pierwsza ówczesna aktorka wileńska, panna Izabella G...... występowała w roli kochanki, a nie wiem, kto grał ulubionego. Słowa aktorów wywołały rumieniec na twarz Adama, słuchał ich chciwie, a wstydził się za tych, co je wymawiali. Miłość zdawała mu się czémś tak świętém, że ją się udawaniem profanować, głoszeniem jéj tajemnic znieważać, nie godziło. Ten człowiek, co wczoraj jeszcze śmiał się z miłostek, co nie wierzył w poetyczność kobiety, dziś już nawrócony całkiem słuchał, bolał słuchając, i marzył nie o wczorajszéj przyszłości, ale o miłości tylko. Nagle zapragnął jéj z całą siłą, z jaką przed chwilą pragnął zdobyć wielką i świetną przyszłość. I mówił sam przed sobą: — Byleby ustami dotknąć téj złoconéj czary, a pójdę daléj! Chwila stracona odzyska się łatwo i sił nabiorę, wytrwałości, cierpliwości. Nie wiedział, że kto dotknie téj złoconéj czary, upije się pierwszą kroplą, nie jest panem siebie, a często potém popijać musi fusy i męty, nie mogąc się od nich oderwać, nie będąc już panem siebie.
Adamowi serce biło gwałtownie, oczy pałały — wołał w duszy, kochać! kochać! I obłąkanym wzrokiem powiódł po sali. Na lewo, tuż nad nim w loży sama jedna siedziała niedawno widziana kobieta.
Poznałby ją wśród tysiąca! chociaż nowy strój odmienił ją wielce. Ubrana była z całą wytwornością kobiety, co chce oczy zwrócić na siebie, co trochę dumna ze swéj piękności; strój jéj świecił zbyteczną może ilością błyskotek, ozdóbek, ale one nie raziły, bo były dobrane do siebie i z sobą się godziły. Adamowi wydała się piękniejszą jeszcze, idealniejszą, jemu, co tak rzadko widywał kobiety wyższego świata. Spojrzał na nią i zarumienił się zdumiony, uradowany — ona patrzała także, widocznie go poznała. Podniósł kilkakroć głowę i zawsze spotkał jéj oczy, co niby przypadkiem, przebiegając salę, na nim się chwilkę zastanowiły.
— Kto to taki? nie wiesz ty, kto to taki? — spytał ściskając mnie za rękę i wskazując na lożę.
— Co ci się stało! — zawołałem — ty w teatrze! o zgrozo!
Adam się zmarszczył i powtórzył nie tłómacząc się i nie odpowiadając:
— Ko to taki? znasz ją?
— Kogo?
— Tę kobietę.
— Ależ nie jedna tu kobieta — zawołałem śmiejąc się.
On brwi zmarszczył niecierpliwie, jakby się bał, żeby mu nie uciekła, nim się dowié, kto jest.
— Ot ta — i wskazał oczyma ściskając mnie coraz mocniéj za rękę.
— Ta! To pani sowietnikowa, Paulina.
— Sowietnikowa! — rzekł Adam wpatrując się we mnie, i dodał — a wiesz ty, gdzie ona mieszka?
Zacząłem się śmiać.
— Adamie, oszalałeś czy co?
On się niecierpliwił.
— Zakochałeś się w niéj? jakże dawno?
— Dzisiaj ją pierwszy raz widziałem, — odpowiedział miarkując się i niby sam z siebie śmiejąc, a śmiech ten był tak przymuszony, że aż mi się przykro zrobiło.
— Mieszka niedaleko ratusza — w domu...
Adam zaledwie to usłyszał, odskoczył i stanął znowu na miejscu, z którego najlepiéj mu było patrzéć w lożę Pauliny. I nie sam jeden rzucał w nią wzrok ognisty, z parteru pełno wejrzeń do téj loży leciało, a żadnego nie odpychano, na niektóre odpowiadano pół uśmiechem, na inne skinieniem głowy, na inne jeszcze zimnym wzrokiem, co to mówi: — Ja cię nie znam.
Uważałem, że oczy kobiety częściéj się zwracały na Adama, przelatywały ponad nim, padały gdzieś daleko i wracały znowu — pod każdém jéj wejrzeniem. Adam cały się płomienił, wstrząsał i nim się sztuka ukończyła, nieszczęśliwy całkiem postradał głowę.
Ruszono się do wyjścia — on poskoczył, przebił się przez tłum, stanął u drzwi, czatował, aby ją widziéć raz jeszcze. Oczy ich znowu się spotkały, ale wejrzenie nie nagrodziło Adamowi boleści, jaką uczuł, widząc tę kobietę otoczoną rojem młodzieży, uśmiechającą się do niéj, mówiącą głośno, odwracającą się to tam, to owdzie, szafującą sobą dla wszystkich.
Smutny powrócił do siebie i padł na łóżko w swojéj izdebce. Miał się przygotować na jutrzejszą próbę, nie potrafił, spuścił się na to, co już umiał, zaczął marzyć i zasnął.
Przebudzenie było zgryzotą, niesmakiem, wstydem dla niego, przypomniał sobie wczoraj i zarumienił się, zaczął czynić wyrzuty, i gwałtem wrócił do nauki. Ale nie z dawną swobodą umysłu, zapałem — rozdwoiły się myśli, chęci, nauka nie szła do głowy.
Mamże wam szczegółowie opisywać postępy namiętności i zmianę biednego Adama? jak powolnie zaniedbał się zupełnie, jak wymawiając się sam przed sobą, poprawę odkładając na jutro, stał się innym cale człowiekiem, zaczął dniami całemi przechadzać się pod oknami Pauliny, biegać szukając jéj do kościołów, na przechadzki, na teatr. A ona — ona nie zgromiła go wejrzeniem, nie zraziła obojętnością, nie odepchnęła — owszem rzucała nań swoje najsłodsze spojrzenia, czasem przelotnym witała uśmiechem, czasem okazywała mu się w oknie — a — śmiała się w duszy z biedaka, któremu zawracała do ostatka głowę. On nie widział, jak go nadbiegającego wieczorem pod okna, wskazywała szydząc palcem przyjaciółce, gościom, jak wyśmiewała chód jego, spojrzenie, miny, jak się zakładała, że go znajdą w kościele, spotkają na przechadzce.
Trwało to dosyć długo. Adamowi dość było patrzéć tylko na na nią, widziéć ją zdaleka, złapać wzrok lub uśmiech, co go sobie inaczéj tłómaczył, gdy często był tylko uśmiechem szyderstwa, czasem dumy.
Bał się zbliżyć do niéj, aby cały gmach urojeń i marzeń, dotknięty palcem rzeczywistości, nie runął. Niedoświadczony, pełen prostych myśli i nadziei, miał on jakby przeczucie niebezpieczeństwa tego instynktowe, znał przytém, jak położenie towarzyskie dzieliło go od téj kobiety, jak z innego była świata, lękał się do niéj przystąpić, a choć pochlebiał sobie, że go przyjmą najlepiéj, nie chciał probować jeszcze, może téż duma go wstrzymywała... ale w pół roku, stawszy się pośmiewiskiem współtowarzyszów, za pierwszą zręcznością wejścia do domu sowietnikowéj, chwycił ją i z bijącém sercem pośpieszył.

IV.

Byłem tam, gdy wszedł, naprzemian, to czerwony, to blady, niezgrabny, przelękniony, nie wiedząc co robić z sobą. Ktoś go przedstawił Paulinie, która nadzwyczaj zimno, jakby pierwszy raz w życiu widząc go, powitała i prędko od niego odwróciła głowę. Biedak upadł na najbliższe krzesło, spuścił oczy i zdawał się zabity. Postąpiłem ku niemu, zawiązałem rozmowę.
— Na Boga — rzekłem mu pocichu — odważniéj, Adamie, wzbudź w sobie gniew, dumę, co chcesz, ale nie miéj miny okradzionego.
Ścisnął mnie za rękę i szepnął mimowolnie czyniąc mnie swym powiernikiem:
— Widziałeś, jak mnie przyjęła?
— Tym bardziéj nie pokazuj po sobie, żeś to uczuł.
Podniósł głowę, odszedłem, ale widziałem, jak obłąkanym wodził wzrokiem, ciągle zwracając ku niéj błagające wejrzenie.
Paulina była w najgorszym humorze, zbliżyła się do tego, co wprowadził Adama, i kwaśno go spytała:
— Kogoż to pan mi prezentowałeś?
— Młodego człowieka wielkich nadziei.
— O to nie pytam, ale któż to taki?
Zmieszał się przyjaciel domu.
— Jak mam pani powiedziéć?... — a po chwili dodał — ubogi, sierota — ale...
Paulina już nie słuchała.
— Dlaczegożeś go pan wprowadził? — spytała groźnie.
— Więcéj tu nie przyjdzie — odpowiedział urażony przyjaciel biorąc za kapelusz.
— Ale pan mnie nie rozumiész, — przerwała Paulina — ja tylko, ja, nie umiałam się wytłómaczyć — ne vous fachez pas, chciałam tylko wiedziéć, kto to taki?
Odeszła źle pokrywając zły humor swój, bała się, aby zapalony młodzik nie skompromitował ją. Wybierała téż dla niego najsurowsze spojrzenia, najwzgardliwsze w rozmowie słowa, unikała go widocznie. Adam wyszedł z tego nieszczęsnego wieczora chory, rozbity, gniewny na siebie i przyjaciela, na Paulinę, na kobiety — na wszystko. Nadchodził egzamin, on się do niego przygotować nie mógł, i spodziewanego stopnia nagrody, co całe jego stanowiło bogactwo, nie otrzymał.
Z rozpaczą spojrzał w przyszłość — rok znowu trzeba było pracować i rok życia czekać, rok stracić. — Pobiegł szalony pod okno Pauliny, a jéj uśmiech nagrodził mu wszystko — ona mu się uśmiechnęła, ona spojrzała — jak spoglądała i uśmiechała się, gdy ich nikt nie widział, gdy ją to kompromitować nie mogło. Nie wiedząc co czyni, Adam wbiegł do jéj domu — nadspodziewanie przyjęła go. Paulina siedziała sama jedna w swoim saloniku na kanapie, wskazała mu krzesło, zaczęła rozmowę. Biedny zakochany, zrozpaczony, chciał jéj wyznać swoję miłość, chciał do nóg jéj upaść, prosząc, aby go raz na zawsze odepchnęła, lub... Napróżno. Ilekroć rozmowa nachylała się w niebezpieczną stronę, Paulina zręcznie zwracała ją w inną, i szydersko, zimno, zbijała go z odwagi. Nareszcie ktoś nadszedł i tak się wszystko skończyło. Paulina skryła swój uśmiech, wejrzenia, stała się zimną, obojętną, prawie gniewną, a Adam powrócił do domu rozpaczający.
Nazajutrz rano mijając jéj okno, spotkał się z wejrzeniem słodkiém, z ukłonem, i kilka kwiatków upadło mu pod nogi! Znowu był szczęśliwy! A kobieta!... Kobieta się śmiała z niego.
Sowietnikowa była wdową od lat trzech i panią swéj woli zupełną, wiedział o tém Adam i karmił nadzieję! Nie wiedział, kto Paulina, i nic nie znał prócz jéj twarzyczki i spojrzenia, nie dowiadywał się téż o nią, z nikim prawie o niéj nie mówił. Ona tymczasem rzucając mu jak jałmużnę wejrzenia i uśmiechy, już była rękę swą przyrzekła innemu, a tym innym był stary, zjedzony od trądu, krzywy, łysy, w rudéj peruce P...
Adam nie wiedział nic o tém, on bujał w swoich marzeniach, on już nie troszcząc się o swoję przyszłość, wszystko święcił najszaleńszym nadziejom, bez podstawy, bez kształtów wyraźnych w jego nawet oczach.

V.

Był to wieczór wiosenny — cała ludność Wilna wysypała się na Antokole ku Tivoli i Sapieżyńskiemu ogrodowi. Adam zamyślony, popychany od tłumu, szedł powoli ku św. Piotrowi, powozy i ludzie mijali go, on wszedł do kościoła otwartego, choć dnia tego nie było święta ani nabożeństwa. Zakrystyan rozścielał dywan przed ołtarzem Najświętszéj Panny zażywając coraz tabaki z drewnianéj tabakierki. Adam siadł w ławce, podparł się na ręku i dumał. Zakrystyan zmierzył go oczyma, ruszył ramionami i odszedł — został sam jeden, przypomniał sobie pierwsze z nią spotkanie i porównywał swe życie dawne z teraźniejszém, wyglądając z tego nowego świata na przeszłość, widział ją biedną, zimną, bez liści i kwiatów — nie rozumiał jak w niéj mógł tak długo wytrzymać. — A teraz? — rzekł w sobie — Teraz żyję... — odpowiedział.
— A przyszłość? — spytał głos wewnętrzny.
Adam nic nie odpowiedział, lecz w duszy swéj powtórzył wielkie kłamstwo, którém się codziennie upajał: Ona mnie kocha! Ona mnie kocha! Cóżby znaczyły jéj spojrzenia, jéj uśmiechy i te kwiaty wyrzucone z okna, które mi wyschły na piersi i te pół słowa — ona mnie kocha!
Długo, i długo tak marzył i już zmierzchać zaczęło, kościół świecił tylko kilką oknami, coraz słabsze rzucającemi światło, czas było wyjść, powrócić do domu — on siedział. Nagle ruch się zrobił w kościele, zaczęto chodzić, świece zapalać u ołtarza, kilka osób przebiegło, szeptało — organy zapiszczały raz i zamilkły — Adam podniósł głowę. Były-li to przygotowania pogrzebu czy wesela? Nie wiedział i nie spytał, ale został w ławce. Turkot powozów dał się słyszéć, a wkrótce potém szelest we drzwiach: ciekawie odwrócił głowę — spojrzał: w ciemnościach zaświeciła biała długa suknia.
Drobnym, szybkim krokiem szła pani młoda przed ołtarz, a mijając Adama, odwróciła głowę i uśmiechnęła się raz jeszcze, jeszcze raz, aby go dobić. Obok niéj szedł narzeczony ze wszystkiemi swemi krzyżami na piersiach, w nowéj rudéj peruce, w białéj kamizelce i czarnym fraku. Adamowi na ten niespodziewany widok, ścięły się zęby okropnie, oczy stanęły słupem, zawołał coś wielkim głosem po łacinie, roześmiał się, poskoczył ku drzwiom okręcając się na jednéj nodze, i — zniknął.

VI.

Mroźnym rankiem jesiennym, przechodziłem się około Ratusza, śpiesząc do jednego ze znajomych na śniadanie; biegłem szybko trotuarem, aby się rozegrzać, gdy nagle, w poprzek niego wyciągnięte nogi czyjeś wstrzymały mnie. Cofnąłem się aby minąć, jak mniemałem, żebraka, i spojrzałem na niego. Oparty plecami o ścianę, siedział na gołym bruku z głową pochyloną na piersi, na krzyż założonemi rękoma, podarte szmaty akademickiego munduru okrywały go. Długie włosy osłaniały twarz żółtą, zbrukaną, zarosłą. Pomimo wychudzenia, zmiany, poznałem biednego Adama, o którym już słyszałem, że skutkiem zbytecznego przykładania się do nauki, przed samemi egzaminami zwaryował. On także wlepił we mnie oczy i uśmiech przebiegł mu przez usta. Przycisnął ręce do piersi, zamarmotał coś pod nosem i wlepił oczy w okna przeciwległéj kamienicy.
— Doktór filozofii! Ona mnie kocha!
Te kilka tylko słów niezrozumiale wymówionych rozumiéć mogłem.
— Adamie! Adamie! — zawołałem — nie poznałeś mnie; co ci jest?
Uśmiechnął się znowu szydersko i wskazał mi ręką, abym szedł daléj, kładnąc palce na usta. Potém szepnął:
— Otrzymałem miejsce — jedziemy — czekam na nią — ona mnie kocha — nie wierz temu, co ludzie mówią.
Smutny odszedłem od niego. Wpół roku potém jeszcze raz go widziałem — ale już nie na ulicy, w szpitalu bonifratrów. Obchodziliśmy groby, i jak zawsze cisnęła się ciżba do kościoła, aby usłyszéć amatorską muzykę i widziéć obłąkanych.
Kilku ich stało niedaleko drzwi lewych, z kościoła do szpitala wiodących. Tam z dziecinną ciekawością kobiety, młodzież z uśmiechem na ustach, z wesołą twarzą szli patrzéć na najsmutniejszy widok w świecie. Mijając szybko te drzwi, na które patrząc dreszcz mnie przejmował, ujrzałem bladą twarz Adama, z jego uśmiechem wiecznym na ustach. Jakaś kobieta strojna wytwornie, z lornetką w ręku zbliżyła się ku drzwiom i spojrzała w głąb, a patrząc pobladła, zaczerwieniła się, zadrżała. Zastanowiłem się mimowolnie. — Adam patrzał na nią i palce kładł na usta, jakiś niebiańskiego szczęścia wyraz rozlał się po jego twarzy, jakgdyby czarowny sen mu się ziścił, jakby ujrzał otwarte niebiosa — on patrzał, patrzał, a spoglądając na niego, źle mi się aż zrobiło. Kobiéta jeszcze trzymała lornetkę na oczach, ale ręka jéj drżała, a całe ciało jak od uderzenia silnego chwiało się. Oczy obłąkanego wlepione w nią, w obliczu wszystkich trzymały ją niepojętą siłą na miejscu, choć chciała uciekać, choć dałaby pół życia, aby być o sto mil stamtąd. Nareszcie odwróciła się od niego blada, nieprzytomna i chciała odejść. Adam rzucił się za nią do drzwi — na ten szelest spuściła głowę przelękniona i upadła. Wszyscy przybiegli ratować ją, a okute wrota szpitala z trzaskiem się zawarły i za niemi słychać było krzyk i wrzawę i szamotanie się, których muzyka zagłuszyć nie mogła.
Paulina przyszła wkrótce do siebie, lecz chora powróciła do domu. Mąż to przypisywał znużeniu i wiosennemu powietrzu, ludzie różnie mówili. Działo się to w wielki piątek; w niedzielę byłem u nich na święconém, i — wszyscy wybornie się bawili — a gospodyni uśmiechała się tak wdzięcznie, tak miluchno, tak swobodnie, jak zawsze.
18 października 1842 r. Gródek.





Historya Herszka.


Od dawna przywykliśmy krzyczéć na żydów, kto wié, jednakże, czy gdybyśmy się nagle ich pozbyli, nie znaleźlibyśmy się w stanie człowieka, co długo chorując, uwolniony od choroby, czuje, że mu czegoś, do czego jak do życia przywykł, braknie. Prawda, że żydzi zaprzątnieni handlem, odbierają nam zyski jego, lecz cóż przeszkadza współzawodnictwu, zwłaszcza w wielkim handlu zbożowym? Gdybyśmy mieli dość przemyślności, wytrwałości nadewszystko i zamiłowania w pracy, moglibyśmy wyśmienicie wieść téż same handle co żydzi; a mając pojedyńczo daleko większe kapitały, zjednoczywszy je (jak i oni czynią), moglibyśmy zabić handel żydowski. Ale wyznajmy szczerze, nie potrafilibyśmy sobie dać rady. Widziano próby, cóż z nich wynikło? Oto że wkrótce wiodący handel poczynali mniéj jeszcze być słowni od żydów, a mnożąc koszta na siebie, podręcznych, na życie wystawniejsze, potrzebując tém samém większych zysków — albo upadać musieli, albo mniéj dogodne dla producentów ofiarować warunki. Dodajmy, że z żydem każdy z nas traktuje bez wszelkich ceremonij, patrząc pewności swojéj nadewszystko, a z panem bratem, zmuszony do zaufania, często go żałowałby potém. U naszych handlarzy rozbijał się wszelki dłuższy handel o podręcznych. Żydzi używają do tego ubogich, którzy ich ufność bardzo rzadko zawodzą. Nasza zaś klasa mogąca być użytą ku temu, żadnéj rękojmi w charakterze i sumienności nie daje, a nieopatrzna i niedbała o jutro, nawet własnym interesem nie daje się pohamować. Kapitaliści, zbyt wysoko stoją w swojém przekonaniu, aby się sami zajmować mieli szczegółami handlu, podręczni zaś, których używają, jak-eśmy wyżéj rzekli, najczęściéj są niesumienni.
Smutna, bolesna, ale czysta prawda.
To téż handle, u nas przedsiębrane, nigdy długo w ręku kapitalistów utrzymać się nie mogą, przedsiębierstwo po dwóch, trzech latach upada z uszczerbkiem na kapitale często, a przynajmniéj bez wielkich zysków. Daj Boże jeszcze, aby niewierny podręczny sprzedawszy w Gdańsku lub Królewcu pszenicę, belki, siemię i t. p. nie zachwycił pieniędzy i nie skoczył z niemi za granicę, kłaniając się nizko pryncypałowi, który go napróżno oczekiwać będzie — i to się trafiało.
Cale inaczéj postępują sobie żydzi; większa część kupców handluje z niewielkiemi kapitałami, oni tak właśnie handlują, jak na bursie, zakładają się à la hausse, à la baisse. Ze stu rublami faktor kupuje tysiąc korcy żyta, pięćset pszenicy, a gdy może po dziesięć groszy zarobić, odprzedaje drugiemu. Ten drugi składa się z kilku innemi na wypłatę należności. Czasem znowu, ubodzy bez funduszów żydzi, kupują samym zadatkiem towar za kilka tysięcy złotych, za kilkaset gotowych. Resztę gdy transport do miasta dostawią, opłaca bogaty żyd i zabiera do swoich magazynów w zakład towar, liczy sobie od pieniędzy procent, a przemyślne żydki szukają tymczasem, komu z zyskiem odprzedać.
Powiedzieliśmy, mały zysk im wystarcza, a że pieniądze w ciągłym są ruchu i nieustannie w obiegu przynoszą więcéj, niż myśléć można. Procenta, jakie żydzi opłacają swoim współwiercom od pożyczonych sum, są proporcyonalnie ogromne, ale to ich nie ustrasza. Kredyt czyni, że żyd nie mający kapitału nad sto rubli, handluje i zyskuje jak na tysiącu; gdyby się ograniczył kupowaniem tylko takiéj ilości, na jaką mu funduszów wystarcza, widzimy, jak niewielkie miałby zyski. Cały wiec rozum żydowskiego handlu zależy na wierze i assocyacyi. Gdybyśmy kiedy chcieli się wziąć do tego, ciekawa rzecz, gdziebyśmy znaleźli potrzebne zaufanie i ochotę do połączenia kapitałów i interesów. Każdy zapewne chciałby sam tylko korzystać, niktby drugiemu nie powierzył kapitału, a każdy znowu działając osobno i bez pewności pomocy od współhandlarzy, musiałby się ograniczyć niezmiernie mało znaczącym handlem.
To co do handlu pozwolonego i prawego; ale żydzi, zwłaszcza bliżéj granicy, przewodniczą także wielkiemu choć rozdrobionemu handlowi kontrabandy, przemycaniu. Pomimo licznych straży, obsadzonéj granicy, pomimo nieustannego objeżdżania jéj i niezmordowanego oka tamożennych urzędników, przemycanie nie ustaje i niém żyje mnóstwo ludzi.
Ono jest nawet uregulowane w pewien sposób, porządnie, i ci co się niém zajmują, mają zapewne środki pomocnicze, służące do przeprowadzania prawie niezawodnego towarów. Korzyści przemycania są tak wielkie, że utrata towarów kilkakrotna wynagradza się jedném szczęśliwém przebyciem granicy. Zwykle żydzi jadą od nas do Lwowa, lub innego blizkiego nadgranicznego miasta, za kupnem towarów zakazanych. Tam znajdują już usłużnych przemycaczy, z któremi robi się ugoda. Opłata wynosi pięćdziesiąt procentów, czasem więcéj. Kupiec nie daje za towar pieniędzy wszystkich, ale małą część tylko, jako zadatek, wybiera swój towar, a kontrabandzista umawia się dostawić go w pewne miejsce, gdzie wartość towarów i procent ma się opłacić.
Wielkość zysków może jedynie dodać odwagi przemycaczom, którzy życie, mienie i siebie samych narażają dla tego zarobku. Najciemniejsze nocy, najstraszniejsze burze, są chwilą dla przemycaczy najpomyślniejszą. Naówczas suchą granicą, laskiem przymykają się z jednéj strony na drugą. Ale wieleż to niebezpieczeństw, nim się przebędzie linią i po jéj przebyciu! Co chwila można być złapanym, a naówczas jedynym ratunkiem porzucić konia, wóz i towar, a samemu uciekać.
Naturalnie, zbliżając się ku granicy, rozmowa między podróżnemi toczyć się poczęła o handlu i o tém, cośmy tu wyżéj wzmiankowali. Już niedaleko od granicy, wypadł im nocleg w traktowéj karczmie, pełnéj żydów, bryk, koni i otoczonéj całym obozem ładownych furmanek.
Izba pełna była ludzi. U komina paląc fajki gwarzyli nad kwartą ludzie, których arendarz tajemniczo namawiał na poodsypywanie potrochu pszenicy z worków, wmawiając im, że tego postrzedz nie będzie można. Chłopki pocichu się zmawiali, a tymczasem dodająca ducha i odwagi kwarta krążyła. Pisarz doglądający transportu pił wiszniak za stołem i nic nie widział, za dymem fajki i wiszniaku. Daléj kilku Russkich targowało się o owies i siano, głośno krzycząc i hałasując na żyda. Była to ostatnia karczma nad pięćdziesiąt werstowną dystancyą — i ostatni żyd; Russcy obiecywali sobie jechać po nocy do pierwszego karaima w niedalekiéj wiosce.
Jeden żyd chodził modląc się po izbie, kilku w czapkach siedzieli za stołem, maczając kawałeczki chleba w trosze rozpuszczonych na miseczce jaj, z dodatkiem cebuli i odrobiny masła na skorupce od potłuczonéj miski. Wszyscy jednocześnie wystawiali rękę do wspólnego jadła i pożywali je z powagą i rozwagą szczególną. Odrobina téj strawy starczyła na nich wszystkich i była zapewne jedynym całego dnia posiłkiem.
Na południe kawałek chleba z solą i cebulą wystarcza. W szabas tylko jedzą więcéj i odważają się na kawałek mięsa lub gotowanéj ryby; resztę tygodnia wstrzemięźliwość i oszczędność żydowska jest prawie niepojętą. I to nam tłómaczy, jak małe zyski mogą wystarczać ludziom, co tak małém żyją. Każdy potrzebujący więcéj dla siebie, tém samém musi żądać większych korzyści z handlu, a w jednym interesie, przy równych zyskach, żyd zawsze chowa więcéj, bo mniéj go kosztuje życie. Strawa dzienna, gdyby ją Izraelita chciał sobie dobierać wytworniéj, kosztowałaby go daleko więcéj, niż nas, bo w proporcyą materyały są droższe, mięso koszerne, wszelki koszer nie bez zachodu i pewnych obrzędów otrzymywane, drożéj się daleko płacą niż pospolite.
Przybliżyli się do stołu. August poznał między żydami znajomego sobie kupca i pozdrowił go.
Stary żyd oddał ukłon od niechcenia i jadł daléj. Nigdy żyd nie ma tyle powagi, jak przy jedzeniu. Czuje on, co czyni, a że spożywa miły grosz, dumny jest tą abnegacyą, tą rozrzutnością swoją. Im kosztowniejszą jé strawę, tém więcej się nadyma i marszczy. I wistocie jest czego! Jeśli nie wierzycie, przypatrzcie się kiedy żydom siedzącym za stołem.
Gdy zjedli, usta otarli, miseczki pozabierano, obrus ściągnięto i pomodlili się żydzi, kupiec wyszedł z za stołu, przystąpił do Augusta włożywszy ręce za pas.
Poczęła się rozmowa; przeszli do alkierza, a choć Stanisław dobrze ucha nadstawiał, nie mógł jednak pojąć, jakim dziwnym sposobem wuj nakłonił żyda do opowiedzenia im swojéj historyi. Przechodziło to wszelkie oczekiwanie Stasia, który z największą ciekawością zasiadł słuchać powieści. Długo się żyd zbiérał, drapał, drożył, ale nareszcie, dobity szklanką mocnéj herbaty z rumem, która zupełnie grała tu rolę herbaty, ofiarowanéj przez Pana Niebieskiego Państwa, przy uroczystém posłuchaniu posłów; herbaty, za którą trzeba trzy razy klękać i dziewięćkroć bić czołem, — stary żyd począł jąkając się i oglądając niespokojnie:
— Co ja jasnemu panu ciekawego powiém? — odezwał się żyd po chwilce. — Jak ja się rodził? tak jak wszyscy się rodzą. Nu, a trzeba wiedziéć, ja się rodził w téj wsi co i Sawka, o którym pan wspomniał, mój ojciec był arendarzem Grafa, i ojciec mego ojca i naszego ojca i nasze dziadowie, bo ta karczma, to była w naszéj familii od dwóchset lat. I kiedy my raz popstrzykali się z tym P. Rządcą nowym, a on chciał nas wyrzucić, jak mówił, z bebechami, to my jemu powiedzieli:
— My tu byli, jak Waspana nie było, i będziemy, jak Waspana nie będzie. A tak się stało — bo P. Rządca wyjechał sobie prędko, jak my P. Grafowi wszystko opowiedzieli, co ón tu wyrabiał, a my zostali, i teraz jeszcze mój wnuk trzyma karczmę i młyn u Jasnéj panienki, która poszła za grafa Z....
— Moja matka jaka była kobiéta rozumna — mówił daléj żyd — osobliwość. Bywało, kto zajedzie do nas, to się z nią nagadać nie może. Ona wszystkich tak znała, a ją tak wszyscy szanowali! A kiedy gdzie pojedzie za handlem, po dworach, bo my zawsze handlowali wielkiemi partyami, to ją tak przyjmują, tak witają, i nazywali ją zawsze pani Lejbowa i herbatą częstowali. Mój ojciec to był uczony żyd, ón tak był nauczny, że lepiéj wszystko wiedział od rabina, ale za tą uczonością, z pozwoleniem jegomości, to tak zgłupiał, że sobie nosa nie umiał utrzéć i gadać zapomniał. A wszystko czytał w Gamurze i w Misznie i kiwał głową. Jadł tak mało, że za małe dziecko nie zjadł; a złe duchy tak go męczyli, dla jego wielkiéj nauki, że w nocy za próg karczmy nie mógł przestąpić, bo go zaraz chwytali. I raz byli zanieśli aż w staw pod młynek, co go ledwie wydobyli stamtąd nad rankiem wynalazłszy. Co to gadać o jego rozumie, kiedy starszy rabin z Brześcia przyjeżdżał do niego, i jak się z nim zamknęli nad książkami, to siedzieli dwie nocy i dwa dni, a kiedy wszedł mój starszy brat, to znalazł ich śpiących na książkach; bo z pracy byli posnęli.
I że mój ojciec był taki mądry, to ón nic téż nie robił, tylko czytał a kiwał się za stołem; a moja matka to i arendę brała i gospodarowała i handlowała, i pieniądze chowała i nam szpektorów przyjmowała, aż wyrósł mój starszy brat Dawid. Nas było z łaski bożéj dosyć, pięciu braci i trzy siostry. Siostry powychodzili za mąż, jedna do Berdyczowa, druga aż do Brodów za bogatego kupca, trzecia taki za tutejszego żyda. A były bogate, wzięły po trzysta rubli posagu.
Jak ja zaczął chodzić, a był szpektor do starszych, to mnie zaczęli potrosze uczyć. Nu, prawda, że dobrze uczył, ale bił po głowie mocno. A wszystkiego trzeba było uczyć się nabożeństwa, choć z książki, na pamięć, bo my liter nie znali, a już czytać musieli. Już tego nie zapomnę nigdy, jak bywało siedzi nas trzech bachurów za stołem w alkiérzu, jeden na kuferku, drugi na stołku, trzeci na beczce wywróconéj i drzemy się, a krzyczym, kto kogo zagłuszy. Szpektor sobie, my sobie, jeden od drugiego głośniéj, to taki gwar w izbie, jakby w niedzielę, kiedy się parobcy pobiją.
Póki był ja u szpektora, to ja nic nie robił. Nu, czasem siana rzucił dla gościnnych koni, wydał owsa, oberwał po grzbiecie od matki, od furmanów, ale to było tak jak nic, zabawka. Dopiero jam wyszedł na człowieka, jak mnie szpektor puścił, kiedy ja już wszystkie nabożeństwo umiał, a matka dała dziesięć rublów na handel.
— Zaczynałeś handlować a nie byłeś żonaty? — spytał August.
— Nie byłem jeszcze — odpowiedział. Moja matka była bardzo rozumna kobieta, ona wszystko robiła najmędrzéj. Ona i mnie mówiła — tobie, Hersz, czas ożenić się, ale poczekaj, niech się drudzy głupi żenią, ty handluj, a ja tobie bogatą żonę napatrzę. — A żona nie uciecze. To ja i handlował. A jak dostałem dziesięć całkowych, naprzód zacząłem myśléć, co ja zrobię z niemi; taki mnie strach brał, żeby ja ich nie stracił, — myślał ja kupić zboża — nu, a jak zboże spadnie? Myślał kupić krowę, a jak krowa zdechnie? myślał ja pożyczyć na procenta, a jak zginie i kapitał i procent? I tak siedziałem na progu i myślałem, aż matka wyszła, postała, popatrzała i zapytała:
— Co ty myślisz, Hersz?
Ja powiedział, a ona się roześmiała, bo była bardzo rozumna kobiéta — i mówiła mi:
— Ja widzę, że ty będziesz wielki handlarz, ale jak ty będziesz myślał i strachał się, to nigdy nic nie zrobisz. Twój ojciec mówił, że dziad, co był ubogi, dobił się pieniędzy wielkich handlując skórami; zacznij i ty od skórek.
— Od skórek — pomyślał ja — nu, dobrze, skórka nie zdechnie, nie jé, nie pije — a jak tanio kupię — będę handlował skórkami. Trzeba wiedziéć, że matka dała mnie starego konia, otóż ja zaprzągł go do biédki, i wiu hop — w świat za skórkami ruszył.
Zaraz niedaleko wioska Hrehorów. — W Hrehorowie owce padły, bydło padło, bo tam i pan hulał i ekonomowie hulali, a gospodarstwo szło, jak Bóg dał. — Stanąłem przed karczmą, koniowi zarzuciłem siana i wszedłem do arendarza, tamtemu to się dobrze działo! Co to on zarabiał dostawiając wszystkiego do dworu, a znosząc się z oficyalistami i kradnąc pana, tak, że ón ani widział. W lat dwa pobogaciał jak największy kupiec i miał bydła w zagrodzie kilkadziesiąt sztuk, a woły na brazie, i gorzelnią nie małą. Właśnie siedział na progu i w zębach dłubał kostką od ryby — przywitaliśmy się. Zacząłem go wypytywać — niéma co u was na przedaż?
Ón się zmarszczył, bo sam zawsze kupował wszystko wpół ceny.
— Nu, a co? — spytał.
Ja nie głupi, nie powiedział, za czém przyjechał. — Zboża, wódki? albo...
— Albo co?
— Cokolwiek na handel.
— Jedź do dworu — powiedział mi zimno — widzę, że się nie dowiem.
— Ja wam po szczerości powiem — odezwałem się ciszéj — ja nie wielki kupiec, wam szkody nie zrobię — ja chcę skórek kupić — ón skórkami nie handlował. Skórek? — rzekł śmiejąc się — nu, skórki są — powiedział — ja z tobą pojadę, tak i gadaj.
Wymawiałem się, żeby ze mną nie jechał, bo teraz między nami żydami to taki zwyczaj, że każdy coś od drugiego mało wiele musi wziąć, za faktorstwo, żeby był i bogaty; gdy narai kupno, pomoże do przedaży, to i sobie coś uskubnie. Ale widząc, że bez niego nic nie zrobię, poszedłem razem do dworu. — Weszli my do samego pana, ale nas do niego nie dopuścili i odesłali do komisarza, bo pan miał gości, komisarz także miał gości, odesłano do ekonoma, ekonom był pijany, kazał nam iść do gumiennego. Z nim my łatwo doszli sprawy, ón poszedł powiedziéć, że skóry bardzo popsute i pogniłe, ja jemu dałem za to rubla i kupiłem za pół ceny. Prawda, trzeba było jeszcze ekonomowi także dać i arendarzowi; ale ja za to dostałem skórek furę, kupionych, jak-em się nie spodziewał. A że pieniędzy nie miałem tylko dziesięć całkowych, umówiłem się, żeby skóry dostawili zaraz do miasteczka, gdzie resztę miałem dopłacić.
Nuż ja na biédę i do miasteczka, w targ z żydkami o skóry. Jak skóry nadjechały, oni mnie zapłacili i zyskałem więcéj niż grosz na grosz.
Teraz ja do matki pojechałem, a jaki szczęśliwy — tego ja jasnemu panu nie mogę powiedziéć. Co to pierwszy handel kiedy się uda, bo to i dobry znak i ochoty dodaje.
— Nu, a co Hersz? — spytała matka.
A ja nie bardzo wesołą minę zrobiłem:
— Nu już probowałem — odpowiedziałem.
— Straciłeś? — rzekła patrząc mi w oczy.
— Nie.
— A dużoś zarobił, pięć procentów?
Zrobiłem minę, aż się matka podziwowała.
— A gadajże, co zarobiłeś?
— Grosz na grosz.
— Ach! — a matka jak mnie pochwyciła, jak wzięła ściskać i poprowadziła do ojca, do braci. To ja musiałem im wszystko rozpowiadać i śmieliśmy się z goimów i weselili. Aż matka powiedziała: Kiedy tak, Hersz, tobie czas ożenić się, a ja tobie napatrzyłam żonę. Córka arendarza z Wielichowa, bogata, będzie miała 300 całkowych posagu i ty rozpoczniesz wielki handel. A przez rok albo dwa, to i mnie będzie lżéj, bo ciebie teść powinien z żoną utrzymywać.
Nic ja nie mówiłem, bo mnie posag skusił, ale moja żona, z pozwoleniem, wyglądała nie bardzo, ona była jeszcze młoda, a zdawało się, że stara, i chuda i żółta — ale u nas jak się żenić, to się żenić, aby się ożenić i ożeniłem się. Rok my potém siedzieli u teścia, póki wyszli na swoje gospodarstwo i wziąłem arendę w Jasnym stawie za trzecią część żoninego posagu.
Teraz już ja inszy handel począł — kupowałem tysiącami korcy żyto, pszenicę, zboże różne, wódkę, choć tysiąc, choć dwa tysiące garncy. A jasny pan spyta, jak to może być, kiedym ja tyle pieniędzy nie miał? Nu, prawda, ale u nas to tak się robi. Niech ja mam sto karbowanych, to ja kupuję za pięćset i za osiemset, i daję tylko zadatek. Z kontraktem jadę i odprzedaję z zarobkiem. Dadzą mnie trzy grosze, pięć od korca, mnie dosyć, ja jadę i kupuję w drugiém miejscu i tak daléj a daléj. Żyd swoje pieniądze ryzykuje dla małego zysku, nu, ale często zyskuje. Pierwszych lat ja nie siedziałem w domu, raz wraz na biédce od dworu do dworu latałem; jak zboże szło w górę, my kupowali; wiedzieli, gdzie który pan potrzebuje pieniędzy, jechali do takich, co łatwo przedają. A przytém i na arendzie zarabiałem, bo pierwszy kwartał, to już zgóry się zapłaciło, a reszta mięsem, łojem, kwitami, różnemi dostawkami do dworu, a na nich to zosobna trzeba także zarobić. Jasny pan myśli, że żyd głupi, niechaj tak, ale żyd umié pieniądze robić, żyd nie zyskał, czy tak, czy owak, wypłacze, wyprosi, wymodli, wykpi, a taki zarobi. Żyd z tego żyje. A na wsi z ludźmi, to inszy interes znowu; oni piją i im się daje na borg, a odbiera się zbożem, kurami, jajami, płótnem, skórami. Zarobek na wódce, na towarze, a jeszcze chłop za interes musi kosić na łące arendarskiéj, na polu robić, w ogrodzie, pojechać do lasu, parobkować w winnicy.
Jak się u mnie pierwszy syn urodził, ja już miałem może tysiąc rubli, może więcéj i pieniądze po ludziach i karczma zapłacona na pół roku naprzód i bydło i kozy, i konia, a taki i perły żony cóś warte i moja miedź, dwa kotły z czapką.
O tym czasie zdarzył się mnie wielki przypadek — wielkie nieszczęście. — Jeszcze ja, widać, nie był zewszystkiém rozumny. Zaczęli żydzi między sobą gadać, że wódka idzie w cenę. A u mnie było trochę swojéj i pieniądze miałem. Myślę sobie, kupię wódki, i zaprzągłem konia do wózka, a pojechałem o mil trzy, gdzie mówili u wielkiego pana była wódka na przedaż. Swoim zwyczajem przyjechałem ja do karczmy naprzód i rozpytałem się u arendarza:
— Wasz pan nie przeda wódki?
— Czemu nie przeda! — powiedział.
— Dobra u was?
— Czemu nie dobra!
— A jaki u was pan?
— Nu, a jaki ma być? Daj Boże takich panów.
Pojechałem do dworu. — Coś mnie nie spodobało się tam, ale ja sam nie wiedziałem czemu. Pałac był wielki żółty, wysoki jak nasza szkoła, a koło niego, waliły się budowle inne, śpichlerze, stajnie, stodoły, jedna w jeden, druga w drugi bok stały poprzechylane, popodpierane. Nim mnie dopuścili do pana, bo tu sam pan interesa robił, pogadałem ze szlachtą, czekając na niego w sieniach. Wszystkim był winien: temu dwa, temu trzy tysiące złotych. — Dobrze, myślę sobie, tanio przeda, potrzebuje pieniędzy.
Zawołali mnie do pokoju, pokłoniłem się do ziemi, jasny pan paląc fajkę chodził po pokoju, w boki się wziąwszy.
— Czego chcesz? — spytał mnie.
— Może jasny pan wódkę przeda?
— A masz pieniądze?
— Kto bez pieniędzy kupuje?
— Wiele chcesz?
— Choćby i trzy tysiące garncy?
— Po czemu dasz kwartę?
— Po czemu jasny pan chce?
— Ja nie lubię długo gadać, po srebrnym groszu.
— To nie może być. — Kto słyszał taką cenę, niech jasny pan powie sprawiedliwą cenę, ja się nie będę długo targować.
— Ostatnia cena po 6 groszy, chcesz bierz i pieniądze zgóry na stół.
Mnie coś piknęło i powiedziałem połowę pieniędzy.
— Niech połowę — rzekł pan — po sześć groszy.
— Po cztery. — I targ w targ, kupiłem po pięć, a wódka już dochodziła do dziesięciu.
Zawołali jakiegoś młodego, kontrakt pisać, a ón wszystko swemu panu coś poszeptywał z cicha, a pan jemu mówił:
— Pisz waćpan i kwita.
Siadł pisać i uśmiechał się i głową kiwał. Ja nie wiedział, co to miało znaczyć i pieniądze liczyłem na stole. Wziąłem próbkę, kontrakt i pojechałem. Wódki nie przedałem zaraz, bo spodziewaliśmy się, że więcéj jeszcze pójdzie w cenę. Ja sobie siedzę spokojnie, aż tu pierwszy termin transportu przychodzi, a wódki niéma. Już ja niespokojny, na wózek jadę. Przyjeżdżam, pana niéma, komisarz się śmieje i powiada: niéma wódki.
— A pieniądze? — zawołałem.
— Niéma pieniędzy.
— A co będzie?
— Nic nie będzie.
Ja w krzyk, a oni wzięli mnie i za drzwi.
— Jedź — rzekł komisarz — bo oberwiesz po grzbiecie.
— Oberwiesz po grzbiecie za swoje pieniądze, a wéj! — Ja w krzyk, do miasta po radę. A wszyscy mi mówią: zła sprawa, kontrakt nie ważny, ten pan wódkę sprzedał dawno. Musisz albo czekać do przyszłego roku, albo wszystko stracić może. Ja się tak rozchorował, że leżałem dwa tygodnie bez pamięci. Co to stracić tyle pieniędzy, to nie żart! Ledwie wyzdrowiałem, ja znowu do pana. Niéma sposobu, jak zaczął ja tam przecie odgrażać się i piszczéć i krzyczéć, tak komisarz powiada:
— Tu niéma rady; daj mnie co, ustąp, a ja się postaram, że tobie pieniądze będą oddane.
— Wszystkie?
— O! nie, musisz ustąpić — albo nic nie weźmiesz. Targ w targ straciłem na tym jasnym panu, tysiąc złotych; ale jak ón potém się ożenił, choć ja zakwitowałem, to póty płakałem, aż mnie choć w części musiał nagrodzić. Nu — ale ja drugi raz nie kupowałem tak u lada kogo i dobrze rozpytywał się u ludzi.
Mnie się jeszcze przytrafiło wówczas bardzo wielkie drugie nieszczęście.
Żona mnie umarła — a cóż robić? Ja się niedługo drugi raz ożenił i znowu handlował. Moi bracia porozchodzili się po świecie za handlami, także po arendach, a jak ojciec umarł, wziąłem arendę u jasnego grafa** — Matka była już stara i oddała mnie wszystko — ja wówczas nazywał się bogatym i był bogaty, u mnie nieraz graf pieniędzy pożyczał, i zacząłem handel wołami. Napróżno mnie matka odradzała, byłem taki śmiały, że niczego się nie lękałem, choć wówczas gadali o pomorku, nawet i ja gadałem, żeby drugich odstręczyć od kupna.
Jak pierwszy raz szedłem z wołami do Włodawy, spotkali mnie warszawscy kupcy w pół drogi, dawali po rublu na wole zarobku. Ja myślałem — to mało i nie zachciałem.
Przyszedłszy na granicę, aż strach co tam wołów zastałem a były i tłuściejsze i górniejsze od moich. Nu co robić, a tu kupcy nie dają tylko po pół rubla zarobku, a siano drogie i zaczynają gadać, że w Królestwie jeszcze droższe, a woły tanie. Mnie się żal zrobiło tracić, idę do Warszawy.
Wpół drogi dawali mnie za woły znowu zarobku po całkowym, mnie się zrobiło ochotniéj i szedłem daléj.
Nu, co jasny pan powié, zarobiłem bardzo piękny grosz, tylko wielka biéda, że tam każdy rzeźnik osobno bierze i osobno płaci za woły, a chcąc razem pieniędzy, procent trzeba ustąpić.
Pierwszy to ja raz wówczas byłem w Warszawie, strach, jakie miasto! Co to nasze miasta, śmiech przeciw niego! a jakie tam kupcy bogate! Jasny pan to wié, niéma co gadać.
— I cóż? — spytał August żyda, — całeż twoje życie takie było, handel tylko i handel?
— A! niechaj-no pan daléj posłucha.
— Przyznam ci się, żeś już dość moję ciekawość zaspokoił.
— Jeszcze ja mam co powiedziéć — rzekł, — jasny pan jeszcze i połowy nie słyszał.
Dalszy ciąg opowiadania żyda przetłómaczym czytelnikowi, nie chcąc go dłużéj męczyć, jak męczył podróżnych naszych powieścią, którą sami wywołali.
Handel Hersza szedł najpomyślniéj, i pomimo cząstkowych strat niewielkich, dorabiał się ciągle majątku, tracił bowiem w drobnych spekulacyach, w wielkich działał z całą przytomnością umysłu, na jaką się mógł tylko zdobyć. Przygoda z wódką nauczyła go nadal ostrożności, tak, że dając zadatek znaczniejszy dobrze naprzód opatrywał, w jakie się dostawał ręce.
Ale tak ciągle biegając za handlem, Hersz zostawiał młodą żonę, samą jedną, panią w domu, spokojnie zasypiając o nienaruszoną jéj cnotę. Trzeba wiedziéć albowiem, że u żydów złamanie wiary małżeńskiéj bardzo jest rzadkie i najsrożéj karane; a pomimo tego na Wołyniu, przez obcowanie poufałe z dość pod tym względem zepsutemi klasami pośredniemi, i żydzi nie są już wolni od zarzutu rozwiązłości. Między surowe przepisy ich prawa wślizgnęło się zepsucie jak wąż i usiadło ścieląc gniazdo. Nie myślał o tém jednak i nie zastanawiał się głęboko Hersz, którego umysł wytężony był nieustannie w jednę stronę, na wyszukanie zysków, zwiększenie majętności. Pani Herszowa była piękną jednakże, i co najgorzéj, wiedziała o tém dobrze. Ubrana czysto, w bogatych perłach na skroni, z przymrużonemi oczyma czarnemi, z rękoma w fartuszku, obuta w białe pończoszki i szafirowe trzewiczki; ilekroć zahuczało na drodze, wybiegała i nieraz niewiedziéć jak, dlaczego, gość, który był minął karczmę myśląc popasać lub nocować daléj, zawracał się do niéj, rozważywszy, że były chmury na zachodzie, lub mrok zbyt blizki, by mu dał dojechać do wygodnego o milę noclegu. Herszowa była wesoła, figlarna, umiała gości swoich bawić, umiała im usłużyć, i miała téż przysięgłych swych przyjaciół, którzy jéj nie mijali nigdy.
Zpomiędzy nich czułością swoją dla pani Herszowéj i częstemi odwiedzinami celował pan Jan Chwalczewski, młody, tęgi mężczyzna, właściciel wioski zadłużonéj w sąsiedztwie. Olbrzymiéj postawy, oczu czarnych na wierzchu głowy siedzących, okrągłych policzków, troszkę łysy, choć jeszcze młody gaduła i dowcipniś, choć bez dowcipu, lubił on towarzystwo, którém-by się nie trudził, w którém mógł wszelki wstyd i względy przyzwoitości zrzucić razem z kamizelką i surdutem. W domu hulał od rana do wieczora, ujeżdżając i zajeżdżając konie, wprawiając swoję muzykę złożoną z kilku chłopaków od kuchni i stajni, grających Bóg wié co i Bóg wie jak. Przy téj muzyce całe wieczory śpiewał piosenki najnieprzystojniejsze, których napamięć umiał liczbę niezmierną. Podobnych sobie dobrawszy przyjaciół, pił z niemi, śpiewał i latał w przegony na wychudłych szkapach. Pomimo najgorszego stanu interesów, pan Jan zawsze był weselutki, i gotów do hulanki. — Śmieli się z niego sąsiedzi rokując mu rychłą ruinę, on się śmiał z sąsiadów.
Przejeżdżając raz mimo wstąpił pan Jan do Herszowéj, wpadła mu w oko czarnobrewa, uśmiechająca się miluchno. Pożartowawszy z nią pół godziny pojechał, ale odtąd rzadki był dzień, żeby jego wyhasane konie nie zajeżdżały przed karczmę. Osobliwie téż zatrzymywać się przy niéj lubił, gdy męża nie było. Hersz gdy go zastał, nigdy się nie domyślił powodu częstych popasów, a płacony i przepłacany za owies, kontent był z odwiedzin jasnego pana. Herszowa coraz mu się poufaléj uśmiechała, i pan Jan nie w ciemię bity, przy mężu wstrzemięźliwszy był w umizgach.
Trwało to jakoś przez kilka miesięcy. Hersz na dłużéj niż zwykle wyjechał, a pan Jan z powodu złamanego koła cały dzień jeden w karczmie przesiedział. Zrana śmiejąc się wyjechał w wybornym humorze i z początku często, potém znowu rzadziéj bywał u Herszkowéj. Ona posmutniała, pobladła, wychudła, i zmieniła się widocznie. Niespokojna wybiegała często przed wrota, stawała, dumała, i równie niespokojnie powracała. Rzadko czoło jéj się rozjaśniło, gdy pan Jan przyjechał, ale on nie pokazywał się już tak często jak wprzódy. Hersz z drogi powrócił w wybornym humorze, zyskał wiele i zaczął spekulacyą nową, po któréj się złotych gór spodziewał, był to podrad na worki do magazynu wojennego. Napisał do brata w blizkiéj siedzącego karczmie, aby do niego przyjechał, chcąc się z nim podzielić przedsięwzięciem, którego sam dopełnić nie mógł. Zamknęli się nad rachunkami do osobnéj izby, i po dwugodzinnéj żwawéj rozmowie, wyszedł z niéj Hersz z czerwonemi policzkami, obłąkanym wzrokiem, sapiąc niespokojny. Żona zagadała do niego, nie odpowiedział. Domyślna kobieta pobladła, pojęła, że coś się stało, że mąż dowiedział się o czémś, zadrżała i bez siły prawie usiadła na ławce pod piecem. Hersz, chociaż tylko co powrócił, kazał niewyraźnym głosem zaprzęgać konie i wyjechał. Po głowie kobiety strach ogromnemi przelatywał skrzydły.
Zaledwie Hersz był za bramą, wyszła z izby i usiadłszy na wóz chłopski, kazała się wieść do wsi pana Jana.
Niech sobie czytelnicy wystawią scenę, jaką był jéj przyjazd.
Pan Jan jak zwykle, ucztował z przyjacioły; odzywały się skrzypki, a gospodarz grubym głosem zawodził karczemną mazowiecką piosenkę, gdy w dziedzińcu ukazała się zdyszana, biegnąca Herszkowa.
Wybiegł przeciw niéj gospodarz, poznawszy ją przez okno, ale nim usta otworzył, któremi miał żart jakiś bezecny wyrzucić, ona go pociągnęła za suknią.
— Wielkie nieszczęście — zawołała, — wielkie nieszczęście, niechaj pan posłucha.
— No, to gadaj.
— Tu nie można, tu kto posłyszy.
Pan Jan wprowadził ją do osobnego pokoju w oficynie.
— Nu i cóż? — zawołał.
— Mój mąż! mój mąż wié o wszystkiém, ón mnie zabije!
— Cha! cha! cha! — zawrzał gospodarz — A! jaki z ciebie tchórz! Cóż, wybił cię?
— Jeszcze nie, ale jemu brat powiedział, ón wié, pojechał do miasta po podrabina. Oni mnie zabiją, ja wiem. A! panie, broń mnie!
— Cóż ja zrobię na to? — zimno, wpół żartobliwie jeszcze, spytał zagadniony.
— Ja się ochrzczę, niech pan mnie chowa. — I to mówiąc, a posłyszawszy szelest, rzuciła się krzycząc w głąb izby.
Jeśli kto, to pan Jan był w niemałym kłopocie. Czoło mu się zmarszczyło, usta nadęły i obróciwszy się do Herszkowéj, rzekł:
— Dajże ty sobie pokój i ruszaj stąd, bo ja ciebie nie chcę znać i o niczém wiedzieć. Będzie kłopot, na co mnie to?
Żydówka osłupiała, posłyszawszy.
— Co? — zakrzyknęła — co?
— No cóż? idź sobie i po wszystkiém — rzekł pan Jan, — idź sobie jak-eś przyszła, bo ja ciebie nie przyjmę.
— Pan mnie nie przyjmiesz? — zawołała głośno — pan to śmiesz mówić? pan, ty jesteś tak podły?
— Ja! podły? — zakrzyczał pan Jan.
— Ty, podły, ty musisz mnie przyjąć; bo nie wiesz, co zrobię, co ci zrobić mogę?
Tchórz jak wszyscy, udający wielkich zuchów, na te słowa wyrzeczone śmiało i stanowczo, pobladł i zmieszał się hulaka.
— Ale bo, ale ho, — zaczął bąkać powoli, bo moja kochana Herszkowa, cóż ja z tobą zrobię!
Ona nawzajem teraz dziwiła się odmianie jego głosu i miny.
— Co? — rzekła — daj mi odzienie inne, ja się ochrzczę i będę twoją.
Tu znowu w głos się zaśmiał pan Jan.
— Jak to?
— Albo-żeś nie mówił, że mnie kochasz? Alboś mi na wszystkie twoje świętości nie przysięgał? — Alboś mnie nie namawiał, żebym dom i męża opuściła? Masz mnie i musisz słowa dotrzymać.
To mówiąc zrzuciła perły z głowy, załóżkę, chustki, i wołała o suknie inne.
Pan Jan osłupiał i nie wiedział co począć, wstydził się rady zasięgnąć u przyjaciół, nie pojmował, jak sobie postąpić.
Ale nieco podbity zapałem żydówki, poruszony, pobiegł, aby swych przyjaciół pozorem interesu wyprawić, i namyślić się, co miał czynić. Zaledwie wybiegł, Herszowa zatrzasnęła drzwi i zamknęła się na klucz w pokoju.
Wróćmy do Hersza. Wistocie on już wiedział o swojém nieszczęściu, ale nie mając z drugą żoną dzieci, przedsięwziął się rozwieść i na tém skończyć, pojechał więc po kartkę rozwodową, nic więcéj. Wróciwszy nie zastał żony. Napróżno dopytywał się, co się z nią stało, nikt nie wiedział. Niespokojny, sądził, że do rodziców odjechała, gdy wieczorem chłop mu powiedział jakiś, że jego brat odwiózł ją do pana Jana i tam zostawił. Na tę wieść Hersz, któremu dopiekł wstyd, że z jego domu uciekła żona, aby się wychrzcić, jak szalony poleciał po nią. Ale go zbyto niczém, pan Jan zaparł się i wyprzysiągł, że jéj nie było, opowiadał, jak zaraz daléj pojechała, niewiadomo dokąd, wyprosiwszy tylko konie u niego. Hersz poleciał wywiadywać się daléj, rozesłał żydków; żadnego śladu nie znaleźli. Wrócili więc czatować, pilnować i śledzić wkoło domu pana Jana, a tu łatwo od podpojonych dowiedzieli się ludzi, że jakaś kobieta, któréj sam pan jeść nosi, ukrywa się w osobnym pokoju oficyn.
Tego tylko potrzeba było żydom; gorliwi o to, aby się jéj nie dać ochrzcić, zmówili się o wykradzenie i wywiezienie daleko, aby śladu o niéj nie powzięto.
Tymczasem ona siedziała dni kilka w osobnéj izbie, a przy niéj często, niemal ciągle przebywał pan Jan. Zepsuty ten człowiek, nie wiem jakim sposobem, uczuł obowiązek zajęcia się nieszczęśliwą; obcując z nią, słaby, dał się uwikłać jéj czarnym oczom i pięknéj twarzyczce, więcéj niż szczeremu przywiązaniu do siebie. Co dzień bardziéj zaprzątniony nią, nie wiedząc, co z tego daléj wyniknie, grzązł w związek bez imienia i celu; nie pojmując, na czém się on skończyć będzie musiał. Przywołany ksiądz tajemnie uczył Herszową i przygotowywał ją do chrztu, którego pragnęła, aby się uwolnić od dawnych obowiązków. Zmienił się znacznie, a dla swych przyjaciół do niepoznania. Jan zamyślony, chodził smutny i nie wiedząc co począć, i (czego w życiu nie czuł potrzeby i przyczyny) nawet wzdychał. Wstydził się siebie, swéj namiętności, bał się przyszłości, a nie umiał jéj zapobiedz i wyrwać się zakochanéj żydówce. Ją także dni kilka niesłychanie zmieniło, rozwaga weszła do głowy, a nauki duchownego skutkowały tak, że przysięgła nie dać się do siebie zbliżyć Janowi, póki ją z nim ślub nie połączy. Cóż powiecie na to? Ten upór, to stałe postanowienie jéj, zamiast odstręczyć, przywiązało jątrząc namiętnego człowieka. Chciał koniecznie dogodzić żądzy, nie mógł; napróżno ją łudził słowy, pieścił, przymilał się, prosił, stała w postanowieniu żydówka odpychała go, a stawiąc księdza między sobą a nim, zbijała go zupełnie z drogi.
Pan Jan przyszedł do tego stopnia rozjątrzenia i namiętnéj żądzy, iż w duchu już myślał się ożenić, chociaż sam tego jeszcze głośno przed sobą nie wyznawał.
Dzięki sługom, żydzi dowiedzieli się o dniu, w którym pan Jan z dwoma ludźmi wyjechał do blizkiego miasteczka i w niém miał nocować. Spisek już dojrzał, postanowili téj nocy wykraść Herszowę. Hersz sam, dwóch jego braci, i kilku innych, zgromadzili się w niedalekiéj karczmie, czekając zmierzchu. Z przebiegłością żydowską przygotowali się do wykradzenia. Trzy razem bryki podjechać miały pod wieś i każda w inną stronę cwałem leciéć, uwożąc żydówki, które bronić się i szarpać powinny były. Przeznaczona dla Herszowéj buda ogromna, zapięta na wszystkie strony, zawalona próżnemi pakami, miała ją dowieść tylko do traktu i traktem powoli noga za nogą się ciągnąć.
Nadeszła noc — żydzi pocichu podkradli się pod oficyny, dwóch ich stanęło pode drzwiami, dwóch pod oknem — czekali, aż światło zagaśnie. Około północy wyszedł ktoś z izby, to był stary duchowny, co ją do chrztu przysposabiał, puścili go żydzi poznawszy. Po jego wyjściu zaryglowała się Herszowa i światło zagasiła. Natychmiast poczęto okiennice pocichu odpiłowywać, aby przebudzona krzykiem nie zwabiła ludzi. Odjęta okiennica, nagle wybite okno, wskoczyli żydzi i nim rozespana żydówka miała czas zawołać o pomoc, zabito jéj chustką gębę, porwano, rzucono w brykę, konie zacięto, trzy razem bryki ruszyły na trzy trakty i zniknęły śród nocy.
Pan Jan nie wiem czemu i dla czego nie nocował w miasteczku, rozpuściwszy swoje cztery chude szkapy, które latały jak szalone, galopował do domu; dzwoniąc i brzęcząc kółkami i dzwonkami chomątów. Stanął u oficyn, zastukał — cisza. Zaszedł od ogrodu, aby zajrzéć wewnątrz sercem okiennicy. Lecz potknął się o nią leżącą na ziemi, okno znalazł otwarte, wszedł do izby, widoczne były ślady gwałtownego porwania. Zawołał o światło na ludzi, i dobitniéj jeszcze przekonał się ze śladów, iż dwóch jakichś ludzi żydówkę pochwyciło. Wnet przypasał szablę, wziął pistolety i niedając czasu rozmysłom, któreby go niechybnie tchórzem zrobiły, rozkazał zaprządz drugą czwórkę, a dopadłszy śladu na drodze, ruszył co konie wyskoczyć mogły w pogoń. Trafem szczególnym, nie pojechał na żadną z dróg, któremi popędzili żydzi umyślnie wysłani, na stropienie go i zbicie, ale trafił na ślad bryki, która ku traktowi ruszyła. Już się na brzask miało, gdy kozak ujrzał wlokącą się po piasku gościńcem brykę, któréj śladu się trzymali. Natychmiast obskoczyli ją. Pan Jan z pistoletem przyskoczył do furmana, furman rzucił lice i uciekł w las, dwóch żydów także zerwało się i nie czekając dłużéj, zemknęli.
Kozak, furman i pan, rozdarli płócienne nakrycie bryki, ale w niéj znaleźli tylko kontrabandę, pospolicie zwaną pekele. Wcale nie tego potrzeba było panu Janowi, ruszył więc rzucając ją, i daléj w pogoń; lecz dzień cały gonił napróżno i noc go napadła, gdy przeprzężonemi na poczcie świeżemi końmi, dostawszy języka o żydówce, którą wysadzano gdzieś tajemniczo z bryki do karczmy, pojechał daléj.
Ściemniło się zupełnie, a noc była chmurna, jak mówią po prostu, choć oczy wykól. I można było nie tylko wykłóć oczy, ale zabić się, tak przeraźliwie było ciemno i wiater dął zimny, wilgotny, przeszywający. Jednakże nasz zapamiętały rycerz nie ochłódł, nie ostygł i nie wrócił się. W ciągłym zapale się utrzymując leciał a leciał. Nagle, o północy może, posłyszał przed sobą: — Wiu! wiu! na furmańskie — i ujrzał bielejącą brykę krakowską i sunącą się powoli piaskiem. Podbiegł ku niéj. Bryka ruszyła prędzéj, on za nią. — Stój! — Nie stają, a zacinają koni. Pędzi, aby ją przegonić, rozpoczynają się wyścigi, ale konie furmańskie do nich nie zwykle, piasek po kłódki, a pocztowe wysilają się. — Wkrótce równa się pan Jan z bryką, wyskakuje i chwyta zuchwale za uzdę konia, pociągniony z nim, strzela i bryka się zatrzymuje. Kozak wpada na woźnicę. — Żyd jeden wymyka się w las, drugi unosząc na ręku coś białego, za nim się ciągnie, postrzeżony, wstrzymany, i obalony, rzuca ciężar. Zbliża się ku niemu pan Jan; ale nic dojrzéć nie może.
Jest to ciało kobiéty — ale nieruchome, jak nieżywe. Usta obwinięte chustkami. To ona! Żydzi pouciekali — trzeźwi ją, przenosi na swoję bryczkę i uwozi odzyskaną.
Hersz szczęśliwie uciekł do lasu i nazajutrz jakgdyby nigdy nie jeździł nigdzie, spokojnie siedział w karczmie, modląc się na biblii. Herszowa została wielmożną jejmość panią Chwalczewską; bardzo przyjemna kobiecina, powiadają sąsiedzi; szkoda tylko, że dla niéj, wszelkich stosunków zaparłszy się nowy mąż, w końcu ustatkowawszy się i wiernym zostawszy małżonkiem, rozpił się i z pijaństwa umarł. Ale to już do historyi Hersza nie należy, i my do niéj powrócim.
Bohater nasz szczęśliwy do handlu, ale w małżeństwie nie fortunny, głęboko się namyślał, co miał począć z sobą. — Nie żenić się nie mógł — prawo mu zakazywało tego; żenić się lękał, bo pierwszą żonę miał nie po sercu, a drugą — o drugiéj już i nie wspominał nawet. Trzeba się było ożenić i wybrał ubogą żydóweczkę nie piękną, nie brzydką, spokojną, pokorną, którą zaślubił po utracie niewiernéj.
Ale cóż? jak dotąd wiodło mu się w handlu, tak teraz tracił a tracił. Kupił zboża dość drogo, zboże nagle spadło z ceny. Niespokojny, wyprzedał się ze stratą; w tydzień podniosła się cena, wyżéj niżeli była. Hersz rwał włosy z brody i z głowy. W gorzelni miał najgorszy wydatek, na woły brażne napadła zaraza i wyzdychały w połowie, w połowie chude wyprzedał prawie za nic. Taki cios dla żyda trudny był do przeniesienia. Hersz skapcaniał wprzód jeszcze, nim zubożał, opuścił się, i chodził jak nie swój, milczący, zadumany, smutny.
Żyd w takiém położeniu będący, blizki jest albo pójścia z torbą, albo zrobienia wielkiego majątku. Jedno z dwojga, albo przestanie probować szczęścia, albo wysilony ostatkiem odwagi, rzuci się na ogromną ryzykowną spekulacyę.
Tak właśnie zrobił Hersz, który nie utracił ze wszystkiém nadziei. Miał on jeszcze pieniądze dość znaczne i pomimo strat, miał się nieźle. Żyd jeden, którego znał od dawna, zaproponował mu kontrabandę, skupienie wielkiéj ilości towarów w Galicyi i wwiezienie ich do kraju potajemne, gdzie rozkupione natychmiast do Dubna, Łucka, Włodzimierza być miały.
Hersz przyjął propozycyą od razu, złożyli się na sumę potrzebną i biédką jednym koniem ruszyli ku granicy, wziąwszy paszporta w głąb Rosyi, aby się nie domyślano, dokąd pojechali.
Wołyń graniczy z Galicyą, w niektórych miejscach nie będąc od niéj oddzielony, ani rzeką, ani trudném do przejścia błotem lub trzęsawicą, lecz tylko zaroślami gęstemi, środkiem których wązka tryba przecięta.
Gęsta wprawdzie straż pilnuje przesmyków, ale w ciemną noc, z pomocą ludzi świadomych miejscowości i wprawnych, łatwo się przekraść na drugą stronę. Kilka kroków tylko i jesteś już pod inném prawem, pod rządem innym.
Hersz ze swoim towarzyszem zajechali na nocleg do wsi najbliższéj granicy. Nie zajechali oni do karczmy, ale pociemku i pocichu dopytali się chaty chłopa, który się zwykle trudnił przeprowadzaniem kontrabandystów.
Stary Jow siedział u ogniska i kurzył tytoń, gdy weszli. Chata jego na oko nie różniła się od innych, lecz wewnątrz przypatrzywszy się postrzegłeś ślady ukrywanéj zamożności. Kilka naczyń miedzianych tam i siam porozstawianych, na szyi żony bogatsze sznury korali i krzyż bronzowy świecący; u niego fajka drewniana wyrabiana, koszula z płótna cieńszego, buty na nogach, pas nie domowéj roboty.
Gdy żydzi weszli, powrócił głową i popatrzył na nich.
— Ot już czort niesie żyda, — rzekł pocichu, nie będzie nocy spokojnéj.
Żydzi kłaniali mu się, a towarzysz Hersza szeptał, kto go przysłał.
— Dobrze, dobrze, — rzekł chłop — już to jakoś będzie, a co dacie?
— Nu, a co ty chcesz?
— Wy idziecie z wielkiemi pieniędzmi — mówił Jow.
— My! a wej!... — zakrzyknęli żydzi oba pobladłszy — my nie mamy, tylko to co tobie dać, czy szalone wieść z sobą pieniądze.
— Nu, a ja to znam, że wy macie pieniądze — rzekł Jow podpalając fajkę — gadajcie, co chcecie. Jest was dwóch, po pierwsze, ty, — wskazał na Hersza, — masz trzos na brzuchu, a ty — rzekł do drugiego, — pewnie podwiązki tłuste.
Żydzi pobledli.
— A czego się boicie? ja was nie obedrę — rzekł Jow, — mnie ludzie znają; ja sprawiedliwy człowiek. A co dacie?
Żydzi się naradzili.
— Damy dwa czerwońce, — rzekli — to więcéj niż wszyscy dają.
— Dacie cztery, — rzekł chłop.
— Ani grosza jak trzy.
Jow milczał, zapalił fajkę na nowo, usiadł pod piecem i powoli powiedział:
— Niby to ja nie wiem, że wy dać musicie, a jak nie dacie, to ja się nie ruszę krokiem.
— A to my wolim wrócić do domu — rzekł Hersz.
— Dobréj nocy wam, idźcież sobie z Bogiem, a dajcie mnie pokój.
Żydzi szwargotali znowu, Jow fajkę palił i drumkał pod nosem i ognia poprawiał.
— Nu, co z tobą robić, — rzekł Hersz — damy, a chodź i prowadź.
— Dawajcież na stół.
— Jak przeprowadzisz.
— E! czy to ja mołokosos czy co? Ja nigdy inaczéj nie idę, aż pieniądze żonie oddam wprzódy. Wola wasza. A jak ja was przeprowadzę, gdzie ja was będę szukał?
Nareszcie namyśliwszy się, żydzi dobyli czterech oberżniętych dukatów, i położyli na kominie. Chłop spojrzał i nie wziął.
— Nu, a co nie bierzesz? — rzekł Hersz.
— Kulfony! — powiedział chłop.
— A! wej kulfony, — zawołali żydzi, — to najlepsze nowe dukaty. — Ale napróżno gadali, musieli dobyć lepszych. Dopiero się Jow udobruchał.
— Prowadź-że nas, prowadź, noc ciemna.
— Co wy wiecie kiedy prowadzić? — śmiejąc się Jow odpowiedział. — Nad rankiem choć nie tak ciemno, ale straż śpi najlepiéj i bezpieczniéj. Odpocznijcie wy tymczasem.
Musieli się żydzi zgodzić na to, radzi nie radzi. Jow tymczasem, wódką ich, dla dodania serca, poczęstował, jajami nakarmił, a sam wziąwszy czapkę wyszedł z chaty.
Żydzi pokładli się spać na ziemi.
Gdy ich skrzyp otwierających się drzwi przebudził, krzyknęli z przestrachu i porwali się na nogi. Przed niemi stał Jow, ale nie sam, ze strażnikiem granicznym, który fajkę zapalał.
— Gdzie te żydy? — spytał strażnik.
W żydach duchu nie stało.
— Śpią tutaj.
— Już czas, — rzekł strażnik.
— Pójdziemy, — zawołał chłop.
Żydzi jak martwi nie odzywali się.
— Ot, — mówił Jow do nich, — tak najlepiéj będzie, pojdziemy z panem strażnikiem razem, on najlepiéj przeprowadzi; a to nie wiele będzie kosztować.
I śmiał się z przestrachu żydów, których ledwie przekonać mógł, iż im pan strażnik nic nie zrobi. Nad rankiem byli już w Galicyi.
Ale to dopiero połowa i najłatwiejsza połowa wyprawy dopełniona była; przejść do Galicyi najłatwiéj, chodzi o to jak wrócić i jak przewieść towary. Żydzi wiedzieli dobrze, że płacąc pięćdziesiąt procentów, można dostać towary przewiezione już na naszę stronę, bez wszelkiego frasunku; ruszaj tylko w konie i strzeż się sprawnika lub strapczego, żeby o nakładne świadectwo i o plomby nie spytał. Ale żydom chciało się być mędrszemi od mądrych. Porachowali oni, że opłacając przewodnika, strażnika, opędzając koszta wszelkie, nie wyekspensują nawet dwadzieścia pięć na sto. Umyślili sami przekradać kontrabandę, i zatrzymawszy Jowa przy sobie, a umówiwszy się ze strażnikiem, któremu dobrze zapłacili, a więcéj jeszcze obiecali, poczęli kupna swoje.
Po akcencie, po ubiorze, po gatunku monety, jaką z sobą mieli, poznano ich łatwo we Lwowie, że są z Wołynia, nie trudno téż było domyślić się, po co przyjechali, zwłaszcza gdy choć pocichu i ostrożnie, sprawunki robić poczęli. Natychmiast mnóstwo przemycaczy jęło im się stręczyć, do przeprowadzenia towarów przez granicę. Żydzi odpowiedzieli, że nie jadą do Rosyi, kontrabandy wieść nie myślą i posługi niczyjéj nie potrzebują. Poczęto śledzić i dośledzono, skąd są i za czém. Jow, którego z sobą mieli, po części się wygadał, po części dał się domyślić prawdy, którą niezgrabnie ukrywał. Tymczasem żydzi chodzili po kupcach i robili sprawunki, radzi, że im się bardzo tanio udawało nabyć towary.
Jow siedział tymczasem u komina gospody i fajkę palił spluwając i klnąc pocichu, brał wprawdzie po reńskim na dzień, ale go korciło do domu.
Nareszcie pokupki zostały pokończone, upakowane, żydzi siedli na brykę z Jowem i ruszyli zupełnie w przeciwną stronę. Nie zatrzymując się nigdzie u karczem, nie gadając z nikim, zawrócili ujechawszy dobry drogi kawałek, nazad i manowcami, które Jow znał doskonale, skierowali się ku granicy, w toż samo miejsce, gdzie raz już nocą się przekradli. Chłop wysłany naprzód po strażnika, zostawił żydów samych jednych na bryce siedzących i dzwoniących zębami ze strachu, bo noc była ciemna i na krok przed końmi nic rozróżnić nie podobna. Dobra godzina upłynęła, nim Jow zasapany powrócił.
Strażnika, z którym uczyniona była umowa, nie znalazł i kazał żydom jechać, wołając:
— Nie bijte sia, nie bijte! Sam przeprowadzę!
Żydzi marli ze strachu, trzęśli się, ale nie było co począć, musieli się na Jowa spuścić. Zbliżyli się ku linii granicznéj. Straże gdzieś pod krzakami spały, a deszcz lał coraz mocniejszy, przemknęli się bez szwanku na drugą stronę, przejechali jakoś lasek i wybrawszy się na pierwszy gościniec, Jow usiadł do bryki, zacięto konie — polecieli.
Ale zaledwie z miejsca[29] — błysnęło, dał się słyszéć wystrzał, ruch na linii, tętent koni; żydzi pomarli z bojaźni, Jow zaciął konie rachując trochę na ciemność, trochę na swoje szczęście — i daléj.
Za niemi krzyki, pogoń, wystrzały, Jow ciągle zacina konie i jedzie, żydzi już chcieli wszystkiego się wyrzekłszy, uciekać, ale nie było sposobu; bryka przewracając się po rozmytéj od deszczu drodze, toczyła się szybko naprzód. Po pewnym upływie czasu, pogoń w tyle pozostała, żydzi odetchnęli, Jow jednak nie przestał koni zacinać i pędzić. Tak w największym strachu dojechali do jakiéjś wsi, w którą wleciawszy chłop, prosto zawrócił na podwórko, do stodoły.
— Gdzie ty jedziesz? gdzie? — zakrzyczeli żydzi.
— Siedźcież cicho, żydy! — odpowiedział złażąc z bryki Jow, zrzucając co prędzéj towary, — i nie puszczajcie głosu.
Nadszedł drugi chłop, poczęli się naradzać i kazali żydom zrzucić kontrabandę w słomę.
— A bryka, a konie? — niespokojny spytał Hersz.
— Tu niéma co robić, tylko chcecie być cali, to słuchać mnie, pogoń za nami. Wyrzucajcie co jest z bryki, a konie zaciąwszy puścić ku granicy, jak złapią, zadurzą się i może nam dadzą pokój. Inaczéj my przepadli.
Zmuszeni słuchać Jowa, żydzi wzięli się do zrzucania paczek w słomę, a zaledwie się uprzątnęli, chłop siadł na wóz znowu, i poleciał. Długo siedzieli w stodółce, czekając na niego, miało się na dzień dobrze, gdy pieszo, zmęczony, ocierając pot z czoła, przywlókł się Jow do nich.
— A konie, a bryka? — zawołali żydzi.
— Na tamożni, zabrali strażnicy, chwała Bogu.
— Jak to? chwała Bogu!
— Lepiéj stracić konie i brykę, niż towary, teraz najmijcie konie i wieźcie pekele, a nam płaćcie.
— Jeszcze tobie zapłacić! Jeszcze tobie zapłacić! a konie! a wóz?
— Ja ich nie wziął!
— A kto wié, czy ty ich nie wziął!
— No! no! — odparł Jow zapalając fajkę, — nie gadajcie, nie gadajcie, a zapłaćcie i mnie i kumowi, co stodoły pozwolił; a nie...
— A nie, to co? — zawołali żydzi.
— A nie, to pójdziem po strażników. Ot, tutaj w karczmie dwóch jest.
Żydzi potruchleli, nuż w targ z chłopami i jakoś skończyli. Teraz trudność najęcia podwody, bo lada kogo nająć nie można, aby nie wydał po drodze. Jow tedy znowu poszedł najmować fury, i szarym mrokiem porannym żydzi wyjechali z wioski, kierując się na Boremel, Nieśwież ku Łuckowi. Byle dopadli miasta, mogli już być spokojni; towary pochować było łatwo. Ale tu cały dzień drogi przed niemi, a w dzień jechać niepodobna. Sami chłopi poradzili, zajechać do lasu, w gęstwinę i tam do drugiego zmroku przestać. Tak się i stało. Jow pożegnał śmiejąc się, żydów, zdając ich na ręce nowym przewodnikom. Niedaleko odjechawszy, gdy rozedniało, zawrócono w dąbrowę gęstą, opodal od drogi.
Żydzi znużeni całonocną niespokojnością, pokładli się na ziemi i poczęli usypiać, chłopi spętawszy konie, posiadali u ognia i zabrali się do gotowania obiadu. Tymczasem deszczyk pruszył gęsty, dąbrowa szumiała i zdaleka tylko dochodziły podróżnych głosy przejeżdżających traktem pocztowych powozów i bryk kupieckich.
Posiliwszy się, chłopi także widząc, że konie na bujnéj trawie spokojnie się pasą, pokładli się spocząć — nakrywszy od deszczu siermięgami. Nagle, zbudził ich i żydów, dosyć głośny śmiech i wykrzyk.
— A nu! na nogi!
Wszyscy się przestraszeni porwali.
Jakiś jegomość w płaszczu z futrzanym kołnierzem, w czapce z czerwoną obwódką (co było znakiem najfatalniejszym) z cybuchem krótkim w ręku, z szablą w drugiéj, stał koło bryk, poglądając na nie okiem wprawnego znawcy. Oblicze tego jegomości zwiastowało dowodnie, że to był asesor, który aż w głąb lasu wziąwszy ślad za poimką się wybrał.
Na ten głos: A nu na nogi! żydzi naprzód pomyśleli uciekać, ale widząc samego pana asesora, wstrzymali się i mrugnęli na chłopów. Ci dorozumieli się, o co chodzi, i pobiegli za końmi.
— Nie myślcie darmo uciekać — zawołał śmiejąc się jeszcze raźniéj urzędnik, — bo tu są ludzie moi niedaleko i czekają tylko znaku, to pochwycą was i pekele wasze pobiorą razem, a nim słońce zajdzie, będziecie pod dobrym kluczem w turmie.
— Pekele! pekele! — zawołał żyd jeden odważniejszy. — Albo my to wieziemy pekele, albo co? My jedziemy po obywatelach z towarami.
— Anu! a tak — dodał drugi.
— A waść co za jedny? — dodał żyd pierwszy.
— Zaprzęgaj konie! — krzyczał Hersz.
— Ja moi kochani żysiowie — rzekł cierpliwie asesor — jestem wiecie kto, bo mnie znacie i ja was znam. Wy zaś wieziecie kontrabandę ze Lwowa, wczoraj przekradliście się nocą przez granicę, brykę waszę próżną złapali, nocowaliście w stodole u chłopa za Boremlem, najęliście konie. — Wszystko wiem. — A nie myślcie uciekać, bo moi ludzie blizko. Tylko nie chciałem ich tu prowadzić, myśląc że z wami po ludzku się ułożę i puszczę was, ale kiedy myślicie mi tu...
Nie kończąc odwrócił się, żyd przyskoczył.
— Jegomość, nu! nu! dajcie pokój — pogadajmy!
— Ot tak, i będzie zgoda!
Poszli i począł się targ, ale nie uszedł żydom na sucho, broniąc się od poimki musieli zapłacić pięćdziesiąt rubli srebrem i dać nowiuteńkie futro szopy, a dodatku sukna na pokrycie. Odebrawszy swoję należność, urzędnik znikł w gęstwinie, a żydzi zostali z pospuszczanemi nosami, drapiąc się po głowach.
Nie było czego czekać, pozaprzęgano konie, ruszyli; lękali się, aby ich kto nie napędził znowu. — Zmierzchem przebrali się na Nieśwież, Korszów, Gródek, do Kozińskiéj karczemki i tu dopiéro odetchnęli spokojniéj, widząc się blizko Łucka! — Poszli napić się sami wódki i poczęstować ludzi. Deszcz ciągle kropił i zmierzch padał.
Po oślizłéj i zatoczystéj drodze, puścili się daléj, mijając Zaborol. Tu u murowanéj karczmy, znowu stali wytchnąć koniom, bo szkapy niewiele karmione, pomęczyły się były zupełnie, ciągnąc dość wielką wagę. Łuck już był pod bokiem, o pięć werstw, mimo tylu przygód i tylu opłat, żydzi rachowali swoje zyski i śpieszyli niespokojnie do miasteczka. Po ciemku posunęli się znowu zgóry na górę rżnąc się po kolejach błotnistych. — Na grobelce, którą zowią czortkiem i nie darmo, bo ją tam czort cały posadzić musiał, dla zniecierpliwienia podróżnych, konie w gęstszym niż gdzieindziéj błocie ustawać zaczęły wyraźnie. Z tyłu dał się jak na złość słyszéć dzwonek pocztowy i wołanie pocztyliona.
Żydzi powstali na nogi, pochwycili baty od chłopów i nuż po koniach bić. Nareszcie wydobyli się z błota i pokłusowali. Na lżejszéj drodze, wstąpił szczęściem duch w konie, Łuck był blizko, świecił przed niemi, błyszczała woda rozlanego po ługach Styru, bielały mury kościołów.
— A nu! a nu! — Jadą co konie mogą wyskoczyć, za niemi ciągle pocztarski dzwonek, co ich dreszczem przejmuje.
Jeden drugiemu szepcze:
— Może to asesor?
— Może asesor.
Spuszczają się z góry, przez rozlazłą kałużę przebierają, już są u mostu Kraśniańskiego, a za niemi ciągle dzwoni: a tu u rogatki przystępuje rewidować strażnik, czy wódki nie wiozą. Hersz miał przytomność dać mu dziesięć groszy, puszczono ich. Ledwie są na pół mostu, słychać za niemi:
— Łowi! łowi! derży!
Żydzi zacinają konie co sił staje, chłopi sobie — za niémi dudni na moście powózka asesorska.
Jeszcze chwila, a będą w mieście, jeszcze chwila, a ocaleni zostaną.
Szczęściem na wiecznie popsutym moście Kraśniańskim, nie trudno o zawady: pod goniącym pomocnikiem pana asesora i strażnikami pęka mośnica, koń zapada. — Chwila zwłoki, a żydzi już znikli.
Z mostu rzucili się po wyłamanych drewnianych pokładach, wprawo na stare miasto, przez rynek, na karaimszczyznę, a nie dojechawszy do niéj, we wrota żydowskiego domu, które natychmiast zaparto. Kupa żydów otoczyła bryki, pochwycono towary w mgnieniu oka, naładowano wozy workami ze zbożem, które się znalazły na podorędziu, żydzi siedli na furmanki i wyjechali na rynek.
Na rynku nos w nos spotkali się z goniącemi za poimką.
— Stój! stój! oto oni! to oni. — Stój! otaczają wozy i znajdują na nich kilka korcy pszenicy.
Tym sposobem wwiózł Hersz kontrabandę, na któréj pomimo kosztów niemałych grosz na groszu zarobił. To go zachęciło, ale nie odważył się jednak więcéj sam przekradać, czyniąc potém jak wszyscy i płacąc procent od przemycania.
Żydzi nie umiejący ocenić gwałtownych wzruszeń, dla których gracze stawią znaczne pieniądze na kartę, wolą spokojnieszy zysk, bez wzruszenia.
Daléj rozpowiedział Hersz naszym podróżnym, jak pieniądze robią i jakie procenta biorą żydzi od pożyczanych panom obywatelom. Wprawdzie bardzo się często trafia, że tracą kapitał i procenta, ułakomiwszy się na lichwę, ale częściéj odbierają to zbożem, to fantami i zyskując na tanio przyjętych towarach, sowicie. Ostrożniejsi po stracie, nie dają pieniędzy, jak na formalny oblig, a że procentu w nim, nad prawny, wypisać nie można, na to łatwa rada, przylicza się do kapitału i pisze bez procentu. Tym sposobem suma przepaść nie może i lichwiarz odpowiedzialności nie podpada. W razie niewypłatności, żyd zabiera, co mu dają, byleby małą ceną, lub (jeśli ma nadzieję późniejszéj wypłaty) dolicza tylko procenta do kapitału, odmienia oblig, i od niespłaconych procentów liczy procenta nowe. Tym sposobem trzysta rubli co rok uczynić może około tysiąca. Na wielkich sumach widoczniejszą jest lichwa, na mniejszych i w krótkich terminach, nie znaczną. Sami żydzi, na handel nawet pożyczając, płacą ją sobie wzajemnie. Zastawy biorą się tylko od tych, którym zupełnie wiary dać nie można; dla innych wystarcza nadzór pilny.
Gdy raz kto u żyda się zapożyczył, niech nie myśli, żeby swobodnie i po swojéj woli mógł cokolwiekbądź spieniężyć. Albo wierzyciel staje się sam kupcem i zmusza do uczynienia kontraktu, potrząsając swym długiem, albo w ślad za każdym kupcem się jawi, w samę chwilę, gdy zadatkowe pieniądze liczą się na stole. Arendarz, oficyalista, chłop może, donosi mu najdokładniéj, co się we dworze dzieje, wié każdy grosz wchodzący i wychodzący i rozrachowuje dochody, lepiéj niż ich właściciel. Przy takiéj ostrożności i baczności nieustannéj, nie podobna, aby pieniędzy swych nie odzyskał.
Hersz, popijając herbatę, rozpowiedział to wszystko podróżnym z pewną pół-szyderską, pół-dumną minką. Czuł on swoję godność i swój rozum, czuł wielką wyższość swoję — opowiadanie jego z małemi wyjątki było pieśnią tryumfu: paeanem.
Późno już w noc było, gdy nareszcie opowiadanie się razem z herbatą skończyło; Hersz życzył dobréj nocy podróżnym i zaczął słać sobie pod piecem, w izbie, w któréj na rozmaitych wysokościach, spało sześciu żydów wyziewających najróżniejsze wonie z siebie i odzienia. Na podłodze z dziesięciu chłopów powyciąganych chrapali smaczno, dnia czekając. Na kominku tliły reszty ognia niedogasłego, a kur w alkierzu piał zapamiętale.
1843.





Wspomnienia pana Szambelana.


Relata refero.

Mało kto, na Polesiu i na Wołyniu całym, nie znał tego poczciwego i miłego Szambelana, który tak niespodzianie ma być wydrukowanym po śmierci. Mogliżbyśmy go zapomniéć? jednego z tych, na wieki już dla nas zaginionych ludzi epoki, która się odrodzić drugi raz nie może, a któréj synowie dogorywają, lub skonali wzdychając i tęskniąc za swoim światem. Smutne, smutne życie ludzkie, tyle nadziei w niém, tyle szumu, a potém starość w cierniowéj koronie żalów i pamiątek, i cicha zapomniana mogiła. Zstąpił już do niéj i mój Szambelan! Wieczny mu pokój! Ale umierając, nie płakał, bo szczęściem Bóg dał mu umrzéć, jak żył, swobodnym, wesołym i na sercu młodym, choć mu czas poorał czoło i posiwił włosy.
Niechże się po nim zostanie choć to maluczkie wspomnienie, odgłos jego opowiadań, tak młodzieńczych pomimo wieku, których lubiliśmy słuchać.
Opuściwszy dwór Stanisława Augusta, na którym przebył najlepszą część młodości, Szambelan powrócił do rodziny, i tu doświadczywszy różnych losów, zostawszy gospodarzem, ojcem, obywatelem, nareszcie wyrzekłszy się majątku dla dzieci, w maleńkim domku, bawiąc się pracą, dożył reszty dni, które ozłacały wspomnienia świetnéj Warszawy Stanisława Augusta. Nie wiem, czemu smutno było i pocieszająco razem, patrzéć na tę piękną, pracowitą, swobodną i wesołą starość, w któréj ani umysł swéj żywości, ani serce młodych uczuć, ani uśmiech swéj łatwości nie stracił. Oddawszy dzieciom, co miał, i zostawiwszy sobie skromne utrzymanie, osiadł w dawnéj swojéj wiosce, w maleńkim domku, nie dając nawet poznać po sobie, że jakąkolwiek z siebie uczynił ofiarę. Pod tym słomianym dachem urządził sobie całe życie nowe i zapełnione w sposób najoryginalniejszy. Znawca i lubownik wyrobów hebla i dłuta, bawił się stolarką, wychowywał kury, uczył sroczki, któreby mu samotną ciszę ożywiały, i powiesiwszy przed sobą, z jednéj strony portret króla, z drugiéj, portret ulubionego krewnego, wesoło, swobodnie trawił dni, przerywane tylko odwiedzinami w sąsiedztwie i podróżami do familii.
Nigdzie Szambelan nie mógł być niepożądanym, bo wszędzie przynosił z sobą, właściwą wiekowi, w którym lepsze lata przeżył, wesołość, grzeczność uprzedzającą, dla kobiet uśmiech zalotny, mimo siwych już włosów i w siedmdziesięciu leciech do mazura gotów, do pogadanki ochotny, wytrwały w zabawie czy w pracy, jak dwudziesto-letni młody człowiek, z każdym się zgodził, każdemu podobał, każdego ująć potrafił.
Już sama postawa rzeźka, ruch przymilenia pełen, twarz rozświecona uśmiechem, oznajmiały, że siwe jego włosy nie zmrożą żadnego weselszego towarzystwa. A było z nim tak swobodnie i miło, tak ochoczo przy zabawie, że nikt nigdy nie stęknął na niego. Brak do mazura pary — gotów Szambelan, byle z piękną tancerką, i wytnie jeszcze hołubca jak należy, brak do wista partnera, siada sam i będzie grał, póki trzeba graczom; zechcecie posłuchać opowiadania z dawnych czasów, powie wam, co pamięta. A gdy opowiadać zacznie, oczki mu się zaświecą, usta zadrżą, wyprostują krzyże, i znać, że to, co mówi, rozgrzewa go wewnątrz, bawi, zajmuje ożywia.
Trudno mi zapomniéć opowiadań pana Szambelana, i zdaje mi się, że szkodaby było, żeby te oryginalne powiastki, malujące swój czas w pewien sposób, z nim zaginąć miały. Sprobuję więc przypomniéć, co od niego słyszałem, i nie dodając nic, nie ubierając, powtórzę, jak mi opowiadał swoje przygody, to co słyszał, co widział, et quorum pars magna fuit.
W r. 1788 byłem jeszcze młodym chłopcem i dalipan niczego — opowiadał mi Szambelan. — Król Jegomość postanowił świetnym obchodem uczcić pamięć Jana III. Byłem naówczas w korpusie paziów i jako paź uczestniczyłem w sławnym owym karuzelu, do którego gonitw gotowaliśmy się kilka tygodni bez ustanku, krusząc kopie, zdejmując mniéj więcéj szczęśliwie pierścienie. Pułkownik Königsfeld, naczelnik paziów, przewodniczył nam w tych przygotowaniach.
Uroczystość ta, która zwabiła nie tylko mieszkańców stolicy, kraju, ale wielu cudzoziemców, odbyć się miała w Łazienkach. Na placu łazienkowskim, niedaleko Białego Domu, zbudowane było okazale trzypiętrowe amfiteatrum. Były to ganki koliste, mające w sobie siedzenia na kilka stopni podzielone, pokryte różnobarwnemi dachami płóciennemi. Na samym dole mieścić się miał tłum widzów, oddzielonych od jeźdźców i goniących szrankami. W gankach tych były cztery loże i cztery bramy wjezdne, pięknie ubrane. Loże przeznaczone były dla Króla JM., dla dostojnych gości i sędziów, obite bogato i przystojnie. Na bramach, których rysunek dawał budowniczy J. K. M. pan Kubiński podobno, były herby kraju, Poniatowskich i Sobieskich. Na wierzchu ich powiewały chorągiewki: zielona, pąsowa i żółta, oznaczające, gdzie kto z biletem tegoż koloru miał się umieścić.
W środku, na polu amfiteatrum, ustawiono drzewa z pierścieniami, tarcze do strzelania i figury wypchane murzynów i turków, na których kruszyliśmy groty, tępili pałasze i egzonerowaliśmy pistolety swoje. Przy samych szrankach, oddzielających nas od widzów, wisiały także w czterech miejscach pierścienie, a na ziemi leżały głowy, które w całym pędzie konia, kopiami i pałaszami zbierać mieliśmy. Takież pierścienie wisiały w bramach. Zacząć miał festyn ów karuzel, po nim następowało teatrum, balet i kantata, i iluminacya, fajerwerk; ale o tém zaraz lepiéj rozpowiem; wróćmy do początku.
Z pomiędzy nas paziów, do pierwszego kadryla wybrani byli: pp. Raczyński, Ostrowski, Aksamitowski i Linowski, do trzeciego ja, Lipiński, de Tylly, późniéj szambelan J. K. M. i Mysłowski. Wybrany był także Stanisław Jabłonowski, ale ten późniéj usunięty został. Mieliśmy pracy niemało w nabyciu potrzebnéj zręczności, ale człek wówczas był młody, ochoczy, zwinny, i tysiące pięknych oczu, co na niego patrzéć miały, niemało dodawały ognia.
Wystawże sobie, kochany panie, ten cały amfiteatr pełen aż do brzegów, okoliczne drzewa obwieszone ludźmi, loże jaśniejące pięknościami, Króla Jego Mości w świetném gronie, a całe góry sąsiednie, zwłaszcza górę, gdzie stoją koszary gwardyi litewskiéj, jak makiem zasianą ludem. Mówiono, że tysiąc powozów, a do 30,000 głów i oczu przytoczyły się do Łazienek. Miarkuj pan, jak tam serce nam bić musiało, żeby się popisać.
Tandem zasiada Król J. M. w loży swojéj, posłowie zagraniczni i dostojniejsi w wyznaczonych lożach, za biletami wpuszczani na wschodach, a dołem zaproszeni. Każdy z nas paziów miał po piętnaście biletów do rozdania, — ej! i miał je komu rozdać, choć drudzy niemi frymarczyli, bo je po 15 czerwonych złotych w końcu kupowano.
J. M. P. Konarski, pułkownik artyleryi koronnéj, za przybyciem Króla J. M. dał znak, i z dział uderzono na rozpoczęcie karuzelu. Byliśmy już w gotowości i w stroju za bramami, i poczęliśmy wjazd przez bramę litewską, przy odgłosie trąb i kotłów. Dwóch oficerów prowadzili najprzód z trębaczami kilkudziesiąt ludzi dobornych z lejb-regimentu gwardyi koronnéj. Byli ci oficerowie, pp. Broniewski i Frankowski, jeśli dobrze pamiętam.
Za niemi nasz pułkownik Königsfeld, dyrektor karuzelu ad hoc, w kolecie białym, suknia na nim pąsowa ze złotym galonem, na piersi orzeł wypukło szyty srebrny, z cyfrą Jana III, na głowie szyszak srebrny, z piórami strusiemi białemi z pąsowém.
Za nim tuż pierwszy kadryl, podobnie coś ubrany, ale u pąsowych sukni obszlegi zielone, galony złote, na głowach kaszkiety srebrne z piórami, w ręku kopie złocone. Potém kadryl drugi, czterech pp. kadetów, kolety białe, galony złote, obszlegi pąsowe, kaszkiety złocone, pióra białe. Tandem i nasza czwórka następowała, tak samo przybrana, tylko na piersiach mieliśmy wyszytą Pogoń. Czwarty kadryl, czterech podkoniuszych J. K. M., suknie białe, kolety zielone ze złotem, na piersiach i na plecach wyszyte słońca, kaszkiety szmelcowane czarno, orły na nich złociste, pióra białe z czarném, szarfy z białego atlasu z frędzlą złotą. Daléj kadryl złożony z pp. oficerów regimentu lejb-gwardyi koronnéj. Ubrani w kolety paradne regimentu swego pąsowe ze srebrem, na piersiach i plecach haftowane słońce srebrne, kapelusze i kopie. Szósty kadryl w mundurach kawaleryi narodowéj, porucznicy kawaleryi i przedniéj straży porucznik także, Strutyński. Siódmy i ostatni miał w sobie dwóch szambelanów króla i pułkownika litewskiego Kirkora, z pułkownikiem i adjutantem Byszewskim, kolety białe, suknie pąs ze złotem, słońce złote na piersiach i plecach, szarfy atłasowe białe ze złotą frędzlą, kaszkiety srebrne ze złotemi orłami, pióra czarne. Zamykali wjazd nasz kilkudziesiąt ludzi, z lejb-regimentu gwardyi, z trębaczami, prowadzeni przez poruczników Pągowskiego i Kępińskiego. Najprzód tedy objechaliśmy plac dokoła, salutując króla, sędziów i damy; potém pułkownik Königsfeld stanął w pośrodku, jako mistrz karuzelu, a my po jednym do każdéj bramy ustąpiliśmy, czekając znaku na rozpoczęcie gonitwy.
Tandem poczęliśmy najprzód do pierścieni, potém do turków i murzynów biegać, strzelać, kłóć, rąbać, nareszcie objeżdżać amfiteatrum i chwytać na kopie i pałasze, głowy i pierścienie. Po trzy razy tę zabawkę z powszechnym powtarzaliśmy aplauzem. Trwał karuzel pięć kwadransów, a, powiem panu otwarcie, nie powiedziałbym, czy pięć minut, czy pięć wieków, tak mi się czas pobałamucił. A, jak wszędzie na świecie, nie było bez wypadku. W czasie saméj reprezentacyi, koń pana Linowskiego podobno, jeśli nie bałamucę, wściekł się od huku trąb, od strzałów i wrzasków i przesadziwszy szranki, uniósł go z bramy w pole, tam długo z nim walcząc i usiłując go pohamować, p. Linowski musiał mu wreszcie z pistoletu, który miał przy sobie nabity (bo to było przed strzelaniem do tarczy), w łeb wypalić. W czasie zaś ataku na ostatku, Nakwaski przypadkiem ciął w twarz Lipińskiego, który od tego razu całe życie miał pamiątkę. Ten Nakwaski był, słyszę, potém prefektem miasta Warszawy.
Połamawszy brechlance i narzucawszy głów co niemiara przed lożą królewską, skończyliśmy; a żaden podobno z nas nie miał apetytu pójść na kantatę inauguracyjną, choćby był zobaczył piękne ówczesne aktorki, pannę Sitańską, panią Jasińską i pannę Rudnicką.
Po kantacie był balet heroiczny z rycerzami, starcami, parą zakochanych, i co do tego należy.
Nim balet wytańcowali, już wspaniała, nowéj inwencyi iluminacya alla Borghese gotowa była; kilkadziesiąt tysięcy lamp różnokolorowych, przedziwnie ustawionych, śliczny tworzyły widok. Nad posągiem Jana III unosił się łuk tryumfalny przepyszny, z transparentami po bokach, wszystko to i posąg w ogniu kolorowym jaśniało. Na skroni Jana III palił się wieniec zielony. Nad kanałem po brzegach stały trofea na słupach, połączonych z sobą festonami, łączące dom króla z tryumfalnym łukiem. Po drugiéj stronie, ogniami oświecony był także staw, aż do kaskady, nad którą stał obelisk ognisty. Dziedziniec, szpalery, obwieszone latarniami i świecznikami wspaniale, widne były jak we dnie.
Król, czego już daléj byłem świadkiem, powróciwszy do sali, słuchał pięknéj mowy, młodego Michała Sobieskiego, wojszczyca litewskiego, którego potém wziął na swoję opiekę i wychowanie, ale co się z nim stało, nie wiem.
Przyszła na nas koléj do nagród, których sędziami byli: generał Byszewski, pułkownik Michniewicz, Döbel, Lantau i Poświatowski. Ci spisywali, ile kto razy zdjął pierścień, podjął głowę, i kto ile razy chybił celu, z tego gdy zdali sprawę królowi J. M., sekretarz J. M. P. Karaś czytał imiona odznaczających się, a damy: wojewodzina Bracławska (Jabłonowska), księżna Nassau-Siegen i pani Humiecka, miecznikowa koronna, rozdawały nam i przypinały medale złote i srebrne, na niebieskich wstążkach, z napisem: Equiti dextro, zapony z medalami i pamiętne téj uroczystości medale z Jana III wizerunkiem. Mnie się dostało odebrać medal z rąk pani miecznikowéj koronnéj. A powiem tu panu nawiasem, że taż sama pani Humiecka (która mieszkała przeciwko Przebendowskich, na rogu ulicy Koziéj), ocaliła w czasie rozruchu generała Igelstrom. Wpadł on do pani Humieckiéj, prosząc o ratunek, i nie zawiódł się, bo go tyłem domu swego bezpiecznie potém wypuściła.
Po rozdaniu nagród, nastąpiła wieczerza na trzysta osób; stół jeden nakryty był w sali wielkiéj, inne pod namiotami umyślnie na to rozbitemi i po mniejszych pokojach. Skończyło się wreszcie wszystko fajerwerkiem, i tym nazajutrz przylepionym po mieście wierszykiem:

Sto tysięcy karuzel, jabym trzykroć łożył,
Żeby Stanisław umarł, a Jan III ożył.

Przyniesiono jednę z kartek królowi, i mówią, że go ten koncept zmartwił niemało.
Wszystko to mignęło i przeszło, a my dziś starzy, co to się z nas porobiło! ha! ktoby to uwierzył, żem tak hasał na koniu z kopią w ręku? I gdzie się to wszystko podziało, te piękności naszych czasów!
— Widywałeś pan Grab?...
— Jakże nie! Ta nie była piękna z twarzy, ale figurę miała cudowną, i pierś jak z marmuru wyciosaną. Była z domu L.. Wpływ jéj na króla był niesłychany, tak że Bóg wié czego na nim nie wymogła, gdy chciała, do tego stopnia, że gdy raz, brat jéj, sławny gracz i rozrzutnik L..., zgrawszy się po swojemu do szczętu, i na słowo w dodatku, niejakiemu Wyhowskiemu, począł przed siostrą narzekać, skłoniła króla, żeby pośredniczył między nim a Wyhowskim, w układach z gry wynikłych. Ten Wyhowski był graczem z profesyi, a jak grał, uczciwie czy nie, tego nie wiem, to pewna, że L... grając z nim, przegrał, co tylko jeszcze mu z łaski siostry i króla zostawało. Pieniądze gotowe, klejnoty, powozy, konie i znaczną sumę na słowo puścił. Król wieczorem będąc u Grab... widzi ją we łzach, rozpytuje przyczyny, i daje słowo, że na to poradzi.
Nazajutrz rano, byłem na służbie w pokojach królewskich; wołają pazia, staję.
— Pójdziesz do pana Wyhowskiego — powiada mi król — i poprosisz go do mnie, natychmiast.
Skłoniłem się, ale tymczasem dyabeł wiedział, kto był pan Wyhowski, gdzie on mieszkał i jak go było szukać? W wielkim kłopocie stoję i myślę, gdy szambelan Kownacki, siedzący podówczas w sali, który rozkaz dany mi słyszał, a podobno i wiedział, o co chodziło, bo transpirowało, o co rzecz szła, powiada mi mieszkanie Wyhowskiego. Nie było więcéj nad dziewiątą rano; ruszam szybko.
Nie pamiętam już na jakiéj ulicy, wskazują mi mieszkanie przepyszne na pierwszém piętrze; wchodzę.
W pokojach zastaję samę jednę tylko, przecudnéj piękności kobietę, tak, że na widok jéj, osłupiawszy z admiracyi, ledwie zapytać mogłem:
— Czy zastałem pana Wyhowskiego?
— Nie — odpowiada mi — ale wkrótce powróci, wyszedł na ranną przechadzkę.
— Jestem przysłany od jego królewskiéj mości.
— Może pan wstrzymasz się chwilę?
I jak się tu nie wstrzymać? kobieta jak anioł, panie Boże mnie skarz, nie mogłem nawet pojąć, jak ten człowiek śmiał chodzić na przechadzkę, mając takie bóstwo za żonę.
Nawiasem mówiąc widziałem ją potém na Wołyniu powtórnie, gdzie za jakąś sprawą przybyła, i trafiło mi się, czego nigdy nie zapomnę, żem ją omdlałą w czasie trzęsienia ziemi, trzeźwił w objęciach. Ale wracam do materyi.
Śliczna owa pani prosi mnie do dalszych pokoi, prowadzi przez wspaniałe apartamenta, udekorowane po królewsku. Siadamy w gabinecie dotykającym sypialni, w któréj widzę łoże z baldachimem adamaszkowym. Wyobraź sobie pan, ten łotr Wyhowski, sto dyabłów zjadł, ze wszystkich stron ubrał wewnątrz łóżko, zwierciadłami. Jak Boga kocham prawda. Proszą mnie na czekoladę, łudzi mnie pani, że mąż wróci wprędce, rozpytuje o przyczynę poselstwa, ja udaję skłopotanego, instyguję i siedzę. A jakże było nie siedziéć? Choć mi wracać kazano rychło, jak-em się w te czarne oczy wlepił, ani sposobu odejść. Ej! byłaż-bo piękna! w życiu takiéj drugiéj nie spotkałem.
Że téż to i takim pięknym trzeba starzéć! Ale choć to tu miło i słodko godziny lecą, Königsfeld gotów wsadzić do aresztu; rozum mi przyszedł nareszcie, i wycofałem się od téj syreny.
Na wschodach właśnie spotkałem pana Wyhowskiego, już powracającego, i odniosłem mu słowa królewskie. Przyrzekł się stawić; piękny był mężczyzna i polityk. Wkrótce przyjechał na zamek i puszczony był do gabinetu jego królewskiéj mości, gdzie sam-nasam z półtoréj godziny zabawił. Słyszeliśmy potém, że odpuścił wszystko, co od L. wygrał na słowo, kontentując się gotowizną, precyozami. Taką-to władzę miała nad królem piękna, nie piękna, ale zręczna i kształtna p. Gr. Wszakże kiedy mu zakazała słodkich oczu robić do księżnéj kurlandzkiéj, i tego usłuchać musiał, zostawując innym ten kąsek.
Oto panie był przepych! Oto dwór drugi królewski powiem. Księżna jéjmość miała z sobą pazi bez liku, panów de Sohns, de Reta, i marszałka dworu pana Klopmann. Rozrzutnie i ogromnie wydawała na wystawne w Warszawie życie. Sama pani Łazarowiczowa, co jéj sukni dostarczała, kilka tysięcy dukatów za nie wzięła, bo ani księżna, ani nikt z pań i panien jéj dworu, dwa razy jednéj sukni nie kładli. Stosy ich zawalały całą jednę salę; wyjeżdżając, darowała tę garderobę na szpitale. Sami królewscy furmani, co ją nosili, po kilkaset dukatów podostawali.
Przybyłéj król jegomość chciał dodać paziów swoich, ale ci kaprysy stroili, i jako szlachta, oświadczyli, że królowi tylko w tym obowiązku służyć mogą.
Jeden szambelan de Tylly został jéj dodany, i miał się z tego dobrze. Był to piękny, zręczny i umiejący sobie radzić człowiek. Zwąchawszy, że u księżnéj pani był w łaskach, poczyna jednego razu kwaśną minę stroić, wzdychać i chodzić zasmucony. Księżna poleca panu Klopmann dowiedziéć się o przyczynie frasunku. Targuje się długo z wydaniem swéj tajemnicy de Tylly, nareszcie cedzi przez zęby, że się zadłużył ogromnie, że mu dłużnicy pokoju nie dają, że od nich dnia ani nocy nie ma spokojnéj. Tymczasem umówił się z Hurtigiem, Bessonem i innemi, podawał im kwity na znaczne kwoty, których i dziesiątéj części nie był winien, i oczekując wyrachowanego skutku, chodził udając wielce zafrasowanego.
Księżna, czy jéj wpadł w oko, czy tak z łaski, a z litości robiąc sobie renomę wspaniałości, poleciła nareszcie Klopmannowi zapłacić długi pana de Tylly.
Stało się, jak przewidział, kupcy odebrali pieniądze, oddali je szambelanowi, księżna z uśmiechem wręczyła mu kwity, a dobry humor powrócił. Oprócz tego, otrzymał na odjezdném tabakierę kameryzowaną z portretem księżnéj, pełną dukatów, drugą mniejszą od pani de Solms, i coś tam jeszcze.
Księżna była wcale piękna, i nie bez tego, żeby królowi nie miała się podobać, ale wcześnie to postrzegłszy Gr. wymogła na nim, że całkiem zobojętniał.
Kochał się już w niéj otwarcie książę Kazimierz Sapieha, ale faworytem był niejaki Batowski, który potém do księżnéj za granicę wyruszył. Księżna przez ciąg całego pobytu miała na usługi ekwipaż dworski i szambelana.
Człowiek już nie pamięta, co się naówczas napatrzył, nasłuchał, nażył! Było to życie! Jednego mi żal, to żem medalu z karuzelu nie schował, w pilnéj potrzebie musiałem go dać do schowania żydowi Salomonowi, który mieszkał przy kadeckich koszarach, a tylem go potém i widział.
Opowiem panu jednę historyjkę ciekawą, tylko nie wiem o ile prawdziwą, którą z ust rzeźbiarza jego królewskiéj mości, pana Regulskiego słyszałem, o sławnym podskarbim koronnym, i podkanclerzym Garnyszu.
Żył pod owe czasy w Warszawie stary kanonik, niejaki pan Piotr Szulc, człowiek niezmiernie bogaty, ale żyjący skąpo, dający na procenta i zastawy, który tym sposobem przyszedł do ogromnego w kosztownościach i kapitałach majątku. Zwąchał to pan podskarbi, który go znał dobrze i był z nim w stosunkach nieraz, bo mu zawsze brakło na karty i rozpustę. Poprzyjaźniwszy się ze starym, wypatrzył, gdzie co było, i ułożył sobie odziedziczyć po kanoniku. Ksiądz Piotr bojąc się śmierci, zawsze odkładał zrobienie testamentu do jutra i nigdy go zrobić nie chciał, choć miał ubogich bardzo krewnych. Gdy kanonik leżał na śmiertelnéj pościeli, podskarbi, wyszukawszy Piotra Szulca, między mnóstwem Szulców, którzy śmietankowe ciasteczka roznosili po Warszawie, datkiem i czmuceniem skłonił go do podpisania zawczasu przygotowanego testamentu, i dawszy mu potém kilkadziesiąt dukatów na drogę, wyprawił go, skąd przyszedł. Mógł tedy już przysiądz poczciwy podskarbi, że testament Piotr Szulc podpisał własnoręcznie.
Tymczasem kanonik umiera, kapituła zabezpiecza fundusze, a podskarbi pilnując się, pieczętuje stante pede wszystko i wynosi na jaw testament.
Było tak i owak, ale podskarbi, któremu nie było z kim wojować tak dalece, zagarnął, jak powiadają, z milion gotówki i ogromne precyoza. Tymczasem o testamencie przebąkiwać różnie zaczęto; zjawili się spadkobiercy ubodzy, i różnemi sposobami usiłowali trafić do podskarbiego, ale on, albo ich do siebie nie dopuszczał, albo śmiejąc się z nich, odprawiał z niczém.
Ksiądz Garnysz, podkanclerzy żyjący wówczas, bardzo zacny i poczciwy człowiek, znany był z litościwego serca i chętnego dla biednych miłosierdzia. Spadkobiercy Szulca udali się do niego, padając mu do nóg i prosząc o instancyę do podskarbiego.
Reflektował się długo prałat, że on im się tu na nic przydać nie może, ale wreszcie, nie mogąc się naleganiom oprzéć, choć nie ufał w skutek, pojechać obiecał do podskarbiego.
A trzeba wiedziéć, że ksiądz Garnysz miał jednę wadę, był tabacznik zapamiętały. Co chwila tabakę zażywał, nosił ją w kieszeni, a w mieszkaniu na każdym stoliku, oknie, stały tabakiery.
Jedzie tedy zamyślony ksiądz Garnysz do podskarbiego, i dobrawszy chwilę, w któréjby miał świadków, zaklinać go poczyna na wszystko, aby się ulitował nad ubogiemi spadkobiercami Szulca, i jeśli nie wszystko, to choć część im należnego dziedzictwa powrócił.
— Dajże mi aspan pokój, mości księże podkanclerzy — odparł podskarbi — to nigdy być nie może; tak, jak niepodobna jest, żebyś waszmość przestał tabakę zażywać, niepodobna równie, żebym ja raz wzięte pieniądze powrócił.
W tém ksiądz Garnysz, biorąc żart na seryo, pyta:
— Na jakże długo mam przestać zażywać tabakę?
— Ba! choćby na cztery tygodnie.
— Biorę waszmości za słowo, panie podskarbi, coram testes.
— Ani razu?
— Staje umowa.
— Że jeśli nie zażyję tabaki przez cztery tygodnie, podskarbi odda dziedzictwo kanonika naturalnym spadkobiercom.
— Opiszemy się.
— Opiszem.
Byli świadkowie, a podskarbi dodał nieodstępnego stróża księdzu Garnyszowi, który dał słowo, iż, jeśli złamie umowę, sam się do tego przyzna, co byłby i zrobił.
Wystawmyż sobie teraz męki podkanclerzego! Kazał zaraz wszystkie tabakierki sprzątnąć i pochować, a w przedpokoju straż postawił, aby zażywający tabakę z tabakierkami do niego nie wchodzili. Ze swojéj strony podskarbi wszelkie robił starania, żeby skusić księdza Garnysza. Ale napróżno podsuwano mu tabakę.
Cztery tygodnie uszły, a ksiądz Garnysz chorował, czując jakąś ciężkość w głowie i niezdrowie nieopisane, ale wytrwał. Wezwany podskarbi, aby umowie zadość uczynił, zwyciężony ofiarą uczciwego człowieka, przyznał się, że wielką część zagarniętych kapitałów już puścił i wrócić nie może (co wynosiło praeter propter do 400,000), resztę zaś musiał oddać za tę tabakę.
Podkanclerzy rozdzielił ją między ubogich Szulców, i rozdzieliwszy, zaraz chorzéć począł na głowy boleść. A choć do tabaki powrócił, już mu ona nie pomogła. Umarł nieborak, a co najgorsze, że w drukowanych paszkwilach (Rozmowy umarłych), przypisywano śmierć jego niepoczciwym powodom.
Cała prawda, jak mi powtarzał pan Regulski, że na mózgu znaleziono materyę zebraną, z powodu nagłego zaprzestania tabaki.
— Zdaje mi się — mówił po chwili przestanku, zażywszy tabaki Szambelan — że gdybym teraz jeszcze zobaczył, przy siwych włosach, naszego pułkownika Königsfelda, tobym się go jeszcze zląkł. Prześladował bo nas biednych, a my jego; włóczył się po nocy, śledząc, czyśmy na miejscu i nieraz ślizgał się na wschodach, po rozsypanym grochu, chwytał rozpalone klamki i t. p. Nazajutrz zaskarżeni paziowie, na których czele był swawolny Turkuł, szli aresztowani wysiadywać rekolekcye w Łazienkach, gdzie ich ze stołu królewskiego karmiono.
Co-tośmy się nieraz napatrzyli!
Powiem panu o wiśniach Turkuła, ale o tych pewnie słyszałeś?
— Słyszałem wistocie.
— A więc o mojém jedném poselstwie do marszałkowéj koronnej. Raz tedy król, jak nas zwykle posyłał, kazał mi pójść do synowicy swéj, córki księcia eks-podkomorzego, nie, mylę się, do siostrzenicy, bo synowica, córka księcia eks-podkomorzego, była za hetmanem Tyszkiewiczem, który miał ten sławny dom, pod karyatydami w Warszawie; a mnie król posłał do siostrzenicy, urodzonéj z Zam... siostry królewskiéj, która była za M... marszałkiem koronnym. Jak on sam był grzeczny i układny, tak ona wielce dumna i nieprzystępna. Król, który lubił, żeby jego Grab... grzeczności robiono, wzywał panią marszałkową na wieczór do niéj, gdzie i sam miał być.
Było to po obiedzie. Stawię się z poselstwem królewskiém, nie puszczają mnie.
— Co to jest?
— Nie można!
— Jakto nie można, kiedy od króla jegomości, albo to ja nie wiem obyczajów?
Więc, choć mi służba drogę zapiera, odpycham, drzwi otwieram i wchodzę przebojem. W trzecim pokoju zastaję panią marszałkową, leżącą na kanapie, która na mnie z gniewem ręką kiwa, i głosem powolnym woła:
— Tra-a-a-wię, tra-a-wię.
Ale ja, nie zważając na trawienie, wypowiedziałem, co mi polecono, ukłoniłem się i odszedłem.
Król jegomość nigdy mnie potém do pani marszałkowéj nie posyłał.
Miałem jeszcze jedno ciekawe poselstwo za panem Szczęsnym P., kiedy to w czasie sejmu, gdy król gwarancyi odstąpił i dał się Luchesiniemu obałamucić, pan ten, z ławki powstawszy, eo instante, chciał Warszawę opuścić. Królowi jegomości bardzo o to chodziło, żeby się z panem Szczęsnym widziéć i rozmówić koniecznie; posłano mnie już nocą z pachołkiem i pochodnią, szukać wiatru w polu. Poleciałem szparko do kwatery na ulicę Długą, ale tam już go nie było; postawiwszy wartę, aby nie wyjechał, sam udałem się go szukać konno po całém mieście. Na poczcie imieniem królewskiém zaprzeczyłem, aby mu koni nie dawano. Jeżdżę i jeżdżę, a wszystko nadaremno, aż na Krakowskiém-Przedmieściu, naprzeciw banku Kabrego, spotykam żydka Judela faktora, któregom przed godziną pytał o pana P...
— Co mi wacpan dasz, a ja pokażę, gdzie on jest.
Targ w targ, daję mu cztery talary. Usłużny Izraelita prowadzi mnie na trzecie piętro, do jakichś panienek. Tu zastaję w pierwszym pokoju dwie milutkie twarzyczki, ale o panu P. ani słychu! Drugi pokój na klucz zamknięty, klucza niéma, jak mówią, pustka tylko i skład rzeczy. Myślę sobie, żydby mnie nie zwodził, więc, pomimo krzyku i oporu, podważywszy kolanem, wyłamuję drzwi i wchodzę.
Pan P. siedział dość niespokojny na łóżku. Aż z trąbką pocztarską, zajeżdża i ekwipaż jego, bo mu mimo zakazu mojego z poczty konie dano.
Pan P. usilnie prosić i nalegać zaczyna, abym go puścił, ofiaruje mi pieniądze, potém dożywociem wioseczkę z Tulczyńskiego klucza, i kusi, żebym z nim jechał. Naśmiawszy się do woli, z tych niewłaściwych propozycyj, nalegam i coraz gwałtowniéj domagam się, aby ze mną do króla jechał. Widząc, że nie przelewki, chmurny idzie za mną. Oddawszy konia pachołkowi, siadam z nim do powozu. Była godzina druga z północy, gdym odszukał pana S. P., o trzeciéj stanęliśmy u króla. Jak skoro wszedł do gabinetu królewskiego, gwałt i krzyk dał się słyszéć, jakiemu równego w życiu nie trafiło mi się być świadkiem. Gadano potém długo i żywo, aż nareszcie król wyszedł i kazał mnie przywołać, bo mu pan P. o mojéj nieugiętości wiele mówił. Wziął mnie pod brodę i pochwaliwszy, darował mi na pamiątkę piękny swój własny, kameryzowany zegarek, roboty Kukumusa, zegarmistrza królewskiego. Pan P. S. téż nazajutrz rano, zaprosiwszy do siebie, zobowiązał mnie do przyjęcia upominku. Wielkie obietnice, jakie mi przy téj okoliczności uczynił król jegomość, spełzły na niczém. Przeszły te czasy swawolne i wesołe, a w ciężkiéj biedzie, wiele się przyrzeczeń zapomniéć musiało.

1848.





Sobieradzka.


Może to być wielką prawdą, że kobieta jest istotą z natury swojéj słabą, przynajmniéj wieki ten oklepany pewnik tyle razy powtórzyły, że nareszcie nikt mu się już sprzeciwiać nie śmié; ale — u nas, doprawdy, kto wié czy nie mocniejsze są jeszcze kobiety od mężczyzn. Kilku to już moralistów zanotowało, że wogólności, co się tyczy wykształcenia umysłowego, kobiety stoją u nas wyżéj od drugiéj wąsatéj połowy rodzaju ludzkiego, i tak jest wistocie, a jabym dodał, że wolą i charakterem są od niéj daleko wyższe. Pomimo to przecie zawsze jest to słabsza połowa rodzaju ludzkiego, i darmo się już sprzeczać, — gdy dwóch powie, żeś pijany, kładź się spać.
Przywiodę tu jeden tylko ciekawy przykład, jeden z tysiąca — boby mi ich nie brakło, gdyby chodziło o liczbę; ab uno disce omnes.
Panna Katarzyna Sobieradzka była córką majętnych ludzi, staréj szlachty wołyńskiéj (Sobieradzcy po całéj Polsce są rozsiedleni, ale i na Wołyniu ich nie brak). Rodzicom jéj, choć się dźwigali jak mogli, nie bardzo się wiodło, wioska była nie zła, ale dzieci kilkanaścioro, a długów i interesów nie brakło. Przytém starzy Sobieradzcy jakoś się charakterami nie dobrali, i jéjmość i jegomość ukuci byli z twardéj stali, tak, że ani jedno ani drugie w niczém nie ustępowało na włos, i żyli drąc koty od rana do nocy w bezustannéj wojnie. — Dom w Sobieradziu prawdziwém był piekłem, a dzieciom patrzącym na to w życia początkach, nie bardzo życie zasmakować mogło. — Chowało się to dość zaniedbane, na łasce bożéj, rosnąc i wyrabiając się własnemi siłami. Starania o nich wielkiego nie było, synowie ledwie się na nogi podnieśli, zapięci w mundurzyki szli do pierwszéj lepszéj szkółki, córki z rąk nianiek prawie pchano na pensyjkę do miasteczka. Ojciec tak był zaprzątniony swojemi interesami, że o potomstwie nie myślał, w czasie wakacyj tylko dając starszym swoim przepisywać prośby i noty procesowe, a matka, choć z sercem macierzyńskiém, ale ostro się z niemi obchodziła. Koniec końcem jakoś ta gromadka niewiele pielęgnowana, poszła w świat jako tako, dosyć szczęśliwie. Synowie poumieszczali się w wojsku, po kancelaryach, córek dwie ruszyło za mąż niespodzianie, a że panna Katarzyna trzecią była z rzędu, już na nią przychodziła koléj.
Ale ona po matce i ojcu wziąwszy charakter nieugięty, jeszcze maleńką dała sobie słowo, że za mąż nie pójdzie i gdy matka poczęła ją naglić o determinacyą, bo się tam już ktoś trafiał — odpowiedziała stanowczo:
— Ja za mąż iść nie myślę.
— A cóż myślisz?
— Wolę być sama...
— Ale gdzież się podziejesz?
— Czy to świata mało!
— Oszalała Kasia!
Kasia zamilkła; a było to wcale naówczas ładne dziecko piętnastoletnie, i bodaj czy nie perła rodziny, — oczki czarne błyszczące, włos kruczy, brewki gdyby pędzlem zakreślone, rumiane liczko, ząbki drobne i śliczne, nóżka i rączka królewska, słowem co się zowie piękna panienka. Ona téż najmniéj zadała rodzicom kłopotu, bo jéj wychowanie poszło łatwo, uczyła się wybornie, pensyą przebiegła w lat parę, grała nieźle na rozbitym fortepianiku, rozumiała i odezwać się mogła po francusku, a tańcowała jak nikt w okolicy. Matka rachowała, że i twarz i talenta dadzą jéj dobrego zięcia, aż tu nagle zjawiło się postanowienie, któreśmy słyszeli, nie wychodzenia nigdy za mąż. Myślała jéjmość, że to sobie zwyczajnie jakiś kaprys dziewiczy, nie wiedziała bowiem, że jéj Kasia, w dziesiątym roku jeszcze napatrzywszy się kłótni rodzicielskich codziennych i kłopotów, jakie mieli z dziećmi, powiedziała sobie z góry: — nie pójdę za mąż. Bardzo to było niedojrzałe postanowienie, ale rosnąc z Kasią razem nabrało siły i wzmocniło się zapatrywaniem na świat, już z téj strony, na któréj wcześnie stanęła.
Starający się o rękę panny Katarzyny, za pierwszém posunięciem się ku niéj, dostał najwyraźniejszego i nic w bawełnę nie obwijanego odkosza. — Bardzo pana przepraszam — odpowiedziała mu śmiało panienka, — ale ja nie chcę i nie pójdę za mąż.
Zdawało się konkurentowi, że powinien wybuchnąć z afektami, by pannę rozczulić, ale Kasia odskoczyła od klękającego z ostrożnością o czarne swe opięte ubranie kawalera, i na wyznanie miłości, bardzo zimno spytała go:
— To co?
— Ale ja panią kocham!
— To co? — spytała Kasia.
— Pani będziesz tak okrutną!
— A chciałżebyś pan, żebym się dla niego poświęciła, kiedy ja ani go kocham, ani myślę się za mąż wybierać!
Kawaler, który nie pojmował, jak można było go nie kochać, zaperzył się, wstał, otrzepał z pyłu kolana, udał rozpacz i pojechał. Matka załamała ręce, bo to była partya doskonała, ojciec wpadł z furyą na biedną Kasię, ale ona z uszanowaniem, a stale odpowiedziała im:
— Ja nie pójdę za mąż!
— Oszalała! — powtarzała matka.
— Dlaczego? — spytał ojciec.
— Dlatego, kochany ojcze, — odezwała się Kasia — że nie widzę w małżeństwie szczęścia nigdzie, nie stworzoną jestem do ulegania i za niczyje szczęście odpowiadać nie chcę.
Ojciec wielkie oczy otworzył.
— Patrzcie, jak rozumuje! — mruczał — ledwie to od ziemi odrosło, a już ma swoję wolę!
Niepodobna było zawrócić starającego się jegomości, który nadzwyczajnie czuł się obrażonym, że panna go kochać nie chciała i śmiała mu to w żywe powiedziéć oczy: dali więc rodzice pokój na ten raz Kasi, a ona po swojemu zajęła się domem jak wprzódy.
Może téż pomiarkowali się, że ciężko-by im było obejść się bez niéj, tak im była w domu potrzebną; chwilki to nigdy nie spróżnowało, nie posiedziało momentu, a przy pracy tak się jéj wesoły humor trzymał, że po piosence słychać ją było wszędzie w domu. Odezwała się śpiewka, mówiono napewno — to Kasia! Wszyscy się nią posługiwali, ojciec, matka, siostry, bracia, słudzy nawet i wszyscy ją lubili, choć nikomu prócz rodziców nie szczędziła prawdy.
Proszona czy nie, mówiła śmiało w oczy każdemu, co myślała, a broniąc nieobecnych gorąco, równie téż żwawo wypowiadała im choćby gorzką prawdę.
Tymczasem rok za rokiem reszta córek wyszła za mąż, jak się udało, a Kasia, która swoich starających się odsyłała do sióstr, została sama jedna przy rodzicach i braci. Ojciec powoli się rujnował, przyszłość coraz stawała czarniejszą, wioska wisiała na włosku, bo ją już z publicznego targu sprzedawać miano; gdy matka Kasi, zagryzłszy się ciągłym niepokojem, umarła.
Wkrótce potém ojciec z rozpaczy, jak mówiono, choć kąta prawie nie miał, choć obsadzony rodziną, choć siwy i niedołęga, wynalazł sobie jakąś ubogą panienkę i ożenił się. Przybyła macocha w wieku prawie Kasi; ujrzawszy ją w domu i przewidując w niéj czujnego nieprzyjaciela, postanowiła ją wyprawić za mąż czy na służbę, byle się jéj pozbyć. Ale z Kasią nie było łatwo, znosiła zimno, co na nią padło, a stała murem.
Gdy się zebrało na łzy, poszła się wypłakać do kątka, potém oczy wymyła zimną wodą i pogodna, spokojna wracała do pokoju i roboty. Rozmaite prześladowania wymyślała młoda macocha, najcięższemi trapiła posługami, łajała, gniewała się, obrażała lada czém, nasadzała ojca na córkę, spodziewając się, że dokuczy jéj tyle, że się w końcu za pierwszego lepszego wyniesie lub uciecze z domu — ale nie dała jéj rady. Kasia przetrwała burze, łajania, prześladowanie, niedostatek i ani myślała się z domu rodzicielskiego wynosić. Zawsze ładna, miała konkurentów jeszcze, ale się wszystkich pozbywała jednakowo:
— Ja nie myślę iść za mąż.
Ojca to w końcu znudziło, bo jak zwykle starzy mężowie ulegał żonie zupełnie, naposiadł się więc, żeby córkę wydać koniecznie.
— Cóż to ty myślisz sobie — zawołał dowiedziawszy się o ostatnim harbuzie — ja nie jestem nieśmiertelny, a co będzie, gdy pozostaniesz na łasce macochy i braci?
— Wówczas pomyślę, jak sobie życie urządzić — odpowiedziało dziewczę.
— Pamiętaj, że grosza nie masz!
— Alboż to ubożsi nie żyją? będę pracować!
Rozgniewawszy się, napiorunowawszy stary Sobieradzki, plunął i dał pokój; Kasia poszła do swojéj izdebki na strychu, bo ją tam aż wypędzono po przybyciu macochy, popłakała, pomodliła się, łzy otarła i poczęła śpiewać.
A macosze te śpiewy dokuczały jak wyrzuty, wolałaby była przekleństwa! Często posyłała służącą, żeby Kasi zakazać piosenki, i naówczas posłuszne dziewczę uśmiechając się milkło.
Sposobu na nią nie było i już wielką konspiracyę rozpoczynała młoda pani ze swoim bratem i siostrą, gdy stary mąż powrócił w nocy zgryziony administracyą, którą mu zagrożono, i uderzony apopleksyą nagle życie zakończył. Wypadek ten najokropniejsze miał dla wszystkich skutki — wiedziano, że majątek cudem się tylko trzymał jeszcze w ręku starego, że go po śmierci natychmiast chwycą wierzyciele, rwał więc kto co mógł jak najśpieszniéj, i nie myśląc o nieboszczyku, który jeszcze nie zastygł, wdowa sobie, synowie sobie pakowali, darli, chwytali, nieśli, zabierali z rozdzierającą serce chciwością.
U łóżka zmarłego nie było nikogo prócz Kasi, która powieki zamknąwszy staremu, dała rabować wszystkim, a zajmowała się pogrzebem. Pozwoliła brać każdemu, co kto chciał, nawet ze swojéj najuboższéj izdebki, i suchém okiem, gniewu pełném patrząc na ten rabunek, szyła ojcu poduszkę na wieczny spoczynek.
Ubogi, pusty był pogrzeb starca, za którym z kilkanaściorga, kilkoro tylko szło dzieci; kiedy wrócili do domu pustego, Kasia obejrzawszy się, nic w nim prawie już nie znalazła; a po macosze został tylko stary słoik od pomady i rozbita flaszeczka wódki kolońskiéj.
W ślad za pogrzebem najechali urzędnicy wprowadzający już nowego administratora, a Kasi zapowiedziano, żeby sobie kąta szukała. Poszła biedna na strych, otworzyła kufereczek, obejrzała rzeczy i razem cały zebrawszy majątek, ledwie starczyło na węzełek leciutki, a w kieszeni miała tylko pięć złotych. Nie strwożyła się jednak wcale, upakowała żwawo, a nazajutrz rano wyszła na wieś pieszo, tęskna, niepewna przyszłości, ale w Bogu zupełnie o nią spokojna.
Miała przyjaciół na wiosce, bo tam nikt nie poradził, nie leczył, nie pomógł, nie dał dobrego słowa prócz niéj; ludzie więc gromadką zebrali się ją żegnać. A i jéj spojrzawszy na stare domostwo, w którém się urodziła, wychowała, wyrosła, łzą zaszły oczy czarne.
— Któż mnie z was zawiezie do brata? — spytała ludzi — może ty stary Iwanie?
— A dobrze panieneczko, czemu nie, wejdźcie tylko do chaty, konie pokarmię i ruszymy, gdzie każecie; ale może do dworu pójść po rzeczy?
Kasia tęskno się uśmiechając pokazała mu swoje zawiniątko:
— Ot moje rzeczy...
— A więcéj?
— A więcéj nie mam!
Pojechali tedy naprzód do najstarszego brata, który ożeniwszy się z wdową na Polesiu niemłodą już kobietą, a bezdzietną, miał wcale niezłą cząstkę we wsi i uchodził za najbogatszego z rodzeństwa. Ale téż od czasu ożenienia swego tak był zerwał z familią, że go niczyje nie widziały oczy: bo go jéjmość bojąca się najazdu sióstr i braci, odciągała jak mogła od swoich. Kiedy przed ganek porządnego dworku zaszedł prosty wóz, którym przyjechała Kasia, zabiło jéj może serce, ale tego po sobie nie pokazała i śmiało weszła do pokoju. Brata jéj nie było w domu, w kilka minut weszła z dość kwaśną miną sama pani. Kasia jéj prawie nie znała; ona Kasi udała, że nie poznaje.
— Wiecie, kochana bratowo — rzekła śmiało — że nie mam kątka; możebym na co mogła się wam przydać, choćby na klucznicę... przyjechałam was prosić nie o daremny dach i chleb, ale o robotę...
Grzecznie ale dosyć niechętnie przyjęła ją gospodyni, wybąknęła słów kilka, ruszyła ramionami, trzasnęła drzwiami i wyszła. Kasia się nie uraziła, nie pierwszyzna to była dla niéj, zniesiono jéj zawiniąteczko, naznaczono zimną izdebkę na tyle i częstowano jak natręta, — tyle tylko że nie wypędzili. Brat już tak był o niéj zapomniał, że zobaczywszy ją, nie uczuł politowania nad sierotą, ale zląkł się tylko żony i wymówek, które mu za to czynić miała.
Jakoż zmyła mu głowę porządnie, i byłby Kasię wypędził natychmiast, ale go sama wstrzymała.
— Czekaj aspan — rzekła — ja jéj tak dokuczę, że sama się wyniesie... nie potrzeba będzie jéj wyganiać.
Uwzięła się bratowa, ale trafiła kosa na kamień. Kasia jéj gniewy, wymysły, żądania, pracą i powolnością tak umiała przełamywać, że po tygodniu już nie było mowy o prześladowaniu.
— A wiesz aspan co! — mruknęła biorąc się pod boki bratowa — to zdaje się dobra dziewczyna ta twoja Kaśka! Służy mi lepiéj od klucznicy dalipan i nie wymyśla; pokorne to, pracowite! Tylko że to ją utrzymać będzie potrzeba na siostrzyńskiéj stopie! ale mi się zdała w domu!
Jedno tylko miała jéj do zarzucenia jéjmość stara i okrutnie brzydka, że Kasia była ładna, i zbyt przy niéj gospodyni wydawała się szpetną babą: ale zresztą tak ją za serce ujęła, że po roku obawiała się już bratowa, by jéj nie stracić. Życie tu nie było rajem, ale po domowém, jakiego w ostatnich czasach doświadczyła Katarzyna, tu się jéj zdawało tak dobrze! Staréj niełatwo było dogodzić, chodził cały dom na palcach, jedna Kasia umiała trafić w humor. Co dziwniéj nie pochlebiała wcale, nie udawała uwielbienia i poszanowania; ale tak była naturalnie wesołą, niezachmurzoną, a tak przytém niezmordowanie pracowitą, że jéjmość zakosztowawszy swobody, którą z nią zyskała, nie chciała się już z nią rozstać.
Kasia władała wszystkiém, rządziła domem, miała w swém rozporządzeniu całe kobiece gospodarstwo, a że dla siebie nigdy się o nic nie upomniała, tańszą była od klucznicy. Sukienki jéj, bielizna i to co miała, cudem się jakoś trzymało, przerabiało i trwało, a choć nie strojna, panna Katarzyna wstydu nie robiła domowi. Brat posądzał żonę, że ją oporządza, jéjmość podejrzewała męża, że ją tajemnie wspomaga, a wistocie nikt nic nie dawał na zawiązanie palca. Już sobie była wpadłszy w łaski bratowéj zapewniła przytułek biedna dziewczyna i śpiewała znowu w swojéj izdebce, w któréj stary kanarek towarzystwa jéj dotrzymywał, gdy niespodzianie brat chorować począł, wpadł w suchoty i choć najtroskliwiéj pielęgnowany, po roku cierpienia, umarł.
Dzieci nie mieli, została wdowa z Kasią same jedne w pustym dworze.
— Gdzieś to było przeznaczenie moje — odezwała się stara po dwóch miesiącach żałoby — żebym trzeci raz za mąż poszła!
Kasia otwarła czarne oczy pełne podziwu.
— A tak — dodała smutnie wdowa — co sądzono, tego człowiek nie uniknie, kiedy mi to nawet cyganka przepowiadała!
Spełniła się cygańska przepowiednia, niestety, jakiś dawny zbrakowany konkurent, dobrze zakonserwowany jeszcze i nieźle wyglądający, zgłosił się o rękę dziedziczki, niedługo się namyślając, westchnęła i dozwoliła mu miéć nadzieje, byleby się choć o cztery konie do koczyka postarał.
— To dobry człowiek — odezwała się do Kasi, gdy odjechał — i nie pijak, choć na niego ludzie gadają może... ale to nie prawda! A przytém to już taki sądzono!
Poszła wdowa za mąż, Kasia została przy niéj, ale niedługo postrzegła się, że jegomość cichaczem czułe wejrzenia ku niéj rzucać począł. Za pierwszém słówkiem odcięła mu się ostro, ale widząc, że uparty, pod pozorem zatęsknienia do familii, mimo nalegań dawnéj swéj bratowéj, by została, ruszyła do siostry.
Siostra starsza poszła była za rządcę znacznego majątku i mieszkała z nim o mil dziesięć, w zapadłém Polesiu. Mąż jéj dobre człeczysko, ale hulaką, nie bardzo domu pilnował, a że mu się lepiéj wiodło po biedzie, któréj zaznał za młodu, aż nadto puszczał sobie cugli. Żyli państwo oboje bez jutra, choć na jutro czekało czworo dziatek. Kasia przyjechała do nich właśnie jakoś na suty bal, który w zapusty dawano dla sąsiedztwa, bo pan rządca niezmiernie się wysoko nosił i chciał koniecznie stać na równi z podpankami, co go otaczali — a rzecz nie była trudna. Kwaśno więc ją i tu przyjęto zajeżdżającą lichym wózkiem i ubraną bardzo skromnie; zwłaszcza, że sam pan często gęsto rozpowiadał o famili swéj żony, jako o bardzo znakomitéj i możnéj rodzinie. Zapchnięto Kasię do kąta prosząc, żeby się nie pokazywała, a siostra, która już była od męża przejęła dumę, wystrojona i obwieszona łańcuchami, ledwie ją raczyła przywitać. W domu puszczono odgłos, że to daleka tylko krewna powinowatych... lub coś podobnego, ale najmniejszéj rzeczy nie siostra, a Kasia śmiejąc się dała słowo, że z pokrewieństwem się nie wyda.
— Słuchaj no, moja Julko — odezwała się nazajutrz do siostry — kiedyście tacy śmieszni, że się ubogich krewnych wstydzicie, róbcie, jak wam lepiéj, ale ot dajcie mi czém się zająć w domu, jakie zatrudnienie, bylebym nie próżnowała.
Julka miała dwie córeczki, Kasia wzięła je pod swoję opiekę i jakoś prędko przypomniawszy, czego się uczyła na pensyi, poczęła wyłącznie niemi się zajmować. Doskonale się to trafiało i rządcy, który dla pokazania się pragnął miéć guwernantkę, i Julce, która wolała bawić się niż dzieci pilnować. A córeczki tak się przywiązały do téj, któréj ciocią pod najsroższą karą nazywać im nie było wolno, że dla nich jak z nieba spadła. Kasia potrosze przypomniała z książek, czego już trochę zapomniała w biedzie, a że dzieweczki były pojętne, a jegomość na wychowanie nie żałował, bo się niém musiał chwalić, szło tedy jak z płatka.
Skarb to był w domu taka siostra; i wkrótce się téż na niéj wszyscy poznali, uczuwszy, jak z nią dobrze i spokojnie było, jak połagodniały i wyludniały dzieweczki, a przyuczać się zaczęły. Zyskała powierzchowność ich nawet, aż poładniały pod tą nową serdeczną opieką. Nie było téż źle i pannie Katarzynie, choć jéj się do pokrewieństwa przyznawać nie dozwolono, zaledwie daleką jakąś mianując kuzynką; i byłaby tu siedziała, gdyby nie los, co ją na próby zda się pędzał z kąta do kąta, zrywając dachy domostw, pod które się schroniła. W rok po przybyciu jéj do domu Julii, rządca ów, który tak szumiał i już na pana patrzał, nagle padł z wysokości najniespodziewaniéj. Wykryły się jakieś nadużycia w majątku, zaszły skargi, pokazały regestra, zjechali rachmistrze, płacz i lament rozległy we dworze, a ostatecznie w kasie zabrakło kilkunastu tysięcy rubli!
Sceny najprzykrzejsze nastąpiły nagle po balikach i podwieczorkach, niedostatek bez przejścia, bez stopniowania zajął miejsce zbytku. Julia z mężem po zabraniu wszystkiego, co mieli w remanentach, musiała na nędznym wózku ruszyć do miasteczka, gdzie eks-rządca rozpoczął o żebraninie prawie nieskończony proces przeciw dawnemu swemu pryncypałowi. Kasia przywykła do nieszczęścia, przywiązawszy się do dzieci jéj powierzonych, pojechała z niemi; ale tu państwo szwagrowstwo nie mogli już ani jéj mieścić, ani utrzymać; potrzeba było szukać znowu kąta i chleba.
Kilkaset złotych, które miała od Julii Kasia oddać musiała siostrze, widząc ją w ubóstwie i nagłéj potrzebie, nie zostało jéj nic nad stary zegarek matki jeszcze, parę kolczyków koralowych i srebrną tabakierkę. Zawinąwszy to w chusteczkę, poszła rankiem do kościoła, pomodliła się i udała się do złotników, by sprzedać ostatek i nająć gdzie izdebkę.
Szczęściem dla niéj u złotnika właśnie spotkała się z dawnym znajomym, widywanym u brata, zamożnym obywatelem, który dla słabości żony mieszkał od roku w miasteczku, kto inny byłby się przez fałszywy wstyd taił z położeniem i celem nawet przyjścia, ale panna Katarzyna śmiało mu opowiedziawszy swe dzieje, użyła go zaraz za pośrednika do sprzedaży.
— Daj pani temu pokój — rzekł jéj stary znajomy — schowaj te pamiątki i chodźmy do mnie, może co innego uradzimy.
Dała się namówić i poszli.
— Moja żona chora, w domu nas dwoje, przenieś się pani do nas — rzekł w drodze po namyśle spotkany obywatel — pomożesz nam pani, a spokojny kątek miéć będziesz.
Złożyło się to tak dziwnie jakoś i wyśmienicie, że gdyby panna Katarzyna sama sobie wybierała i obmyślała schronienie, nie mogłaby na lepsze trafić. Sam pan Jan był najpoczciwszy człowiek, trochę tylko hulaka, żona dobra kobiecina, łagodna, zmęczona chorobą i potrzebująca kogoś, komu-by się ciągle skarżyć mogła. Rada była niezmiernie z przybycia towarzyszki, z pomocy, jaką ona jéj była w domu, a pan Jan z porządku, który mu zaraz zaprowadziła. Poszło tedy znowu jak z płatka, dni ubiegały spokojnie, w dostatku, a Kasia otrzymała nawet pozwolenie wzięcia do siebie jednéj ze swych siostrzeniczek.
— Daję ja sobie jakoś radę na świecie — rzekła w duchu — to dam i temu biedactwu; gdzie jest na jedno, starczy na dwoje! Jakoś to będzie!
Julia chętnie się pozbyła córeczki, a państwu Janowstwu szczebiotka w domu ich pustym bardzo była miłym przybyszem. W ciągu tych wszystkich przygód piękna Kasia, znacznie powoli starzéć poczęła, ale jeszcze, jeszcze nawet starą panną nazwać się nie mogła, bo nie doszła trzydziestki, a w pracowitém i poczciwém życiu zatrzymała młodość dłużéj niż inne rówieśnice.
Nie było to już świeże dziewczątko, ale panna piękna jeszcze, na którą kto spojrzał raz, odwrócił się pewnie, żeby ją zobaczyć jeszcze, tak było coś miłego, nęcącego w jéj poważnéj twarzyczce i śmiałym, a pogodnym wzroku. Snuło się koło niéj wielu, próbowali szczęścia i młodzi i starzy, ale im wszystkim zamykała usta otwartém wyznaniem:
— Za mąż iść nie myślę.
— No? a pokochać się?
— Dajcie mi pokój, mam i bez tego kłopotu z życiem dosyć, zostawmy to szczęśliwszym.
I tak, to żartem, to seryo, to uśmiechem, to gniewem, rozpędzała wielbicieli, którzy przekonawszy się, że darmo-by czas tracili, odchodzili westchnąwszy. Któż tam wié, co się tymczasem działo w sercu niewieściém, w zamkniętéj piersi i zamkniętych ustach? Nie jedno westchnienie wyrwało się może z nich nie postrzeżone za tém szczęściem, którego nigdy zaznać nie miała Kasia, nigdy skosztować, którego nawet zakazała sobie spodziewać się i pożądać. Nieraz jéj śmiałością i wzrokiem znęcony zbliżył się ktoś do niéj, a słówkiem, wejrzeniem, rozkołysał pragnienia uśpione, ale bicia serca tamując dłonią męską, Kasia powtarzała sobie:
— Nie! nie! nie pójdę za mąż! Słodko się to poczyna zawsze, Bóg tylko wié jak kończy.
Po przyjęciu małéj wychowanicy na opiekę, jakoś się już tak uspokoiła tém przybraném macierzyństwem, że prawie była szczęśliwą; ale gdzie na świecie długie szczęście? Pani Janowa chorą była i coraz słabszą, nareszcie umarła biedaczka, a mąż jéj opłakawszy ją i zapiwszy na stypie gorzkie łzy swoje, najdziwniéj w świecie zaproponował Kasi, żeby w jego domu pozostała. Kto wié? musiał miéć jakieś projekta może! ufał, że biedna sierota opiekę jego w niedostatku innéj przyjąć będzie musiała, choć ją swą poczciwą sławą opłaci.
— Bardzom panu wdzięczna — odparła Kasia — ale to być nie może.
— Czemu? — spytał pan Jan.
— Ludzie-by pletli Bóg wié co, i byłoby to wistocie nieprzyzwoicie.
Pan Jan się zmieszał.
— Co tam ludzie — rzekł — czy to na nich zważać!
— Musimy się na nich przecie oglądać — odpowiedziała Kasia — bo ich najniesprawiedliwsze paplanie zawsze taki ma grunt jakiś i czegoś nauczy.
Nie było sposobu wstrzymać, i panna Katarzyna wyniosła się zaraz do najętéj małéj izdebki na oddalonéj uliczce, ze swoją wychowanicą. Drobny legat nieboszczki pani Janowéj dostateczny jéj był na początek gospodarstwa.
Ułożyła sobie nie mieścić się już u nikogo, pozostać samą, począć uczyć za małą zapłatą miejskie dziewczęta i z tego się utrzymywać. Śmiały to był pomysł w początku mało znanéj i nie mającéj nikogo za sobą kobiecie chciéć tak sobie dać radę własną siłą, ale panna Katarzyna znała swoję cierpliwość, i ufała Bogu, a po nim pracy.
Naturalnie szło jéj to trudno w początku, uczennic nie było całkiem, trafiła się jedna rozpieszczona, nie było na nią sposobu, z drugą się téż nie udało, ludzie swych broniąc dzieci, winili mistrzynię, ale na twardéj téj drodze z pogodną idąc twarzą, Kasia powtarzała sobie:
— Jakoś to będzie z pomocą bożą!
Ciężkie téż dni przebywać było potrzeba, nim się cokolwiek byt polepszył, nim nawet praca znalazła; często niewiele było do zjedzenia, a z drogiemi drewkami do pieca bardzo się musiano zaoszczędzać. Ale Kasia umiała przebyć dzień o pieczonym kartoflu z solą, a gdy chłodno było w izbie, kładła chustkę, perswadując sobie, że jéj gorąco szkodzi i tuląc tylko swoję dziecinę, żeby jéj nie było zimno.
Rok jakiś, dwa może potrzeba się było bić z przeciwnościami, ale potém, gdy znowu wieść się zaczęło, poszło jak po maśle. Uczennic było aż do zbytku, dochodzik wystarczający bardzo, a zaoszczędzonym groszem jeszcze się żywiło siostrę...
Niedawnom jeszcze widział pannę Katarzynę idącą do kościoła ze swoją przybraną dziatwą i myślałem, poglądając na nią zdaleka, czy wielu téż jest mężczyzn, coby tak, jak ona radę sobie dać w ciężkiém życiu umieli? I w jakiémże życiu, w jakich losach, osieroceniu, przy tylu upadkach po nadziei, nadziejach daremnych i tylekroć rozerwanym spokoju?
W rok po śmierci żony, mówią, że się o jéj rękę oświadczał pan Jan, któremu w domu było tęskno, ale panna Katarzyna ślicznym mu dygiem podziękowała.
— A na co nam to starym! — odpowiedziała wesoło — ja z moją córeczką dam sobie rady z pomocą bożą, a pan-byś nas dwie wziąć musiał i w dodatku jeszczeby i ludzie gadali, że to stare romanse pomiędzy nami? Pan sobie znajdziesz i młodszą i ładniejszą, a mnie nie o tém myśléć.
I jak chodziła, tak chodzi sobie ze swemi dziewczątkami do kościoła, modli się, jak modliła, pracuje, jak pracowała, powtarzając swoje:
— Jakoś to będzie, z pomocą bożą! Jakoś to będzie!
I jakoś téż to jest.

Około r. 1850.





Motyl.


Przed laty dziesiątkiem, kiedym się częściéj z domu ruszał i więcéj po bożym jeździł świecie, często mi przypadała droga przez wieś jednę, któréj dziedzicowi szczerze nieraz zazdrościłem w głębi serca. Śliczna-bo téż to była wioska, wybranym tylko od losu podobne się trafiają! Na pograniczu Wołynia i Podola, wśród najżyźniejszego kraju, gdzie nigdy chleba powszedniego nie braknie ani panu, ani włości, odznaczała się uroczém położeniem i tak wdzięczną fizyognomią, jakiéj mi się drugi raz widziéć nie trafiło. Dwór prześlicznym otoczony ogrodem, przez który przebiegała kilka razy skręcona rzeczułka, stał sobie na wzgóreczku i bielił się wśród drzew, które wieki pielęgnowały na pociechę dziedzicowi.
Dokoła w amfiteatr kraj taki chyba na obrazie zobaczysz, uśmiechnięty, wesoły, zielony, na wzgórkach tu gaik ciemnieje, tam świeci kościołek, to się doliną srebrzy rzeczułka, to dworek w drzew wianku sinemi dymy się zdradza. Gdzieś rzucił okiem, coraz inaczéj, coraz piękniéj, a wszystko razem całość składało wdzięczną i cudną. Wioska téż czysta, szeroko pobudowana, otoczona sadami, zamożna aż miło, że się z niéj, wjechawszy, podróżnemu nawet wyjeżdżać nie chce.
Jeszcze i to miał szczęście ten dziedzic, którego nazwiska nie wiedząc, zgóry miałem za jednego z najszczęśliwszych ludzi, że dwór jego czy pałacyk, nie był świeżą i wytworną tylko bez wspomnień i przeszłości budową. Miejsce było historyczne, dwór przerobiony nieco ze starego zamczyska, a śliczna krągła wieżyca dotąd do boku jego była przyparta. Wokoło, jak ptaszęta, latały tradycye wiekowe, powieści, pieśni, legendy, bo i okolica usiana była mogiłami, wałami, tajemniczemi uroczyskami. W samym ogrodzie zieleniały stare wały, stał kurhan spiczasty na wyniosłości, były lochy zaklęte, a codzień niemal, jak mi ludzie mówili, odkopywano tysiące najciekawszych zabytków!
A! to był ideał dla mnie przy zamożności włościan, przy dobrym bycie, to mieszkanie otoczone pamiątkami, posypane popiołem przeszłości, z malowniczą i uroczą fizyognomią! Wzdychałem jadąc i mówiłem sobie:
— Mój Boże, czemuś mi téż nie dał co podobnego? — jakbym to ja te mury, te mogilniki i ten kątek ukochał i ocenił!
— Tak — odpowiedział głos wewnętrzny — i potém-by ci się nie chciało umierać, bobyś zanadto przywiązał się do życia?
— Może to prawda! — mówiłem w głębi — i może to dobrze, że mi Bóg nie dał mieszkać w takim ziemskim raju!
A przecież ile mi razy w blizkości przejeżdżać wypadło, zawszem nakręcał drogę tak, aby przez tę wioskę choć przejechać, choć zobaczyć ten mój ideał sadyby! Bo zważcie, jak ideałem nie mam jéj nazywać, kiedy nawet los ją umieścił choć niedaleko gościńca, o kilka jednak mil od miasta powiatowego i innych kłopoty rodzących miasteczek, a tak ją obwarował granicami naturalnemi, że ani procesu o kopce miéć nie mogła, ani nawet szkód, jakie inne wsie ponoszą od sąsiadów. Słowem było to coś nadzwyczaj wybornego i pięknego, aż do nieszczęsnéj podbudzającego zazdrości.
Za nią mnie pewnie téż Pan Bóg pokarał, bom razu jednego w saméj wsi na gładkiéj drodze, w pilnym jadąc interesie, oś złamał.
Oś była żelazna, a w tym ideale wioski brakło niestety! kowala; musiałem się więc zawrócić pieszo do karczmy, by posłać o milę do kuźni, którą mi z góry w sinéj dali pokazano. Rozmyślałem właśnie nad szczególném przeznaczeniem, które chciało, bym tu, a nie gdzieindziéj odsiadywał rekolekcye, i szedłem powolnie ku gospodzie, gdy mnie ktoś grzeczném — dobry wieczór! — powitał.
Podniosłem głowę i ujrzałem przed sobą mężczyznę lat około czterdzieści mającego, w pełni sił i zdrowia, zlekka opalonego, z uśmiechem na ustach, wejrzeniem łagodném i wyrazem dobroci na twarzy wyrytym. Na pierwszy rzut oka poznałem w nim członka téj rodziny ludzi, którym nic nie braknie do powodzenia, nawet zupełnego przeświadczenia o swéj wyższości, znaczeniu, talentach i nieskończonych przymiotach. Zadowolenie opromieniało jego łysawe czoło, wyjaśniało oczy niebieskie, otwierało usta rumiane do przyjaznego uśmiechu. Miernie otyły nieznajomy mój pulchniutki był, różowy, miłego oblicza i wielce grzecznego widać obejścia, bo nie kończąc na ukłonie, przybliżył się do mnie z ofiarą pomocy, jakiéjbym mógł żądać.
Po twarzy dyszącéj szczęściem, domyśliłem się w nim dziedzica, bo takim, takusieńkim go sobie właśnie wyobrażałem!
— Serdecznie panu dziękuję — rzekłem, oddając grzecznością za grzeczność, ale mi nic już nie potrzeba, posłałem ludzi z przewodnikiem do kowala, spodziewam się, że poprawka około osi nie zabawi długo!
— Zawsze godzin kilka! — rzekł nieznajomy — a co przez ten czas robić w nudnéj karczmie zamkniętemu między czterema ścianami? Staropolskie nasze zwyczaje gościnności upoważniają mnie prosić pana do dworu.
Tu mi się zaprezentował, jako gospodarz, ja mu wzajemnie, a żeśmy zaraz po nazwiskach poszedłszy, dopytali się jakichś familijnych stosunków nawet — bo któż u nas nie koligat! — musiałem przyjąć zaproszenie do dworu.
Szczęściem gospodarz był sam jeden, żona w dalekiéj podróży i mój surdut letni uszedł na te niespodziane odwiedziny.
Poszliśmy więc powoli, z sobą rozmawiając, do dworu. Zaraz na wstępie uderzyły mnie przy pierwszych wrotach prześliczne kwiatów klomby, krzewy egzotyczne pielęgnowane starannie i mnóstwo drzewek i roślinek, przy których stojące na straży numery zwiastowały upodobanie w botanice lub ogrodnictwie.
— Zapewne to zajęcie pani dobrodziejki — rzekłem wskazując na kwiaty.
— Tak, żona moja dosyć je lubi, ale... ale, to raczéj moje niż jéj wychowańcy, jestem bowiem zapalonym miłośnikiem ogrodu i Flory.
I dowiódł tego więcéj jeszcze uczynkiem niż słowy mój towarzysz, bo postrzegłszy robaczka na gałązce jakiéjś krzewiny rzucił się ku niemu, prawie zapominając o mnie.
— Za pozwoleniem — rzekł — kwiaty potrzebują ciągłego oka, baczności, pielęgnowań nieustannych, a naszym ludziom niepodobna wlać zamiłowania ich... Pracują z musu, niechętnie, bez przejęcia się, bez namaszczenia, bez zapału!
To mówiąc gorąco się rzucił ku krzaczkowi i począł żwawo liszki z niego opędzać.
— Otóż po pączkach! — zawołał — pierwsze, największych nadziei, najsilniejsze, najpiękniejsze, z których się chciałem dochować nasienia, przepadły! Znowu rok stracony! Ani jednego, ani jednego, to prawdziwe nieszczęście!
Postaliśmy chwilkę, nim przyszedł ogrodnik, nim mu gospodarz mój wyłożył traktat cały o wygubianiu owadów, teorye francuskie, praktykę niemiecką, doświadczenia angielskie i sposoby domowe, nareszcie posunęliśmy się parę kroków daléj.
Ale na drodze pełno było kwiatów, musieliśmy się znów przy nich zatrzymać. Amfitryon z największą uprzejmością pokazywał mi skarby swoje, a były to rzeczywiście cudne i u nas prawie nieznane dzieci Flory, tak bujno na téj podolskiéj niwie, pod niebem naszém wyrosłe, jakby za rodzinnemi ziemią i niebem nie tęskniły. Nieznacznie przechodziliśmy od prześlicznych portulaków, do niewidzianych dalij, do całéj kolekcyi floksów różnego wzrostu, laków wielkich i karłowatych, maków, aster i t. d. i t. d. O każdéj roślince była jakaś historya ciekawa, każdy kwiat miał swoję kronikę, każdy krzew swe dzieje, każda trawka imię, nazwisko i przymioty niedojrzane oku profana.
Chociaż mnie to dosyć bawiło, bo kwiaty lubię, przypiekające wszakże słońce, znużenie podróżne, a i głód potrosze, zwracały oczy moje ku pięknemu domowi, od którego jeszcześmy byli daleko, a rachując grzędy, mimo których przechodzić było potrzeba, i komentarze, jakie wywołać mogły, przewidywałem, że nie staniemy w ganku chyba ku wieczorowi. A że tuż przy drzwiach wchodowych wyglądała oranżerya, i cala ulica pięknych drzew z niéj wyniesionych, niepodobna było, nie zachwyciwszy nocy, tego wszystkiego obejrzéć.
Tymczasem szliśmy noga za nogą, od klombu do klombu, to barwy, to zapach, to kształty podziwiając, a pan domu coraz się jeszcze rozżarzał tą rewią wychowańców i w końcu już mnie pod rękę schwyciwszy, rozśmiał się, wołając:
— Obejdziemy ogród cały!
— Najchętniéj — odpowiedziałem z uśmiechem, myśląc jednak w duchu, że ledwie trzeciego dnia staniemy w domu.
Poszliśmy; a tuż przepyszny klomb lupinusów zaraz nas uwięził. Obejrzeliśmy wszystkie, począwszy od różowych do grandiflorów, musiałem admirować trwałego, który bujał prawda wspaniale, i bylibyśmy zakręcili się w uliczkę, gdyby nie zbiór nieśmiertelników.
Zdziwić się musiałem ich ogromowi, elychrysom najrozmaitszym, gomphrenom, athanasiom, amaranthusom; ale jeszcześmy nie skończyli ich przeglądu, gdy gospodarz ujrzawszy trejbhauz, popędził ze mną ku niemu.
— Tu — zawołał — ujrzysz pan to, czego u nas niéma nigdzie w kraju jeszcze, unikaty! nowe odmiany, rośliny bez ceny! Proszę z sobą! przekonasz się, że nie przesadzam.
Niestety! nie przesadzał wistocie, bo samych kaktusów cała armia we drzwiach nas kolcami najeżonemi spotkała — flagelliformis, tetragonus, hexagonus, cilindricus, stały w porządku, chwaląc się dziwacznością swoich kształtów i poczwarnością stanowiącą podobno całą rośliny téj piękność. Mamillarie, opuntie, gloxinie, hibiscusy, phoenixy, heliotropy, muzy, aloesy, musieliśmy obejść z końca w koniec, a od samych nazwisk aż mi się w głowie zawracać poczynało.
— Gdybym był wiedział — rzekłem sobie w duchu — że pod słodziuchną powierzchownością kryje się taki zdrajca! wolałbym w pustéj karczmie pozostać!
Teraz cofnąć się było zapóźno. Z trejbhauzu poszliśmy znowu na grzędy, do szkółek, do drzew, krzewów, na trawniki sposobem angielskim utrzymywane, i ledwie po trzech godzinach wykładu botaniki i hortykultury, ujrzałem znowu dwór i krągłą przy nim wieżycę.
— Ha! — pomyślałem — przed wieczorem zajdziemy może, jeśli nas ulica drzew wazonowych i oranżerya nie zatrzymają!
Zatrzymały! bo wszystko to było jakąś osobliwością; liść, kwiat lub owoc musiał być cudem, a niczego się nie godziło pominąć. Zdziwił się gospodarz, usłyszawszy bijącą na zegarze w wieży umieszczonym godzinę czwartą i rzuciwszy wreszcie nie przerwany dotąd kurs, szybko powiódł mnie do dworu.
— Jak nam ten czas przeleciał! — rzekł śmiejąc się dobrodusznie — aniśmy się opatrzyli, jak czwarta wybiła. Ależ to czas jeść!
W domu było czyściuchno, wytwornie, miło, ale i tu z kwiatami lub gospodarstwem botaniczném rozminąć się niepodobna. Na półkach, żardynierkach, stolikach, zieleniły się i pstrzyły bukiety, wazony, klomby całe; zapach od nich napełniał aż do przesytu powietrze, a datury i tuberozy nie dawały odetchnąć. Wszędzie pełno było ksiąg o przedmiocie ulubionym gospodarzowi, począwszy od Almanachu dobrego ogrodnika, do ogrodów Strumiłły i listów Al. Karr. Nasiona schły na najwytworniejszych sprzętach nawet. Rozmowa i w czasie obiadu, któryśmy we dwóch tylko jedli, nie przestała krążyć w kole roślinném, a gdyśmy wstali od stołu, zmierzchać powoli poczęło. Dano mi znać, że powóz był naprawiony, chciałem jechać, ale uprzejmy gospodarz nie myślał mnie puścić i zmusił nocować.
Przesycony kwiatami, z ogromnym bukietem i gwałtem przywiązanemi na przedzie dwoma wazonikami białego cyklamen’u, wyruszyłem nazajutrz rano w dalszą drogę. Nie mając nic pilniejszego przed sobą, myślałem o nowym moim znajomym i przyznając mu najmilszy charakter, gościnność rzadką, umysł ukształcony wielce, nie mogłem się wstrzymać, by mu nie dać nazwiska monomana, na które zasługiwał.
Ale któż z nas nie monoman potrosze?
Znam takich, co i przed żydem przyjeżdżającym kupować pszenicę popisują się ze swoim ulubionym przedmiotem, sam nie jestem wolny od téj wady, jeśli to wadą nazwać się godzi, jakżem nie miał kwiatomanii panu Jerzemu wybaczyć?
Śmiałem się z niego trochę, alem sobie téż mówił pocichu, że takie niewinne szały najwięcéj dają życiu szczęścia i chwil czystéj rozkoszy. Proszę sobie wyobrazić rozkwitły kwiat barwy lub kształtu nowego? nową zdaleka sprowadzoną roślinę! ziarnko dojrzałego nasionka zebrane po długich trudach, ile to w tém wszystkiém uciech, radości, a dla ludzi śmiechu!
Ale ba! śmiejemy się wszyscy, choć wszyscy szalejem, sobieśmy tylko nieśmieszni.
Bukiet zwiądł, cyklameny stanęły na oknie, a ja-m wkrótce o panu Jerzym zapomniał.
W parę lat potém wypadło mi jechać znowu przez tę prześliczną wioskę, alem sobie tak rozrachował popasy i noclegi, żeby tylko przez nią nie zastanawiając się przejechać, bom chwili do stracenia nie miał. Ale chłop strzela, Pan Bóg kule nosi! Jadę, jadę, zamyśliłem się sobie, w tém: — stój, dobry dzień! — budzi mnie z marzenia. Podnoszę głowę, nieoszacowany pan Jerzy ze swą rozpromienioną twarzą i uśmiechem przede mną.
— Jakto? mijasz pan mnie, nie wstępując, a bodajże ci oś pękła!
— Na Boga, nigdybym téj niegrzeczności nie popełnił, ale się tak śpieszę.
— Ależ godzinę mi darować i obiadek zjeść prawdziwie można! i musisz pan, musisz! — dodał gorąco. — Mojéj żony niéma, przebierać się niepotrzeba, zawracaj do dworu!
— Zmiłuj się pan dobrodziej, interes.
— Nic nie pomoże! nic nie pomoże! — zawracaj do dworu!
Postrzegłszy, że się nie wykręcę, pomyślałem w duchu:
— Poczekajże, słuchałem raz pierwszy cierpliwie i uważnie wykładu, temum to winien drugie zaproszenie, ale nic z tego nie będzie! Trzeci raz pan pewnie mnie nie zawrócisz do siebie!
Wysiadłem więc i poszliśmy pieszo, bo ranek był piękny, a gdyśmy się zbliżyli do wrót, aż mnie dreszcze przeszły, pomyślawszy o nomenklaturze nowych dalij, które z powodu bałamuctwa téj rośliny tak obficie się wyradzają... Wchodzę. Dalij prawie nie widać, na grzędach kwiaty niepielęgnowane, opuszczone, nowości żadnych, ogród jak wszędzie, a mój gospodarz ani poczyna o swojém.
— Co to jest? — pomyślałem — musiało go chyba spotkać jakie nieszczęście! Spytać już nie śmiałem, ale mu się twarz śmiała jak za dobrych czasów lupinusów i floksów. Nieszczęśliwe lupinusy kwitły teraz zapomniane, w kącie na łasce ogrodnika. Spostrzegł pan Jerzy, że się dziwię i szukam oczyma czegoś, uśmiechnął i biorąc pod rękę pośpieszył ze mną ku domowi.
— Coś piękniejszego teraz panu pokażę — rzekł — niżeli przeszłym razem — nie straciłem zamiłowania w kwiatach, alem się postrzegł, że mnie to rujnowało! Musiałem się z bólem serca wyrzec ogrodu.
— Czyż podobna? — zawołałem.
— Tak jest, zbieram Elzewiry!
Spojrzałem mu w oczy.
— Nadewszystko — dodał seryo — z szerokiemi brzegami i nie obcięte! Ale to rzecz tak rzadka! tak na nieszczęście za granicą pokupna i do wysokich cen podniesiona!
— Elzewiry! Elzewiry! — powtarzałem pocichu, słuchając go i nie mogąc się wydziwić nagłéj zmianie upodobania; on ciągnął daléj:
— Jestem pewien, że nikt w kraju nie będzie miał tak pięknego zbioru wydań elzewirskich jak ja... niéma sprzedaży, licytacyi, niéma księgarni za granicą, z któréjby mi coś nie przybyło.
Śpiesznieśmy teraz dzięki Elzewirom przybyli do dworu, gdzie wielkie zaszły zmiany; zamiast bukietów pełno było wszędzie katalogów, notatek a Manuel Brunet’a z mnogiemi zakładkami leżał u gospodarza na stoliku widocznie, jako przedmiot nieustannych studyów jego. Kolekcya już się poczynała układać w przepysznéj palisandrowéj szafie na klucz zamkniętéj, którą otworzono zaraz dla mnie, a że mam bibliomanii trochę, bawiliśmy się Elzewirami daleko lepiéj niż kwiatami przeszłym razem.
Niektóre egzemplarze nie obcięte z szerokiemi brzegami na wagę złota płacone, oprawne przez Thouvenin’a w Paryżu, pieścił gospodarz jak dzieci ukochane, a tak się niemi cieszył, radował, unosił, żem mu jeszcze raz pozazdrościł szczęścia, które potrafił kupić Elzewirami.
Zwróciły szczególniéj ciekawość moją Respubliki Elzewirów, śliczny miniaturowy zbiorek opisu różnych krajów, między któremi kilkakroć i Polonia się znajduje. Anim się postrzegł, jak zmierzchło przy oględzinach, a uprzejmy mój gospodarz ani mnie puścił od noclegu. Cały wieczór bibliomanowaliśmy z nim zapalczywie, a że zawsze miléj mi, gdy widzę, że kto swoje nie cudze zbiera i studyuje, poddałem panu Jerzemu myśl zbierania Försterów, jak za granicą zbierają Elzewirów, bo co się tyczy piękności wydań i zalet powierzchownych, księgi tego gdańskiego bibliopoli z Elzewirami w parze iść mogą.
Nazajutrz rano odjeżdżając przede dniem, cieszyłem się, że kiedyś znowu przejeżdżając, zobaczę tu może komplet Försterów, między któremi i ważne dla dziejów naszych są dzieła. Ale niestety, pan Jerzy był wielki bałamut! wszystko gorąco ukochać umiał, namiętnie, cóż kiedy na krótko. W rok potem zjechaliśmy się z nim na wielkich imieninach, co to czasem z dwóch prowincyj ściągają młodzież i swobodniejszych nawet starych włóczęgów. Ujrzałem go w tłumie i doszedłszy, żywo ścisnąłem za rękę, pytając stante pede o Försterów.
Pan Jerzy osłupiał, powiódł okiem szklaném po suficie, po ścianach, zmieszał się trochę.
— A! — rzekł z westchnieniem — ta kolekcyomania znacznie mnie nadrujnowała, musiałem się wyrzec jéj całkowicie, oranżeryę zamknąć, a Elzewiry sprzedać Lissnerowi do Poznania za pół ceny! Wziąłem się teraz do gospodarstwa, a szczególniéj do fabryki sukiennéj, w którą już włożyłem do dwóchkroć, alem pewny, że mi dawać będzie pięćdziesiąt tysięcy czystego dochodu.
— Daj to Boże — rzekłem pocichu — daj to Boże!
— Nasz kraj — dodał, rozżarzając się pan Jerzy — potrzebuje ożywienia przemysłu, fabryk i rzemiosł. Sprzedajemy materyały nasze surowe, a u nas ręce tańsze niż gdzieindziéj, moglibyśmy więc taniéj produkować...
Puścił się w całą rozprawę z ekonomii politycznéj, dowodząc dosyć zręcznie, że wiele zależy na tém, byśmy gospodarzami tylko i rolnikami być przestali, a weszli do wielkiéj rodziny fabrykantów. Nie przekonywały mnie wcale argumenta, ale żem się gorącego mego antagonisty nie spodziewał przekonać, leniłem się darmo z nim spierać i dałem pokój. Pan Jerzy usiadł do preferansa, a ja znalazłszy sobie starego znajomego do ciętéj gawędki, usunąłem się z nim w kątek.
— Znasz Jerzego? — spytał wskazując mi go — nie wiedziałem, to mój szkolny jeszcze towarzysz.
Opowiedziałem poznanie nasze przypadkowe, pierwszą i drugą bytność moję, nareszcie zdziwienie dzisiejsze, gdym porzuciwszy go Elzewirem, znalazł po roku sukiennikiem.
— A! a! — rzekł mój przyjaciel — widać, że go nie znasz, jeśli się mu dziwisz; my cośmy z nim siedzieli na jednéj ławie, żałujemy go tylko, bo nic podobnego nie znajdziesz, żebyś kraj obszedł ze świécą. Chłopakiem jeszcze miał te manie napadające go i odchodzące mu nagle, uczył się przez rok prześlicznie, potém zawróciły mu głowę rysunki, porzucił wszystko, chcąc zostać artystą, szalał za ołówkiem i rwał się do pędzla; gdyśmy się rozstali, zaczynał z równą zawziętością łamać palce nad skrzypcami. Widziałem go potém w życiu zmieniającego barwy najdziwaczniéj, blizkiego wstąpienia do klasztoru, potém hulającego na zabój lat kilka w Rowieńskiém; na czele fabryki powozów, na ogromnéj dzierżawie, koniarzem pół roku, dwa tygodnie bałagułą, anglomanem... ale któż zliczy, czém był w ciągu tych lat? nawet filantropem.
Napadła go ta chandra jak inne, założył szkółki, lazaret, ochronę, oddał się cały swojéj włości i kazał nam o ofiarach i obowiązkach, aż łzy nieraz wywoływał, cóż kiedy i ten szlachetny popęd, jak inne, jakiś wiaterek leciuchny rozwiał, by mgłę na świtaniu.
— Takiego typu, jak Jerzy — odpowiedziałem — trudno jest zapewne znaléźć drugiego, ale zważ, że to tylko spotęgowana wada nas wszystkich, przesadzony grzech pierworodny szlachecki, narodowy! niestety. Wszystko u nas tak jak u pana Jerzego uczuciem się dzieje nie głową, rzucamy się chciwi, gotowi na ofiary i gdyby nam w pierwszéj chwili łeb ucięto, nastawilibyśmy go ochotnie... ale jutro, pozajutro, za półrocze ani się już dowiaduj o wczorajsze postanowienia. W niczém nie możemy wyrobić na sobie stałości, ciągu, wytrwania. Pan Jerzy reprezentuje większość i usposobienie ogółu, najnieszczęśliwsze dla nas samych. Usposobienie to odbija się w opinii, w działaniach, w całkowitém życiu społeczném i aż w literaturze naszéj, wierném zwierciedle żywota. Nie widzimyż codziennie gwałtownie miotanych potępień, które jutro gotowiśmy po szampanie zmienić w uwielbienie dochodzące do szału i zaprządz się do powozu tego, na którego przed godziną rzucaliśmy kamieniem. W codzienném domowém pożyciu brak ciągu, planu, stałości sprowadza co chwila ruiny i bankructwa. W literaturze naostatek mamy pisarzy, z których ust tak dziwnie z dnia na dzień ciepło i zimno wychodzi, że dwóch ich dzieł za utwory jednéj głowy i serca uznać niepodobna.
Niedawno widziałem całą młodzież opętaną Szleglem, późniéj Trentowskim, i przechodzącą, dzięki Bogu, do złotego Ołtarzyka równie łatwo, jak szła pod sztandary racyonalizmu. Ale smutno to na to patrzéć, bo cóż zaręczy, że jutro niepocznie ich trząść jaka febra Feuerbachowska, i nie chwyci jaki paroksyzm Straussowy?
Była chwila takiéj gorączki i zapału do literatury; kto nie pisał, ten zbierał, czytał, kupował książki stare i nowe, lub choć maleńki chciał miéć udział w czynności literackiéj kupki, która się zaprzęgła orać tę rolę niewdzięczną. Spójrzmyż dziś, co się nas pracujących zostało na zagonie, ilu wróciło do cukrowarni, do gospodarstw, do próżnowania i kart? spójrzmy kto czyta i kto pisze z tych, co w pierwszéj chwili gotowi się byli po samę szyję umoczyć w atramencie, a po oczy zakopać w książkach?

Rari nantes in gurgite vasto.

I tak wszędzie, i tak wszystko, jak u pana Jerzego, dziś kwiatki, jutro Elzewiry, pozajutro sukiennia, a naostatku nic. W kraju, którego większość niéma tyle siły, by w sobie charakter stalszy wyrobić, pytam na co rachować można? Co do mnie lękam się każdego przedsięwzięcia literackiego, naukowego, i we wszelkiéj innéj sferze, które tylko wytrwania wymaga. U nas co tylko nie kończy się na jednym tomie i na doraźnéj czynności, musi się skończyć zawodem. Ziewanie zamyka wszystko.
— Za surowy może jesteś — rzekł mój przyjaciel — chociaż jest coś prawdy w słowach twoich, dla mnie nie nowych, bom je i z ust i z pod pióra twojego kilkakroć powtórzone słyszał.
— Powtarza się — westchnąłem — powtarza, co leży na sercu! a mnie nic jak to nie uciska. Nie mogę nie przyznać, że z wielu względów jesteśmy ogólnie biorąc najobficiéj od Boga udarowani, nie brak nam ani talentów, ani pomysłu, ani szlachetności, ani gotowości do ofiar, jednéj woli wyrobić w sobie nie umiemy. Skąd to poszło? Oto z utraty wiary. Tak jest, jedna tylko wiara i wpływ jéj uczy kierować wolą i wykształca ją; w miarę jak kraj utracał religijne swe przekonania i charakter jego nabierał téj niestałości, co go dzisiaj znamionuje. Spójrzmy w dzieje, jawny tam ten paralellismus, i niepodobna nie widziéć w braku religijnych zasad pierwszéj przyczyny złego, jakie nam brak wytrwania wyrządza.
Nie łacno może ukazać w krótkich słowach, jak dalece skutek ten jest wypływem nie innéj, a wyłącznie téj tylko przyczyny, ale tak jest. Od trzpiotowatych monomanij pana Jerzego do tego wniosku ostatecznego, który wyprowadzam, przestrzeń ogromna, a przecież, przecież! pan Jerzy jest dziecięciem tych niewidzialnych rodziców, jak my wszyscy... Że ta niestałość, ta wybuchliwość nigdy dawniéj nie piętnowała nas, na to dowody są w dziejach; żeśmy przestając być chrześcijanami w duchu, głębi i istocie, przestawali zarazem być ludźmi charakteru, to dla mnie pewnik.
— Trochę paradoksujesz — rzekł mój sąsiad.
— Nic a nic, pomyśl, przypatrz się, a osądzisz sam. Tylko głęboka wiara jakaś dać może człowiekowi charakter, nie mówię tu wyłącznie o katolicyzmie, choć dla mnie on stoi na czele, ale wogólności o silném przekonaniu religijném. Ludzie wielcy, potężni wolą, co życiem całém kieruje do jednego celu, wszyscy mieli wiarę. Narody silne nią się odznaczały, z utratą, z osłabieniem nawet zasad religijnych charakter indywidualny ulega téj zmianie, któréj maluczką i niewiele znaczącą próbkę na panu Jerzym widzimy.
Zamilkliśmy oba, spoglądając, z jakim zapałem oddawał się grze ten, który nas na tę rozprawę naprowadził.
— Nie zakładałbym się — szepnął mi przyjaciel — żeby porzuciwszy fabrykę sukienną, Jerzy nie oddał się rozkoszom preferansa i marzeniom próżnowania. Z jego krótko trwającą gorączką łatwo przewidziéć, że niewiele sukna i kołder wyrobi, a pierwszy bilans, który mu małą stratę lub nie ten, jaki sobie zakładał, zysk pokaże, będzie ostatnią sukienni godziną.
Nim się zupełnie zrujnuje, przejdzie jeszcze przez cukrowarnie, płodozmian, merynosy, Niemca agronoma, handel gdański i kto wié co? może na ostatku ruszy się, sprzedawszy majątki na spekulacye do Odesy? — może pocznie pisać, może będzie podróżować? może wdzieje mundur i przypasze szablę?
Z nim za nicbym nie ręczył, nawet za kapucyńską brodę, a jeżeli tę zapuści, a uwinie się z nowicyatem i klamka zapadnie, nie wiem, co pocznie nie mogąc już wyjść z za furty! Wielkie zaprawdę nieszczęście niestałość taka, bo któż przewidziéć może, do czego ona doprowadzi? Wolałbym już upartego; jest nadzieja, że gdzieś dojdzie, choćby głowę o mur miał roztrzaskać.
Około r. 1850.





Pieśń życia.
(fragment).


Pieśni życia, wielka pieśni, po raz setny, niech cię rozpocznie człowiek: pieśni niewyśpiewana, nieskończona nigdy pieśni, zawsze jedną grobową kończąca się zwrotką, a zawsze nowa i ponętna...
W krainie ducha wszystko jest pieśnią życia, jak na ziemi, od pyłku do dębu wszystko jest żywotem. W pyłku śpi może świata zarodek, w dębie szumi myśl zielona, i w słowach życia pieśni, co dźwięczą urwane, snują się myśli wielkie, niemowlęcym bełkocząc językiem...
Życie, życie, życie! potrzykroć wołam cię, zaklinam, wywołuję, bym zrozumiał; chciałbym czarnoksięską różczką zmusić cię, byś stanęło przede mną, przyoblekło ciało, i odpowiedziało mi samo, czém ty jesteś? Ja cię rozumiem i nie pojmuję cię jeszcze, chwytam i pojąć nie mogę. Spojrzę w niebo, zda mi się, żem schwytał słowo wielkiéj zagadki, obejrzę się na ziemię i błąkam znowu. Toż to jest życie? do czego?
Chciałbym zaśpiewać wam wielką wiekuistego życia pieśń, a usta zawiera zdumienie, cierpienie, bezsilność i boleść; boleję, ale nie nad sobą. Usta mi zamyka szał ludzi, nędza ludzka i wszystkie życia sprzeczności, które ściąga myśl na sznur tego różańca, nie mogąc ich z sobą pogodzić, pobratać i skleić.
Niech pieśń ta pyłkiem będzie... gdy zaszumiéć dębem nie może, — i pyłek w stworzeniu potrzebny i on nieśmiertelny.
„Pieśń życia! — spytają zdumieni, — a żyłżeś ty, co ją chcesz wyśpiewać?“ — O! żyłem, jeśli życiem nazwać się godzi to dziwno pasemko nadziei, łez, boleści, burzy i ciszy i pracy, pracy mozolnéj, na którą gdy się obejrzę, to mi żal, że tak drobna, że tak nieznacząca, że tak w obliczu myśli, co ją zrodziła — niedołężna... O! żyłem, śniłem, cierpiałem, pragnąłem, pracowałem, a dziś gdy się tak wiele przeżyło i prześniło, przecierpiało i przepracowało, nie potrafię powiedziéć, czy warto żyć było.
Chcę jednak wyśpiewać pieśń nie mojego życia, która pyłkiem będzie tylko, bom i ja w świecie pyłkiem był zaledwie.
Stańmyż, — oto kolebka — zagadka! Widzicie, na świat przychodzi dziedzic świata, człowiek; z jaką go witają radością, jakiemi mu sypią życzeniami! Jakby sami byli szczęśliwi, jakby kiedy spełniły się ich życzenia!
Jedna tylko, matka jedna, wita męczennika łzą na oku, a łza to prorocza, co przepowiada cierpienia, co pierwszym chrzestem boleści obmywa dziedzica ziemi...
Srebrna kropelka błogosławieństwa i wieszczby spadła na rumianą skroń, a z nią wielka, tajemnicza siła; dziecię dotknięte nią drgnęło, poruszyło się, uczuło już może ból, który ją zrodził, i błogosławieństwo, które niesie z sobą... Łza to święta — chrzest to pierwszy.
Ojciec się zbliżył i zapłakał także; ale łza jego, łza męska, łza owoc myśli nie serca; poleciał duchem w świat i przyniósł zeń tę łzę, równie proroczą, ale chłodną. Tamta spłynęła na pierś dziecięcia — ta mu oblała głowę i znowu poruszyło się przeczuciem... Był to chrzest drugi, chrzest boju, jak pierwszy był chrztem miłości.
Inni zamiast łez przynieśli słowa i posypali niemi kolebkę, jak szeleszczącemi liśćmi suchemi, które jesień zwarzyła.
I spadły słowa, jedne jak martwe liście, a inne jak muchy z brzękiem przeleciały ponad kolebką, zaszemrały, uciekły i pochowały się zaraz... Słońce życia wywiedzie je kiedyś znowu z kryjówek, znowu przylecą i odlecą znowu, kołysze się, kołysze kolebka dzieciny.
A razem z pieśnią piastunki, słychać już nad nią, nad dziecięcia głową, wiele krzyżujących się głosów... Posłuchaj sercem zdaleka, bo je sercem tylko schwytać można, jak do snu kołyszą, jak niemowlęciu śpiewają jego przyszłością.
Zdala, zdala, dochodzi najprzód głos wojny.
Z pól krwawych śmierci, przebiegają jęki bólu i boleści, i wpadły mu w ucho, aż się wstrząsnęła dziecina, i płacze i kwili... Czegoż ty płaczesz, dziecino? pyta matka. — Jakiś je szelest przebudził! — odpowiedziała piastunka, śpiewa i kołysze.
Nie szelest sen mu przerwał, ale bój i mordy, bo ucho dziecka wszystko jeszcze słyszy, wszystko, co się po świecie dzieje, ono jeszcze nie oderwało się od ludzkości, nie odcięte od niéj, czuje z nią ruch jéj każdy, drga wielką jéj boleścią. Późniéj będzie to człowiek, a człowiek już sam sobie światem całym, i nic nie usłyszy nad to, co zechce posłyszéć.
„Śpij, dziecino! śpij, gołąbku!“ woła piastunka, i znowu je usypia.
A już mu w uszko wciska się pieśń inna, przylatująca zdaleka.
Słyszy gwary, słyszy szmery, wrzawę i spory ludzi, bój to inny, bój drugi, bój słowa, straszniejszy może od walki rąk i piersi. Tam z pobojowiska dusze ulatujące poległych wojowników anieli niosą do nieba; tu tylko ludzie na ludzi czatują, tu szatan dmucha, ostrzy im wyrazy, nabija myśli bratobójcze, celują do siebie, rażą się, zabijają, powstają upiorami zabici, plwają w twarze rodzonym, i sądzą, że z tego wrzątku prawda urośnie! Ślepi, ślepi! wrzawę i spór szatan gotuje w kociołku, a Bóg jéj nigdy nie błogosławi; z boju braci rodzi się tylko nienawiść, jak ze zgnilizny robactwo.
Znowu zbudziło się dziecię — Co ci to znowu, dziecino?
— To blask ją obudził! — odpowiedziała piastunka.
Zakołysali — usnęło, tuli znów oczęta — czemuż się tak wzdryga i rzuca?
Na drugim krańcu ziemi, brat zdradził brata, krew, nie krew może; łza, nie łza nawet, słowo spłynęło cicho ze zranionego serca, i ot budzi się jeszcze dziecina.
„Śpij, dziecię, śpij, kochanie — kołyszą je do snu znowu — śpij i marz, gołąbku!“
Ale oczy otwarło, rozżaliło się i płacze.
Cóż mu znowu sen przerwało?
Ach tam kiedyś daleko było dusz dwoje, które sobie przysięgły w niewiekuistém życiu wiekuistą miłość, i potargały pęta, które utkały nadzieją... a dziecię poczuło i zapłakało.
Nie dziwcie się niemowlęciu, sen jego wszystko przerywa, zdrada, miłość, bój, modlitwa — o miękkie jego serduszko kołaczą niewidome, miotają niém i zasnąć nie dają.
Śpiew niani, cichy, drzemiący, nie zagłuszy pieśni wielkich świata; jeszcze sobą nie żyjące, żyje już drugiemi, i błąkając się po świecie, podsłuchuje cudzego życia — kolebka się kołysze, kołyszmy się nad kolebką! Już nie jedna śpiewa niania, już jéj wszyscy śpiewają — każdy ze swoją przyszedł piosenką, kto z czém mógł — ojciec, matka, babka, siostra, braciszek i niania, i gość i kapłan.
Cicho! cicho! posłuchajmy, kołyszmy się nad kolebką.
Pieśń matki pierwsza, jest pieśnią przeczucia.
„Życie moje, aniołeczku — szepcze cicho — śpij, dopóki cię nie zbudzi boleść, smutek, ręka boża, ręka ludzka, śpij, sza! cicho, cicho! Wszyscy my tu wokoło ciebie, ja i ojciec, przyjaciele i aniołek nad głowami. Złote skrzydła mu szeleszczą, rączki wyciąga do ciebie, szmerem kolebki kołysze... śpij, kochanie, śpij!... Sen twój drogi, sen posilny — daléj, daléj nie stanie czasu na sen taki. Sen dzieciństwa a sen męski, jak odmienne, jakie różne! na dnie naszych snów trapionych męty wczoraj, wyziew jutro, w twoich są same nadzieje. Patrzysz przez ich złote wrota, i nie widzisz, że za niemi stoi wielka przepaść czarna! Śpij, kochanie, śpij! O! gdyby mi widziéć dano tak losy twoje, jak widzę życzenia nasze! gdyby wzrok posłać można za wrota nadziei po kwiatek pociechy! Na cóż? Bóg jest i na ziemi, na dnie téj czarnéj przepaści jak na niebiesiech zarówno... Może na dnie tajemnicy leży jakie gorzkie słowo nędzy, los sierocy! O, ja nie chcę tego widziéć.
„Śpij, kochanie, śpij aniołku, patrzaj, jak ci tu spokojnie, wkoło serca tarczą stoją, nic do ciebie nie dopuszczą, niczemu dotknąć nie dadzą. — Nie! mój Boże! gdybyż nie! Gdybyż zawsze jak w téj chwili serca wieńcem wokół stały, nad głową skrzydła anioła, w piersi dusza tak niewinna i taki spokój kolebki!!!“
Tak śpiewa i duma matka, a ojciec?... Ojciec czoło sparł na dłoni, myślą goni dumy jakieś, z których dla swego dziecięcia splata wieniec i kuje korony. On marzy, on czuje. Tamta przeczuła, że za złotemi wrotami nadziei stoi czarna przepaść, ten już ją widział, a jeszcze w nią nie wierzy, śniąc przyszłość dla swego syna.
„Śpij, dziecię — woła w swéj duszy — śpij, a wyrastaj mi w siłę, w siłę potężną, dwoistą, duszy i ciała, śpij, bo sen także macierzyńską karmi piersią, i olbrzymiéj mi w kolebce ciałem, duszą idź w olbrzyma, bądź silnym tylko, bo silnym wszystko posłuszne na świecie, aż do losu, aż do szczęścia; odwadze wrota otwarte na rozcież, nic ci nikt nie da, czego nie wywojujesz głową, ręką, wolą, siłą. Spoczywaj teraz za przyszłość, bo nie skosztujesz spoczynku, gdy cię trąba obudzi, gdy weźmiesz kosztur pielgrzyma, przypaszesz miecz wojownika. Życie jedną walką długą z ludźmi, z losem i ze światem, gdzie potu otrzéć z czoła nigdy niéma czasu, chwili niéma ani westchnąć, ni za siebie obejrzéć się mokrém okiem. Na zapracowanych dłoniach sam ja ciebie wykołyszę, i do uszu twoich wleję dwa słóweczka tajemnicze, dwa drobne słowa urocze, w których jest życia zagadka! —
„Cierpliwość i odwaga!
„O! pamiętaj te dwa słowa, bo w nich wiele, bo w nich wszystko się zamyka.
„Śpij i rośnij... Widzę, widzę, jaką dla mnie będziesz chlubą, jak ja skarleję przy tobie, ażeby dodać ci wzrostu, jak będę stał, słuchać będę wielkich słów i czynów twoich“.
I wpośród pieśni popłynął z dumaniem daleko, a choć to była pieśń myśli, serce jéj biciem wtórzyło.
Gdy ucichł, zbliżyła się do kolebki babka staruszka, siwowłosa i zgarbiona, na któréj ustach oświeconych starością, wykwitał uśmiech niewinny młodzieńczego wesela. W jéj sercu tak już było błogo, jak błogo żeglarzowi, co ujrzał w złotych blaskach wieczora długo oczekiwaną ziemię. Schyliła się nad kołyską ze łzą i uśmiechem, drżącym głosem nucąc dziecinie:
„Aniołek to boży! aniołek! patrzajcie! jak on spokojnie usypia, jak mu się we snach śmieje; rzekłbyś, że widzi prorocze niebo, na które zasłuży. A! długo, długo jeszcze tobie bojować na świecie, nim jak ja dojdziesz do wrót, czekając tylko kolei, by wnijść po sąd i nagrodę, po przebaczenie i spoczynek; ale przeleci życie ptakiem, jak mnie, jak każdemu! Będą w niém godziny wiekuiste i lata błyskawiczne, a wszystko potém u proga, z wysoka wyda ci się jedną chwilą, chwilą marną i znikomą. Gdybyś jak dzisiaj pozostał aniołkiem na zawsze, w białéj chrztu twego sukience, niezwalanéj błotnistą, krwawą życia drogą!!
„Śpij mój aniołku, nad tobą wieszam ci błogosławieństwo, ja wkrótce w proch się rozsypię i pójdę, gdzie Bóg przeznaczy, a ten dar mój ubogi, dar ten niewidoczny pozostanie nad twą głową; anioł-stróż trzymać go będzie. Chyba odpędzisz anioła, błogosławieństwo uniesie. Ale nie, dziecino moja, czysta krew w żyłach twoich płynie, niezmieszana krew szlachecka, mężnych rycerzy i niewiast pobożnych, niéma w niéj żaru zbrodni, namiętności ogniów, ni sadzy gniewu i złości. A mnie Bóg życia przedłuży, ja sama za młodu zegnę jeszcze twe kolano i duszę nagnę pod rozkazy Boga. Śpij, dziecino, gołąbeczku, śpij na rękach aniołów-stróżów, cicho! cicho!“
I głos zamarł tonąc w serdecznéj modlitwie na ustach staruszki.
Aż siostrzyczka uśmiechniona skradła się do kolebki, schyliła nad nią, rączkami objęła, poruszyła dumna siłą, popatrzała w twarz braciszka, pocałowała w powietrzu i przyklękła i śpiewała:
„Śpij, kochany mój braciszku, patrz, jak wszyscy cię kochają, tulą, pieszczą, słonią, na paluszkach wkoło chodzą, muszki nie puszczą do ciebie, komarowi zabrzęczéć nie dadzą. Śpijże a wyrastaj prędzéj, prędzéj, prędzéj. Zobaczysz, miły braciszku, jak mi się dźwigniesz na nóżki, to cię bawić, bawić będę. Jakich kwiateczków narwę tobie, jak cię wozić, jak cię nosić, jak ci ślicznie będę śpiewać! tymczasem cię nauczę wszystkich piosnek... całego, całego świata.
„A jak cię będę całować!! Rano, jeszcze trawy się kąpią oblane rosą, słonko wschodzi, oczkiem mruga, brzęczą pszczółki, ptaszki świergocą, perełki w listkach migoczą; — my wsiadamy do wózeczka, starszy braciszek popycha, jedziem szparko i daleko, siedm mil za siódmą rzekę, za siódmą górę i morze, do pałaców kryształowych, po ptasie mleko dla ciebie, po śpiewającą wodę, po jabłuszka złote... A tu o nas głowy łamią, mama płacze, ojciec łaje, my wracamy zwiedziwszy cudne światy, z jabłkami, mlekiem i wodą. Babunię odmładzamy, papie wszystkie złoto damy; ptasiém mleczkiem, co szczęście daje, tak się równo podzielimy, że ja będę na ostatku, i mnie go chyba zabraknie.“
Aż nadleciał i brat starszy, kołyskę siostrze odbiera:
„Tybyś sama kołysała, bawiła się i patrzała — puszczaj, i mnie się coś przecież koło braciszka należy. Tyś siostrzyczka, ja brat jego, my mężczyźni! Tyś dzieweczka, tobie siedziéć w okienku za krosnami i poglądać, nam we dwóch latać po świecie! O! jak oba podrośniemy, polecim, gdzie nas oczy, kędy serca nas poniosą! tak daleko, że aż ziemi nam nie stanie! A szerokie ziemie nasze słowiańskie, bo z najwyższéj Karpat góry ani końca ich dopatrzyć, w rok ich orłem nie przelecieć, nie przekochać całe życie, takie wielkie, a tak cudne jakby w bajce... Pojedziemy het! daleko, a powrócim tak wyrośli, tacy wielcy, że nas chyba pozna matka — ojciec skłoni się zdaleka i zapyta pocichu: — co to za piękni rycerze?“
Śpiewając brat rozmarzony, rozkołysał tak kolebką, że aż niania gdy spostrzegła, przestraszona przyleciała, żeby nie zbudził dzieciny — brat z bata klasnął i pojechał w pole; ona tuli zbudzonego i swoję nuci piosenkę:
„Śpij, moje kochanie, tul oczki niebieskie, a nie marszcz mi czółka, a nie krzyw mi ustek... Patrz! sen idzie mimo domu, do ciebie wstąpi w gościnę, czy pijany, czy zdrzemany, ale ledwie nogi wlecze; chwała Bogu usiadł w progu, białą szatą się otulił, coś zanucił, główkę schylił, chce odpocząć w naszéj chacie. Cicho! snu nie odpędzajmy, gość to drogi w całém życiu. Czyją chatę on omija, biada ludziom, biada chacie, bez snu i szczęście nic-potém, i nie najé się człek dolą, schnie, wysycha, ziewa, nudzi się i umiera. I snu nie zakupić złotem, nie wymodlić go prośbami, nie przywabić go muzyką, gdzie chce swobodny on leci, czasem w lesie przenocuje, choć drzewa szumią nad głową, czasem w polu gdzieś na miedzy, czasem i do wsi zawita, a jak słoneczko zagrzeje, gdyby lodek roztopnieje. Znów wieczorem o zachodzie, co na białym przybył koniu... witaj gościu! prosim, prosim! chodź do chaty, do dzieciny, do kołyski. Wlecze, wlecze się ulicą, czy pijany, czy zdrzemany, ledwie nogami dźwiga, szuka gospody sobie, a gdzie na drzwiach krzyż zobaczy, puka żądając noclegu... Inne drzwi stoją otworem, i stoją próżno noc całą, czary z nich starły krzyżyk, sen nie przestąpi progu...“
„Co téż to ty śpiewasz nianiu — przerywa jéj kapłan stary — tak masz śpiewać dziecięciu? nie o gusłach, nie o czarach, nie o pogańskiém snu bóstwie; o betlejemskim mu żłobie, śpiewaj wcześnie o Golgocie. Nie zaszkodzi, gdy choć we śnie Chrystus nawiedzi dziecinę, modlitwa ją ukołysze. Zawczasu uczcie modlitwy, rano pójcie słowem wiary! Ciężkie bo ciężkie jest życie — krzyż to pański, cierniów droga! Wzywajcie pomocy bożéj, przeciw potędze szatańskiéj, w kolebce krzyżem go zbrójcie, osłaniajcie modlitwami, każdéj to rany lekarstwo, na wszelką nędzę ratunek.“
Chwilę ucichł głos kapłana, a oko jego znużone i zbladłe patrzaniem na świat i ludzi, zaszło mu łzą srebrną jak włos posiwiały — nikt jednak nie śmiał milczenia przerwać i świetéj zadumy! A starzec usta otworzył i znowu szeptał po chwili:
„Dziwy cię w świecie czekają! Otworzysz oczy i znajdziesz na każdéj ścianie, na piersi, na ustach każdych i czole Chrystusa znamię... ale napróżno, napróżno odwoływać się do niego! Nikt ci już w imię to święte nie poda dłoni, ni wody, ani słowa pociechy, ni serca braterskiego! Zmarł dla nich Chrystus powtóre, ukrzyżowali go znowu, w niemym złożyli grobie. A jeśli go wywołują, chcą Boga czynić wspólnikiem swych namiętności i szałów! W świętém ewangielii słowie dla nich kamień obrażenia, wyrwą z niéj martwą literę, ducha wycisną żywego, a zimném próchnem chcą świecić na nocnéj swéj fałszu drodze! Pójdziesz ze świętego domu w świat szukać w Chrystusie braci, a znajdziesz tylko skalanych, upadłe dzieci szatana, które po wodzie chrztu czystéj, obmywają się w kałuży.
„Wielkie miłosierdzie boże! któż wie, ty będziesz przykładem, ty im będziesz nawróceniem, możeś już napiętnowany, a Bóg naznaczył w kolebce czoło twoje na mieszkanie wielkiéj myśli, a usta na wieszczą pieśń nawrócenia!
„Może wśród ochrzczonych pogan, ty będziesz Janem, zwiastunem przyjścia ducha miłości, pokoju, ducha mądrości i zgody! Rośnij w mądrość, rośnij w siłę i w pokorę; a anioły niech ci szepczą u kolebki, co ty w życiu swém odśpiewasz zdumionemu braci światu!“

Kolebko! kolebko! łoże największéj zagadki, ty kołyszesz tajemnicę, a niéma czoła, choćby było jak lód chłodne i jak marmur twarde, któreby schylając się nad tobą nie zamarzyło, nie zadumało się, jakie tam ziarno hoduje ta niema łupinka? Bohater to czy zbrodniarz? prorok czy milczący brat bydlęcia? człowiek czy niepostrzeżona cząstka tłumu? owoc który ma dojrzéć, czy kwiat przeznaczony na podcięcie wiosenne?
Napróżno myśl ludzka sili się, szuka znaków, szczeblów przyszłości, odgaduje i wróży, drzwi stoją zaparte, a anioł z mieczem ognistym strzeże wnijścia do grodu tajemnicy.
Kolebko! tyś pączkiem zielonym kryjącym barwy nieodgadnione, długo kwiat stulony w tobie spoczywa, aż zaświeci słonce, pękły zasłonki i na świat listki wybiegły malowane.
Najprzód w świat wybiegło dziecię oczyma, patrzy niemi na cudne dzieło boże, jeszcze ustek nie otwiera, chyba z bólu i ze łzami. I myśl się sama rozbudza w niém: zwolna jak sieć pajęcza czepia się przedmiotów i osnuwa je w uroczystém milczeniu. Milczy dziecię, patrzy i płacze.
Ale wnet wybiegło w świat słówkiem! nowa to życia epoka; myśl, co zbierała się w łonie, na świat strzeliła, ze światem je spaja i ogniwem łączy niewidomém z milionami żyjących, z przeszłością i z przyszłością całą.
W chwili, gdy pierwsze słówko dziecię wybełkocze, ileż to radości w domu! Zbiegli się wszyscy, żeby je usłyszéć, każą powtarzać, zdumione onieśmieliło i milczy, jakby się samo głosu swojego ulękło, łza potoczyła się tylko. Znów kiedyś wśród ciszy, kiedy je matka sama lub niania słyszéć będzie, powtórzy to słowo pierwsze dziecina.
I poleciało w świat słowo pytaniem, skargą, żądaniem, westchnieniem, a drżąca warga, co je wyrzekła, ozłociła się uśmiechem zwycięstwa. Poleciało w świat słowo, myśl z niém leci i wita wszystkie cuda ziemi, nurtuje przepaści, wzbija się na wyżyny, ciekawa, niecierpliwa, rwąc się ku otaczającemu. Słowo doleciało aż do Boga i myśl za sobą pociąga, zstępuje do otchłani nicości i zagadło o życie samo.
O! w dzieciństwie myśl co chwila roztrąca się o wielkie zagadki, bije o zadania wieków, dopiéro późniéj zwalana, bezsilna zanurza się w kałach i gnuśnieje w nich spoczywając. Któż się kiedy nie zafrasował, odpowiadając na dziecka pytanie? Kto nie zaniemiał w życiu przed mądrością dziecięcia? W pytaniach dzieciny więcéj jest często, niż w odpowiedziach starości. U kolebki myśl śmielsza i dusza raźniejsza, wprost do celu goni, a cel jéj widny jeszcze.
Za oczyma, za słowem, zerwało się dziecię do czynu, już czuje, już myśli, już pragnie, już mówi, już wyciągnęło ręce, postawiło nóżki... idzie — i pada!
Obraz sił ludzkich i życia.
Takim jest rozum nasz, takiemi drogi nasze, idziemy, padamy, płaczem, podnosim się i idziemy znowu, aż do tajemnic mogiły, aż do niemylnéj śmierci.

1854 r.





Historya prawdziwa o Janie Dubeltowym.


I.
Był zwyczaj w Wilnie, że w Wielkim Tygodniu odwiedzano tłumnie kościołek księży bonifratrów, w którym piękna amatorska grywała muzyka, i przy nim szpital obłąkanych, w tym dniu, w części przynajmniéj, dla ciekawych otwarty. Płocha ciekawość wiodła tam wielu, i nie pojmowałem nigdy, jak z za drzwi tych z wesołą twarzą wynijść było można. Dla mnie nawet widok śmierci nie był nigdy tak bolesnym i przykrym, jak obraz ostatecznego upadku najdroższych władz, stanowiących człowieka; unikałem go téż ile możności, i choć muzyka niejeden raz zwabiła mnie do kościoła szczupłego, gdzie się ledwie słuchacze chciwi pomieścić mogli, z obawą i przestrachem jakimś dziecinnym zdaleka tylko spoglądałem na drzwi wpółotwarte, wiodące do nieszczęśliwych, oddzielonych niemi od rodziny i świata. Wogólności, zdawało mi się zawsze, że i sposób leczenia, i sposób postępowania z obłąkanemi był zupełnie fałszywy, i raczéj dopomagał rozwinieniu choroby, niżeli ją wstrzymywał. Oddzielenie nieszczęśliwego od ukochanych miejsc i osób, wyrwanie go z łona rodziny, rzucenie na ręce obcych, zimnych i surowych ludzi, za kraty, w mury posępne, wśród twarzy obojętnych, jeśli nie groźnych, nie sąż to środki zabójcze? A są przecie ludzie bez serca, w rodzinach możnych nawet, którzy przez samolubstwo najwystępniejsze, gotowi na pierwszy wykrzyk boleści, żalu i niezrozumiałą myśl jakąś, rzucić w tę przepaść najbliższych sobie... Nie mówmy o nich lepiéj... dreszcz mnie przejmuje, gdy wspomnę, że świat ich szanuje i cnotliwemi nazywa, że potém modlą się w kościele i do Boga, którego w bliźnim odepchnęli, o pomoc i ratunek wzdychają.

II.

W roku 1829 poszedłem z towarzyszami memi do księży bonifratrów; ledwie pod chórem potrafiłem się jakoś wcisnąć w próżnię, którąśmy gwałtem wyrobili młodemi łokciami zapamiętałych dyletantów — staliśmy tam do końca muzyki, a gdy tłum wypływać począł, Eugieniusz, Edward i Romuald poczęli mnie silnie namawiać, żebyśmy zaszli do szpitala, do którego zaraz z kościoła w lewo drzwi prowadziły. Poczynałem wówczas lat ośmnaście, młodym był bardzo i na nieszczęście do zbytku drażliwy; z obawy, żeby mnie za sobą nie wciągnęli i nie zmusili patrzéć na to, co nadto silne uczyniłoby wrażenie na umyśle i tak już rozkołysanym, cofnąłem się aż ku wnijściu, protestując przeciwko temu. Zaczęto się śmiać ze mnie i nazywać tchórzem. W ośmnastym roku obelg się takich nie znosi; kościelna cisza, którąśmy szanowali, nie dozwalała się tłómaczyć, ze ściśniętém sercem poszedłem z niemi, ale postanowiłem wyrwać się od nich i uciec co prędzéj. Maleńkiego wzrostu ksiądz Jacek przyjął nas u drzwi; byłto jeden z braciszków, poświęconych usłudze i pieczy nad obłąkanemi.
Nie można sobie wyobrazić nic pospolitszego i mniéj obiecującego nad twarz i postawę księdza Jacka, chociaż bliżéj poznany był to skromny, ale dostojny i zacny pracownik, który święcie spełnił swe ziemskie posłannictwo. Maleńki, gruby, kłódkowaty, czerwony; z rękami wielkiemi i niezgrabnemi, wydawał się jak figurka w źle wytoczonych szachach, któréj główkę tylko jako tako wyrobił artysta, a resztę ledwie okrzesawszy, porzucił. Twarz miał okrągłą, pełną, ale tak nic nieznaczącą, tak startą, jakby natura wysilała się, by nią człowieka zamaskować; nic z oczów, nic z ust, nic z czoła nizkiego nie mówiło. Dopiéro gdy usta otworzył, gdy się ożywił, gdy dusza rozjaśniła te rysy pospolite... promieniał zeń ewangielicznych cnót prostaczek święty, jakich mało na świecie.

III.

Romuald, który nie wiem skąd znał księdza Jacka, uśmiechnął się do niego w progu ze zwykłą sobie łagodnością i przywitał go, coś mu szepcząc na ucho; ja zawiązłem w progu, nie śmiejąc iść daléj i oczyma bojaźliwemi rzucając wkoło, jakbym się przerażającego spodziewał widoku. Tymczasem ujrzałem tylko kilku mężczyzn w szlafmycach i zwykłém szpitalném ubraniu, przechadzających się powoli, poważnie, spokojnie po izbie sklepionéj. Na żadnéj z tych twarzy nie było szału, jakiegom się obawiał, choć na każdéj silne wstrząśnienie wyryło ślad niestarty; wszyscy byli męczennikami jakiéjś istoty, jakiegoś uczucia, jakiéjś myśli lub wypadku, który pochłonął ich życie i igłę zegara na smutnéj zatrzymał godzinie. Romuald, Edward i Eugieniusz poszli daléj, ja zostałem przy drzwiach, i widać, że poczciwy Z. coś tam opiekując się mną szepnął księdzu, który z uśmiechem, jakby dla dodania mi odwagi i zrobienia znajomości, poczęstował mnie tabaką. Przyjąłem ją, ale nie przywykły, kichnąłem straszliwie, i gdym oczy otworzył, obok kłaniającego mi się z życzeniem dobrego zdrowia bonifratra, ujrzałem i drugą postać w złowrogiéj białéj szlafmycy.
— Pomyślności — rzekł nieznajomy, który się zaraz do mnie przywiązał, dosyć wesoło — pomyślności! panie akademiku!
— Przedstawiam panu mego dobrego przyjaciela pana Jana — rzekł ksiądz Jacek, który uczuł się potrzebnym do dozoru w drugim końcu celi, i spiesznie odszedł w inną stronę, zostawując mnie sam na sam z owym Janem. Przyznam się, że w niemałym byłem strachu.

IV.

Ów Jan wszakże nie powinien go był obudzać — byłto człowiek czterdziesto-kilko-letni, silny dość jeszcze, i resztkę młodości mający w wejrzeniu i uśmiechu, łysy, o ile się można było z pod szlafmycy domyślać — a w oczach jego tylko prawie niedostrzeżony niepokój o jakiémś wewnętrzném podrażnieniu świadczył. Po sposobie ułożenia sukni, szlafmycy, po cerze delikatnéj i rękach niezapracowanych, poznać w nim było można człowieka, przywykłego do starań około siebie, do pewnego porządku i wygody. W rysach wiele było szlachetności, i tego, co jakby urągając się sobie, ludzie nazywają rasą. Nie można się było omylić, byłto człowiek niegdy zapewne zamożny, dostatni i dobrze wychowany; próżno szukałem w nim zrazu śladów szału, zdziwiło mnie tylko, że się ciągle ku drzwiom, oknu i po za siebie, jakby z nałogu jakiegoś, oglądał.
Uśmiechnął się do mnie, gdyśmy sam na sam zostali, a że tu przy drzwiach była ława dębowa, wskazał mi ją i pierwszy usiadł na niéj, widocznie zabierając się do rozmowy. Zaczął ją bardzo pocichu.
— Kogóż mam honor?
Powiedziałem mu, rumieniąc się, moje nazwisko.
— Chciałbym — rzekł kręcąc głową — równie się panu zarekomendować, ale tu zachodzi wielka trudność; rozmaicie mnie bowiem nazywają; ja sam różnie siebie zowię, stosownie do czasu i okoliczności; ksiądz Jacek przezwał mnie nie bez przyczyny Janem Dubeltowym, a więc niech i tak będzie... Gdyby tylko ten łotr nie nadszedł i nie przeszkodził, mógłbym panu o sobie wiele ciekawych rzeczy powiedziéć.
Zdumiałem się, sądząc, że ten wybryk stosował się do księdza Jacka.
— Kto taki? o kim pan mówisz? — spytałem żywo.
— A o tym, o tym... — dodał cicho — o łotrze... juściż się powinieneś domyślić — dodał z uśmiechem wskazując poza siebie.
— Domyślić się nie umiem, całkiem nie wiem, o kim mowa.
— A! jakże nie wiesz — przerwał z wymówką, — wszakże wszyscy o tém wiedzą, i niepotrzebnie tylko z tego robią przed sobą tajemnicę. Waćpan jeszcze jesteś młody, bardzo młody, ale już powinieneś był poczuć i zrozumiéć, o co chodzi.
— Powtarzam panu, że to dla mnie rzecz niezrozumiała...
— Domyślasz się, że mówię o drugim mnie, o tym łajdaku, co mi struł życie, nieustannie bijąc się o posiadanie tego ciała, wszakże dla nikogo to nie tajném, że każdy nosi w sobie dwóch ludzi.
Spojrzałem nań wielkiemi oczyma.
— A! to widać, że się jeszcze w waści nie odezwał ten drugi — rzekł, widząc zdziwienie moje — no! to témbardziéj ostrzedz cię muszę.
Zażył tabaki, obejrzał się ostrożnie, potrząsł głową i tak powoli rozpoczął:

V.

— Wszystkim to jawna, że w każdym człowieku jest wistocie nie jeden pojedyńczy człowiek, ale dwóch różnych ludzi... nic pewniejszego — każdy z nas jest podwójny, czujemy to w sobie, a zawsze jeden coś robi, drugi słucha i przeciwi się, jeden czynnym, drugi świadkiem i szydercą... Jakże to może być — spytał zwracając się do mnie — żebyś już nie poczuł w sobie tych dwóch ludzi, którzy całe życie walczyć w tobie będą? Nie poczęliż oni téj rozmowy nieskończonéj i nużącéj, którą nieustannie prowadzić muszą, póki jeden na wieki nie zamilknie? Nie rozpoczęliż boju? Bój to śmiertelny, albo ten łotr Kain niewinnego Abla zabije, albo Abel mieczem bożym wypędzi Kaina, albo się zrosną jak bracia Syamczycy i wyrodzi się z nich mieszaniec jakiś, półdyablę weneckie, jak większa część ludzi, bo trzeba ci wiedziéć, że takich najwięcéj po świecie. W głupcach pospolicie i Abel słaby i Kain nie silny; troszeczkę się z sobą na początku pokłócą, potuzują pocichu, potém zawrą przymierze i mieszkają dosyć zgodnie pod jedną powłoką, maleńkie figle sobie płatając. Ale gdy silniejsza natura, gdy Abel ma skrzydła a Kain pałkę; gdy się bitwa między niemi zapali, o! o! to się tęgo tłuką i krew płynie nie żartem i guzów nie mało.. a wyrzutów sobie nie szczędzą... Ot! ot! zdaje ci się, że Abel wypędził łotra Kaina, nie — powraca już do domu, niewiedziéć którędy, zwycięscę wyrzuca i panuje z kolei i ryczy i szaleje... Straszny to dramat wewnętrzny, któremu śmierć dopiéro tamę kładzie, a kim cię zgon pochwyci, Ablem niewinnym, czy Kainem niepoczciwym, tym na wieki zostaniesz u Boga! Ani godziny spokoju, ani chwili spoczynku — cichaczem jeden drugiego podchodzi, niejeden, co się spać Ablem położył, wstał z łóżka zbroczonym Kainem... a świat się dziwi i ludzie sobie głowy darmo łamią, że ten, co wczoraj był barankiem, dziś się wilkiem sroży: — nic prostszego, nic zrozumialszego! cała rzecz, że każdy człowiek jest podwójny.
— Tak — odpowiedziałem biednemu Janowi — jeśli waćpan przez to rozumiesz dwojakie w człowieku skłonności?
— Nie! nie! nie! — gorąco odparł rozprawiający — to nie jest żadna figura: żywa i szczera prawda zasadnicza, homo duplex, bez najmniejszéj wątpliwości, w każdym siedzi biały i czarny, anioł i szatan... alboż nie słyszałeś ich rozmowy? Nieustannie jeden się drugiemu przekomarza: a gdy milczéć musi, to chichocze z kąta. Płaczesz, tamten się śmieje i woła: — a! jest czego, braciszku; śmiejesz się, truje ci wesołość; kochasz, wrzuca ci odrazę i wątpliwość; tęsknisz i lecisz do niebios, sofistykuje przeciw Bogu i niebiosom... słowem, pokoju niéma, a zawsze ci dwaj ichmościowie naprzekór sobie robić muszą... Jak to być może, żebyś już waćpan w sobie tego nie poczuł, żeś podwójny? Szczęśliwy jesteś, jeśli jeszcze z Kainem nie miałeś do czynienia, ale skrada się, czyha, odezwie pocichu i przyjdzie; zawsze się trzeba miéć na ostrożności. Biada temu, kto się odrazu urodził spokojnym mieszańcem szarym, i nie zna w sobie dwóch ludzi — ten ledwie jest człowiekiem.
— Ja mogę się pochwalić — dodał — że całe życie od dzieciństwa walczyłem i walczę z czerniakiem, ale do téj pory go nie zmogłem, powraca! powraca! Dlatego obawiam się co chwila, by nie nadszedł, nie wskoczył na mnie przez ucho, przez oko, kat go wie którędy, bobym inaczéj gadał i innym być począł człowiekiem. Ale zdaje mi się, że tu przez kościół wejść nie może, a kraty w oknach mocne, i taki doświadczyłem, że się księdza Jacka boi... możemy więc pogadać śmiało.
Uderzył mnie dziwnie logiczny szał tego nieszczęśliwego człowieka i prosiłem go, by mi swoję opowiedział historyą.
— Z najmilszą chęcią — odpowiedział — ale nie darmo... gdy pójdziesz którego z tych dni wiosennych nad Wilią, przyniesiesz mi kwiatków z nad jéj brzegu, to moja rzeka rodzinna... Ja je tak lubię, tyle mi przypominają, a sam po nie pójść nie mogę, na drodzeby mnie gdzie ten łotr przydybał, a wie dobrze, gdzie mnie szukać, i czyha tylko!

VII.

— Urodziłem się — rzekł po namyśle — na naszéj kochanéj Litwie, w cichéj szlacheckiéj zagrodzie.
Jeszcze ją jak dziś widzę i mam przed oczyma, choć tam cudzy ludzie gospodarzą i wiele się odmienić musiało; — człowiek gdzie stąpi, wszystko do swojéj wiary przerabia, i nie może być inaczéj — w téj zmienności świata jest wdzięk i smutek jego, jego tęsknica i piętno znikomości, które go czyni tak uroczym, tak poruszającym, jak dziewczę konające w rozkwicie młodości. A i ślicznie tam było... toć płasko jak na dłoni, a gdzie oko pobiegło, to się o las oparło; ale bory nasze ze swym szumem to nasz step, to morze sine, mówiące nam, o czém gdzieindziéj rozpowiadają przestrzenie zielone i głębie czarne... o nieskończoności, o Bogu! Ja przynajmniéj kocham lasy, bom się wśród ich szumu wychował... Wkoło niemi opasany stał dworek otoczony poletkami urodzajnemi, i wioseczka w brzozach i jodłach cała, w kamienne płoty ubrana, i olszyna stara z bocianami za ogrodem, którą podszywały niezliczone dzikich malin gąszcze, i stary sernik z chorągiewką blaszaną, i kapliczka z krzyżykiem żelaznym, który się pochylił od wiatrów zachodnich, i słomiana strzecha moja, na któréj mchy się wygrzewały. A! cobym dał, cobym dał, żeby ją zobaczyć raz jeszcze — ale tam cudzy gospodarują ludzie... Nie! nie! niéma nic wiecznego. Gdzie się paliły ofiary Bogu, dziś czarna krew płynie na cześć szatana, świętokradztwa nieustanne... i ekspiacye bez końca. Świat nie może wynijść z pokuty, bo nieustannie grzeszy nanowo... Nie zgrozaż to, by w miejscu, na którém stał krzyż i było miejsce modlitwy, kleić dla pijanych gospodę lub dach dla rozpusty? A! tak mi serce krwią zachodzi, gdy pomyślę, gdy wspomnę, że może szatańskim śmiechem ryczą dziś tam, gdzie spokojna mojéj matki modlitwa podnosiła się do nieba. Ja tam pierwsze Ablowe moje przeżyłem lata, i anim się spodziewał, ani domyślał, co mnie czekało na świecie... Kain się jeszcze nie pokazał, czyhał dopiéro gdzieś w mroku.
Ot dlaczego nam młodość tak droga, myśmy w niéj dłużéj lub krócéj sami sobą, silni jednością, nie skłamały jeszcze usta nasze, sercu nie rozkazywał Kain i Abel na przemiany, dym jego ofiary unosi się ku niebu na wiekuistą pogodę, a żaden wietrzyk nie kłóci uroczystości ciszy.

VIII.

Gdy to mówił, jakby naprzekór, drzwi ciężkie od kościoła do téj izby wiodące, od ciągu powietrza się poruszyły i z trzaskiem zamknęły; ja sam wstrząsłem się ze strachu, a na twarzy Jana ujrzałem tak gwałtowną przemianę, że zdał mi się wistocie innym człowiekiem. Nie wiem, co mu się stało, oczy jakby mgłą się powlekły, oglądając się bojaźliwie na księdza Jacka, a gdy na nowo mówić spróbował, ani głosu jego, ani ciągu myśli poznać nie mogłem.
— Wiem — rzekł, mierząc mnie z niedowierzaniem — pan tu zostałeś przysłany przez nieprzyjaciół moich dla wyśledzenia, co się ze mną dzieje. Otóż widzisz, że jestem zupełnie zdrów i pomszczę się na nich wszystkich... Waćpan gotów jesteś wierzyć temu, co przed chwilą mówiłem; ha, ha, bałamuctwo! bałamuctwo! dzieciństwo! Człowiek w moim wieku nie rozczula się i nie rozmazuje niewiedziéć czego, żartowałem tylko z waćpana. Co mi tam wspomnienia młodości... głupstwo! użyć świata, to verbum personale, zgnieść wrogów, stać się niezależnym i ludźmi jak piłkami pomiatać, oto cel. — Kto wymyślił dobroć i łagodność, ofiary i stękane poświęcenia, sam nie wiedział, jak głupią dał do grania komedyą tym małpom, co go naśladują... Gdzież jest na świecie prawo, nakazujące być dobrym i żyć dla drugich, nie dla siebie? Każda istota w sobie czuje ognisko świata i wszystko sobie poświęca, dlaczegoby człowiek, bydlę trochę rozumniejsze od tych, które zjada w polędwicy i zrazach, miał być wyjątkiem?
Gdy tak mówił pośpiesznie, gorączkowo, bez oddechu, zbliżył się ku nam ksiądz Jacek, i w panu Janie zaszła natychmiast zmiana powtórna, uspokoił się, uśmiechnął, a jakby ciężar spadł mu z piersi, tak znowu pierwszym swym głosem mówić począł:

IX.

— Ot patrz waćpan, anim się obejrzał, jak ten łotr przeze drzwi się tu wcisnął i na chwilę mnie był opanował, alem go już przegonił i niéma go... słyszałeś, jak bluźnił? Otóż to taka nędza moja, że tyle mną owładnął, iż tę samę głowę i usta, których ja na dobre używam, zaraz na swoje łajdactwa obraca.
Jeszcze nie mogę przyjść do siebie, śmiały! śmiały! O czémżeśmy mówili? o młodości, tak, zdaje mi się... ten stan niewinności nie trwa długo... Kain czyha, otwiera oczy, ocknął się; i jednego wiosennego poranku wstajesz z niepokojem w duszy, bo nieprzyjaciel już ci się w kradł do wnętrza i zamierza opanować zdradą, wziąć bez bitwy a Abla w tobie udusić pocichu. Jeśli cię jaka pobożna duszyczka, lub twój anioł stróż nie ostrzegł, żebyś dobrze w siebie wglądał, przepadniesz w pierwszém spotkaniu. Abel i Kain żyją zrazu jak bracia, w jednéj kolebce, w jednym Ewy uścisku; — Abel głupiutki jeszcze, Kain udając słodziuchne stworzenie; ale gdy jeden patrzy w niebo, drugi go ściąga na ziemię. A ziemia tak piękna młodym oczom, młodemu sercu; mój Boże, i tak w niéj ugrzęznąć łatwo!
Pamiętam jak dziś, stary bernardyn, ksiądz Józef, który często bywał u moich rodziców, pierwszy mnie ostrzegł o grożącém niebezpieczeństwie; wpiło się to w umysł młody, ale zrazu tego łajdaka próżno jakoś w sobie szukałem, tak się skrył głęboko i gościć umiał z braciszkiem, że go ani znać było.
Tylko bywało, gdy się przyjdzie rozgniewać, kiedy przyjdzie użyć fałszu, gdy cię namiętność rozhuka, niewidomą siłą pomaga do ladajakiéj roboty i poklaskuje spełnionéj. Drugi znowu smuci się, wstydzi, płacze. Dopiéro rozmowa między niemi:
— A! jakie z ciebie dziecko! cały świat tak robi, cnota jest tylko oszukaństwem i spekulacyą...
— Ale do niéj wiedzie przeczucie, ku niéj steruje pragnienie, czemuż wstydem oblewa mi czoło?
— Wstyd jest przesądem i tchórzostwem...
— Czemuż ów pierwszy, a bezwstyd i zepsucie drugim, po nim? dlaczego tak silnie mówi w sercu?
— Bo je nim z młodu napojono.
— Bo go z sobą od Boga przyniosło...
I gdy jeden płacze, drugi się śmieje, zrazu zwycięstwo wątpliwe, bo z kolei pierwszy, to ostatni zwycięża.
Postrzegłem się nierychło, że mnie Kain krępować poczynał.
— Czekajno, braciszku — zawołałem — nic jeszcze z tego nie będzie. Począłem walkę na zabój i nie poddałem się łotrowi. Zobaczywszy, żem się silnie wziął do niego, cofnął się na jakiś czas, i tak mnie tém uspokoił, żem był pewien, iż go nie ujrzę więcéj.
Była to chwila, w któréj Antosię moję kochać poczynałem... Tamtemu miłość taka znać nie w smak była, jemu i Antosia, i Jadwisia i Julka, wszystko równie było dobre, co miało dwoje czarnych lub niebieskich oczu, i pierś nabraną tęsknotą i pragnieniem. Ilem razy szedł do Antosi, a trzeba było iść przez wioskę i mimo dworków sąsiedzkich, podkradnie się bywało i sprowadza mnie z drogi, a to do Julki, a to do Justysi, a to do Rózi, i choć serce do tamtéj bije, znajdzie coś we mnie, co do nich pociąga... Trzeba go było widziéć, jaki to był zuch do dziewcząt, jaki dowcipniś, jaki śmiałek, jak mu nigdy słów i odwagi nie zabrakło, ani dwuznaczników i łgarstwa, ani sposobów ujęcia... Zobaczywszy, że to się na złe zanosi i że w brudach utonąć przyjdzie, kupując to groszem, to fałszem, co się sprzedawać nie powinno, dałem mu jakoś w kark i poszedł jak zmyty, a ja przy Antosi zostałem.
Jakoż nam się tak szczęśliwie składało, że ledwieśmy się pokochali, nic do wesela nie stało na przeszkodzie, rodzice go sobie życzyli, myśmy do niego wzdychali, wszystkie warunki odpowiadały żądaniom, i ksiądz pobłogosławił marzeniu przyszłości...

X.

Ksiądz Jacek rozmawiając z Romualdem trochę się był od nas odsunął, ława, na któréj siedzieliśmy, stuknęła, mój rozmówca się poruszył, i znowu twarz jego dziwnie zmieniła i począł się śmiać szydersko.
— Czasem to na mnie napadają te śmieszne jakieś czułostki i łzawe usposobienia — rzekł żywo — ale to z choroby. Trzeba panu wiedziéć, żem się ożenił najgłupiéj w świecie. Antosia była dobra dziewczyna, ale to proste, ubogie, bez wychowania, a taka w serduszku kobiecina... Kochała pewnie ze dwóch przede mną, a z dziesięciu się jéj po mnie podoba. Historya mojego ożenienia jest historyą nieszczęść moich, zawiązałem niém sobie świat, zakopałem się w dziurze zapadłéj, a ta kobieta zrozumiéć mnie, ani ocenić nie mogła. Byłem człowiekiem wyższych usposobień i gwałtownych namiętności, ani jednemu, ani drugim pokarmu nie mogło nastarczyć życie, do zabicia jednostajne, ciężkie i miłość, którą prędko przesyca uśmiech stereotypowany, żale codzienne też same, ziewanie co chwila szersze. Musiałem zaniedbać Antosię... Któż temu winien? zanadto gorące i szérokie Bóg mi dał serce, jedna miłość powszednia wystarczyć mu nie mogła! Cóż zresztą znaczą łzy jednéj kobiety? Miała dziecię, które ją pocieszać było powinno, i przyjaciół, i wzdychającego do niéj platonicznego kochanka!! Rzuciłem się w świat większy: domowéj rzeki mało dla piersi, musiałem na morze wypłynąć. Wszakże jéj nic nie brakło? nie wygnałem z domu, nie zapomniałem o jéj potrzebach.
Byłbym wielką zapewne i znaczącą rolę odegrał na świecie, gdyby nie dziwna, chwilowa miękkość, któréj sobie darować nie mogę, a obronić jéj nie umiem. Zbyt zniewieściałe odebrałem wychowanie, tysiące mętów z tego ulepku osiadły na dnie serca, i oczyścić z nich go nie potrafię. Na najwięcéj obiecującéj drodze powstrzymała mnie i wstrzymuje skłonność dziwna, chorobliwa... jakaś draźliwość sumienia, która w stanowczéj chwili odbiera odwagę i czyni mnie istotą bezsilną, rozstrojoną... Sumienie, opinia, niedorzeczności tego rodzaju, zawadzały mojemu szczęściu, które przecie pierwszym być powinno celem człowieka...; innego, to darmo! nie widzę... Bałamucą nas niém, ale to dobre dla ciemięgów, nie dla nas, co się nad te przesądy wznieść umiemy.

XI.

— Co waćpan prawisz? co waćpan prawisz nie do rzeczy? — zawołał w téj chwili ksiądz Jacek, który zbliżywszy się podsłuchał ostatnie słowa Jana. Głos bonifratra czarodziejsko podziałał na biednego; znowu nastąpiła przemiana, i wyjaśnionym wzrokiem spojrzawszy na braciszka, spokoił go szepcząc pocichu:
— Nic, nic, nie bójcie się, gadamy sobie z akademikiem... to tak! o różnych rzeczach...
— Ależ waćpan bałamucił? — rzekł ksiądz Jacek.
— Tak, trochę, ale już to przeszło — odpowiedział Jan — znowu się był do mnie przyczepił ten utrapieniec... wypędziłem go... nie przeszkadzajcie nam... ten młody chłopiec umie słuchać...
Ksiądz Jacek ruszył ramionami i odszedł.
— Otóż to waćpan masz próbkę tego, co się ze mną dzieje — zawołał Jan po chwili — pokoju mi nie daje, to jeszcze dobrze, kiedy się da wyforować, ale często bywa, że siądzie obok poczciwego Jana ten niegodziwiec, i ząb za ząb się z nim ujada, to mnie tak zmęczy, że na siłach upadam... O czémże mówiliśmy? O biednéj Antosi podobno. Ożeniłem się, ożeniłem i kochałem ją szczerze, i bylibyśmy szczęśliwi, gdyby nie intryga tego łotra. Anim się postrzegł, jak mi wszystko psuć zaczął: wynalazł zaraz, że ona mnie nie rozumie, gdy przeciwnie jam tego anioła był niegodny i serca jego pojąć nie umiałem; domyślił się kochanków, gdzie może byli przyjaciele, gdzie szukano tylko pociechy i współczucia; zatruł mi pożycie wątpliwością i obojętnością, żądzą jakąś namiętności gwałtownych, nienasyconych... Broniłem się mu ze łzami; biedna Antosia pojąć nie mogła po wieczornym uścisku rannego gniewu i szyderstwa, tych przemian czułości i niewiary, które wybuchały z kolei. Nakoniec rzadszemi coraz stały się przywiązania dowody, jam płakał, on odciągał, porzuciłem dom... wybiegłem w świat.
A i któż opisze, com doznał w chwilach oprzytomnienia płacząc po straconém szczęściu, po cichym dworku i osierociałéj Antosi... Nieraz przy pięknéj Adeli, nowéj mojéj kochance, dla któréj traciłem, com miał tylko, rzucał mnie Kain i odskakiwałem od niéj ze wstrętem, uciekałem z obrzydzeniem; to znowu gdy mnie ten zły duch opętał, leżałem u nóg jéj, usiłując przebłagać... Wszystkie namiętności, któremi brzydziła się druga moja połowa, rozbudził we mnie nieprzyjaciel: pragnienie zysku, dumę nienasyconą, upodobanie w fałszu i oszukaństwie. Ledwie na chwilę odzyskiwałem przytomność i wpadałem znowu w ten stan, którego całą podłość czułem, widziałem i cierpiałem za nią.

XII.

Byłbym może pod tą władzą zaborcy pozostał na wieki, gdyby serdeczny żal przeszłości nie wyrobił we mnie sił rozpaczliwych, niemi wygnałem z siebie Kaina i uciekłem od tych miejsc, które widziały poniżenie i grzechy moje. Ale duch złego nie odszedł ode mnie daleko, ucichł tylko przybity, ścigając mnie zawsze, i wśród ciszy pokutniczéj, prześladującéj szyderstwem, starając się ułudzić swoją sofistyczną dyalektyką...
Nocą i dniem słyszałem w sobie te dwa głosy, z dwóch przeciwnych krańców, wiodące niewyczerpaną dysputę z gwałtownością, od któréj pękała czaszka i rozbijało się serce. Cokolwiek czyniłem, gdziem stąpił, szedł za mną prześladowca i nicował każdą myśl, każdy ruch poczciwy, wykazując go głupim i niedołężnym. Jak syn marnotrawny powróciłem do domu i jak on przyjęty zostałem przebaczeniem, łzami, miłością. Ale to ciche szczęście, które mi wprzódy wystarczało, dziś było bez smaku, zatrute goryczą przeszłości, a Kain umiał je oplwać i obrzydzić. Ledwiem stąpił na próg domowy, znalazł we wszystkiém, co dla mnie było najświętszém, powody urągowiska i broń przeciwko poprawie; trzymałem się jednak na stanowisku...
— Ale to wszystko bałamuctwo — przerwał nagle prostując się pan Jan — miewam takie chwile fałszywego na świat poglądu i słabości... Proszę pana, nie śmiéj się ze mnie... mówiłem to na próbę... Młody jesteś — dodał uśmiechając się — przyjm dobrą radę ode mnie, strzeż się pracy w życiu, jest to żywioł niszczący; nie bądź dobrym, bo to do niczego nie prowadzi; zrozumiéj tylko egoizm i praktykuj go, a będziesz mógł wyrobić sobie, jeśli nie szczęście, bo tém los i traf rządzi, to przynajmniéj byt znośny.
Ziewnął.
— Tak mnie ta poczciwa żona moja znudziła, żem się aż do klasztoru dla spoczynku wsunął... używam tu dyety moralnéj, wytchnę, nabiorę sił i wrócę używać, póki jeszcze można.

XIII.

Gdy to mówił, Romuald z księdzem Jackiem podeszli ku nam, obejrzał się i zamilkł pan Jan, a po chwili wstał i odszedł chmurny w głąb' sali.
— Co to za osobliwy fenomen? — spytałem bonifratra, który znów częstował mnie tabaką...
— Bardzo biedny człowiek — odparł z litością dozorca — szczerze mi go żal... a niewiele mam nadziei, żeby wyzdrowiał.
— Któżto taki?
— Obywatel z Zawilejskiego, w głowie mu się z jakichś głupich pomieszało miłostek, chciał się rozwodzić, to znowu powracał i przepraszał żonę, wchodził kilka razy do służby i nagle ją porzucał, nie było nigdy ciągu i logiki w jego życiu... a chwilami napadały go nawet niebezpieczne szały gniewu... teraz jest lepiéj nieco. — Kto wie? Bóg łaskaw, jednak wątpię wielce, żeby się nam udało całkowite mu zdrowie przywrócić.
— Ale on całkiem przytomny — przerwałem — jedyném zdaje mi się w nim obłąkaniem, to rozdwojenie dziwaczne, na które choruje.
— Lekarz, który tu do niego przychodzi, robi nam nadzieję, że potrafi dwojaka w nim tego zniszczyć — rzekł ksiądz Jacek — daj to Boże! ja się nie śmiem spodziewać.
Chciałem się był więcéj rozpytać, ale w téj chwili towarzysze moi wychodzili, Romuald mnie pociągnął, i choć obłąkany dosyć mnie zajmował, rad byłem, że się wymknąłem na ulicę z tego smutnego więzienia.

XIV.

Zupełniem był potém o Janie zapomniał, i przyznam się, żem nawet obiecanych mu kwiatów nie przyniósł. Kilka upłynęło miesięcy, gdy raz chodząc po Zakrecie i zrywając wiązankę letnich już kwiatków, przypomniałem sobie moję bytność u bonifratrów, i przyrzeczenie dane Janowi... przykro mi się zrobiło, żem słowa nieszczęśliwemu nie dotrzymał, wyrzucałem to sobie żywo, i narwawszy natychmiast, co tylko znaléźć mogłem, pobiegłem już nad wieczór do bonifratrów. Nie rychło na żądanie moje wywołany, wyszedł ksiądz Jacek z twarzą spokojną; przywitaliśmy się jak starzy znajomi.
— A! śliczne kwiatki — zawołał, nie pytając, dla kogo je przyniosłem, bonifrater, i bierze je w ręce z uczuciem, wywołaném zapewne jakiémś wspomnieniem dalekiém i oddawna zagasłém — a gdzie to je pan rwałeś?
— W Zakrecie.
— Proszę! i dla kogóż to ten bukiet?
— Przypominasz sobie może jegomość dobrodziéj moję bytność w Wielkim Tygodniu... ten biedny, którego tu poznałem, prosił mnie, żebym mu kwiatów przyniósł... niezmiernie sobie wyrzucam, że tego nie zrobiłem wprzódy, żem sobie dopiéro dziś przypadkiem przypomniał, ale lepiéj późno niż nigdy.
— Ślicznie powiedziano — odparł ksiądz Jacek — tak, zapewne, we wszystkiém, choć późno, byle dojść do celu, to grunt! Ale...
— Nie mógłbym zobaczyć pana Jana? — spytałem.
— A kiedy go tu już niéma — odparł powolnie bonifrater.
— A gdzież? — zawołałem z przestrachem — co się z nim stało?
— Wyzdrowiał... i na świat powrócił.
— Jakto? zupełnie?
— Całkiem, całkiem!

Ale mówiąc to ksiądz Jacek, zamiast rozpromienionéj, twarz miał smutną i niemal łzawe oczy. Zdawał się nie cieszyć a ubolewać. Zrozumiéć tego nie mogłem, chciałem był czegoś się więcéj dowiedziéć, i już miałem na ustach zapytanie, gdy ktoś nadbiegł, żądając pomocy księdza Jacka do jakiegoś furyata, którego on tylko umiał powstrzymać i uśmierzyć... Oddałem mu niepotrzebne już kwiaty, i dosyć zdziwiony, zasmucony jakoś, odszedłem do domu.

XV.

Tak to się żywo żyje w młodości! tyle myśli i wypadków przynosi nam dzień każdy, kocha się tak prędko a! i zapomina tak łatwo. Późniéj, zbierając łupinki po gościńcu, maluczko już mając tych skarbów, któremi nam szafowały dni pierwsze tak hojnie, skąpi, chowamy odrobiny i zaschłe nawet staramy się odwilżyć pamiątki... Ale w dniach młodości piorunem lecą uczucia. Nie dziwujcie się, żem w rok całkiem zapomniał i odwiedzin u bonifratrów, i kwiatków, i wrażenia, jakie na mnie zrobił widok tego rozdwojonego człowieka.
W wielkiéj sali domu Müllera trzech czy czterech nas zasiadło do obiadu u osobnego stoliczka przy oknie. Dla naszych akademickich kieszeni zuchwalstwem było porywać się na kartę Titiusa, ale przybyły z prowincyi eks-towarzysz zapraszał, wesoło więc zabieraliśmy się po naszéj powszedniéj strawie zgodzonéj miesięcznie i pożeranéj za pańszczyznę, byle nie umrzéć z głodu, odwilżyć usta wytworniejszém jadłem. Nigdym jedzenia jako przyjemności życia nie pojmował, miałem je tylko za niezbędną potrzebę dosyć upokarzającą i nudną, ale kilka razy trafiło mi się, po długiém wygłodzeniu, lub wstręt obudzających pokarmach, doznać prawie przyjemności u dobrego i smacznego stołu, odzywało się zwierzę we mnie. Ten obiad był z liczby owych kilku pamiętnych; karmiono nas młodych zwykle tak licho, że często mimo głodu, wstręt brał do jadła, któreśmy zastępowali niezliczoną ilością szklanek kawy z bułką. Po kilkomiesięcznéj tego rodzaju dyecie, kilka potraw dobrze zrobionych i kieliszek wina, przychodziły jak ożywiająca rosa na zwiędłą roślinę, i nowemi, niespodziewanemi obdarzyły siłami. Wesoło mi się zrobiło ku końcowi obiadu, i spojrzałem po sali z wielką ochotą kochania całego świata, oczy moje zatrzymały się nagle na stoliczku, w pośrodku stojącym, u którego dopiéro teraz spostrzegłem pięciu czy sześciu mężczyzn, niezmiernie huczno biesiadujących z kielichami szampana w ręku i szampańskim humorem na ustach. Twarz jednego z nich, który mi się zdawał częstować i gospodarzyć, dziwnie mi się jakoś przypominała, jakby gdzieś widziana i znajoma, ale jéj do żadnego nazwiska, do żadnéj postaci przywiązać nie umiałem. Spojrzałem raz i drugi, nie mogąc zdać sprawy z wrażenia; podrażniony, począłem poglądać pilniéj, i nierychło dopiéro przyszedł mi na pamięć pan Jan od bonifratrów.
Tak! on to był, wyraźnie-m go przypomniał teraz, ale strój staranny, miejsce, w jakiém go znalazłem, zmieniały do niepoznania. Oczy się nasze spotkały, zatrzymał je na mnie, ale nie zdawał się przypominać, żeśmy byli znajomi, i szybko je odwrócił. Ci panowie, których przyjmował, bawili się tak ochoczo, on sam wykrzykiwał tak głośno, mówił tak śmiało, obawa, jaką dawniéj zdradzał i wzrok i każdy ruch jego, tak całkowicie znikła, żem poniekąd zwątpił, czy mnie jakie nadzwyczajne nie ułudza podobieństwo.
Nie spuściłem go jednak z oka, i gdy czas się było rozejść, a u drugiego stolika przedłużała się rozmowa, i coraz nowe butelki szampana odkorkowywano, przyzostałem nieco od towarzyszów, chcąc lepiéj się temu niespodziewanemu przypatrzyć zjawisku. Wziąłem w rękę jakąś gazetę, i udając, że ją czytam, odwrócony do okna, siedziałem na straży.
Kilka razy obejrzał się na mnie pan Jan dosyć niespokojnie, widziałem, że go przytomność moja draźnić musiała. Dobrze już byli podchmieleni, żartowali, śmieli się, szeptali, rzucali imionami kobiet, wesołość wzbudzona winem dochodziła do najwyższego stopnia, na jakim jéj przyzwoitość stanąć dozwalała. Nareszcie powstali, pan Jan zapłacił kartę, schwycili za kapelusze i wyszli śpiesznie. Mnie serdecznie żal było, żem go z oczów stracił, gdy z za drzwi powrócił, jakby czego zapomniał, i zdziwiony ujrzałem go tym razem wprost zmierzającego ku mnie.
— Jak się pan masz? — rzekł, podając mi rękę z uśmiechem — wszak musiałeś mnie sobie przypomniéć?
— Tak jest — rzekłem — i bardzom rad, że go widzę tak zdrowym i wesołym.
— Bo téż wistocie jestem zupełnie zdrów — podchwycił szybko — raz na zawsze opuściły mnie dziwne przywidzenia moje; śmieję się z nich dzisiaj. Byłto skutek trochę miękkiego wychowania i drażliwości zbytecznéj; dobyłem sił, by się przerobić z gruntu, i zahartowałem nanowo. Dobrze mi się to powiodło, ani śladu tych dzieciństw dawniejszych, o których i pana proszę, byś zapomniał. Może będziesz łaskaw mnie odwiedzić, mieszkam tu w mieście...
— Nie na wsi?
— Nie, tam sobie żona moja gospodaruje.. nie lubię wioski, nudna! Ja potrzebuję ludzi i wrażeń, czasem tylko dojeżdżam w Zawilejskie, żeby zobaczyć, co się tam dzieje, i dać się mojemu dziecku oślinić... Mieszkam naprzeciw domu Pusłowskich na pierwszém piętrze... ot, jeśli nic nie masz lepszego do zrobienia, przyjdź do mnie na herbatę, będzie kilka osób.
To mówiąc, rozśmiał się, zakręcił i pożegnał mnie szybko...
— A! to pan znasz widzę pana Jana Birucia? — zapytał mnie w téj chwili komornik W., który niepostrzeżony zbliżył się i uderzył mnie po ramieniu. — Co to? czy zacząłeś grać w karty?
— Ja? nie! Pana Jana drugi raz widzę w życiu, ale cóż to za człowiek, bardzobym był ciekawy czegoś się o nim dowiedziéć.
Komornik pokiwał głową.
— At! co tam ciekawego można o nim powiedziéć! hulak, gracz i po wszystkiém, żonę porzucił, cudzą bałamuci! Mówią, że jakiś czas waryował... teraz niby przytomny i zdrów, ale niewiele na tém zyskał, ciągnie ostatkami, majątek stracił... tfu, niewarto o nim gadać! Jednakże — dodał staruszek — nie radzę się z nim bardzo bratać, chyba masz niepotrzebne pieniądze do przegrania... Żyje choć po pańsku i pokaźnie, ale podobno z tego tylko, co komu wyrwie... jak się jemu środków, a ludziom łatwowierności przebierze, zawsze czas w łeb sobie strzelić...
Komornik mówił to seryo, odezwał się w nim jednak pod koniec człowiek XVIII-go wieku, uśmiechnął się, złożył trzy palce, i całując je, cmoknął... dodawszy pocichu:
— Ale co za kobiecina ta, w któréj się kocha! A! a! niech go dyabli wezmą!
Na tém-eśmy się rozeszli.

XVI.

Nie miałem najmniejszéj ochoty stawić się na zaproszenie pana Jana, zwłaszcza, że oprócz komornika W., kilka osób jakoś mi o nim tu i owdzie nieciekawe rzeczy przebąkiwały. Dom jego uchodził u jednych za ognisko wesołéj hulanki, u drugich za jaskinię łotrów; dziwy prawiono o wieczorynkach, na które tam młodzież ściągano. Zresztą byłem pewny, że ubogie, jak ja młode chłopię, ani przyjemności gospodarzowi, ani towarzystwu wesołego nie przyniosę żywiołu, ani do ich tonu nastroić potrafię.
Przeszedł ten dzień i wiele innych, spotykałem pana Jana na ulicy, dosyć ładnym jeżdżącego powozikiem, to z damami jakiemiś za miastem na Pohulance, lub w Tivoli, kłanialiśmy się sobie zdaleka, alem go unikał. Dziś już nie zajmował mnie tyle, bo przestał być dla mnie fenomenem moralnym, a stał się jedną z najpospolitszych postaci, jakich po miastach wszędzie pełno. Jużem go miał za całkowicie zatraconego, gdy niespodziane spotkanie dowiodło mi, że Abel, jak go nazywał, żył w nim jeszcze, choć Kain panował.
Któż nie zna tęsknot młodości, tych gwałtownych porywów ku niebu, któremi dusza z nas wyrywa się znużona w niebieską krainę ku Bogu? Jakkolwiek słodkiemi są szały i marzenia dwudziestoletnie, i tych nie wystarcza człowiekowi, cała teraźniejszość i cała przyszłość nie napoją go nigdy, musi w przestankach uciekać się do modlitwy, i łzami, których źródło, jak Nilu początek, zakryte na wieki, opłakiwać wygnanie swoje. Nie byłem wówczas do zbytku pobożnym, alem chwilami czuł popęd, potrzebę kościoła, Boga i religijnego rozczulenia. Przytulałem się naówczas do ołtarza, jak w macierzyńskie objęcie ucieka dziecię zmęczone długą zabawą, lub zranione w igraszkach z rówiennikami. Z takiém uczuciem tęsknicy wszedłem raz po nieszporze do katedralnego kościoła; pustką stał ten gmach piękny, i pustka ta była mi miłą, bo mi się zdało, że sam-na-sam byłem z Bogiem.
Szukałem ołtarza, wizerunku, wzroku, któryby przemówił do mnie słowy, jakiemi Pan przemawia do sługi swego w naśladowaniu Chrystusa Pana. Nowe obrazy, piękne, ale świeże i nieuświęcone wiekiem przybory kościelne, milczały dla mnie, nigdziem nie mógł znaleźć znanéj mi twarzy ciemnéj Częstochowskiéj Bogarodzicy, nigdzie starego krzyża świecącego mnóstwem wotów, znamion wielu cierpień, i modlitw wielu wysłuchanych w tém miejscu... wszystko wydawało mi się nowe, i ręka rzemieślnika lub artysty wszędzie jeszcze nadto była widoczną, a zbyt mało natchnioną. Pełno smaku, nigdziem nie znalazł religijnego namaszczenia. Ośmnasty wiek wiał ze ścian kościelnych, które przerobił.
Błądziłem niezaspokojony, gdy przed kratą kaplicy świętego Kazimierza ujrzałem w mroku postać jakąś stuloną, zgiętą, złamaną, nawpół na ziemi leżącą. Słychać było wśród téj ciszy uroczystéj silne uderzenia głową o posadzkę kościelną, bicie dłoni w piersi, i westchnienia i łkanie.
Ja także zatrzymałem się, spoglądając przez wrota na trumienkę Jagiellończyka, męczennika czystości, co duszę niepokalaną chciał zaniéść do niebios, i wolał umrzéć niż zniżyć się do objęć namiętności i świata. Miałem go w oczach tego świętego młodzieńca, poetę co zmarł, zostawując po sobie woń lilii uwiędłéj i hymn do Matki Boga! Rozpamiętywanie żywota jego przejęło mnie i wzruszyło, młodością acz zwiędłą i zbrukaną podniosłem się do téj jego młodości świętéj i czystéj, która mu pozostała na wieki... na męczeńskim płaszczu jego z purpury widziałem droższą szatę białą niewinności, u nóg leżała ziemska korona, na barkach wytryskały skrzydła anielskie...
Wtém, gdy się tak modlę rozpamiętywaniem, podniósł się z przed kraty ów bolejący pokutnik, powstał bezsilny, chwytając się żelaznego zamknięcia, podskoczyłem podtrzymać go, i zdziwiony poznałem w nim Jana Birucia.
Spojrzeliśmy na siebie, ze łzą w oku schwycił mnie za rękę... Inny to znowu był człowiek... smutek upadku, wstyd grzechu, skrucha i boleść malowały się na jego twarzy pięknéj teraz i rozpromienionéj. Wyciągnął mnie z kościoła za sobą, i długo milcząc, poprowadził ku Wilii. Szliśmy tak ku Antokolowi, ja przeczuwałem wypadek jakiś w jego życiu, wstrząśnienie, smutek, stratę, która go do ołtarza przywiodła.
— Nieprawdaż — rzekł uroczyście zatrzymując się nad rzeką — nieprawdaż, że niepojętym jest człowiek, niezbadaném życie? Nic nie zaspakaja, wszystko rozjątrza, są chwile, w których pragniemy śmierci, podnosim się, ulatujemy, by spaść niżéj jeszcze niż wprzódy, i śmiechem zaprzeczyć łzom naszym, a niedowiarstwem modlitwie. Dlaczego tak nas bezsilnemi czyni namiętność, czemuśmy tak słabi wobec ciała?
— Niewymownie się cieszę — odpowiedziałem z uczuciem — że taką w panu widzę zmianę i nowy zwrot do tych poważnych myśli.
— Zdawało ci się, że utonę w dziecinnych rozrywkach — przerwał z uśmiechem litości — ja sam myślałem chwilę, że niemi, jeśli nie nakarmić się, to upoić potrafię i głód szałem odpędzić! Niestety! nie udało mi się... Obraz życia spokojnego i poczciwego, jakie miałem, które-m utracił, stoi mi przed oczyma; serce Antosi ma jeszcze litość dla mnie, ale ani szacunku, ani przywiązania miéć nie może... dziecię moje nie zna mnie i boi się ojca, któryby je zgorszył uściskiem, splamił dotykając ustami... Ludzie nie rozumieją i gardzą obłąkanym, kropli litości nigdzie znaléźć nie mogę. A! bardzo, bardzo jestem nieszczęśliwy... i nie widzę ratunku! Drugi raz nie odrobić życia, rozpocząć go nanowo niepodobna, zmazać z pamięci przeszłość jaka siła potrafi? Nie! nie! pokuta nawet nie zaciera jéj, ale odradza, a usta, co się raz napiły mętów i kwasu ziemi, przyrastają nałogiem do naczynia, czystszy im napój nie starczy!
Szliśmy tak ponad drogą, gdy wtém z za nas głos srebrzysty, kobiecy, zawołał na Jana po francusku... widziałem, jak zadrżał, zawahał się pół chwilki, ćwierć mgnienia oka, zbladł i stanął wryty, oglądając się z przestrachem.

W maleńkim karyklu zaprzężonym parą koni rosłych i urodziwych, jechała kobieta tak piękna jak pokusa szatańska; jaśniejąca jak piekło, niezwyciężona jak namiętność, urocza jak obietnica młodości. Nie było to dziewczę w wieńcu i krasie świeżości i rozkwitu, ale kobieta w pełni sił, czująca potęgę swoję i umiejąca jéj używać. Czarne jéj oczy tkwiły w Janie, usta uśmiechały się do niego, rączką malutką wołała, grożąc, na buntownika. Jan ledwie miał czas skinąć na mnie pożegnaniem, jak burza przeskoczył przez baryery bulwarowe, przebił się przez krzaki, i nie oglądając się więcéj, pociągnięty do powozu, zniknął mi w tumanach pyłu.

XVII.

W lat kilka potém, będąc ostatni raz w Wilnie, gdym się przechadzał po ulicach, szukając zmian, jakim miasto uległo, i nową jego śledząc fizyognomię, spotkałem od bonifratrów wychodzący kondukt pogrzebowy, ubogi dosyć i nieliczny. Za trumną szła blada i wynędzniała kobieta w żałobie, prowadząc dziecię za rękę.
Miałem już minąć po krótkiéj modlitwie, i pogrzeb i klasztorek, gdym ujrzał księdza Jacka, który wzrokiem zwilżonym zdawał się żegnać odchodzący wóz czarny. Zbliżyłem się; poznał mnie stary.
— Szczególna rzecz — zawołał pocichu — a toż waćpan znowu trafił na pogrzeb tego nieszczęśliwego Jana?
— Znowu tu wrócił? — podchwyciłem zdziwiony — jakże się to stało? byćże to może? zdawał się zdrów zupełnie!
— Stało się to najprościéj w świecie — odparł braciszek — wyżył się, wyczerpał, zdradzili go świat i ludzie... mundus immundus, szarpały zgryzoty, opuściły siły, nie miał ich już ani na grzech, ani na pokutę, i w wielkim jęku boleści, ale pojednany z Bogiem opuścił ziemię... nieszczęśliwy zapaśnik... módlmy się za niego, dzieje téj duszy są nie jéj tylko historyą... wszyscyśmy tacy potrosze! — dodał ze łzą w oku bonifrater, machinalnie sięgając po tabakierkę... — Wieczne mu odpocznienie!
I zniknął za furtą klasztorną, która się za nim z dziwnym hukiem zatrzasła.

1855.





Abracadabra.
(charakter).


W wędrówce życia nieraz spotykają się twarze, których po długich latach zapomniéć trudno. Złożone z pierwiastków najpospolitszych, choć w rysach ich niéma nic napozór uderzającego, całością swoją ryją się głęboko w pamięci. W pierwszych chwilach naprzykrzają ci się nieustannie zwijając przed oczyma, przypominają po długich upłynionych latach, a gdyś się ich pozbył nareszcie, lada podobieństwo znowu je w całości odradza i na myśl żywo przywodzi.
Jedną z takich twarzy była dla mnie towarzysza studyów w uniwersytecie, a chwilowo na jednéj ze mną siedzącego ławce, Iwona Draga, najoryginalniejszego z ludzi, jakich mi się w życiu widziéć trafiło, choć się więcéj oryginalności bronił, niż starał o nią. Kiedym go poznał, poczynałem kursa osiemnastoletni, on na nie chodził od roku, czy więcéj, a dziesięć lat może ode mnie będąc starszy, i dobrze już nawet skutkiem pracy i zawczesnéj starości podłysiały. Był to mały człowieczek krępy, dobrze zbudowany, choć wcale nie tłusty, ale muskularnéj budowy; silny znać i choć bladéj, żółtawéj, ale zdrowéj cery. W rysach jego twarzy nie było nic szczególnego i paszportową formułą dałaby się wiernie opisać tak, że rysopis ten przystałby do wielu innych: twarz okrągła, nos mały, usta zwyczajne, oczy ciemne, włosy ciemne, żadnych znaków szczególnych. Ale pomimo to, wcale niezwyczajna i osobliwsza całość rodziła się z tych tak prostych materyałów budowy. Czoło miał wypukłe, nad oczyma zwieszone sklepieniem, gładkie, niekiedy tylko składające się w trzy wielkie majestatyczne fałdy; oczy okrągłe, żywe, biegające i niesłychanéj siły wzroku, nos istotnie mały, prosty, ale wycięty jak nozdrza Araba, usta drobne, których dolna warga odstawała. Brwi ciemne w prostéj linii rosły mu nad oczyma, i schodziły się gdy czoło fałdował jak u Jowisza piorunującego. Zresztą nie był on ani piękny, ani odrażający, twarz miał typu surowego, zamyśloną, coś w niéj było napoleońskiego; ucho małe, nogi i ręce kształtne, ale postać jego niknąca łatwo w tłumie, za zbliżeniem się do niéj nieopisane czyniła wrażenie, zwłaszcza gdy się go raz pierwszy spotkało. Ciągnął za sobą oczy; chciało się go śledzić i zgadywać, czując, że pod tą zimną maską spoczywa jakaś wielka tajemnica psychologiczna.
Jątrzyło to témbardziéj, że mimo największych zabiegów i łatwości poznajamiania się, jaka zwykle towarzyszy koleżeństwu akademickiemu, nikt go, prawdę powiedziawszy, bliżéj nie znał. Zjawił się na niższych kursach, uczęszczał na nie czas jakiś, potém najdziwniéj zmieniał przedmiot swych studyów, brał inny, chodził pilnie i notował, pracował, a po pewnym przeciągu czasu, przerzucał się wkrótce do nowego i najmniejszego z nim nie mającego związku.
Znać, że i profesorów fizyognomia jego uderzać musiała, bo Capelli często się do niego ze swemi dowcipami na prawie rzymskiém obracał, na które on ledwie półuśmiechem wątpliwego znaczenia odpowiadał, inni jakby mimowolnie pociągani siłą jakąś, kierowali do niego tłómaczenia, objaśnienia, a czasem nawet pytania. On rzadko się odzywał, choć znać było, że dobrze, o co chodziło, rozumiał; trafiało się jednak, że sam proprio motu zainterpelował nauczyciela i niepospolicie go zawsze zagadnął, tak, że z trudności, o któréj rozwiązanie z udaną naiwnością prosił, mistrzom się nawet trudno było wywikłać. To wszystko dawało o nim ogromne wyobrażenie, ale ilekroć kto z nas chciał się doń zbliżyć, uśmiechnął się pogardliwie niemal, ruszył ramionami, rzucił ledwie słowo i zaraz uciekał jak od powietrza...
Daliśmy mu z wypadku przezwisko Abracadabra... Był bowiem czas, że chodził na medycynę, i gdy o febrach przepuszczających była mowa, a profesor szeroko nam historyę pojęć téj choroby wykładał, sposób leczenia jéj w dziełach najdawniejszych medyków, przed odkryciem specyfiku chiny, czytając mnóstwo formuł średniowiecznych, nasz Iwon, wysłuchawszy go z wielką uwagą i seryo, odezwał się w końcu, że pan profesor opuścił jeszcze jeden bardzo ważny sposób kurowania feber za pomocą papierka, na którym wypisywano mistyczny wyraz Abracadabra, dając go zażywać choremu, co najupartsze febry leczyć miało.
Trudno odgadnąć, w jakiéj intencyi to dziwactwo przytoczył, ale gdy usiadł odezwawszy się z tą niedorzecznością, śmiech ogólny obudził, a profesor choć śmiał się także, jakoś niesmacznie i półgębkiem.
Odtąd Iwona poczęto powszechnie nazywać doktorem Abracadabra. A że charakter jego tak nam się zdał nierozwikłany, jak znaczenie tego kabalistycznego wyrazu, jużeśmy raz dawszy mu ten przydomek, inaczéj go nazywać nie mogli, tak wybornie do niego przystał.
Ta zagadkowa postać wśród młodzieży daleko od niéj ruchawszéj, żywszéj i ogromnie odmiennéj, nie mieszająca się do codziennego jéj życia, dojrzalsza od niéj, uderzająca rozwagą, namysłem i wytrwałością, drażniła nas niepospolicie. Ale żaden figiel ani pochlebstwo zbliżyć nas do niego nie mogły, widać z planu unikał towarzyszów. Wiedzieliśmy tylko, że stał gdzieś na bernardyńskim zaułku, a ja doszedłem, że o dwa tylko domy od kanonicznéj kamienicy, w któréj na dole parę zajmowałem pokoików. Miał tam izdebkę jednę, sam sobie usługiwał, jadł nie wiedziéć gdzie i co, zamykał się na klucz i pracował, a gdy wychodził na przechadzki, to gdzieś tak się błąkał, iż nikt z nim spotkać się nie mógł.
Większa część kolegów dała za wygraną doktorowi Abracadabra, ale ja z sąsiedztwa w uliczce i ciekawości wrodzonéj, wciąż go nie spuszczałem z oka, nie chcąc nawet przypuścić, żeby dla mnie miał zostać wiekuistą zagadką. Spotykaliśmy się niemal codziennie wychodząc, wracając i choć nibyśmy się z sobą nie znali, uważałem, że Abracadabra spoglądał na mnie z podełba, a złapawszy moje zaciekawione wejrzenie, ruszał ogromnie ramionami i zżymał się z gniewu, którego wcale nie taił, chcąc mnie nim zapewne odpędzić. Trwało to nie pomnę już jak długo, gdy przez dni trzy, czy więcéj znikł mi z oczów, a że to było wpośród roku akademickiego i Abracadabra bardzo był pilnym uczniem, nie mogłem sobie wytłómaczyć, coby się z nim stało. Wkońcu pomyślałem, że jak rzucał dotąd jednę naukę dla drugiéj, tak mógł nauki całkiem porzucić dla czynnego życia.
Gospodarz domu, w którym stał, był mi zdawna znajomy, był to poczciwy na wpół spolszczały Niemiec tłusty, gruby, narodową szlafmycę piastujący na wypogodzoném czole, jak godło spokoju duszy i mający przy dobrém sercu a flegmie bezprzykładnéj tę tylko jednę śmiesznostkę, że najgorzéj w świecie po polsku mówiąc, miał się za wybornie posiadającego ten język i utrzymywał, że trudno go było poznać od krajowca. Stąd lubiał nim mówić i byle go kto chciał słuchać, gawędził chętnie, a mnie choć młodego, ale w mundur uczony ubranego, do językowych swych popisów przypuszczał. Ażeby się nawet lepiéj zamaskować z niemczyzną, nie mogąc poświęcić szlafmycy, boby to zawiele go kosztowało, fajkę swą niemiecką porcelanową z Fryderykiem Wielkim zmienił na antybkę i stambułkę, z któréj kurząc wagsztaff zasiadał w oknie z powagą sułtana. W tém oknie wisiał barometr, druga namiętność poczciwego Wiganda, bo codzień bawił się jego zmianami i przepowiadał zeń bodaj swéj kucharce, czego się można było nazajutrz spodziewać.
— A co panie Wigand, spada barometr? — spytałem go, kłaniając mu się w przechodzie obok kamienicy.
— Ni! ni! ni! Ani włos! do góra stępuje!
— Czyż być może?
— Na mój honor! do góra!
— Więc będziemy mieli pogodę?
— Będziemy mieli pogoda... nic pewnego (zamiast nic pewniejszego, zawsze się tak wyrażał pan Wigand, nie domyślając się wcale omyłki.) Było to polskie przysłowie Niemca, często je powtarzającego.
Zatrzymałem się przed oknem.
— Jak to miło — rzekłem — wiedziéć tak naprzód wolę bożą i być pewnym, że za kołnierz nie kapnie! Ot, gdybyś pan miał parę izdebek próżnych, dla pańskiéj konwersacyi i barometru gotówbym się doprawdy przenieść do pana...
— Ho! ho! — uśmiechnął się z wyrazem uradowania, nieco poruszając szlafmycę. — Nie prawda! barometr, to jest wielka satysfakcya.
— Bardzo wielka!
— Bardzo miłe zajęcie czasów!
— Niezawodnie, panie Wigand!
— A co pan myślisz? właśnie i stancya u mnie może być wolna?...
— Gdzie?
— Tu na dole...
— Doprawdy? któraż?
— Jak ten mruk umrze...
— Jaki?
— Jaki? A wasz kolega Drag.
— Cóż to? czy chory? — spytałem niespokojnie.
— No nie, że on chory — rzekł — ale głupi... Bardzo regularny człowiek, niéma słowa, prowadzi się dobrze, ale... — pokazał na głowę — ćwieka ma!
— Cóż mu jest?
— Kto go tam będzie wiedziéć? jak zachorował, zamknął się i nikogo do siebie nie puszcza... dyabli go wezmą, bo ciężko chory, będzie kłopot z pogrzebem.
— Jakto? nikogo przy nim, ani sługi, ani przyjaciela?
— Nikogo... zaryglował się na klucz, i gotów umrzéć.
— Ale pan musisz miéć klucz drugi?
— Mam, a na co mieszać się w nieswoje rzeczy...
— Dajże mi pan — zawołałem — znam go trochę, będę miał o nim staranie...
— Nie przyjmie... wypchnie... wyłaje... darmo! — rzekł Niemiec — już my próbowali...
— Nic nie szkodzi — odpowiedziałem — niechże ja spróbuję jeszcze...
Wigand pomyślał, dał mi klucz z kołka obejrzawszy się i pokłonił się; ja wprost pędem pobiegłem do izdebki wskazanéj. Szczęście, że zamykając się na klucz ze środka, klucz z zamku wyjął dla niepoznaki; pocichu więc otworzyć drzwi mogłem, i nie zbudziwszy chorego wcisnąłem się ostrożnie. Była to izdebka mała, ciemna, o jedném z dziedzińca kraciastém okienku, a że dom Wiganda należał do szczupłéj liczby tych budynków, których liczne pożary, jakim Wilno ulegało, nie dotknęły; miała charakter XVII wieku wybitny jeszcze. Przytłaczało ją ciężkie płaskawe sklepienie, głębokie framugi z pułkami i szafami, kapryśnie rozpościerały się po ścianach, wyżéj i niżéj bez żadnéj regularności i planu; szczupłość czyniła ją czémś bardzo przypominającém więzienie.
Obejrzałem się i mrowie przeszło po mnie. Drag leżał wyciągnięty na lichéj pościółce, wyprężony cierpieniem, ręce podłożone pod głowę, usta zacięte, czoło zmarszczone, znać usnął zwalczony znużeniem wśród bólu, który siłą ducha przezwyciężył. W izdebce był tylko dzbanek wody, szczątki chleba, talerz nadtłuczony, i mnóstwo książek i papierów. W kątku stał prześliczny szkielet, w przerażającéj postawie szermierza z fleretem w ręku, robiący mimowolnie wrażenie wyzywającéj życie śmierci, tak ruch jego był naturalny, gwałtowny, przerażający szyderstwem...
Obejrzałem się raz jeszcze i na palcach przystąpiłem do łóżka; Drag spał, ale rozpalony cały, buchając ogniem gorączkowym, niekiedy drgnął, zaszamotał się, to znów wyprężył, to znów słowo niewyraźne wyrwało się z ust jego i zacinał je, zaciskając zęby; panując nad sobą nawet obalony chorobą.
Nagle jakby instynktem poczuł przy sobie sąsiedztwo żywéj istoty, wzdrygnął się, siadł na łóżku, otworzył na mnie oczy iskrzące ogniem gorączki i zawołał:
— Co ty tu robisz! śledzisz! szpiegujesz? idź precz, próżniaku... idź precz!
— Przyszedłem ci posłużyć...
— Niepotrzeba! niepotrzeba!... idź sobie...
— Chcę ci pomódz...
— Kto cię prosił?
— Obowiązek...
— Dziecinna ciekawość... idź sobie!... — To mówiąc położył się, a raczéj obalił, wołając jeszcze słabnącym głosem: — Idź precz!
Z ostatnim wyrazem znać opuściły go siły, zamknął oczy, zaciął usta; wyciągnięte oczy, zmarszczone czoło świadczyły tylko o srogiém cierpieniu. Nie mógł się zdobyć na więcéj. Poznałem, że tu bez rady doktora sam nic nie nadam, pocichu więc wymknąłem się, zaryglowałem drzwi znowu i poleciałem do profesora Abichta, bo mi było najbliżéj do murów uniwersyteckich. Ale Abicht swoim zwyczajem, choć najwięcéj może ze wszystkich profesorów miał nauki i serce najpoczciwsze, odmówił rady, bo w praktykę nie wierzył i nie miał ufności w sobie właśnie przez zbytek nauki.
Pobiegłem do Rynkiewicza, któregom nie znalazł, do Porcyanki, i tego w domu nie było, nareszcie do Korzeniowskiego, który nigdy żadnemu z uczniów nie odmówił pomocy. Odmalowałem mu położenie Draga, i za chwilkę byliśmy u niego. Ale trafiliśmy już na delirium i gorączkę, w któréj gadał z niesłychaną szybkością i wymową... Profesor i ja jak wkuci zatrzymaliśmy się na progu.
— Nie! — wołał — nie zmożesz mię, siło niszcząca... jestem młody, mam wolę potężną, mam przyszłość... zwyciężę! Czuję przed sobą życie... muszę je zdobyć... Zajrzę na dno téj wielkiéj tajemnicy, któréj znam tylko zadanie, a rozwiązania nie pojmuję.
— Wszystko głupstwo — dodał po chwili — na dnie wszędzie człowiek ze swoją maluczkością i dzieciństwem... w każdym bohaterze siedzi w kątku kawałek błazna i trochę smarkacza... Ot, ot, zdaje ci się, żeś w nim schwytał wyższą istotę, a już się wyślizga i przedzierzga w małoletniego roztrzepańca. Zaczyna jak prorok, kończy jak szewc pijany... doskonale śmieje się z głupstw cudzych, a swoje ma za całkowicie usprawiedliwione... toż samo w życiu i nauce... a wszędzie ja na wierzchu, ty dla zabawki, a on wielkie X nieznane tylko dlatego, by trójkę Platonowską dopełnić.
— Co mi pan mówisz? — ofuknął się z cicha profesor — on chyba udaje delirium, nie deliruje...
— To być nie może, zbliż się pan... — rzekłem.
Podszedł do łóżka pan Korzeniowski i zdumiał się, Drag oczywiście był nieprzytomny, obłąkany, ale pot występujący nań silnemi grochowéj wielkości kroplami zwiastował kryzys.
— Natura silna, wyjdzie cało!... — rzekł po cichu.
— Czegóż mu potrzeba? — spytałem — by naturze dopomódz!
— Nic w téj chwili prócz spokoju; co się miało stać, już się stało, przebędzie dzień dzisiejszy, w stanie osłabionym, wyłysieje na nowo, i ta choroba na długo uwolni go od innych.
Dobrze się stało, że mu lekarz nic nie przepisał, bo prawdziwie nie wiem, jakbym był mógł mu dawać lekarstwo i namówić na nie. Lekarz usiadł przy łóżku ostrożnie i z cicha, ja stanąłem za nim i tak dywagacyj jego, w których jeszcze był związek i przytomność, słuchaliśmy. Drag się rozśmiał.
— Widzę — rzekł — nie, nie, nie jesteśmy tak źli, jak się zdajemy, ród ludzki składa się tylko po większéj części z cieląt ze skrzydłami udających anioły i cieląt z rogami, któreby rade za dyabły uchodzić... przecież cielę cielęciem. Ja sam mam w sobie coś cielęcego... zagapiłem się na naturę i naraziłem na śmierć, odrobinę ciepła zwierzęcego oddając chłodnéj atmosferze... Było za co tyle cierpiéć... by nic nie zrozumiéć... Cóż ciekawego natura? wszystko jest nieco słabszém odbiciem co i my, jednego ducha, jednéj myśli... Natura... dosyć głupia dekoracya, nieosobliwszéj sztuki, któréj aktorowie ról się nie ponauczali... aleśmy dzieci! Otóż Plato!... — zawołał — jak się masz, stary marzycielu! A! a! cóżeś to popisał w Timeaszu? śmiejesz się, sam wiész, że te atomy, to wierutne bałamuctwo poety... Jak się masz, Arystotelu! dużoś zgadł, ale wątpię, by ci się przyśniło, że ludzie tak długo iść będą, trzymając się twego ogona... Siadajcie, panowie... siadajcie, to przynajmniéj jakie takie towarzystwo... nie tych błaznów, co mnie zwykle otaczają... Pomówimy szczerze, bo w książkach waszych jest, przyznacie, dużo deklamacyi, komedyi i blachmalu... No, panie Platonie, nieprawdaż? poetyzowałeś na karb poczciwego Sokratesa... A waćpan, Arystotelu, trochę nie w swoję rzecz się wdałeś, chcąc całéj naturze przepisać prawidła bytu... choć wywinąłeś się z tego i wyłgałeś ze zręcznością więcéj niewieścią niż męską, figlami raczéj niż zuchwalstwem... Ale otóż i kochany Sokrates! Siadaj i waćpan, choć na łóżku... patrzę na ciebie z poszanowaniem i trochą szyderstwa. Co za pasya, koniecznie chciéć uczyć i świat przerabiać, żeby się dopracować cykuty, paskudnéj mikstury, i skończyć na cielęcéj ofierze koguta Eskulapowi... Doskonały ten twój kogut. Cha! cha! płynął, płynął, a na brzegu utonął! Składasz go widzę, na Platona, który ci przyszył ten strzępek... ale ba! Platon klnie się, że istotnie była mowa o kogucie. Ty, którego za bezbożnika osądzono, tłómacz się, nie tłómacz, postąpiłeś tak jak nasi niedowiarkowie, co na łożu śmiertelném rehabilitują się spowiedzią. Był kogut w robocie! cha! cha! i Sokrates człowiek.
— A toż kto? — zapytał nagle zmieniając głos — ale ba! otworzyć drzwi tylko, to ci nieproszonych gości nasunie się bez liku... Widzisz waćpan kto tu jest ze mną, a leziesz, jakbyś wart był siedziéć przy tych uwieńczonych bałamutach, prosty szarlatan jarmarkowy.
— Któż to taki znowu?... — spytał zaciekawiony profesor.
— Nie wiem, słuchajmy... Nazwiska nie dosłyszałem...
— Idźże precz, Bombaście... Najlepszym dowodem postępu ludzkości jest właśnie przyjście Alberta W. i Paracelsa po Arystotelesie... Cha! cha!
— A precz, kuglarze! precz! Prosimy pana Bakona, który z tyłu wygląda. Co waćpan nam powiesz? Wyłożysz zapewne swoję teoryę wiatrów, dowód jak doskonale umiałeś zasadę przez się znalezioną zastosować. Nie wstydź się waćpan, wszyscyśmy głupi, nie z jednéj, to z drugiéj strony... możesz sobie siadać mimo teoryi wiatrów i innych twych bredni. Ależ mi ich tu nachodzi! Czy nie zamknąćby już drzwi! Augustyn syn Moniki! Kłaniam uniżenie... Jedno piękne, jakiem znalazł w legendzie waćpana, to owo chłopię, co to wielkie morze dłonią w maleńki dołek przelewać chciało. Gród-Boży wziąłeś z neo-platońskiéj szkoły, nie z Platona, boś nawet po grecku nie umiał, to wiadomo... Mniejsza o to! ale duch był wielki! Głową i czołem przed potęgą ducha! Tertulian! dajże mi pokój, skończyłeś kacerzem z wielkiéj mądrości, urwało się na końcu. Hipokrates chce, bym mu język pokazał... masz go jak długi, ale cóż z tego, kiedyś nie znał anatomii... chyba proroczo zgadniesz, co mi jest, kiedy nie wiesz, co w sobie mam... Czegóż się to gniewać! tak jest! A rady niczyjéj nie potrzebuję, bo i sam wyzdrowieję, czuję, chcę, muszę, bywaj zdrów, bez was wszystkich dźwignie mnie młodość i wola...
Zamilkł, ale oddychał ciężko i rzucał się przez chwilę.
— Czy zawsze tak świat będzie piękny jak dziś? Starzy mówią wszyscy od lat tysiąców, że im brzydnie, więc nie świat piękny, ale piękno w tych oczach, co na niego patrzą. Dziwne przeznaczenie... na Boga, mozolić się, pracować, boléć, tułać, walczyć, podnosić duchem, i potém znowu na upokorzenie, starzejąc tracić wszystkie mozolnie nabyte władze, słabnąć, niszczéć, zapominać, ziębnąć, by umrzéć prawie tak głupim, jak się urodziło! Ale czy wola ludzka nie może zwyciężyć nawet starości? nie wiem! Sądzę! nie rozumiem... Ale czém sobie głowę suszyć... wszystko zabawki i fraszki...
Zamilkł podśmiewając się po cichu.
— Nikogo — rzekł — żywéj duszy... takie przeznaczenie moje, nigdy nie miéć nikogo, urodzić się nie wiedziéć gdzie i jak, jak grzyb nad drogą w zgniłym pniu, na kupie gnoju... być wykarmionym z łaski, rzuconym na łaskę losu... i sierotą zostać na zawsze... a pokazać, że wola wszystko zastąpić może, zwycięży i przemoże wszystko... Nie znałem ani ojca, ani matki, ani serca... i nie potrzebuję ich, miłość zmiękcza, rzecz babska, na nic się nie zdało kochać... posiąść chcę, nie miłować... Pokraję świat w kawałki i zjem go potrosze... może téż przy téj operacyi dobędę się do jego serca i zobaczę, co bije na dnie.
— Biedny człowiek... — rzekł profesor z litością. — Kto wié, co go czeka, to organizacya potężna... ale w piersi pusto, zaschło serce... straszny człowiek...
To mówiąc oddalił się na palcach, ja zostałem przy chorym, i nie mogę wypowiedziéć, z jakiém zajęciem śledziłem tę zagadkę, którą dla mnie była ta istota. Całą noc następną drzemiąc, przesiedziałem u jego łóżka, zasłoniłem okno płaszczem, żeby go zawcześnie nie obudziło światło, spał coraz się uspokajając, kilka razy tylko ciężko westchnął, ale z oddechu coraz regularniejszego znać było, że gorączka ustępowała. Nazajutrz ku wieczorowi dźwignął się powoli, ale powstać nie mógł, tak był złamany, stęknął i upadł na łóżko znowu. Przystąpiłem do niego... okiem zdziwioném powlókł po mnie, jakby sobie przypominał, kto jestem, chciał odepchnąć, potém po namyśle zażądał, abym mu pić podał... Pobiegłem po napój wskazany przez doktora na przewidziany wypadek pragnienia, orzeźwiał i słabszym głosem, nie podziękowawszy nawet, wybąknął tylko:
— Idźże już, idź... dość tego... nie potrzebuję nic...
Wistocie spokojniejszy już mogłem go teraz opuścić, postanawiając odwiedzać, aby choć parę razy w dzień miał pomoc, którą tak niechętnie przyjmował. Zdawał się oswajać ze mną; jadła, które-m mu przynosił, nie odrzucił, robił, com mu wskazywał, był posłusznym wcale, ale zaledwie sił nabrał trochę, zaryglował się zaraz ze środka i więcéj mnie już dopuścić nie chciał, zbywając milczeniem. Chłopiec od pana Wiganda nosił mu jadło, na które dawał pieniądze, i napój, po który posyłał do apteki.
Ja dopełniwszy obowiązku i nie chcąc mu się więcéj narzucać, od téj chwili odstąpiłem go, i gdy zbladły wyszedł, a spotkaliśmy się w kilka dni potém parę razy na ulicy, udałem, że go nie widzę, żeby nie żebrać podziękowań, których-em wcale nie potrzebował.
Uważałem tylko, że człowiek ten tak nadzwyczajnéj był siły, iż po najcięższéj chorobie, po któréjby inny niezmiernie długiego do wyzdrowienia i powrotu do siebie potrzebował czasu, on cudownie prawie w miesiąc pokrzepniał, dźwignął się, i wypełzła nawet głowa nowym mu się zaczęła pokrywać włosem.
Po staremu wrócił do dawnych obyczajów odludka i do nauki. Nie gadaliśmy do siebie znowu i trwało to bardzo długo, a ja już nawet byłem potrosze gorączkowych jego marzeń zapomniał, gdy jednego razu z największém zadziwieniem mojém, postrzegłem go wchodzącego do mojego mieszkania. Upiór-by mnie więcéj, zdaje mi się, nie zdziwił i nie przestraszył. Była to godzina spoczynku, grałem na fortepianie i ręce przyrosły mi do klawiszów, pobiegłem opamiętawszy się ku niemu, ale on ledwie skinąwszy głową, obejrzał się wkoło ciekawie i usiadł jak w domu.
Przyznam ci się, kolego, żeś mi wielką zrobił niespodziankę. — Uśmiechnął się z pewną dumą.
— Chodzisz na literaturę — odrzekł krótko — mówmy jak ludzie oszczędzając słów próżnych! prawda to?
— Tak jest — odpowiedziałem.
— Osobliwy wybór... Co to jest literatura? Bałamuctwo! bełkot dziecinny! próbki słabości! Co się tam uczyć... Dlaczegoś to wybrał!
— Nie czułem się zdatnym do czego innego.
— A zatem chyba do niczego... — odrzekł — bałamuctwo, czegóż się uczysz i co będziesz umiał, gdy tę literaturę skończysz?
— Języki, historya... filologia...
— Instrumenta... do czego? Całe więc życie myślisz fabrykować instrumenta, ale daléj? cóż daléj?
— Nie wiem — rzekłem — ale poznanie literatur...
— To jest poznanie, jak dwudziestu czterech zarozumialców lub pokaleczonych, śpiewali jednę pieśń coraz inaczéj i coraz gorzéj, a drugich dwudziestu czterech udawali ich potém... Bałamuctwo!
— We wszystkiém równie człowiek jest człowiekiem... i tu go poznać można, równie jak przez ściślejsze nauki..
— Ale tu bo chodzi o poznanie Boga nie człowieka! — rzekł Drag — a co mi z anatomii cielęcia? wszystkie cielęta są jako jedno cielę... Co to literatura? szwargotanie, zabawka! popisy! Do czego to prowadzi, do urodzenia niepotrzebnéj powtarzaniny komunałów, które jutro znów zostaną zapomniane, bo słusznie na to zasługują... Jeśli ci poważniejsza nauka nie smakuje, to szukajże chleba...
— A jeśli i chleb mi nie smakuje?
— E! dziecko jesteś i umrzesz dzieckiem...
Przepowiedział, niestety!
— Waćpan ratowałeś mnie w chorobie, ja go chcę poratować w obłąkaniu... jesteś widomie chory na poezyą... Ale to produkt chorobliwy jednéj tylko pory i godziny żywota... daléj, późniéj, starzejąc, przekonasz się o niepodobieństwie poezyi, i uschniesz jak krzak, którego kwiaty były pełne, i przez to że były pełne, owocu dać nie mogły... bo pręciki nasienne przeszły dla zabawki w czcze liście pachnące i kolorowane, ale więdnące po godzinie życia.
— Nie widzę jeszcze, czém to gorsze od nauki, która także jest tylko owocem chwili w życiu człowieka...
— Jakto chwili? — zawołał — uczyć się można do śmierci!
— I w końcu nic nie umiéć, lub, co na jedno wychodzi, za wiele...
— Nauczyć się niewiadomości, pokory! a! to ogromna nauka! — zawołał — a nauczy cię tego poezya?
— Sądzę, że równie przynajmniéj jak matematyka, medycyna, filozofia... i teologia...
— Tak, tylko gdy cię ona tego nauczy, nie będziesz już wówczas poetą... bo słowo zwątpienia na ustach wszelki ogień w sercu zagasi... Bądź zdrów.
Wyszedł i tyle go widziałem.
Z największém zadumieniem mojém, na drugi rok odmieniwszy mieszkanie i zająwszy nowe w domu Orlowskiéj, na wysokościach, w których mi tak było dobrze... raz stąd poszedłszy na mszą świętą do bernardynów, spostrzegłem w kościele Draga... osłupiałem znajdując go na modlitwie.
Śledziłem go, gdy wychodził z kościoła.
— A co?... — spytałem w kruchcie — poezya językiem wiary i do twojego przemówiła serca...
Spojrzał na mnie ostro.
— Mylisz się — rzekł — wiara przemówiła językiem poezyi... ale nie myśl, bym był pod panowaniem jéj... jestem panem siebie... Cóż z tego, że we mnie biją wszystkie tętna ludzkości, nie chcę ich uderzeń tamować... żyję chwilami sercem i szukam, przez wiarę, okna na świat lepszy.
— Daj Boże zawsze żyć ci sercem i wiarą!... — zawołałem.
Zmarszczył się pogardliwie.
— Zobaczysz — rzekł — pracuję, walczę, przemieniam się, probuję, ale ty téj egzystencyi zrozumiéć nie możesz... Powtarzam ci, szukam okna, którém-bym zajrzał w świat drugi.
— Wszakże je już znalazłeś?
— Nie wiem!
I wyrwawszy mi się, odszedł szybko...
Śledząc go późniéj ciekawie przez parę miesięcy, spotykałem ciągle uczęszczającego do kościoła, gdy nagle znikł mi znów z oczu.
Przyznaję chętnie, że była chwila, w któréj mnie z innemi towarzyszami szał karnawałowy owładnął, przebieraliśmy się, dziwaczyli, waryowali na salach domu Müllera... i po dziecinnemu bawiliśmy się. Zdaje mi się, że to przypadło właśnie w chwili, gdy po raz pierwszy w Europie naszéj pokazała się cholera. Jednéj maskarady, pamiętam jak dziś, wsuwa się blade widmo w całunie, z maską staréj wychudłéj i zżółkłéj baby szpitalnéj na twarzy, wywiędłe, obwieszone flaszkami, a tak dobrze uosabiające straszliwą plagę, że nie potrzebowało napisu, który je miał tłómaczyć urbi et orbi. Na widok téj maski wszystko struchlało... straciliśmy serca, zdrętwiały nogi... to szyderstwo ze śmierci zdawało się każdemu niewczesne i niegodziwe. Ja uciekałem od dziwaka, który tak wraźliwe obrał sobie przeistoczenie, gdy cholera zaczęła żywo nacierać na mnie... byłem przebrany za garçon sans souci; utrzymując więc moję rolę, musiałem w końcu dostać, choćby i cholerze, i zaśmiać się jéj w oczy.
Cholera wzięła mnie do kąta, podniosła maskę, i z pod niéj wychyliła się twarz szyderska Draga.
— A ty tu co robisz?
— Bawię się — rzekł — strachem i przesądnością ludzi...
— Winszuję...
— Nie rozumiesz mnie — rzekł. — Chciałem tych, co się niedorzecznie obawiają śmierci, uzbroić w odwagę, wskazując im kogoś, co się ośmiela kpić z cholery pod jéj nosem...
— Myśl śliczna, szkoda, że potrzebowała komentarza — odpowiedziałem.
— Strasznieście ograniczeni! — odparł urażony — dla ciasnych głów darmo-by i komentarze pisać... pójdę się przebiorę, bo się chcę zabawić, a wszyscy uciekają ode mnie.
— Ty bawić się?
— Próbuję, czy w tym stanie duszy, do którego czuję jakieś usposobienie, nie otworzą mi się oczy na nowy jaki horyzont...
— Ale cóż znowu za chorobliwa potrzeba horyzontów i widzeń nowych? — odparłem — wiecznież masz próbować życia, a nigdy żyć?
— Rozpocznę życie na pewno, gdy grę poznam...
Wyszedł i po pewnym przeciągu czasu dał mi się poznać w ubiorze pajaca, a szalał tak, że o mało go policya wyprowadzić nie kazała. Znaleźliśmy się znowu w bufecie, ale już było nad rankiem, wszyscy się rozchodzili, ledwie kilka figur krążyło powstrzymane, nie mając co robić z sobą; muzyka już była zeszła z galeryi.
— A cóż?... — spytałem — nowa próba...
— Miał słuszność król Salomon, wszystko głupstwo... Zabawa męczy i wstydzi, to dobre dla dzieci.
— Czasem się miło zdziecinić.
— Być może, ale dla tych, którzy woleliby być dziećmi, choć udają ludzi, bo im wąsy wyrosły, pusto w końcu... pusto w sercu.
Nadchodząca maseczka dosyć niesmacznie przebrana za peruwiankę, podała mu w téj chwili rękę i z wielkiém mojém zdumieniem niezdziwiony wyszedł z nią z maskarady, szepcąc po cichu...
— I to próba być musi! — rozśmiałem się po cichu.
— Jakże panu posłużył wczorajszy balsam peruwiański? — zapytałem go nazajutrz spotkawszy w ulicy.
— Doskonały do smarowania bydląt, gdy im grzbiety swędzą... — odparł ze wzgardą i poszedł zamyślony.
Te urywane spotkania i częstsze coraz rozmowy skleiły w ostatku między nami znajomość; znosił mnie, a na niego i to było za wiele; jam podziwiał człowieka, który, jak zapalony toksykolog, najdziwaczniejsze z sobą odbywał próby. Podobny Proteusz nie wiem czy się rychło drugi raz znajdzie na świecie, bo był, czém chciał na rozkaz, a próbował wszystkiego. Dla mnie, stał się on ciekawém studyum psychologiczném, choć-em sobie wówczas nie zdawał z tego sprawy, jak dalece był typem, u nas szczególniéj wielką klasę umysłów wahających się i niewytrwałych przedstawiającym. Silniejszy i pełniejszy od tych, których był reprezentantem, jak go dziś pojmuję, jest wyrazem ogromnéj liczby młodzieży dzisiejszéj, która ma wszystko, co potrzeba do życia, prócz wytrwania, krwi zimnéj i woli do pracy. O ile go sobie przypominam, Drag nie ograniczał się jedném skosztowaniem czegokolwiek, powracał do próby raz drugi i trzeci, nurzał się gwałtownie w tém, co go nęciło, przejedzony dostawał odrazy, obojętniał, odwracał, uciekał. Najczęściéj przerzucał się potém do przeciwnego bieguna, szukając kontrastu i zrazu znajdując w nim wielką rozkosz, ale wkrótce przesycając się nim do obrzydzenia.
Przy takiéj ruchliwości umysłowéj, materyalna strona, gospodarstwo jego życia, przedstawiało najporządniéj i zegarkowo regularnie zbudowaną całość. W niéj malowała się druga wybitna strona jego charakteru, w kierunku pracy umysłowéj żadnego nie mając udziału; — tą była niezwykła u nas żelazna wytrwałość i stale trzymanie się jednego obmyślonego planu, od którego, zakreśliwszy sobie raz, nie odstępował na włos. Drag sam o własnéj sile wyszedł z pauprów parafialnéj szkółki, długi czas czyszcząc buty, do niższéj szkoły, w któréj żył korepetycyami. Znać zawczasu zaraz osnuł sobie jakieś życia zadanie, bo kosztem największych ofiar i wyrzeczenia się, zbierał grosz na dalszą drogę, żyjąc jak anachoreta, aby okupić czas swój i niezależność przyszłą. Przybył do Wilna z trochą pieniędzy, zarabiał ich niewiele potém robiąc preparata anatomiczne, przy których nieraz życie ryzykował, ale się ich podejmował dlatego, że pracując na zarobek, uczył się zarazem. Burzliwy umysł umiał nagiąć do najzmudniejszéj i powolnéj roboty, uczył zresztą małe dzieci, i tak mało potrzebował dla siebie, że temi środkami utrzymywał się nie wymagając najmniejszéj od nikogo pomocy. Sam nosił sobie wodę i posługiwał, ale że czas na to stracony żal w nim wzbudzał, obrachował się szczelnie, by mu jak najmniéj wychodziło; biegł do studni drogą jak najprostszą; jadł jak najmniéj i jak najkrócéj; przyjemnostki codzienne życia były mu obce. Najbardziéj uwagi godném było w nim to sterowanie i panowanie nad sobą potężne; cóż, kiedy sprężyna woli nie służyła mu wcale do kierowania ukształceniem umysłowém.
Po niejakim czasie ujrzałem w nim zmianę wielką, osmutniał jakoś, zadumał się i pobladł; sądziłem, że mi się wygada z jaką boleścią, ale milczał swoim zwyczajem. Na dnie duszy po tych próbach nieustannych została mu, jak mi się zdawało, wielka tylko odraza od wszystkiego i lekceważenie; już się był tak jakoś ułomnie usposobił, że mógł jasno widziéć we wszystkiém złą i kulawą stronę, a piękności znikały przed nim. Powiedziałem mu to otwarcie.
— Doktorze, nadto jesteś dumny z tego, że wszędzie dostrzegasz łatwo słabą strony ludzkiéj nauki, mądrości i żywota... zrobiłeś się dobrowolnie kaleką. Dlaczegóż z równą łatwością nie starasz się nabyć władzy budowania czegoś lepszego od tego, czém tak poniewierasz?
Zastanowił się nieco...
— Uwaga głębsza, niż ci się może zdaje... — rzekł powoli — burzyć umiem, to prawda, szydzić mogę, pierwszym rzutem oka chwytam błędy i uchybienia... ale gdy zapragnę co stworzyć, braknie mi siły... Dwóch ludzi czuję wówczas walczących we mnie, jednego, który wierzy, drugiego, który szydzi i przeczy, a ostatni zawsze zwycięża...
— Zdaje mi się — dodałem — że ten charakter sam dobrowolnie nadałeś umysłowi swemu... Zostałeś wedle ewangielicznego prawa ukarany orężem, którym walczyłeś.
Spuścił głowę.
— Miałożby to wistocie — zawołał — być nie prawdą, ale tylko złudzeniem skoszonych oczu... to co widzę tak jasno... tak dobitnie?... miałżebym wiecznie patrzyć tylko na jednę stronę, skutkiem jakiegoś, jak on powiada — kalectwa?...
Tak mrucząc odszedł powoli...
Jużem go téż po téj krótkiéj między nami rozprawie nie widział więcéj w Wilnie. Ja nagle późniéj musiałem przerwać kursa moje, a gdym po dwóch latach powrócił na bruk miejski, po długich rozmyślaniach samotnych i łzach wylanych między czterema ścianami... już Draga w Wilnie nie było. Pytałem o niego u kolegów, którzy się w mieście znajdowali, a nikt mi nic o nim powiedziéć nie umiał... poszedłem w świat i upłynęły unosząc mnie na swych barkach długich, długich, niepowrotnych lat dwadzieścia kilka...



Niejeden to zapewne postrzegł, jak dziwnie się zmieniają fizyognomie ludzkie, długim czasu i życia przeciągiem, jestem pewien, że dusza ogromnie tu działa na ciało.
Są dzieci idealnéj piękności, które żywot późniejszy przeistacza na bydlątka, są starte maski bez wyrazu, na które rozwój ducha i serca wkłada promienistą aureolę natchnienia i męczeństw... są wreszcie ludzie uprzywilejowani spokojnego ducha, czy marmurowego oblicza, które się nic nie zmienia.
Często z ruiny młodzieńczych rysów, pozostają to oczy niezagasłe, to usta nieuwiędłe, uśmiechnione dawnym uśmiechem, to czoło niewzruszone, gdy resztę przetworzą burze i prace życia, namiętności i bóle. Jużem tych metamorfoz, niepostrzeżonych dla ogółu wiele napotkał zdumiewających, i niejedna smutne we mnie wzbudziła uczucie... Z cieniuchnych chłopaków porosły wielkie brzuchy na dwóch nogach, z niezgrabnych kloców porozwijały się Antynousy... ale niestety! rzadko mi się trafiło dostrzedz, by młodość cale niezatarta przechowała się na obliczu, lub rozkwitła jaśniejszą niż była dojrzałością w późniejszym wieku. Wogóle twarze ludzi i ich postacie stają się cieleśniejsze coraz, a rzadki dożyje chwili, w któréjby rysy jego mogły nietknięte burzą zajaśniéć spokojem przytomnéj, trzeźwéj, promiennéj starości.
Los nie ma tu udziału żadnego, jak-em się wielokrotnie przekonał, chyba komu pies kawał nosa odkąsi; przypadek gra rolę bardzo podrzędną, my sami tworzym twarz naszę, co chwila coś jéj dodając, coś od niéj odejmując i przekształcając fizyognomie nasze. Każda namiętność gwałtowna, burzy harmonią rysów i zostawuje po sobie ślady przejścia, jak kataklizm w naturze; każde nadużycie, znużenie, wycieńczenie piętnuje się na nas, na jednych brakiem siły i woli, w drugich niepokojem i walką, w innych powolném zbydlęceniem. Zdarzało mi się jednak po latach dwudziestu kilku napotykać twarze tak dziwnie niezmienione, a raczéj tak logicznie postarzałe, żem je od razu poznawał... ta logika jednak jest rzeczą bardzo rzadką; a smutno patrzéć na żywe ruiny, gdy z pałacu lub świątyni przerobi się człek na gorzelnią lub garkuchnią. W twarzy dziecięcia, potrzeba wielkiego badacza, żeby rozpoznać i zgadnąć, co z niéj spełznie na zawsze, a co istotny zaród przyszłości i nasionko rozwinięcia późniejszego stanowi. Zmianą wyrazu tak się przeradzają fizyognomie, że kiedy je z obrazem wyrytym w pamięci porównasz, przestrach cię ogarnia. Nikt podobno przedmiotu tego, który tu tylko z lekka dotykam, nie traktował ex professo, nie mamy do niego innych nad własne doświadczenie materyałów, a szkoda, bo metamorfozy twarzy więcéj są nauczające, niżby się na oko zdawało. Często-by z nich przy porównaniu żywota do lica, wyrosła niejedna prawda moralna.
Przepraszam czytelnika za ten ustęp nienależący do powieści, do którego dodać jeszcze muszę mimochodem ciekawą skazówkę. Mamy dwa bardzo różne portrety Władysława IV, jeden malowany przez Rubensa, gdy był młodém książęciem, drugi sztychowany przez Falcka, w późnym już wieku, po ożenieniu powtórném. Na bok odłożywszy piętno, jakie na nie wkładają dwa odmienne style artystów, chociaż Falck do szkoły rubensowskich sztycharzy się liczy; zapominając o tém, że sztycharz za mało idealizował i może z umyślnym przekąsem zrobił niemal karykaturę (choć portret Heveliusza i Łuk. Opalińskiego przez niego robione dowodzą, że umiał podnieść do wysokiéj potęgi wyraz ducha w ludzkiém obliczu)... co za przeogromna różnica w tych dwóch Władysławach! w tym kawalerze tak rycersko, śmiało i pięknie postawionym, tak arystokratycznego wdzięku, a tą maską rozlaną, ogromną, karykaturalnie śmieszną, schorowanego i w tłuszcz rozlanego sybaryty!... W portrecie Rubensa widzisz istne zarody bohaterstwa, myśli, popędu rycerskiego, tu sapie tylko opasły niedołęga, który bożego daru piękności w duszy i ciele przechować nie umiał. Portret Suyderhoefa stoi w pośrodku i jest jakby szczebel przejścia pomiędzy temi dwoma. Pomimo tych różnic ogromnych, wpatrzywszy się w dwa portrety Władysława, oba w swoim rodzaju zrobione wybornie, dojrzysz w Rubensie Falck'a, a w Falck'u Rubensa; człowiek ten mógł pozostać pierwszym, chociaż w kawalerze i rycerzu znać już roztyłego męża Maryi-Ludwiki. Nie chcę się zapuszczać w dłuższą o tém rozprawę, choć zaprawdę wieleby jeszcze powiedziéć się dało; powracam do mojéj powiastki.
Upłynęło tedy lat dwadzieścia kilka; zapomniałem Draga jak bardzo wiele innych towarzyszów moich, ja sam także zmieniłem się do niepoznania, z czerwonego chłopaka, na bladego i wymęczonego, niepewnych lat człowieka; — gdy, będąc przedostatnią razą w Warszawie, na chodniku wprost nowo-przetwarzającego się hotelu Gerlacha, spotykam się oko w oko z człowiekiem tak mi znajomym... tak znajomym dziwnie, choć nieznanym, żem się przed nim aż zatrzymał. Był to Drag, mało co postarzały, i dziwnie taki sam, jakim go znałem w Wilnie, serce mi do niego uderzyło jak do postradanéj młodości, stanąłem, on wpatrzył się we mnie także, i uśmiechnął... zbliżył i podał rękę... Nie wiem, jak mnie poznał, czy odgadł, to pewna, że się chwili nie zawahał, chociaż ja sam, niełacnobym może, porównywając twarz moję dawną z dzisiejszą, mógł je do jednego mianownika sprowadzić.
— A! a! — zawołał — co tu robimy!
Drag, czyli doktor Abracadabra, gdym się weń wpatrzył, nieco mi się wydał okrąglejszy, ale twarz wygolona nie miała zmarszczek, czoło rysu, pełne policzki udawały wybornie młodość. U fraka jego, pod paletotem postrzegłem parę wstążeczek orderowych... Zawróciłem się z nim i poszliśmy razem.
Po kilku wyrzeczonych słowach, zaraz mi się dawny Abracadabra przypomniał, nic się w nim nie zmieniło; jak twarz i on pozostał tym samym; panował w nim ten sam ciekawy sceptyk i szyderca doskonale umiejący chwytać śmieszną i maluczką stronę życia, a nie mogący pojąć wielkiéj i poważnéj, ani dźwignąć się do udziału w niéj. Przyznam się, że byłem ciekawy jego losów i stanowiska, którego się poniekąd domyślałem z oznak długiéj służby i elegancyi, jaka go otaczała. Choć szedł piechotą dla agitacyi, ekwipaż wcale ładny postępował za nim, skromny, ale pełen smaku. Miał ten takt, że mnie ani zapraszał do siebie, ani ze staréj korzystając znajomości, jak ciekawego zwierzątka nie pokazywał licznie nagromadzonym przyjaciołom; — pojechałem do niego na Nowy-Świat na zaimprowizowaną herbatę, gdyż szczęściem wieczór miałem wolny.
Znalazłem apartament z angielską skromnością i komfortem urządzony, ciepły, zamczysty, surowo wyglądający na oko, czyściutki, tak że nigdzie pyłku nie dostrzegłem, sługę jednego ale bardzo pokaźnego, porządek i regularność zegarkową, wszędzie ślady więcéj niż zamożności, dostatku, prawie bogactwa. Ale w tych ścianach kosztowném obiciem przystrojonych chłodno było myśli i sercu, bo w nim człowiek otoczył się tylko wygodą, a nigdzie nie odezwało się serce, jakby go nie miał wcale. Żadnego portretu, pamiątki, nic, coby zdradzało przeszłość, ból, wspomnienie. Biblioteka była liczna, ustawiona porządnie, ale równie chłodna jak reszta... żaden promyk poezyi jéj nie ozłacał.
Gdyśmy usiedli przeciw siebie w wygodnych elastycznych fotelach wybitych ciemno-amarantową trypą, zapalili cygara i spojrzeli sobie w oczy, dopiéro wpatrując się lepiéj, postrzegłem, że Abracadabra wyglądał raczéj na marmurowe popiersie cezara rzymskiego, niż na żywego człowieka: — nic w nim nie było życia, krew nie wiem dokąd uciekła, znużenie i wiek odmalowały się tylko w lekkich sinowatych otokach, które opasywały powieki. Zaczęliśmy sobie przypominać Wilno, ale on szydził nawet z téj smętności pogrzebanéj pamiątki i niepowrotnéj, świętéj przeszłości lat ozłoconych młodością — nielitościwy!
Dziś tylko jego szyderstwo wystalsze, lepiéj sformułowane, oparte na pozorniejszych podstawach, wyglądało poważniéj i uroczyściéj. Widocznie umysł jego nie zmieniając kierunku nabrał hartu, wzrok widział jaśniéj i daléj. Nie mogliśmy mówić o sobie i wzdychać jak z kim innym, Abracadabra nie miał w piersi serca ani odrobiny, nie stworzył sobie rodziny, nie nauczył kochać, pozostał jak był sam jeden na świecie, i z tego stanowiska Stylity patrzał na to, co mu się zwijało pod nogami, ze wzgardą nie tajoną, ale przesiąkła potajemną zazdrością.
Wpadliśmy więc na ogólny przedmiot o dzisiejszych i dawniejszych czasach, a że sąd jego choć jednostronny był wielce dla mnie zajmujący, pozwoliłem mu się rozgadać, słuchając go z natężoną ciekawością.
— Świat — rzekł po chwili — mocniéj jest chory, niż sam sądzi; krzyczymy i wołamy, żeśmy na drodze postępu, a cofamy się najwidoczniéj. Co do mnie, nie widzę, by kiedykolwiek ludzkość wielkie zakreśliła koło, jest to wiekuiście jedno tema z waryacyami mniéj lub więcéj udatnemi, z tą różnicą, że je czasem pisze Beethoven gienialny, a częściéj małpa Gelineck. Jednakże wpatrzywszy się w to mrowisko, są tam barwy nieco różne, jaśniejsze i ciemniejsze, ale wiek nasz, niestety, choć tyle prawi o duchu... ducha nie ma... Mówi o nim jak spragniony o wodzie, ale się jéj nie napił, szuka źródła w pustyni, ale trafia tylko na miraże...
Dla mnie przeszłe wieki, pierwsze wieki ludzkości, nawet okrzyczane wieki średnie, mają daleko więcéj wielkości, powagi, piękności stosunkowéj, od tego, w którym się nam żyć dostało. Zeszliśmy do fraszek i rzeczy maluczkich, do prozaicznych zaprzątnień, do cywilizacyi czysto materyalnéj, która nas pożera i trawi. Wiek XVIII począł już szukać formuły szczęśliwości ziemskiéj i znalazł ją w dobrym bycie, który ekonomiści określili, wyważywszy chleb i wodę potrzebne człowiekowi... W szkole ekonomistów leży najcharakterystyczniejszy objaw wieku; nie filozofia nasza, ale ekonomia będzie dla wnuków miarą wzrostu, któregośmy dosięgli.
Tymczasem jak dziś jest, cała ta nauka stoi na politurowanych fałszach z najkruchszego drzewa... Gdzieniegdzie pomalowano ją wielkiemi słowy, aby szpar i dziur znać nie było, pozatykano duchem jak kłakami, polepiono filantropią, i cieszym się dziełem naszém... Ale ilekroć na tym sprzęcie coś usadowić potrzeba, najmniejszy ciężar łamie je i druzgocze, — ilekroć chcemy zastosować wielkie prawdy nasze wychodzą na pocieszne fałsze. Czasem doświadczenia z niemi doprowadzają do czegoś niby na oko pokaźnego, ale wpatrz się bliżéj, a przekonasz się, że fizyognomia myli, i ludzkość wzięta w kluby własnych praw syczy i boleje.
Spojrzmyż i porównajmy wieki te, w których nie urodziły się jeszcze formuły, nie prawiono o duszy i duchu... jaka tam potęga! jaka wielkość! co za żywot ogromny! Z całą swą cywilizacyą materyalną, kolejami, parą, bawełną angielską, telegrafami, świat stał się podobny machinie, w któréj ustawicznie jakieś kółko się psuje i zastanawia wszystko... dopóki go maszynista nie nalata... Co kółko, to nowa teorya, i tylko co nie widać, jak wcale nową budować przyjdzie machinę do teoryi, lub teoryą do machiny.
— Wolisz więc co innego? doktorze — spytałem — i ja dzielę twoje zdanie, ale czy poetyczność i wielkość przeszłości nie jest dziełem złudzenia i perspektywy powietrznéj, w któréj ją widzimy?
— Nie! zdradzają się wieki we wszystkich pozostałościach swoich... Po Egipcie zostały bazalty, głazy, piramidy choć ceglane, mumie i garnki... po Grecyi ideały z marmuru, bronzu i słowa... po Rzymie drogi olbrzymie i ruiny obozowisk... po średniowiecznéj przeszłości mogiły krzyżowców i katedry; — co po nas zostanie? alkaloidy i banhofy? dwudziestu czterech ekonomistów formułujących społeczną zasadę bytu, trochę szkła, trochę drutu i żelaziwa, dużo rdzy i kwita... Wiek, powiadam waćpanu, głupi, dziecinny i dowodzący upadku ludzkości; żadna w nim wielka myśl nie drga i zrodzona nie wyżyje długo w jego atmosferze zatrutéj, najlepszą potrafimy zepsuć... Jest niby pragnienie filantropijne podniesienia proletaryatu, ale jak się do tego biorą? jedni socyalizmu niewolą, drudzy utopią bałamutną. Sformowano miłosierdzie chrześcijańskie i zmieniono je w regularny podatek, ustanowiono towarzystwa i urzędników, którzy muszą być miłosierni od rana do nocy, a są wistocie tylko nieznośnemi machinami do podpisywania regiestrów.
Wszelka niespodzianość życia niknie, na wszystko znajduje się prawidło, od którego odstąpić na dół czy do góry nie godzi się... robią ze świata klasztor bez religii, rzecz w świecie najtrudniejszą.. fabrykę, warsztat... więzienie.
Teraz obejrzmy się w tył na to, co nas poprzedzało — weźmijmy heroiczne wieki, czytajmy Herodota... spojrzmy na marmur grecki, wnijdźmy na wierzchołek piramidy, zajrzmy sfinksowi w oczy, odkopmy Babilon i Niniwę, wzruszmy gruzy feudalnych zamków, potrząśmy cmentarzyskami, w ich kościach więcéj jest jeszcze ducha, niż krwi w żyłach naszych... Błędne ale potężne popędy ludzkości zawsze wiodą ku czemuś, a choćby nad przepaść wiodły, to z heroiczną pięknością dobrowolnego skoku z tarpejskiéj skały... Wszędzie poezya, miłość, życie, poświęcenie, wszędzie duch potężny, wszędzie pokuszenia szalone, ale ogromne. — Stosy Sardanapalów, bitwy termopilskie, Machabeusze, Dawidy, Salomony, Scewole, Mucyusze, Arystydesy... a choćby Nabuchodonozory... potém Golgota i dwunastu ubożuchnych ludzi, co świat z gruntu przetwarzają jedném słowém... potém Piotr Pustelnik, zapasy z niewiernemi, scholastycyzm, boje... alchemia... reforma, inkwizycya... wszystko to wielkie błędy i wielkie fakta, w których biją pulsa życia... a dziś... drut telegrafu niosący kurs papierów giełdowych, handel, fotografia martwa, fabryki... a za całą poezyą statek parowy wiozący złoto z Kalifornii, kopane przez szaleńców, krwią i potem rozpusty oblane...
Przyznasz mi pan — dodał z głęboką wzgardą — że ludzkość nie może się pochwalić postępem, chyba powie, że się cofnęła, by skoczyć silniéj i daléj, ale skoki nie są chodem, i skoczywszy, najczęściéj się na nos upada... Ilekroć wyrwie się wśród zgrzytania żelaznych zębów machin głos silniejszy wołający nad Jerozolimą — biada! okrywają go śmiechem lub analizują interesem lub zagłuszają hukiem warsztatów, w których jedna połowa ludzi fabrykuje gałgany dla drugiéj. Zakochać się w tém trudno, poezyi i życia trzeba iść szukać u dzikich ludów... zmieszanego z dzikością... niestety!
A kto dziś powie, że tą drogą dochodzi się do nieprzebitéj gołéj ściany, to nieprzyjaciel postępu, zdrajca i przechera, to poziome stworzenie, jak kret, ryjące tylko pod ziemią, w ciemnościach.
Osobliwszy widok przedstawia z drugiej strony przy wygaśnieniu ducha i odebraniu potęgi słowu, spospolitowanie myśli i obrócenie pisma do najobrzydliwszych posług. Jak papuga, która się tylko co paplać nauczyła, krzyczym, czy jest czego, czy nie, powtarzamy, zapisujemy stosy... a ścisnąwszy to... niéma nic... Jedna połowa ludzkości mozoli się nad urządzeniem świata, druga dostarcza jéj teoryi, a wszyscy boleją... Obłąkani zeszliśmy z drogi zupełnie, pod pozorem swobody zostaliśmy niewolnikami błędów wieku. Proste życie jest jeszcze w Ameryce, gdzie się podobno przyszłość nowéj ery gotuje, ale i tu zarażona europejskiém swém pochodzeniem ludność, na miejscu ewangielii, karmi się głupim mormonizmem, poczwarném przerobieniem wielkiéj szaty na kusy przyodziéwek, buduje przyszłość na bycie materyalnym, dusi negrów i choruje na toż samo obłąkanie co my, lecząc się trochę pustynią, pracą i klimatem dziewiczym... Tymczasem Europa zastyga, zwijając się do snu, jak przed laty Azya, nim się z niéj to zrobiło, czém jest dzisiaj. Widać, zdaleka patrząc, że się zabieramy do końca... bo spisujemy już tylko regiestra, pakujemy manatki, porządkujemy rasy, ustawiamy się w szeregi, sadowim, kładziemy i patrzym, jak najwygodniéj skonać...
Wśród hałasu i krzyków miliona głosów, pokażcie mi choć jeden potężny, coby do kości poruszył to sparaliżowane ciało?... Wskażcie mi jednę myśl większą, lub odezwanie się do szlachetniejszego uczucia?... Ze stosów ksiąg dajcie mi jednę, z któréjby nowe trysnęło życie? Kto pragnie, a chce ochłody, musi powrócić do Biblii, Homera, do Liwiusza i Tacyta, do Augustyna i Tomasza... do poezyi hymnów kościelnych, do scholastycznych marzeń, w których jasna jest młodzieńcza siła! Wysiłki umysłowe naszego wieku przypominają mi umizgi ośmdziesiątletniego starca, któremu zbiera się na miłość przez imaginacyą i zebrać nie może.
Wszystkie dzisiejsze płody są dziełem prawideł i formuł, hodujemy poetów jak szparagi, karmim historyków jak woły na stajni, a najwyższym wyrazem piękna dla nas jest niezrozumiałe lub dziwaczne... zręczne i kuglarskie.
— Ale — przerwałem tę długą chryję — cieszę się, kochany doktorze, że choć przeszłość znalazła łaskę w twych oczach... tego dawniéj nie było i to już wielka w tobie zmiana.
— Powoli — rzekł — powoli, nie ciesz się wcale... wszystko jest stosunkowe... uniewinniam i podnoszę przeszłość, gdy na naszę teraźniejszość poglądam. Jakże chcesz, bym nie skłonił głowy przed wiekami, w których potężne słowo wiodło za sobą tłumy, w czasie, gdy tylko jadłem i napitkiem, odzieżą i karmią budzi się i wiedzie ludy? Ale i przeszłość ludzkości, to ułomne dzieje kulawego plemienia...
— Któremu przebaczyć potrzeba...
— A nie śmiać się z niego trudno... Jakże chcesz, bym pokląkł przed wielkim Cobdenem, Bastiatem lub Chevalier, gdy przypomnę tych, których oni uzurpowali stanowiska... Sięgają im właśnie po pięty. Wyschliśmy od rozumu...
— Uderz że się w piersi... doktorze... a ty? gdzież w tobie uczucie?
— Alboż ja lepszym być mogę od drugich? i jak nim być wśród nich potrafię? ja jestem zieloną gąsienicą na liściu zielonym; jaki pokarm, barwa taka. A wiesz — dodał — niech wstanie prorok, niech błyśnie myśl, niech się wyrobi potęga, może pojmę ich ułomność, ale mnie one pociągną... jak celnik rzucę worek i pójdę za słowem Mesyasza... Jeszczem ja nie tak ostygły jak wasz wiek dzisiejszy... Dla was niéma jeno chleb powszedni, nic, jeno koryto wieprzowe... jeść, jeść i nic więcéj... nie uczyć ubogich, ale ich karmić chcemy, nie doskonalić, ale od głodu obwarować. Wyrazem wieku jest ta obawa o jutro nie duszne ale żołądkowe... I chcesz, bym taki świat kochał, albo dla niego poświęcił ćwierć minuty życia mojego... Nie! jak wszyscy tak i ja! buduję ciepłą chatę, jem, piję i kpię z tego, co mnie otacza.
— A! — zawołałem — to stan okropny!
Rozśmiał się.
— Wiesz — rzekł — tyle się tylko we mnie zmieniło, że pojmuję okropność tego stanu, że są dla mnie chwile takiéj rozpaczy, iż głowę o mur chcę roztrzaskać, ale śmiechem się jak zimną wodą obleję i znowum zdrów... ot tak! aby do końca!
— I nic dla serca! — spytałem.
— Na co serce? Serce to rana, która boli, a ledwieś ją zasklepił, świerzbi... lepiéj się nie kaleczyć.
— Nie uważasz więc, że idziesz drogą, która ci się samemu fałszywą wydaje?
— Nie mam siły proroka, ani namaszczenia do męczeństwa... protestuję śmiechem... bo nie mogę krwią i życiem...
— Cóż daléj? jak sądzisz? — spytałem po chwili znużony.
— Nie wiem — rzekł — potop... koniec świata, śmierć, pożoga... ruina i na gruzach jéj życie nowe, czy zgrzybiałość powolna, wygaśnienie ducha i sen wiekuisty. To pewna dla mnie, że z tego, co jest, w kierunku, w jakim to sobie idzie, nic być nie może, trzeba nowego jakiegoś żywiołu do téj lampy, któréj knot dymi i kopci, nie świecąc i nie grzejąc; trzeba czegoś ogromnego, nie jak maluczka reforma luterska, obcinająca poły wiary na kusy fraczek niemiecki, ale jak odrodzenie Rzymu cezarów... najścia barbarzyńców... potopu świeżych ludów, trzeba jedném słowem, niepodobieństwa, trzeba człowieka coby wstał i takim głosem ryknął, żeby go świat cały posłyszał, uląkł się... Ale machiny zgrzytają, świszczą lokomotywy, trzeszczą warsztaty, i jęk proroka zagłuszą.
Drwiąco rozśmiał się patrząc na mnie.
— Jutro zapewne, jak was znam — rzekłem do niego — coinnego myśléć i mówić będziecie, wzięliście mnie na próbę dzisiejszéj dyspozycyi... nieprawdaż?
— Nie! nie! — zawołał... — i jam się odmienił, bo się już nie przerzucam z jednego stanowiska na drugie, by co raz nowego wymyślać na ludzkość, przeszłość i teraźniejszość — stanąłem i stoję na jedném... smutne ono ale trwałe...
— Cóż powiecie o odrodzeniu się wiary? — spytałem — wszak to widoczne i bijące?
— Tak, widoczne, ale nie pocieszające... przychodzimy do wiary nie tą drogą, którąśmy do niéj przyjść byli powinni, nie sercem ale głową, wyrozumowaliśmy sobie jéj potrzebę, jak pożyteczność pewnych pokarmów; doktorowie ludzkości przekonali się, żeśmy nadto już karmili się strawą mięsną, poradzili jarzyny, i żywioł nowy, w czysto higienicznéj myśli. Zaczęła się propaganda na zimno, arystokracya uczuła się powołaną do protegowania wiary, i tak to sobie idzie jak gdzieindziéj handel towarów lub antrepryza komercyjna.
Ja nie wierzę w tę religią waszę, którąście wzięli jak płaszczyk modny skrojony przez najlepszego krawca, bo dla mnie niéma religii, gdzie niéma łez, ofiar i zaparcia się siebie, a tego tu nie dopatrzysz. Pięknie poubierane panie chodzą na strych nawracać i uczyć dzieci katechizmu, ale wieczorem tak samo jadą na teatr, gdy moda zawoła, i mówiąc o braterstwie w Chrystusie, pieczętują się herbami swemi i noszą się ze szlachectwem jak paw z ogonem. Są to usiłowania na zimno, które pewną liczbę ludzi poczciwych poprowadzą na dobrą drogę i skutek dobry miéć muszą, ale to nie owa potężna reforma, jakiéj nam potrzeba. Apostołów zastąpiły kobiety i rodowa arystokracya, która obejrzawszy się, że jéj nic do czynienia nie pozostało, wzięła się do zabawiania wiarą, ale gdzie duch i namaszczenie? To na zimno obrachunek ze strachu proletaryatu, którego się boją, więc mu dają ochładzające lekarstwo, z próżnowania i próżności zajmując się jego dystylowaniem. Kilku ludzi poczciwszych kierują tą fryzowaną apostoleryą, wiedząc, że i tu wióry na coś się przydać mogą — ale to sprawa maluczka. Za czasów XVIII wieku modą było miéć d’Alemberta, Diderota, Helvetiusa w salonie, korespondować z niemi i przetwarzać ludzkość ostrząc nóż na własną szyję; więc się nóż zaostrzało i gilotynę stawiało rękami markizów i baronów, paliło pergaminy i wocyferowało o równości pod prawem natury; — dziś moda wiary, drukują się książeczki dla ludu i hrabiowie piszą nowe ewangielie dla braci w Chrystusie, ale zajrzyj w serca tych panów, poszukaj iskierki w ich piersiach skośniałych!... Są to zimni handlarze, spekulanci, potajemne hulaki, bezmózgie małpeczki, tłuste bydlątka... tylko człowieka między niemi ani słychu... Ofiary, które robią, nigdy nie dochodzą nawet do zakatarzenia, a kieszeniowe nie przejdą dziesiątéj części tego, co przegrywają w karty i wyrzucą na stroje. Prędzéj tu znajdziesz dziwaka, niż potężne serce i głowę... a dziwactwo ich, to maska wielkiego karnawału naszego...
— Okropnyś, doktorze — przerwałem, wzdrygając się — nie pojmuję cię... zawsze i zawsze jedna tylko i to najgorsza strona...
— Bo dwóch nigdy razem widziéć nie można — rzekł chłodniéj, strzepując pyłek cygara. — Co mi tam! to pewna, że pierwszą i charakterystyczniejszą stronę życia widzę... druga śpi w cieniu, jak ziemia, nad którą nie świeci słońce.
— Dlaczegóżby tak ludzkość upadać miała?
— A tego ja ci nie powiem — odparł — ale człowiek starzejąc podupada na siłach, tak podobno i zbiorowa ludzkość, kochany kolego... Nieuchronnie potrzeba, by coś nieprzewidzianego spadło na ziemię, połamało warsztaty, pogruchotało głowy fryzowanym mędrkom i ludzkość nanowo rozpoczęła się od jakiegoś nieprzemądrzałego ale silnego Hryćka i Horpyny.
— Dlaczegoż Hryćka?
— Żeby nie była skrofuliczną... Zresztą, przyznasz, że żaden Alfred i Gustaw nie jest w stanie miéć tyle synów i córek, ile ich potrzeba na nowe zaludnienie... i Alfred zarazby z Emmą lub Eweliną nazajutrz z głodu pomarli, gdyby im przyszło samym sobie dać rady. Więc jakiś Hryciek i Horpynka zszedłszy z Babiéj Góry, po potopie, który wyniknie z pęknięcia beczek porterowych, rozpoczną na nowo starą historyę... aleby to nie było ciekawe... Zawsze naśladowanie słabsze od tego, co już raz się mocniéj odprawiło...
Westchnąłem nad tym sarkazmem; wtém wszedł po szyję zapięty na wszystkie guziki kancelista z teką papierów do podpisu pana radcy... Drag wskazał mu miejsce na biurze, gdzie miał położyć papiery, głową nawet nie skinąwszy; podawano nam herbatę, kancelista odszedł z wielkiém uszanowaniem...
Przyznam się, że w Warszawie nie piłem lepszéj herbaty, gdyż pomimo staréj, zapomnianéj pieśni do czaju niegdy przez Ludwika Osińskiego napisanéj, w któréj prorokował, że z tym czajem lepiéj nam będzie niż z węgrzynem... (!) stolica nasza dotąd się go robić nie nauczyła i pije ciepłą wodę zamiast herbaty, chrzcząc ją różnemi ingredyencyami, aby była znośniejszą. U pana radcy napój ten zrobiony był z całą rozmyślnością sybaryty, który lubi z każdéj rzeczy wyciągnąć jak najwykwintniejszą przyjemność.
— Widzę — rzekłem — że lubisz wygódki i na seryo bierzesz kuchnię życia.
— Jestem dzieckiem naszego wieku — odparł uśmiechając się — nie mamy ani uczuć, ani wzruszeń, ani wiary żadnéj, potrzeba szukać dystrakcyi w żołądku i podniebieniu.
— Panna Ewelina! — zawołał wchodzący lokaj.
Radca się gwałtownie odwrócił i zmarszczył.
— Co to jest?... — zapytał surowo.
— Przysłała pytać, czy pan będzie dzisiaj, bo chce jechać do teatru.
— Niech sobie jedzie — odparł sucho.
— A ha! jest i jakaś Ewelina — zaśmiałem się po wyjściu służącego — balsam peruwiański widać nie tak zły, jaki się panu wydał z początku.
Drag wzgardliwie ruszył ramionami.
— Panna Ewelina to mój deser po obiedzie... Stworzeńko ładne, głupiuchne, złe, ale czasem potrzebne dla dystrakcyi... Domyślasz się, że jest chorystką czy baletniczką... zgadłeś! Te istotki choć zdradzają, ale bawią... cacko... lalka! potrzebujemy rozrywki, jest w nas instynkt łączenia się w grona, który w zepsutych ot tak, przeradza się w bydlęce jakieś używanie i profanowanie piękności i młodości.. Co się tyczy zdrady... nie obawiam się, to mi wszystko jedno, czy ja jeden, czy dwóch nas jé jednę kuropatwę, bylem ja jéj miał, ile mi potrzeba...
Wzdrygnąłem się.
— Trzymam to w ryzie — rzekł — płacę dobrze, ale nie robię sobie nałogu z jednéj twarzy i co kilka miesięcy przemieniam... kandydatek dosyć zawsze...
— A powiem ci — dodał z pewną chlubą i dumą — ot życie tak urządzone, jak moje jest wcale znośne... głupie, czcze ale wygodne. Nie wyrywam się z gorliwością natrętną naprzód, bo to dzieciństwo, Talleyrand i Napoleon mieli racyę, surtout point de zèle: nie zaniedbuję się jednak nigdy w niczém, żyję i jestem ze wszystkiemi dobrze, karmię i poję tych, którzy mi są potrzebni, dowcip jeśli go mam, chowam jak ślimak rogi, nie gniewam się nigdy, nie słyszę, czego słyszéć nie chcę... mieszkam wytwornie, doktora mam najlepszego, zawsze jakąś Ewelinkę, zapas na jutro w dobrych listach zastawnych, żeby mi bieda swych łokciów dziurawych nie pokazała... cóż chcesz? to życie do zazdrości!
— I najlepszy komentarz do tego, coś mi niedawno mówił z takim zapałem — odpowiedziałem pocichu.
— Powtarzam ci — rzekł śmiejąc się — jestem dziecięciem wieku, a ja ojca i matki nie zapieram się, chcąc żyć długo i zarobić na błogosławieństwo... A jak mi się żółci zbierze na wątrobie i zechcę pocichu podrwić, znajdę sobie zawsze człowieka, jak ciebie dziś, kolego, który mnie nie skompromituje... kogoś przyjezdnego, obcego, cichego... to się przed nim wypaplam i kwita. Może jeszcze szklankę herbaty?
— Nie! — zawołałem, wstając — nie! nie! musisz, doktorze Abracadabra, potrzebować siesty po herbacie, a tak regularnego życia, jak twoje, żalby dla fantazyi przybysza przerywać... Bywaj mi zdrów! dwa razy w życiu spotkaliśmy się; Bóg jeden wié, czy zobaczymy się jeszcze raz trzeci...
— Zapewniają, że mamy się wszyscy znaléźć na tamtym świecie... — rzekł uśmiechając się — a zatém zawsze do zobaczenia, kochany kolego... Nie zgadłeś co do siesty — dodał, zaglądając do zegarka — idę teraz na sesyę towarzystwa dobroczynności, którego jestem jednym z dyrektorów... a potém do Eweliny...

All is well that ends well...

powiedział Shakspeare!!!...

1856.





Leonia.
(fantazya).


Szary mrok chmurnego wieczora padał powoli na osmutniałą ziemię, odblaskiem zachodu oświeconą łuną krwawą... gdzieś nad wierzchami drzew i lasów przebiegł, szumiąc górą, wicher zapalczywie szarpiąc obłoki, ale nad ziemią ciężyła jeszcze cisza ołowiana, panował ten spokój duszący, grobowy, w którym pierś oddychać nie może. Niekiedy tylko strumień wiatru przedarłszy chmury, upadał świszcząc na pola, zakręcił piaskiem na rozłogach i wydmach, ugiął drzewa, połamał gałęzie, i znowu wszystko milczało postrachem, jak przed zbliżającą się burzą, oczekując zesłanki bożéj... zniszczenia i śmierci... Pierwszy raz może świat bolał razem z wylękłym człowiekiem i nie szydził weselem pogody z ucisku jego duszy... cały on wydał mi się wielkim cmentarzem i jedną mogiłą, z pagórka, od którego rozległy kraj w szatach krwawego zachodu i cieniach wieczora rozszerzał się daleko, spowity mgłami i blaskami naszywany... liczyłem okiem groby, i jasnowidzenie ukazywało mi kości i popioły, nadzieje, dziwy i smutki, które w ich głębi spoczywały. Cmentarze, ostawione krzyżami, najweselszym jeszcze były wśród tych grobowisk widokiem, bo stały na nich znamiona wiary, ubłogosławiała je modlitwa, ogrodziło wspomnienie, porastały trawy opiekuńcze, okrywały drzewa zielone... na innych mogiłach przewijały się gościńce, powyrastały gospody, dzwoniło wesele, walały się kupy śmiecia, a zrzucone krzyże rąbała siekiera do ogniska pijanéj biesiady... żadna świętość nie była poszanowaną, żadne wspomnienie nie pozostało niepokalane.
Myśl ulatująca nad tym światem potrącała o pogrzebione boleści i zakrwawiała się niemi... bo nie było stopy wolnéj, nie było szczypty nieprzemieszanéj z popiołem, z kośćmi, ze łzami, a w chwili jasnowidzenia, gdy wszystko wystąpiło razem z pod warstwy, co pokrywała świat wczorajszy, dzieląc go od tego, co się zwija po jego powierzchni... dusza zadrżała i ścisnęła się od tego widoku.
I była we mnie chwila tak straszliwéj boleści, takiego zatrucia duszy, tak krwawych łez i wielkiego ucisku, że świat znikł z przed oczów moich, a czarna zasłona pokryła mi wszystko, i obumarłem od cierpienia.
I pytałem się sam siebie, nie mogąc pojąć, skąd tyle było złego na ziemi, skąd tyle smutku? dlaczego wszystko tak czarne i grobowe? a odpowiedzi dać nie umiałem... i tarzałem się w wątpliwościach.
A łzy popłynęły mi z oczów i w ich blasku znowu odkryła mi się ziemia oświecona krwawą łuną zachodu i osłoniona mgłami czarnemi... Widziałem jaśniéj groby i cmentarzyska i wszystko, co w nich spoczywało, alem nie mógł dostrzedz aniołów pociechy, ulatających białemi skrzydły nad padołem.
I mogiły same spowiadały mi się z boleści, które kryły, i widziałem je do dna, a było ich pełno i jedna piętrzyła się na drugiej, dostając do rozpalonych wnętrzności ziemi... i pierwszy człowiek leżał przy ostatnim mastodoncie jednym snem śmierci uśpiony.
Drobinka wesela, która błysnęła temu światu, starła się z jego powierzchni, boleść długa wypiętnowała się wszędzie, panowała sama jedna.
I pojąć nie mogłem ani celu cierpienia, ani jego końca, ani nagrody, a dusza zwątpiwszy, drżała i wstrząsała się uciśniona strapieniem wielkiém, jakby w obliczu śmierci.
Bolałem nad wszystkiém, co znikło i przepadło bez śladu.

∗             ∗

I nie czułem, jak padłem, nie wiem, jak-em tak leżał, nie pomnę, jak powstałem, aż otwierając oczy, ujrzałem istotę w bieli i promieniach, która białém ramieniem objąwszy mnie, tuliła głowę zbolałą, i z cicha szeptała słowa pociechy, pieśnią spokoju płynące mi do duszy.
A gdym się obejrzał, odrywając źrenicę od blasku oczów, które mi świeciły, nie byłem już na ziemi. Widziałem ją jeszcze u stóp moich rozciągnioną szeroko, daleko, owianą mgłami, ale krzyki nie dolatywały uszów moich, i z za chmur świeciło na nią słońce pogodne poranka.
Cisza wielka owiewała nas, a głowie mojéj tak było słodko spoczywać na ramieniu anioła, przytulonéj do czystéj piersi, w któréj nic ziemskiego nie było, żem ust nie śmiał otworzyć, by snu uroczego nie przerwać.
A nie był to sen, ale jaw zachwytu. Boleść podniosła mnie nad ziemię, a anioł, który trzymał mnie nad nią w swoich objęciach, i słowa jego, ziemskiemi nie powtórzone, powoli balsam lały na rany długiego żywota, i potargane myśli sploty i rozranione serce.
Długom tak spoczywał w objęciach anioła, a nic słychać nie było tylko szelest skrzydeł jego srebrzystych, tylko słodki szept ust jego, tylko oddech śpiewny, i szatę, którą powiew lekki poruszał, a szata szmerem się swym modliła.
Między niebem a ziemią, nieubłogosławiony jeszcze, ciałem śmiertelném i nieoczyszczoném podnieść się nie mogąc wyżéj, czułem już spokój szczęścia lepszéj krainy, któréj byłem bliżéj, i widziałem cały zastęp białych aniołów, unoszących się w różne strony koło mnie... Z uśmiechem lecieli z niebios na ziemię, a z ziemi ku niebu.

∗             ∗

Jak w ulu pszczoły robocze, cicho a żywo przesuwały się białe postacie, posłańcy boży... i oko moje rozeznawało powoli braci tego, którego ręka podtrzymywała mnie nad ziemią w półuśpieniu potrzebném biednéj zbolałéj duszy mojej.
Wszyscy braciszkowie witali się z uśmiechem i spotykając czystym na chwilę łączyli pocałunkiem, kładąc sobie ręce na ramionach — wszyscy podobni byli do siebie, a blask niebios jaśniał na ich obliczach i szczęście z nich promieniało, i spokój ich otaczał.
Jeden niósł w objęciu białych ramion duszę przeznaczoną do jasnego spoczynku u nóg bożych i przyciskał ją do piersi, jak matka tuli dziecinę, skroń jéj ocierał z potów śmiertelnych, łzy ustami osuszał, krew szaty dotknieniem obmywał.
Inny na promyku leciał z naczyniem rany gojącego napoju, gdzieś ku czarnéj naszéj dolinie, a śpieszno mu było i oczy jego pół płakały, pół uśmiechały się radością.
Inni polewali ze złotych konewek, świeżo zasiane pola deszczem urodzaju, rosą użyznienia, inni szaty swe białe rozpościerali osłaniając łany od burzy, inni odganiali niewidome duchy złoczyńce mieczem ognistym i krzyżem jasnym, ci ściągali promienie, tamci rzucali cień chłodny.
Inni nieruchomi zdawali się oczekiwać rozkazów, patrząc po morzach i lądach, po lasach i polach... z założonemi na krzyż rękoma, ze zwieszonemi głowy, tuląc się po dwu do siebie od chłodu, którym na nich wiała ziemia.
Jeden niósł matce sen o dziecinie, co śpiewało chwałę bożą, i śpiewając w niebiosach, po niéj tęskniło, a sam Bóg mu się litował; — drugi z obrazem matki na szacie, leciał ku dziecku do nieba.
Inny z ziemi westchnienie boleści do krzyża Chrystusowego rozpiętego w niebiosach dźwigał co żywiéj, podnosząc się wysoko, a szata biała migała na nim długą wstęgą.
Trzeci prośby i modlitwy zabrawszy w połę dalmatyki, jak żniwiarz z pola wracający, śpieszył z niemi do bożéj stodółki, a oko jego spoglądało z litością na szare i czarne, na świecące i starte prośby ust ludzkich, z których mało było czystych i całych. Jedne podziurawiły namiętności, drugie splamiły łzy ziemskie, inne w proch się rozsypały, tak były lekkie i błahe.
Anioł nad jednemi płakał, nad drugiemi wzdychał z litością, a ciężko mu z niemi było, i zginał się pod ich brzemieniem, aż zbliżył się do strumienia łaski i obmył w nim modlitwy i poniósł czyste i świecące.
Byli co nieśli palmy zielone na ziemię i krzyże na ziemię, narzędzia męki i krople pociechy.
Był jeden, co promyk nieba, jak kwiat jasny, piastował w ręku, aby nią czyjąś boleść oświecić i wonią niebios ją orzeźwić.
Był, co łzę, jak perłę czystą, niósł na dłoni do góry.
Był, co pot poczciwéj pracy do Boga odnosił, inni nieśli słowa dobre na czystych kartach złotemi głoskami pisane. A spojrzawszy na ten ruch posłańców, ziemia wydała mi się mniéj straszną, i życie nie tak nierozwikłaną zagadką, gdym zastęp duchów zobaczył — i zapytałem anioła: — zawsze ci jest tak?

∗             ∗

Usta jego uśmiechnęły się z politowaniem macierzyńskiém.
— Biedne dziecię — rzekł całując wypłakane powieki moje — jakże ci gorzko musiało być w życiu, gdyś tak zwątpił o bożéj mądrości i opiece? przez jakie przeszedłeś próby? ileś przecierpiał pocichu i niesprawiedliwie?
— Ja? — rzekłem — ja? a cóżem ja jeden? maluczki pyłek na małéj ziemi naszéj... jedno nic, wśród tego tłumu, co cierpi cały! Serce zaszło mi goryczą wszystkich ludzi razem, widokiem męczarni otaczających... i słysząc jęki, zawróciła mi się głowa... zwątpiłem o świecie, pojąć świata naszego nie mogąc. Tyle w nim złego, tyle brudu... tyle czerni, łez tyle... a tak krótko trwa wszystko...
— Wolałżebyś, by boleść dłuższą była?
— Ale jedna ona nie ustaje nigdy, a co najszlachetniejszego, najlepszego, co jaśniejszego, to znika i ginie w chwili jednéj... powiedz mi, dlaczego wszystko ściera się i ginie?
— Aby żyło i odrodziło się w niebiosach. Dziecię moje, ty się uskarżasz na ziemię, ty tęsknisz nad jéj znikomością... a sam ten ból twój jest nieba pragnieniem i stopniem do niego. Dziecię moje, z ziemi na ziemię patrząc, mgły ją zasłaniają, stąd na nią patrz ze mną, a inaczéj ją zobaczysz. Wszystko tam znikomością, ale nie cała ona tak żałobą pokryta, tak bólem przesiąkła i ciemnościami osnuta. Są i tu chwile jasne, są i tu ludzie bieli, ale nie żądaj nieba bez chmury i z ludzi czystych aniołów. O! niéma u was ani szczęścia bez goryczy, ani istot, w którychby sercu nie czerniała plama grzechu... Chciałżeś od ziemi, co tylko niebiosa dać mogą? Chodź ze mną, dziecię moje, a inaczéj świat zobaczysz, ja cię prowadzić będę.

∗             ∗

Powoli zstępowaliśmy ku ziemi, a dzień nad nią przelatywał to słońcem oblany, to chmurami ocieniony, schodząc z jednego kręgu, wstępując na drugi, tu do snu kołysząc, tam budząc do życia. I widać było, jak stworzenie wszelkie otrzęsało się ze snu i kwapiło do krótkiego żywota, lub znużone szukało schronienia, by nowych sił w snach zapomnienia zaczerpnąć. A oblicze ziemi miało całą rozmaitość życia, wszelkie jego żywioły, kolej niezbadanych pogodnych i burzliwych chwil, wypełniała całość niepojęta zmian tysiącem, zawsze obok śmierci wskazując życia drugiego początek.
— Wiem — rzekł mi anioł, przytulając znowu głowę moję do swéj piersi — gdzie twój wzrok leci i serce cię pociąga; oto zbliżamy się do tego zaczarowanego kątka, w którym uwiązłeś duszą... Nie wskażę ci innéj krainy, bobyś tam życia ni ludzi nie pojął, polecim nad twoję rolę czarną owianą mgłami smutnemi, a tobie najpiękniejszą i najdroższą, choć ją także tysiąc odwiecznych mogił zasiało.
Poznałem po dymie, który mi wietrzyk przynosił, żeśmy byli nad ziemią naszą, z któréj dotąd ani na chwilę stopa moja, ani serce nie zeszło.
Dojrzałem lasów szeroko zielonemi gronami rozciągnionych wśród równin, które złote pasy zbóż przerywały... Gdzie-niegdzie wiła się niebieska wstęga rzeki, na żółtych piaskach, na wierzb i łozy zaroślach, gdzie-niegdzie siedziały wioski przytulone do matki ziemi, i strzelały w górę białe kościołki i piętrzyły się ubogie miasteczka, jak nieczyste mrowiska. Ten kobierzec kraju naszego wydał mi się uroczo pięknym i zabiło ku niemu stęsknione serce, a łza z oczu padła na szatę anioła, na któréj czarną wystąpiła plamą, płakałem za ziemią, a duch to był z niebios czysty i we łzie mojéj choć niewinnéj, znalazł się zaród grzechu, który ją pokalał.

∗             ∗

— Patrz — rzekł duch — oto ci pokażę kilka żywotów ludzkich z miliona... one cię może z życiem pogodzą. Wszystko to mija jako sen, znika jak cień od chmury, jak marzenie widma... jak mgła poranku; ale wśród tych snów ciężkich i czarnych, są jasne i piękne. Nie płacz, że ludzkie oczy ich nie widzą i pamięć nie obejmuje, wszak ci woń ich ziemi niosą do niebios aniołowie do tronu Ojca, i każde go dochodzi westchnienie, każdemu zwycięstwu nad światem poklaskują chóry serafinów, i zastępy anielskie.
Jeżeli co pocieszyć i uspokoić powinno, to widok cichego żywota, który cały płynie cnotą i poświęceniem. Czém obok niego hałaśliwe życie innych ludzi, całe w kłamstwach i samolubnym pokazie, które się rozchodzi, pamięta, zadziwia, ale gdy je aniołowie uniosą do góry... lekkie będzie i nic nieznaczące. Inne są sądy boże a inne wyroki wasze, to co wam potężném się zdaje, tam grzechem jest może, co tu niewidoczne, tam wielkie i święte, a im ciszéj się cierpi, im więcéj boleść ukrywa, im więcéj taż z ofiarą, tém świetniejsze w niebiosach czekają palmy i wieńce.

∗             ∗

Mówił, a szmer głosu jego lał mi w piersi spokój jakiś niewysłowiony; inaczéj spoglądałem teraz na ziemię, z za łez, które starł dłonią białą, wzrok mój oschły, głębiéj coraz sięgał w ziemię, widział jaśniéj i przenikał nietylko pod zakryte miejsca, ale w najzamkniętsze piersi tajniki.
I spostrzegłem między mogiłami wśród kości spalonych na stosie namiętności i poczerniałych od złego... białe niewinnych całuny i szczątki przemienione w drogie kamienie, nad któremi stali gieologowie, tłómacząc ich pochodzenie ogniem i wodą, gdy one wszystkie były dziełem dusz wybranych, co pył ziemi w klejnot przeistoczyły, co ziemski proch brudny, w dziwnych barw i piękności przemieniły kształty.
Widziałem tam tajemnice nieodgadnione dla oka, co się nie załzawiło i nie podniosło z aniołem do niebios, i nie oświeciło cierpieniem wielkiém, a gdym zapatrzony dumał, rzekł anioł do mnie:
— Chcesz, żebym prochy wskrzesił i przywiódł je przed ciebie, aby ci mówiły o sobie? Wy patrzycie na złomki życia ze świata, chceszli obejrzéć całość jego, podniesiony ku niebiosom?
I nie czekając odpowiedzi, któréj mu dać nie śmiałem, anioł złożył ręce i począł się modlić ku źródłu światła, które jaśniało nad głowami naszemi, a modlitwa jego widomie jak promień biały wstępowała wysoko, pięła się w górę, aż utonęła w wiekuistéj aureoli zawieszonéj w średzinie światów.
I po chwili na promieniu, który z jasności nazad odstrzelił ku nam, widziałem zstępującą ze smutném obliczem i złożonemi na piersi rękoma, duszę jak śnieg białą. Szła powoli po promieniu ku ziemi, jak wygnanka stęskniona a posłuszna wyższéj woli... i spuściła się ponad chwastem porosłą mogiłą cmentarza... okrytego drzewy i gąszczą.
Było to stare pole spoczynku, na którém już dziś zwłok nie chowano nowych, bo dla nich miejsca między staremi nie było, i rydel grabarza rozbijał się o popróchniałe trumny i niedogniłe kości. Groby okrywały jeden przy drugim całą tę przestrzeń, ostatni wyraz życia kilkunastu pokoleń. Tu i owdzie sterczały jeszcze na nich krzyże, walały się gruzy cegieł, kamienie porozbijane i starte, szczątki drzewa, i zdziczałe, niegdyś pielęgnowane żalem rośliny, ciężko z chwastów wybijające się ku światłości dnia bożego. Ze stu drzew może zasadzonych ręką pobożną, kilka wzrosły w grube konary, niesiane i niesadzone przybiegły z litością okryć od wiatru grobowiska ubogich.
Gdzie-niegdzie na świeższych wzgórzach darnią porosłych, chwast nawet nie miał się czasu rozplenić... stały nagie i odkryte... W rogu tego pola umarłych zapomnianego i opuszczonego przez żywych, wkoło którego obalił się parkan, i furta wiodąca doń upadła, ujrzałem ducha zlatującego na niedawną jeszcze mogiłę i powoli przez warstwę ziemi zbitéj przeciskającego się do jéj wnętrzności. Tam w przepróchniałéj trumience trochę leżało popiołów i kości ściśniętych ziemią i zmartwiałych. Gdy duch wionął na nie, powoli poruszyła się garść prochu i zlekka zarysowała się przed oczyma mojemi postać niewiasty spoczywającéj w trumnie, odzianéj szatą białą, ze złożonemi rękoma i krzyżykiem na piersiach.
Blada i martwa z razu postać ta dźwignęła się, a ziemia rozsunęła się i rozstąpiła, dźwigniona ramieniem ducha, który panuje wszystkiemu... i z otwartego grobowca powoli wysunął się posąg marmurowy niewiasty, która z westchnieniem znużenia siadła na brzegu czarnéj przepaści.
Nie ziemskie to było zjawisko i na licach upiora znać było, że duch, co go ożywiał, niedawno z niebios powrócił. Stopniami ożywiało się białe lice i powracało życie, drgało ciało wskrzeszone, i jakby ze snu wychodząc kobieta podniosła oczy na znaną okolicę, zdając się chciéć i nie mogąc przypomniéć świata, na który chwilowo wracała.
Naówczas dopiéro ujrzałem to cudowne zjawisko, z bijącém sercem poglądając na nie. Była to niewiasta w całym blasku dojrzałéj idealnéj piękności, biała jak lilia, promieniejąca, uśmiechnięta smutnym uśmiechem zagrobowym i zaświatowym... nieziemskim. Owal jéj twarzy miał ten niepościgniony wdzięk linij, którego żadna dłoń artysty odtworzyć nie potrafi, a ręka tylko boża zarysować jest w stanie. Na białém tle lica, jak dwie pochodnie paliło się dwoje oczów czarnych, ognistych, ale smutnych i załzawionych, a powieki, co je otaczały, jakby wypłakane, ciemniały barwą smętną, brunatną, wśród marmuru lica. Wysokie czoło białe, nieprzecięte jedną zmarszczką, jak sklepienie świątyni duszy, wznosiło się nad smutnemi powieki; dumało ono myślą nieśmiertelności i tęsknotą za wiekuistą ojczyzną. W ustach był uśmiech i płacz razem, ale te usta milczały.
Anioły tylko śnią się takiemi artystom modlitwą natchnionym, jaką się zjawiła ta dziewica — kobieta — wielka, wspaniała, silna, a czuciem i łzami przejęta. Pierwsze jéj spojrzenie w świat było podziwieniem smutném, objęła niém horyzonty dalekie, jakby na nieznany kraj patrzała; powoli rozbudziło się w niéj wspomnienie, jak się rozpala lampa, i oświecało twarz nabierającą barwy życia — krew napełniała żyłki i rumieniła lica. Jak wschodzące słońce dusza zaróżowiła niebo jéj twarzy, przed chwilą jeszcze blade i martwe. Z pamięcią wróciła boleść i rozesłała się na czole, w ustach, w wejrzeniu, wytrysły łzy przywykłe gościć na powiekach, załamały ręce białe. Już nie z obojętnością ale z cierpienia wyrazem poglądała na okolicę, jakgdyby każdy przedmiot był dla niéj wspomnieniem przecierpianéj chwili, i podniosła oczy do nieba. Jeszcze tęsknica do niego ogarniała ją, gdy już nowa tęsknica ziemi mieszać się z nią poczęła i goryczą przed chwilą próżne serce zapełniać.
Wracało życie i ona wracała do życia... anioł smutnie patrzał na nią.

∗             ∗

— Gdzież jestem? — przemówiły jéj usta — co było ze mną? gdziem była? śniłaż mi się wielka jasność boża, w któréj tak błogo zatopiona spoczęłam? Na łonie Boga tak mi było szczęśliwie i spokojnie. Byłoż to marzeniem tylko? Grób otwarty, więc umarłam? i świat znowu? dlaczego wracam do niego? żyć potrzeba znowu tém starém życiem niewoli, ciężkiém i błędném, skutém w łańcuchów tysiące? Zdawało mi się, jakby już raz pękło serce i skończyła się próba, a śniło mi się, że anioł uniósł zranioną duszę do tronu miłosierdzia, do podwojów łaski, i położył ją u stóp Pana, który w nią tchnął zapomnienie boleści i żywot nowy. W tamtym bycie wszystkie moje sny ziemskie cudnie wykwitły rzeczywistością niebieską — serce było pełne, szczęśliwe, bez pragnień i niepokoju. Byłże to sen tylko? A! powoli przychodzi mi na pamięć wszystko zabyte... kajdany... zawody...
I odszedł duch z mogiły zstępując powoli, aż wyszedł po-za obręb cmentarza i zwrócił się ku jednéj stronie, w któréj drzew masy zieleniały, przesunął się ku wzgórzu, otoczonemu jakby zapomnianym ogrodem. Miejsce to było piękne nad brzegiem rzeczki, na niém ślady jeszcze niedawno obalonych budowli; ale już tam nie mieszkali ludzie. Jak na cmentarzu siało na pustkowiu chwasty zapomnienia, a ptacy świergotali na ruinach. Widocznie był to dwór niegdyś zamożny, który spłonął czy zniszczał, a wkoło niego wspaniały ogród i budynki w gruz i zarośla się zmieniły. Parę chat zlepionych ze szczątków pańskiéj wspaniałości dymiły na rumowiskach ubogim kominem.
Wśród parku i powycinanych pni dębów, gdzie-niegdzie snuły się grzędy warzywa i płoty suche i zagony ubogie. A jeszcze wśród resztek zieloności rozsadzonéj symetrycznie, znać było ślady przepychu, altany grobowe, długie szpalery, kamienne mosty, i świątyńki poobracane na kurniki.
Duch wszedł na najwyższe wzgórze, gdzie stał pałac a dziś kupa rumowisk nad lochami rosła burzanem badylów, i zadrżał.
— Nic — rzekł — nic! ani śladu! — i załamał ręce. — Gdzież kaplica? gdzie mój pokoik dziewiczy, z którego widok był tak piękny? gdzie pokój siostry i braci, gdzie matki? gdzie nasze grządki dziecięce?
Jedna kupka bratków i trawy rosła na opustoszonym klombiku; duch płacząc zerwał z nich listek.
— I tu cmentarz — rzekł — i wszędzie tylko cmentarze... Nikogo! gdzie oni? w mogiłach!
I siadłszy rozwinął karty swojego życia, a gdy z nich czytał powoli, anioł mi je tłómaczył... i tak rozsnuł się przede mną żywot ów skończony już, którego ostatnim aktem była cicha łza boleści, co okupiła grzechy i ducha do niebios uskrzydliła.
— Pamiętam — mówił duch — było nas dwoje, dwie dziewcząt u boku matki; śmiał się do nas świat i przyszłość, roiłyśmy szczęście i kołysały do niego. Ileż to prześniłyśmy, obie chodząc po tych ulicach, biegając za kwiatkami po ogródkach, odpoczywając w téj cichéj izdebce naszéj, gdzieśmy stroiły majowy ołtarzyk Maryi.
Gdy duch mówił, ja-m cudem jakimś postrzegł przemieniającą się okolicę... znikła z przede mnie otwarta mogiła, i owa ruina, i ów opuszczony ogród, a ujrzałem w miejscu stosu gruzów, wspaniałe domostwo ciche i poważnie siedzące wśród żyznego kraju kątka. Był to stary dwór pański, otoczony sadem i ogrodem cienistym, a ożywiali go ludzie mnodzy i życie wielkie i zamożność. Duch ów przemienił się w młodziuchne dziewczę tak piękne, jak anieli bracia anioła, z dwoma czarnemi warkoczami na ramionach przebiegające ogródek, siadające to na kolanach matki, to przytulające się do młodéj siostrzyczki. Obie razem były jak dwa kwiatki na jednéj łodydze, z których jeden rozkwita, drugi w pączku półotwartym się kryje. Jeszcze chwila, jeszcze promyk słońca, a oto się już otworzy.
Widziałem je połączone uściskiem serdecznym u kolan matki, któréj oczy zawczasu płakały... gdy dzieci śmiały się jeszcze niepojętemu życiu i światu.

∗             ∗

Nagle dwór mi światłami mnogiemi zajaśniał, jakby przygotowaniem weselném, ludzie kręcili się żywo, ale na ich twarzach nie było wesela... tylko zajęcie jakieś i smutek. W głębi pokoju spostrzegłem ducha, który klęczał przed poważną postacią, macierzyńską obleczoną powagą — i płakał, i posłyszałem wyrazy niewiasty, która córkę przytulając do piersi, tak mówiła:
— Przygotuj się być dobrowolną ofiarą i nie buntuj przeciw losowi kobiety... dziś, jutro nią być musisz. Nikt nie posiadł, czego pożądał, i nie złożył życia, jak je wymarzył, ani miał tego, co ukochał. Naszém przeznaczeniem cierpiéć pocichu, modlić się, płakać, uśmiechać usty choć przepełnionemi goryczą, i umierać z krzyżem w piersi wbitym. Kobieta rodzi się do niedoli, a jeśli marzenie przejdzie ponad czołem jéj białém, otrząsnąć je musi, jak wieniec uwiędły... by nie przyrósł do skroni. Czyż nam pragnąć szczęścia, tutaj gdzie dzień żaden nie kończy się, jak zaczął, a jutro najeżone kolcami? Gdzież szczęście? dziecię moje! chyba w snach z kolebki niebieskiéj wyniesionych, chyba w widzeniu młodéj duszy, co jeszcze palcem ziemi ni stopą nie tknęła! Dziś czy jutro potrzeba spełnić kielich ofiary i goryczy usty gotowemi, a kto mu się opiera, traci zasługę i co dobrowolnie nie spełnił, przemocą wychyli do dna.

∗             ∗
Dziecię klęcząc u nóg matki, spytało:

— Co mi każesz uczynić?
— Widzisz ten zbytek, co nas otacza, ten dostatek, w którym wychowaną zostałaś? To są pokrywy tylko ciężkiéj rzeczywistości, pod niemi leży zimne i straszne ubóstwo, upokorzenie. Wychowane do świata blasku będziecie ubogiemi, jeśli z siebie dla nas nie uczynicie ofiary; dla braci, z któremi dzielić się nie macie czém, dla starości naszéj, która wam chleba powszedniego dostarczyć nie może. Nie pytaj serca, a podaj rękę komu wskażę, Leoniu, spełnij obowiązki życia, jakby cię ku nim wiodła miłość.
Dziewczę zadrżało... a matka mówiła chłodno:
— Nie szczęście, ale krzyż Chrystusów kładnę na ramiona twoje, dając cię dziś temu człowiekowi, ale ty go podźwignąć możesz i siebie zbawić i jego. Nie kochasz go, wiem, ale serce twe wolne.
Twarz Leonii oblała się rumieńcem i spuściła ku ziemi i jak marmur zbladła.
— Nieprawdaż? ty nie kochasz? jabym o tém wiedziała? — surowo dodała matka.
I pierwsze w życiu kłamstwo wstydliwe przeszło usta dziewicze, a stłumiony głos odpowiedział:
— Nie kocham, matko.
Ale ile w nim było boleści i poświęcenia, ile siły w tém kłamstwie! Powoli podniosła oczy dziewczyna i skryć je musiała, tak były łez pełne, a gdy wstała pobłogosławiona przez matkę, drżała jak liść i blada była i łkała w duszy. Krzyż matki, nad głową jéj drżącą ręką skreślony, namaścił ją na ofiarę... i wstała silną i wielką.

∗             ∗

Księżyc wschodził na niebie, podnosząc się powoli i bledniejąc w miarę, jak się posuwał ku górze... krwią oblany, rumiany, złocisty, srebrny wreszcie martwiał jak człowiek, co się starzeje. Cisza była w ogrodzie uroczysta, ciemno w ulicach, dwór tylko płonął światłami. W alei przechadzał się z załamanemi rękoma mężczyzna młody i szarpał na sobie odzież, która piersi mu się gnieść zdawała. O nie suknia to, ale boleść je gniotła, a téj odjąć nie mógł, patrzał w okno płonące światłami i płakał, a łzy połykał.
— Wszystko się skończyło — mówił do siebie pocichu — sny, nadzieje, szczęście, młodość, jeden krok, a będę na progu rzeczywistości, w świecie rachuby i ludzi. Ona nie chce mnie, choć kocha, odpycha i dobrowolnie oddaje się drugiemu... W nic więc, nawet w serce dziewczęcia, wierzyć nie można, nawet w serce piętnastoletniéj dzieweczki, któréj ledwie wczoraj skrzydła anioła z ramion opadły! O to straszliwe, to okropne!
I załamał ręce, gdy na nich uczuł dotknięcie białéj, znanéj dłoni, drżącéj, jak woda przebiegająca po kamykach.
— Adamie — rzekł głos cichy — czułam, że cierpisz i przyszłam cię pożegnać, dać ci ostatnie słowo otuchy, prosić o odwagę.
— A ty ją masz szczęśliwa, boś nie kochała nigdy.
— Mam ją, bo kocham inaczéj i silniéj może od ciebie — odpowiedziało dziewczę. — Powiedz mi — dodała, podnosząc oczy na księżyc, a w nich przejrzała się jasność i odkryła łzę, któréj w głosie słychać nie było — co ty nazywasz miłością? Alboż się czyście i święcie na wiek wieków kochać nam bronią?
— Ale ty będziesz cudzą żoną i zaprzysiężesz mu wiarę.
— I wiary dotrzymam — rzekła kobieta — jak jéj ode mnie wymagać będzie przysięga, obyczaj, ludzie, ale nie wyrwie ono z serca miłości stałéj i wiekuistéj dla ciebie. Gdyby nas los z sobą powiązał i zbliżył tak, byśmy do jednéj taczki przykuci, naprzykrzyć się sobie musieli, ciągnąc ją nierównemi siłami, niejednakowo, któż wié, czyby nie ostygło to przywiązanie nasze zrodzone w dzieciństwie wesołém; rozdzieleni, zmuszeni patrzéć na siebie z daleka i wiecznie być godnemi siebie, widziéć w sobie będziemy ideały młodości i kochać się możemy, musimy nazawsze.
— A nie żyć z sobą? a rozstać? — podchwycił młody człowiek.
— Z kimże żyjemy? z kim się nie rozstajem? Codzień nam coś umiera, czego nie przestajemy kochać pogrobową miłością; codzień coś tracim i tęsknim za straconém... Ale my, Adamie, nie przestaniemy kochać się wielką i świętą miłością, z Bogiem, w Bogu, która świecić będzie życiu naszemu. Mąż mój miéć będzie tylko ostatek tego serca, które bije dla ciebie, i nie będę się z tém taić przed światem, bo się nie wstydzę tego; bo miłość moja nie jest przechodzącą namiętnością, ale ukochaniem ciebie.
I z czystém wzruszeniem rzuciła mu się na szyję.
— A! — rzekł Adam — to nie to, com marzył, żyć z dłonią w dłoni, razem, w ciszy, w pocałunku i uścisku, kochać tylko ciebie, miéć twoję miłość wielką i całą.
Leonia uśmiechnęła się boleśnie.
— I ja tak marzyłam — rzekła — ale to miłość, co źródło swe wysusza może, co upaja i szał daje, i trwać nie może... Zresztą, dla ciebie byłabym, czémbyś chciał, stałabym się, czémbyś kazał, ale wola boża inaczéj mną rozporządziła. Będę ofiarą dla nich — rzekła, wskazując na okno dworu — a kochać cię nie przestanę.
— A! a życie moje! — rzekł rozpaczliwie Adam.
— A mojeż? — uśmiechnęła się boleśnie Leonia — spojrzyj na nie i powiedz mi, czegobyś mi mógł zazdrościć? Tyś wolny i pozostaniesz sobą, ja własnością cudzą, ja niewolnicą człowieka, ja sługą tego, którego nie kocham, a któremu żoną i towarzyszką mi być każą... Nie podzielam myśli jego, uczuć, nic między nami niéma wspólnego... Adamie...
Ten nie słuchał, łzy mu po męskiéj lały się twarzy, choć je chciał stłumić w sobie, i znowu dziewczę rzuciło mu się na ramiona.
— Adamie! męstwa: — rzekła — tyś mi je dać był powinien, a odbierasz, ja cię o nie proszę dla ciebie... wytrwania i męstwa. Stałość nie wybuchu potrzebuje, miłość nasza, związek dwóch serc, to rzecz droga i święta, pracujmy, by go nie zerwać, by być godnemi siebie, by się nie zmienić, nie ochłodniéć, nie zapomniéć.

∗             ∗

Ale czémże są słowa, gdy z dwojga serc jedną nutą brzmi zgodnie uczucie jedno w chwili rozstania? Starcząż one za jedno serc uderzenie? zastąpiąż ten dreszcz, który przebiega po człowieku? złamiąż one choć jednę boleść? zetrąż choć jedno gorzkie wspomnienie? Ona mówiła mężnie, ale drżała, on płakał, i w milczeniu przybliżyli się do siebie, przytulili; radzi tam umrzéć w swoich objęciach lub czyści przejść do niebios na skrzydłach aniołów stróżów, których dwie białe postacie widać było w górze w uścisku zjednoczone z sobą. Chcieli tak umrzéć a żyć musieli rozerwani... Szelest i hałas szukających narzeczonéj dał się słyszéć wkoło; Leonia wyrwała się, wołając:
— Męstwa, Adamie! — i uciekła; on pozostał wkuty do miejsca, pragnąc ciągle śmierci, tak daléj nie pojmował życia.
I nierychło poszedł trawiony gorączką, z miłości poczciwéj i spokojnéj przechodząc w zwątpienie i posądzenie anioła, który płakał nad nim i nad sobą.

∗             ∗

Dwór stary znikł mi z oczów, znowu się zmieniając w ruiny i pustkę, jak przed chwilą; ulica, w któréj się żegnali, zarosła chwastem, i samotne bydlę pasło się na miejscu, gdzie ostatnią łzę Leonii wypił pocałunek Adama. Duch w szacie białéj powoli przesuwał się przez pola i lasy do pałacu, który stał opodal na dolinie szeroką rzeką przeciętéj, szedł tam, jakby żelaznym mimowoli ciągniony łańcuchem, łkając i oglądając się za siebie. Adam znikł mi z oczów.
Tu znowu zaczęło się życie i piękna twarz Leonii z za łez uśmiechnęła się wyrazem przymuszonego szczęścia, potrzeba było udawać i kłamać wesele przed światem, aby świat nie mówił, że ją rodzice poświęcili i sprzedali swą córkę, aby na nich kamieniem nie rzucano za dziecię. Leonia pojęła to i podniosła się do ideału w poświęceniu. Z gorzką tęsknotą w sercu dźwignęła czoło schmurzone i kazała uśmiechać się ustom, poczęła ten dramat szczęścia, który miała grać całe życie z wyznaczonym jéj od losu współaktorem. Oczy moje padły na jéj towarzysza, który, jak ciemna plama, wystąpił obok téj czystéj i jasnéj gwiazdeczki. Człowiek to był, niestety! z mięsa i kości, ale bez ducha, ale bez serca i uczucia, nie rozbudziło się w nim żadne pragnienie czegoś lepszego, większego, wyższego nad to, co ręką ująć i przygarnąć było można. Dosyć mu było tego, co go otaczało i ciało jego żywiło strawą codzienną. Iluż to tak pospolitych ludzi po świecie? ale się w nich czasem wieszcza ozwie tęsknota do niebios i czegoś wyższego, choć zachmurzy się czoło? choć zabije serce, choć przeleci pragnienie nieokreślone, choć podniesie ich uwielbienie ku czemuś wielkiemu i świętemu... ten zaś człowiek nie miał iskierki duszy w rozpasłém ciele, a wiekuisty uśmiech głupoty na ustach.
Dwóch istot z przeciwniejszych biegunów nie mogły losy spoić dziwaczniéj; ta cała anielska i niebieska, ten cały ziemski i chłodny, ta wzniosła i pogodna, jak oblicze aniołów, on szyderski wśród wesela, pochmurny w smutku znużenia, i samolubny zawsze.
Ona zawsze tęskniąca za niepoścignioną doskonałością, on niewierzący nawet w ideę doskonałości i brzydzący się wszystkiém, co usiłowało podnieść od ziemi, ona święta i cierpliwa, on despotyczny i gniewny. Często tak w świecie zwiążą się dwa ogniwa dwóch żywiołów, aby wzajemnie w sobie życie budziły, ale tu z jednéj strony była ofiara niewinna, z drugiéj kat bez litości, z jednéj uśmiechnięta owca, z drugiéj zwierz krwią niesyty. Małżeństwo to, na oko szczęśliwe, było świętokradzkim związkiem w głębi, ale nikt tego nie dojrzał, bo niewiasta broniła czci domowego ogniska i okryła szytym płaszczem swojego szczęścia i występek mężowski i swoję niedolę.
A gdy noc przyszła i modlić się jéj pozwolono, klękała dopiéro płakać, modlić się, myśléć o cichych, czystych rozmowach z Adamem i ścigać dumą ukochanego swego po szerokim świecie... A kiedy jéj serce rozbolało do śmierci, anioł stróż przynosił sen i marzenia i sypał je z szaty swéj na spoczywającą.

∗             ∗

Żadne upokorzenie nie minęło Leonii, towarzysz jéj doli nie oszczędził żadnego, śmiał się, gdy płakała, łajał, gdy była wesołą, wyszydzał, gdy się unosiła, zadawał publicznie kłamstwo jéj szczęściu lub chlubił się miłością, która ją tyle kosztowała. Nielitościwy odgrywał swą rolę kata, jakby się do niéj urodził, nie pożałował nigdy, nie wstrzymał się językiem, rozżerał coraz bardziéj, gdy go oczyma błagała. A wszystko to czynił zimno, dla rozrywki, gdy biedna kobieta konała prawie pod ciężarem boleści, nie mogąc jéj podołać. Ale z ust jéj uśmiech nie schodził i pogoda z czoła... ofiarując Bogu męczarnie, szła daléj nieszczęśliwa... myśl o Adamie i łza cicha krzepiła ją w siły na dalszą wędrówkę. Adama widać nie było... na długo znikł jéj z oczów; nareszcie ukazał się... Nie poznałem go, niestety. Ona była jaśniejszą niż kiedy lilia, on zczerniał i upadł... Z rozkwitłego młodziana stał się pospolitym, spasłym na duchu człowiekiem... Z uśmiechem zadowolenia zbliżył się do niéj i w imię czystéj miłości dziecinnéj, nieczystą gorzał namiętnością. Twarz jéj zbladła, jak marmur, gdy go ujrzała... Sądziłem, że padnie trupem, patrząc na swą ostatnią nadzieję i wiarę zawiedzione tak boleśnie... Człowiek, który był dla niéj ideałem, stał się podobnym temu, z którym żyła, zamiast się podnieść, skarlał i ostygł, był szczęśliwy i życie mu starczyło powszednim chlebem swoim, uśmiechał się nie tęsknotą, ale zadowoleniem...
Napróżno szukała w nim obietnic przeszłości... woń, którą go namaściła młodość, rozwiała się i uciekła, został człowiek wbity w ziemię, pospolity i rad sobie. Wy coście przetorowali marzenie ideału i już je schwytali w ziemskie objęcia, a mniemając zaczerpnąć życia, poczuli w niém trupa chłodnego, wiecie jaka to boleść, gdy serce ukocha to, co kochania niegodne, jak trudno mu się wyrwać z tych kajdan, jak z niéj do politowania i zapomnienia przejść trudno, jaka potém... pustka piekieł zostaje w sercu! Leonia załamała ręce słuchając go i padła zemdlona, nie miała siły zanieść swéj ofiary do stóp krzyża... i po chwili łzów niepohamowanych uklękła dopiéro na modlitwę ofiarną, na błaganie służebne przed ołtarzem.
W sercu pochowała Adama i nad mogiłą jego postawiła krzyż wspomnienia... ideał spoczął na dnie pamiątek młodości... na świecie już go nie było.

∗             ∗
Jak mgła przesuwały się lata nad duchem, który na nowo przeżywał ubiegłe życie w staréj szacie swojéj... i odsłoniły się przed oczyma mojemi dzień po dniu, godzina po godzinie wszystkie męczarnie istoty, któréj męczeństwo nie miało rozgłosu, widzów, cyrku i chwały. Nie broczyła ani krwią, ani łzami areny, nie poklaskiwała tłuszcza rozdzierającemu ją zwierzęciu, nie poniosła śmierci wśród ekstazy w chwili podniesienia ducha, nie odebrała jéj z rąk kata szybko i litościwie zadanéj, ale cicho cierpiała w ciszy zakryta przed oczyma świata, uśmiechnięta, opłoniona, a gdy ją pytano, czy cierpiała, musiała kłamać swobodę i pokój... niktby męczarni nie uwierzył. Wistocie czego jéj brakło do pospolitego ideału tego, co się szczęściem zowie? Nic a nawet kolebki dziecięcia, o którego losy zawcześnie się trwożyła, choć inni widzieli w niém pociechę przyszłości. Ludzie znali ją bogatą, pieszczoną, piękną, rumianą gorączką, ożywioną bojem codziennym i mówili: — Jaka ona szczęśliwa! Łez jéj nocnych nikt nie widział, kolebka była tylko nową trwogą, czy wychowa dziecię światu, czy Bogu? czy zeń uczyni anioła do cierpienia, czy człowieka do rozkoszy? Nie wiedziała, czyj tu wpływ przeważy, ojca, co mu miał dać ciało, czy matki, co wlać chciała ze łzą, na kolebkę spadająca, duszę. A tymczasem próżnia była wkoło niéj i pustkowie... ani siostry, ani tego brata przybranego, którego tak dawniéj kochała! Ludzie obcy, zimni zawsze, ledwie na chwilę umiejący się podnieść myślą nad ziemię, by znowu spaść w tok powszedniéj prozy i błota. Nikt prócz anioła stróża nie opiekował się sierotą, którą uciskały więzy rzeczywistości; jak ryba w sieci miotała się w niéj wygnanka.

Na ten widok, żalem zdjęty, zapytałem cicho anioła:
— Czemu i ty nad nią nie płaczesz?
— Alboż to nie jest wielki i potężny obraz mocy bożéj w człowieku? alboż nie trzeba śpiewać hosanna i wielbić tego, co w maluczkiém stworzeniu taką złożył siłę? Patrz... ta istota odosobniona, walcząca ze wszystkiém, co świat i ziemia na zezwierzęcenie jéj zebrać mogli, wystawiona codzień na pociski szyderstwa, na obwiewający ją chłód, nie jestli wielką i majestatycznie piękną w téj koronie, nie z ciernia, bo cierń jest jeszcze poezyą męczeństwa, ale z pokrzywy z pod płotów i z badylów śmieciska... Ta kobieta tak wyższa od wszystkiego, co ją otacza, nie jestli wielką, wspaniałą, piękną? Byłażby taką w szczęściu, i nie na placu boju, w ciszy ubłogosławionéj miłością i cichém marzeniem u boku ulubionego? Nie stałażby się pospolitą niewiastą, matką szczęśliwą? nie zdrzemnęłażby się uspokojona? gdy dziś jest wielką i świętą męczennicą? Na tę rycerkę chrześcijańską patrzą aniołowie i święci ze czcią i miłością, gdy kryjąc się od męża wynosi ubogim swe mienie odkradzione skąpemu oku; gdy broni dziecka od wpływów, coby je w kolebce struć mogły? gdy własną pierś od zgubnego tchu zwątpienia krzyżem osłania? Patrz w górę, jak chór aniołów ulata nad tą niewiastą świętą, i jak każdy krok jéj męczeński jest wielkim widokiem dla górnego świata.

∗             ∗

Zdumiałem się życia znaczeniu, które w pospolite ramy ujęte, pięknym, tylko powszednim było dla mnie obrazkiem... znikły z niego barwy pospolite, które nań zlewał cień męża i otaczających ludzi, przeistoczyło się to w wielki wizerunek męczeństwa.
I patrzałem daléj, jak leciały lata, jak mężniała i dojrzewała kobieta z sercem wyschłém od potrzeby kochania, otoczona ludźmi, których umiłować nie mogła. W tém nowa postać zjawiła mi się obok niéj, i zdało mi się, że to był Adam lat młodych. Bratnie z nim miał podobieństwo twarzy, ten sam co on dawniéj uśmiech rozpromieniony marzeniem, też same oczy w widzeniach utopione zaziemskich, to same pragnienie poezyi i miłości.
Widziałem, jak Leonia spotkawszy go, wzdrygnęła się, jakgdyby ujrzała upiora, chciała mu się rzucić na szyję i cofnęła przerażona. On to był i nie on znowu, dojrzalszy, piękniejszy, taki, jakimby był Adam, gdyby dobrowolnie nie upadł. Wzrok biednego ducha witał go, jak wskrzeszonego z mogiły... i była to chwila w życiu niewiasty może jedyna szczęśliwa choć łzawa.
Zbliżyli się, poznali, zgadłem, że się pokochać musieli miłością wielką i świętą — ale było przeznaczeniem jéj w każdéj kropli i godzinie życia napić się żółci, ilekroć pragnęła. Ten człowiek tak pozornie wielki, tak czysty, tak duszą górujący nad innemi, tak sercem młody, był niestety wielkim tylko mistrzem w téj sztuce, która jest utworem człowieka... w kłamstwie słowa i czynu. W świecie bożym nic kłamać nie umie krom jednego człowieka, wiele rzeczy łudzi, wiele istot uwodzi, jeden człowiek kłamie. Nic on nie stworzył krom tego, ale fałsz jego jest dziełem. Zwierzę jest zawsze tém, czém jest, sobą, człowiek sam przebiera siebie, serce, uczynki, słowa swoje w barwy fałszu, on jeden zabija wiarę w to, czém jest, nigdy prawie nie będąc szczerze sobą. Jedni kłamią dobre, drudzy złe, inni stwarzają z siebie nowych ludzi, mało jest takich, co są, jakiemi ich Bóg uczynił. Szczerość i prawda najrzadsze z cnót ludzkich. Człowiek dosztukowuje się i łata do ideału lub własnego o niém pojęcia na szczudłach kłamstwa... ten dorabia sobie serca, drugi duszy, ów męstwa, tamten szlachetności, i jak malują twarze i włosy, tak barwią serca i charaktery! Cnotliwy wstydzi się swéj poczciwéj cnoty, namiętny swego zapału, występny swéj zbrodni, a wszyscy kładną jakąś maskę na twarz, aby ich nie poznano. Z zazdrości pierwszego zabójcy na ziemi zrodziło się pierwsze kłamstwo, którém Kain zakryć się chciał przed okiem bożém, a synowie Kaina, choć nie oszukali Boga, ludzi i braci chcą wiecznie uwodzić.
Udaje się to czy nie powodzi, kłamstwo jest nieustannym wyrazem życia, a prawda najdroższą cnotą. Ów Adam nowy był najumiejętniejszym na scenie ludzkiéj aktorem, Leonia najprawdziwszą z niewiast, ona nie pojmowała fałszu, ani się domyślała na świecie, i widziéć go w nim nie chciała. Miłość jego, wielkość pozorną, przywiązanie wzięła za prawdę, i z oczów wybuchające uczucie przyjęła do serca spragnionego; wskrzeszając dla nich tę miłość pierwszą, któréj niedoschła gałązka zieleniała gdzieś w zakątku.
Kochała go jak aniołowie kochają się w niebie, on ją jak ludzie kochają się na ziemi, ona jak ideał męża, on ją jak pospolitą a piękną niewiastę. Nikt lepiéj nadeń zapału i poezyi grać nie umiał, choć nie miał ich w duszy, sam aktor i widz śmiał się z tego, co mówił, a słuchając go, rzekłbyś, że krwią i łzami płynęły słowa. Umiał płakać, umiał rozpaczać, umiał umierać na zimno; i grał dla niéj dramat, w którym ona płaciła uczuciem czystém jak złoto, on fałszywą monetą próżności ludzkiéj i lodowatego serca.

∗             ∗

Smutny to był i rozrzewniający widok tego czystego uczucia z jednéj strony, téj niepoczciwéj i szyderskiéj miłości z drugiéj, i anioł teoryi płakał z załamanemi rękoma nad jéj głową. Drżałem myśląc, że czysta niewiasta upaść i skalać się może ofiarą wielką dla istoty, która nie była jéj godną; widziałem jak rozpłomieniało się jéj serce, jak w niéj obudzał litość, jak ją rozczulał męczarnią, któréj nie doznawał, jak kłamał przed nią poezyą, któréj w duszy nie miał i kropli, którą pożyczał z kolei z podań, z ksiąg, ze wspomnień — jak się dla niéj przebierał, istny zwierz dziki, któremu zima daje suknię śniegu, aby ofiara po jéj barwie nie poznała wroga.
— Żadenże z aniołów w pomoc jéj nie przyjdzie! — zawołałem zrozpaczony. — Żadenże sen nie powie jéj o niebezpieczeństwie? czyż do końca pozostanie ślepą i ufną ofiarą?
Duch, który mnie utrzymywał w górze, westchnął ze mną i wskazał mi ręką ostatnią scenę tego dramatu, co serce boleścią przejmował...
Był chmurny wieczór jesieni, dwóch ich zimnych aktorów siedziało w pokoju zabijając nudy chorobą, ten porost zgniłych umysłów — rozmową szyderską i śmiechu suchego pełną. Kłamany Adam i drugi mu podobny zwierzali się sobie pustych żywotów swoich, wywlekając, czémby się pochlubić mogli. Czém się chlubią ludzie tacy? nie zwycięstwem nad sobą, nie ofiarami, nie wielkim czynem i myślą potężną, ale maluczkiemi podbojami nieuczciwości, tryumfy nad słabością czyjąś, zdradą i chłodem bezlitośnym.
W téjże chwili, gdy Leonia płakała w swoim kątku myśląc o głębokiéj miłości, jaką czuła i wzbudziła, gdy uniesiona uczuciem litości gotowa była na wielką ofiarę dla człowieka, co uwieść tylko ją pragnął, gdy łzy jéj padały na kolebkę, a serce rozerwane pękało między obowiązkiem a miłością, obok — ten, któremu się chciała poświęcić, pocichu szydził z biednéj niewiasty.
— Słuchaj — mówił do przyjaciela — znasz Leonię, prawda, że cudna, jak anioł piękna i święta... otóż co to kobiety... Ja jéj nie kocham, ale rzucony w tę pustynię, chciałem spróbować, jak téż niezwyciężoną jest ta cnota.
— I zwyciężyłeś? — spytał przyjaciel niedowierzająco, lecz szydersko.
— Nie jeszcze, alem już prawie zwycięsca, zawróciłem jéj głowę, szaleje za mną, wezmę ją, gdy zechcę, wiem, jak do kogo przemawiać, byłem poważny, przejęty, czuły, zrozpaczony; biedne kobiecisko, uwierzyła mi i kocha.
— A ty? — zapytał przyjaciel.
— Ja, bawię się, cóż chcesz, musiałem się czém zająć na téj pustyni... ona tak piękna, ja tak znudzony — sam jeden. Boję się tylko, żeby na seryo tego nie wzięła, ona mi wierzy i może wymagać.
— Ale godziż się to? — przerwał drugi z oburzeniem.
— Pojadę, zapomni, one mają pamięć krótką, im serce czulsze, im boleść zrazu większa, tém późniéj przechodzi.
— Krótko trwa czy długo? znasz-że ty kobiety? kto wie? może jéj strujesz życie całe?
— Śmieszny jesteś — rzekł przyjaciel — alboż nie codzień tak na świecie się dzieje, że się uczucie odegrywa, choć go w sercu niéma.
— Ale jeśli obudzisz prawdziwe?
— Trważ ono? — zapytał pierwszy — trważ ono w sercu kobiety, które chwyta gorąco coraz nowe, opłakuje straty i uśmiecha się zaraz przybywającemu gościowi?...
Słuchając tych słów, stygłem... ale w téj chwili ujrzałem anioła, który się spuścił ku niéj, rozbudził ją dotknięciem sukni i przywiódł nie myślącą pod drzwi, przez które miała posłyszéć dwóch przyjaciół rozmowę. Ona szła z postanowieniem poświęcenia się temu, którego kochała, z sercem pełném miłości, zapłakana, drżąca i stanęła wryta usłyszawszy szyderstwo z ust, które pocieszać ją miały. W ucho jéj wpadł zrazu dźwięk, którego nie zrozumiała, któremu uwierzyć nie mogła, widziałem ją jak żonę Lotową stojącą posągiem osłupienia... nie miała siły uciekać, stała, słuchała i napawała się goryczą, która z tych ust ukochanych spływała na nią powoli. Śmiech kochanka rozległ się w sercu jéj wzdętém — krzyknęła i upadła.
— Ocalona! — rzekł anioł, i widok ten znikł mi z oczu.

∗             ∗

Drżałem, gdy nowy obraz przed nami się odsłonił — męczennica siedziała znowu samotna u kolebki swego dziecka drugiego, modląc się, ale spokojna. Jéj piękność powiększyło cierpienie, podniosła duma zwycięstwa i odwaga bojów codziennych. Obok niéj ujrzałem tylko dzieci i tę istotę, do któréj została przykuta przysięgą zimną, szyderską... W cichéj izdebce spoczywała płacząc, a obok w oświetlonéj sali szumiała zabawa, migały światła, gospodarz domu przyjmował gości jak on szukających rozrywki, nasycenia, odurzenia się. Wzdrygnąłem się na widok zetknięcia tych istot tak różnych, czystéj duszy zbolałéj i odrzutków ciemności, co po kolana w kale ziemi chodzili. Co mogło ich zbliżyć?
Do samotnego pokoju wszedł zarumieniony mąż niewiasty, widać było, że tylko co wstał od stołu, którzy słudzy sprzątali... w salonie kobiety nieczyste gwarzyły, siedząc i leżąc po sofach, obok nich szeptali mężczyźni podpili i weseli... śpiewano, grano, a ta pobiesiadna chwila przypominała rzymską ucztę z czasów cezarów. Kobiety były piękne, uśmiechnione, a smutne, mężczyzni wycieńczeni, a znudzeni, ale wszyscy udawali wesołość, nie mogąc jéj przywołać.
— Czemu nie jesteś z nami? — zapytał mąż surowo.
— Jestem słaba... — rzekła kobieta — a miejsce moje u kolebki dzieci.
— Przy dzieciach niańki — odparł surowo mężczyzna — twoje miejsce, jako gospodyni, z nami, z gośćmi u boku mojego.
— Jestem chora.
— Tak? bo ci moi goście nie mili.
— Szczerze chcesz wiedziéć? tak! oni mi się nie podobają...
— Co to jest? — zaryczał mąż — jak? dlaczego? że nie grają komedyi cnoty? że nie spuszczają oczu i ust nie sznurują: to są moi przyjaciele...
— Ale któż oni są, te kobiety? — ci panowie?
— Dosyć, że ja ich przyjmuję; a więc — zawołał głośniéj — proszę z nami, pójdź pani, jeśli nie chcesz, bym ją gwałtem poprowadził, i na Boga — z wesołą twarzą! proszę!
To mówiąc, schwycił ją gwałtownie, z wściekłością prawie.
— Dość tego! — rzekł — dość tych scen i udanych płaczów, czynisz się nieszczęśliwą, by mnie obwinić, cóż ci braknie?
Kobieta, złożywszy ręce, milczała.
— Zaraz mi bądź wesołą, chcę — i każę!
I nie dając jéj rzec słowa, wciągnął ją do sali.
Weszła jak męczennica do cyrku, a zwierzęta pobladły przed nią, choć szyderskim mierzyły ją wzrokiem; ona nie śmiała podnieść oczów, bo rozpustę choć pozornie okrytą, wszędzie jéj wzrok spotykał. Ściskały się ręce, szeptały usta przyrzeczenia jednodniowe, a w powietrzu woń jakaś sybarytyzmu polatywała... wstyd purpurą okrył jéj czoło.
Mąż szydził z tego rumieńca niewinności.
— Zabawcież ją — wołał do przyjaciół — na ciebie kolej — odezwał się do najwstydliwszego i najsłabszego z młodzieży, ręczę, że tego dopniesz, jest w tobie zaród egzaltacyi, ona to lubi, serca się wasze zrozumieją.
I rozśmiał się, popychając wybranego przez siebie kochanka, który z poszanowaniem stanął przed tym zbladłym posągiem, łza może ostatnia w życiu zaiskrzyła mu na powiece.
— A! daruj pani! — rzekł.
— Myślisz, że nie ładna — zawołał mąż — ale oczy zapłakane, ubiór zaniedbany, przypatrzno się tylko... co za kształty! żadna z pań, zakład trzymam, niéma tak utoczonéj nogi, jak ona.
Biedna kobieta znowu oblała się rumieńcem, przytuliła do kątka, błagała napróżno litości wzrokiem pokornym, któryby rozbroił kata, ale nie mógł zwyciężyć oszalonego namiętnościami człowieka. Jéj wstyd wydał mu się udaniem, smutek przeciwieństwem umyślném, i zmusił ją do pokazania nogi, przed którą nie godzien był ucałować prochu, po którym stąpała. Chciała uciec zapłakana, ale drzwi były pozamykane, a kielichy szampana na cześć jéj podniosły się ze stron wszystkich, ze śpiewem, z szyderstwem z jéj łez i wstydu.

Z boleścią przypatrywałem się temu pastwieniu nad biedną istotą, w któréj ci ludzie wzbudzali wstręt i przestrach, i zamknąłem oczy...
∗             ∗

Znowu mgła szara zakryła mi to zjawienie, nie widziałem nic, alem drżał. Czegoż jeszcze w przyszłości spodziewać się dla niéj mogłem? Ziemia nic już dać jéj nie miała, a wstęga życia długą jeszcze była; bo śmierć nie przychodzi rychło tym, co się modlą o nią. Anioł milczał i czując znużenie może, bom się znów do piersi jego przytulił, dał mi spocząć i odetchnąć.
— Koniec to jéj żywota? — zapytałem.
— O! nie! — rzekł — to dopiéro początek; nie wyczerpała jeszcze czary goryczy do dna, a każde cierpienie zbroi ją i zastala na przyszłe. Spójrz — dodał rozpędzając obłoki skinieniem ręki — jak silna i promienista, jak wielka i mocna, choć ją jeszcze większe bóle i straszniejsze czekają ofiary.
Wśród tłumu ludzi, na który padł mój wzrok, jaśniała ona blaskiem nadziemskim; młodość jéj zdawała się wiekuistą, nieprzeżytą... i była piękniejszą jeszcze. Macierzyństwo obwiodło ją wieńcem odwagi, bo o swe dzieci codzień walczyć musiała ciągnąc je ku Bogu, gdy ojciec porywał do świata. I widziałem chwilę téj walki nieustannéj, któréj ogromu domyślałem się tylko, walki skrytéj, by ojca w obliczu dzieci nie upokorzyć i nie ohydzić, a niemowlęta z pod wpływu wyrwać zgubnego, by uleczyć co chorobliwego wlewało w nie życie powszednie, widoki codzienne, przykład, słowo, duch domowy. A było ich dwie w tym domu, męczennica w płaszczu purpury, walcząc za dzieci przyciśnione do łona, i zalotnica kochanka, która do dzieci uśmiechała się zwodliwie macoszynemi pieszczoty, i żonie prawéj kazała kłaniać się przed sobą. Potrzeba było uczynić ją przyjaciółką, by męża oczyścić przed oczyma ludzi, trzeba było dozwolić jéj dzieci, a potém z serca ich wyrywać kąkol, który w nich zdradnie zasiała. Były chwile rozpaczy i znużenia, ale w modlitwie i widoku dzieci czerpała siły Leonia i upadłszy na chwilę, gdy o śmierć błagała, wstawała dla dzieci prosząc o życie. Sieroty z tym ojcem gdzie i jak zajść miały wiedziono ręką zalotnic po drodze różami słanéj? Trzeba było żyć i oddechem świeżym gasić truciznę wyziewu ust nieczystych, a czynić to tak, aby ojca nie oburzyć i przed światem nie potępić. Cudów dokazywało macierzyńskie serce pełne tajemniczéj siły — słowa zwyciężało wejrzeniem, naukę zgubną uściskiem, pokusy dzieciom stawiane modlitwą! I dzieci ciągnione własnemi namiętnościami w jednę, siłą cnoty w drugą stronę, choć uśmiechały się ojcu, sercami szły za surową matką; bo je wiodła nie moc i potęga ludzka, ale siła łaski zesłanéj w pomoc téj kobiecie.
I widziałem anioły jak zlatywały posłuszne jéj, kierując krokami drobnemi dziatek, osłaniając je skrzydły swémi, odpychając od uszów ich mowy zgubne, od serc namiętności zarody, od piersi niepokój żądzy. Zatulały im oczy, zamykały usta, a przed wzrokiem otwierały niebo, by odwieść od ziemi.
Gdym tak zatopiony w tym widoku cierpiał z nią i modlił się, przeżyłem żywotem jéj lata długie, które w mgnieniu oka przeszły dla mnie widomo w najdrobniejszych szczegółach, policzyłem jéj łzy i chwile zwątpienia, wartość odwagi i wałki, całe to pasmo nici złotych, z których utkana była wstęga jéj życia krwawemi wzory przeszyta. Ile tam było poświęceń, ile upokorzeń, ile ofiar cichych, ile zaparcia! któż policzy? a wkoło wciąż szyderstwo, obojętność tylko i uśmiech litości, jak nad słabością, jak nad omyłką! Omyłki te były bohaterstwy i poświęceniami, były pobożnemi kłamstwy i upodleniami dźwiganemi mężnie na wysilonych barkach.

∗             ∗

Widziałem ją znowu osamotnioną, potém wrzuconą w świat, wśród którego on swobodniéj mógł namiętnościom dogodzić; unikając zarazem téj smutnéj twarzy, któréj wszystko mógł nakazać prócz uśmiechu i wesela. Ta twarz przerażała go wiekuistym milczącym wyrzutem, budziła gniew i złość, które w dziko namiętnych rodzi zawsze surowsze oblicze cnoty.
Potém znowu została sama z dziećmi opuszczona ale swobodna całe dnie, noce całe. On powracał niekiedy oszalony namiętnością, przynosząc z sobą z tego świata, w którym przebywał, woń dziwną, wrażenia i mowę niepojęte, jakąś wesołość niezdrową, graniczącą z wybuchami gniewu, jakiś śmiech szyderski i zimny, jakieś odurzenie zwierzęce, lub osłupienie martwe. Wbiegał do żony i onieśmielony jéj powagą i spokojem, przy których gorączkowy stan jego dziwniéj jeszcze odbijał, wysilał się, aby ją nastroić do siebie, ściągnąć z błękitów ku sobie, gniewając się, że nie chciała, że nie mogła być jak on dzieckiem ziemi. Naówczas wszystko go w niéj gniewało, drażniło, jéj powaga stawała się dlań chłodem, jéj przywiązanie uprzykrzeniem, słowa natręctwem, milczenie obelgą, a im z większą przystępowała pokorą, tém więcéj się rozjadał zowiąc komedyą, co było nieszczęściem i rezygnacyą. Dzieci mu się przykrzyly, dom zdawał nudny, i w téj atmosferze cichéj wytrwać nie mogąc, biegł znowu za domem w nieczystém źródle rozpusty szukać nasycenia, którego nigdzie dla niego nie było. Namiętności są jak trucizny palące wnętrzności, które budzą pragnienie nienasycone i wywołują śmierć; ale niéma napoju, coby żar ich ugasić potrafił. Leonia łajana milczała, chłostana urągowiskiem spuszczała oczy jak winowajca, a jeśli łza pokazała się na jéj powiece, kryła się z nią, bo wiedziała, że dla tyrana i ona przeciw niéj będzie orężem. W téj walce niestworzonych dla siebie istot spływały dni długie i straszliwe, a dramat ten, pokryty dla oka ludzi cieniem pokoju i szczęścia, tém był straszliwszy, że chodził w szatach wytwornych i stroił się a uśmiechać musiał.
Jéj już nie szło o siebie, chciała tylko ocalić dzieci, tuląc je do piersi czystéj, ale i tego jéj broniono, one widziały, czuły, a wybrać jeszcze nie umiały między spokojem religijnym płaczącéj matki, a burzliwą wesołością i pieszczotami ojca. Słowa jego psuły w chwili robotę lat długich, zabijały świętości pielęgnowane, chwiały najczulsze osłonki cnoty.
Każdego dnia człowiek ten powracał pod dach niechętniejszy i bardziéj znużony, i co było w nim skutkiem jadu namiętności, składał na karb téj kobiety, męczył się i mękę swą ręką własną rzucał jéj w oczy. Ona milcząc cierpiała. Nareszcie ujrzałem go padającego na łoże boleści, złamanego chorobą okrutną i przerażającego zniszczeniem, jak Łazarza okrytego wrzodami, walczącego z pragnieniem życia. Wszyscy go odstąpili przyjaciele i przyjaciołki, przestrach ogarnął towarzyszów swawoli i współbiesiadników życia; jedna żona pozostała przy nim stróżem i towarzyszką.
Pusto było w tym domu, który przed chwilą wesołemi śmiechami się rozlegał, gorzkie owoce żywota ziemskiego napełniały spalone usta człowieka, co cierpieć nie umiał, a wśród boleści zżymał się, porywał, rozpaczał, do modlitwy dojść nie mogąc. Męczennica jedna z nim ten kielich podzielała bez wstrętu, bez szemrania, z radością prawie, że nareszcie potrzebną mu się stała. I jakby sobie u Boga wyprosiła zamianę cierpienia, w miarę jak on się dźwigał i zdrowiał, ona słabnąć i boleć poczynała. Wstał, a jego łoże zaległa niewinna istota, która oddechem wciągnęła w siebie jad choroby — przy niéj nie było nikogo prócz aniołów, co nad łożem czuwali. Z poddaniem się przyjęła zesłańce i przez chwilę uśmiechała się jéj śmierć blizka... ale godzina prośby ostatniéj nie wybiła; mimo konania, nie umarła, wstała wycieńczona tylko, by żyć i cierpiéć jeszcze.

∗             ∗
Wszystko, co może przecierpiéć człowiek, przebyła; zdawało się, że nic dla niéj nie pozostało na dnie kielicha goryczy; opuścili ją rozpędzeni krewni, osamotniała, jednę dziecinę porwał anioł i przeniósł do niebios zawcześnie, nie miała przyjaciół, a prześladowcę zawsze u boku. Patrzałem na każde poruszenie jéj serca, na uśmiech omdlałe rozjaśniający wargi, i z uczuciem poszanowania schylałem głowę przed tą istotą, tak nieznaną, a tak wielką.

— Oto jedna z istot — zawołał anioł — jakich na okręgu ziemi kona co chwila tysiące; nikt ich imion nie wie, nikt grobu ich nie zna, a nikt prócz Boga nie policzył, co cierpiały. Wśród tłumu obojętnego ziemi towarzyszami ich anioły, opieką ich święci, a gdy wylecą z powłoki, wprost idą spocząć na łono ojcowskie, u tronu wiekuistego spokoju. Królestwo ich nie jest z téj ziemi. Pojmujesz-li, dlaczego cierpiały?... aby się nie pokalały ziemią, aby się nie przywiązały do niéj, aby się oderwały od żywota i rozpromieniły ofiarą, obmyły łzami na ucztę nieśmiertelności. Daj im szczęście ziemskie, a zabijesz ich i upokorzysz, słabi ulegną mu i upadną, dolina próby będzie dla nich przepaścią zatracenia. Boleść jest dla nich lekarstwem i zbroją.
Mówił, a jam płakał po cichu jako dziecko ziemi, które okiem wyżéj podnieść się nie umié, a liczy tylko chwile znikome i razy poniesione i krew sączącą się powoli — bolałem nad tém, co było zbawieniem dla męczennicy, bom inaczéj nie mógł. Słaby nie podniosłem się jeszcze nad wyziewy doliny, z którą łączyło mnie ciało, i oko ponad nią nie sięgało wyżéj. A gdy mgły rozbiegły się znowu i nowy obraz okazał się oczom moim, drżałem jako woda w strumieniu, obawiając nowego widoku męczeństwa, gdy i tak przesycona niém była dusza moja.
I dano mi było po tych dziejach próby, ujrzéć godzinę wyzwolenia godową wybranéj istoty. Chwila jéj ostatnia odpowiadała życiu, łoże samotne, cisza i pustki otaczały, dzieci sen zmorzył, a ona ich budzić nie chciała dla pożegnania, czuła śmierć odrętwiającą powoli. Piękność jak szata oblubienicy okryła oblicze jéj białe, czyste, pogodne... modliła się, modliła za dzieci stojące nad przepaścią, nad któremi Boga i aniołów widziały jéj oczy. Jeden kapłan starzec czuwał u wezgłowia z torebką podróżną, w któréj przyniósł jéj... ciało Pana; jedna lampa gorzała w kątku, męża jéj nie było... pociągnął go świat i powiedział sobie odchodząc, że ona nie umrze, że udaje chorobę, aby go odciągnąć od zabawy.
Anioł i kapłan byli przy niéj, przez otwarte okna uśmiechała się wiosna, dochodził śpiew słowika, woń bzów dokwitających, jaśminów i rosą oblanéj trawy skoszonéj... nic nie słychać było prócz rzeźwych głosów poranku wzywających do życia, i kapłana modlitwy i pacierza umierającéj. Konała powoli z przytomnością i siłą... oczy jéj zapalały się blaskiem potężnym, usta układały się w ostatni uśmiech do trumny, czoło wypogadzało się jak niebo nad zachodem, krucze włosy rozplątane strumieniem czarnym oblewały dokoła cudny ten owal, który co chwila bledszym i podobniejszym do marmuru się stawał.
— Dzieci moje! — wyszemrały usta — Boże mój, dzieci moje!
A kapłan podał jéj w téj chwili krzyż, i pojęła całując go, że one mają ojca, że się do świata nawet miłością dla nich przywiązywać nie była powinna, gdy duszę jéj wołał ojciec wspólny na łono spoczynku. Przyciągnęła do ust Chrystusa i powieki jéj spławiające oczy pełne życia jeszcze przymknęły się, wyciskając ostatnią łzę, która na zziębłém obliczu potoczyła się jak perła. — Widziałem wówczas z powłoki ciała zastygłéj a cudnie jaśniejącéj czystości rysów niepokalanych ulatującą duszę i anioła, który ją przytulił bratersko i promień jasny, po którym strzałą wznieśli się ku niebu.
Z temi samemi rysy, które miała na ziemi, poleciała do Boga — ale weselsza, rozpromieniona, jasna, i ścigając ją oczyma, widziałem długo, długo, białym cieniem, potém gwiazdką jasną, potém punktem błyszczącym, aż jasność jéj zlała się w niebiosach z łuną bijącą od tronu bożego, i stopiła się w światłościach. Znikome zwłoki, „ten posąg wzniesiony zgasłéj duszy“[30], pożarła ziemia i zieloną okryła mogiłą. Wiatr przeleciał i starł szczątki tego smutnego obrazu, jam pozostał w zachwycie pół-smutku, pół-wesela i płakałem. Czemu? nie wiem.
Żal mi było téj istoty, do któréj się przywiązałem, któréj już nie miałem ujrzéć na ziemi.

Żytomierz 30 marca 1857 roku.





Paroch.


Wróćmy raz jeszcze do źródeł życia, do tych drogich wspomnień porannych, ku którym myśl się stęskniona obraca, by w nich sił nabrać do dalszéj walki... W téj galeryi młodocianych portretów, nastręcza się nam Cyryl (mniejsza o nazwisko), znany pod imieniem Studni Mądrości, z powodu, że tak chciwy był nauki, tak zajadły w nabywaniu jéj, iż mu ani jednego oddziału, na który uczęszczał, ani lekcyj, ani nauczycieli nie wystarczało, i dwa razy tyle pracował co drudzy.
Cyryl był synem parocha unity, poczciwego księżyny, staruszka, który swe posłannictwo wiejskiego kapłana przyjął, pojął i wykonywał, jak niewielu spełnić są w stanie. Jedynakiem był u rodziców, ale sam ojciec, choć mu probostwo mógł zostawić, odradzał stan, w którym ciężko podołać brzemieniowi, jakie na barkach spoczywa. Pasterz wiejskiéj trzodki, mawiał do syna, zbyt wielką odpowiedzialnością jest uciśniony — musi być nauczycielem, przewodnikiem, sędzią, świecznikiem przykładu dla swéj trzódki — a któż z nas godzien stanąć na tak wysokiém stanowisku, przy którém bledną i maleją największe napozór i najświetniejsze społeczne misye innych ludzi? W ubogiéj sukni, w położeniu pokorném musi to być naśladowca Chrystusów, godzien dziecię boże piastować na rękach czystych, wielki charakterem i nieposzlakowany w uczynkach; musi to być pracownik niezmordowany, stróż nieuśpiony, bo za wszystkie dusze, których na ramiona nie weźmie i nie przyniesie do wrót niebieskich, odpowiada, a Bóg, jak Kaina o brata, spyta go o nie: — gdzie je podziałeś? — i nie odpowie, jak Kain, że mu ich nie powierzono...
Ojciec tak przeraził Cyryla trudnością podołania obowiązkom wiejskiego plebana, że go od duchownego powołania odstręczył; a że młode chłopię okazywało dary szczególne, pamięć szczęśliwą, ochotę do pracy niezmierną, sama natura wskazała mu drogę przez naukę do znaczenia i chleba — ojciec przyjął to z pokorą, posłuszny objawiającéj się woli bożéj.
Cyryl był dzieckiem wioski, i na dziecię zdrowe i silne wiejskiéj chaty wyglądał. Nie był to piękny mężczyzna, ale człek zdrów, silny, nieuderzający ani czystością, ani regularnością rysów, przecież coś poważnego mający w fizyognomii i wyraz jakiś obudzający ufność i wiarę. Czoło panowało téj twarzy uspokojonéj, zamyślonéj, trochę przedwcześnie podstarzałéj. Wydawał się téż daleko dojrzalszym, niż był wistocie, i znamiona statku i powagi uspokoiły oblicze, któremu brakło może świeżości i wdzięku. Była to jedna z tych twarzy, co nie kwitną, ale téż nie przekwitają.
Pod szerokiém i wzniosłém czołem uderzającém rozmiarami, świeciły oczy czarne, bez wielkiego ognia, z wytężeniem spokojném poglądające w głąb' człowieka i świata. Wzrok jego nie był ciekawie roztrzepany i ruchawy, ale przywiązywał się i wpajał tak głęboko w przedmiot, że gdy z niego zszedł, już go sobie przyswoił i część jego zabierać się zdawał z sobą. Usta wczesną się także oblokły powagą i rzadko kiedy uśmiechały; nadto surowo odrazu przywykał na życie spoglądać, nic w niém dlań nie było śmiesznego.
Cyryl z natury był powolny, zamyślony, małomowny, ale nic nie czynił téż na lekko, i co pomyślał, czy wyrzekł, brał do serca, obiecawszy, musiał dotrzymać, choćby go to najwięcéj kosztować miało, czy dał sobie, czy komu słowo, zacząwszy dokończył, z pół drogi nie zawróciło go zniechęcenie. Wcale nie samolubny, poświęcał się pocichu; o tém, co czynił lub zamierzał robić, nie mówił nigdy, nie pochwalił się, nie podniósł, nawet obwiniony nie łacno chciał oczyszczać. Było może trochę dumy w tym charakterze zamkniętym w sobie przez uczucie godności, ale nie mającym się z czém taić. Dla niego jedyną wyższość stanowił umysł, wykształcenie, nauka, a wreszcie uczynek — błyskotki nie mamiły go wcale, nie kłaniał się im, ani bogactwu, ani imieniowi, ani towarzyskim położeniom; — powierzchowność dumna nie onieśmielała go, władza nie obudzała postrachu, jaki na miłości własnéj przerażonéj o siebie czynić zwykła, gdy ją dotknie coś, co podraźnić lub upokorzyć może.
Wszystkie te wielkie i gruntowne przymioty Cyryl winien był ojcu, który niepospolitym był człowiekiem przy swém ubóstwie i położeniu pokorném, i matce godnie posiłkującéj starcowi w wychowaniu jedynego syna.
Żadnemi oni nie karmili go złudzeniami, a smutna rzeczywistość krzyżowéj drogi życia zawczasu odsłoniła się oczom Cyryla; — nie miał prawie dzieciństwa i młodości, ale ciepło serca nie wygasło w nim, rozżarzyło się owszem, i tak był zbrojny na wszelkie życia wypadki, że nic dlań niespodziewanego nie mogło go spotkać, bo na wszystko był gotów.
Ojciec Cyryla, którego dziad i pradziad przesiedzieli na jedném wiejskiém probostwie, nie był pokaźnym ani sławnym, ale wistocie na swém miejscu wielkim człowiekiem, i na wszelkiém stanowisku, jakieby zajął, równieby się odznaczył. Uczył się czytać na Piśmie Świętém, nie znał nic nad nie i Ojców Kościoła, świata mało, kątek swój, swoich parafian i obowiązki, ale nie zazdrościł nikomu i zdawało mu się, że berło piastuje...
Napojony przekonaniem, że powołanie jego świętém było i wielkiém, że życie całe i siły poświęcić mu było trzeba, oddał mu się duszą i sercem. Pokochał lud, któremu przewodniczył, służył mu, zapomniawszy o sobie. To téż więcéj tam był niż proboszczem — gospodarzem, ojcem, sędzią, pośrednikiem, stróżem, a plebania dniem i nocą stała dla wsi otworem, i nie było doby, nie było nocy, by ktoś do niéj nie zapukał przychodząc po radę, pociechę, pomoc, słowo, modlitwę.
Zwykle do tego stanu przywiązywała się jakaś chciwość grosza, skąpstwo, pragnienie zbiorów i egoizm, który się wyraził w różnych dotąd znanych przysłowiach — ale nasz stary paroch od téj słabości całkiem był wolny. Miał jednego tylko syna, i dla niego spuszczał się na Opatrzność bożą, braterstwo ludzi, pracę własną; na swą starość nie miał obawy o chleba kawałek; żona zresztą podzielała jego spokój, i często w ich śpiżarence ubogiéj, gdy ostatni garniec mąki na podsitkowy chleb wychodził, uśmiechano się tylko do opróżnionéj bodni, jakby z ciekawości, kto téż ją napełni, nie wątpiąc, że ręka boża czyjąś tam dłonią przysypie. Nigdy téż nie zabrakło chleba, bo się nim dzielono z ubogim i z chłopkiem i z psem nawet bezpańskim, co głodny zawył przed wrotami. Dobrodziejka tak była miłosierna, jak on sam, a że się nie wstrzymywali oboje, robili więcéj dobrego od wielu zamożniejszych.
— Jak jejmość myślisz — mówił paroch, widząc nagiego dziada pode drzwiami — niéma mu co dać, a stary płaszcz, którym ja się w nocy okrywam, wcale niepotrzebny, to czysty zbytek chować go... Możnaby mu go dać, a jabym się wyśmienicie okrył kilimkiem.
— Ale zapewne, mój ojcze... — odpowiadała księdzowa — i stary i dziurawy, kilimek cieplejszy, u nas to się wala, a dla ubogiego, to będzie wielka rzecz taki przyodziewek, nie zmarnuje się łachman przynajmniéj.
I we dwoje potém wynosili stary płaszcz, a nieraz pod równie dobrym pozorom i co nowszego. Ktoś im był parę łyżek srebrnych darował, ksiądz je bardzo lubił, leżały schowane w szufladzie z najdroższemi sprzęty; ale przyszła wiosna głodna, i jednę jéjmość sama wyniosła ukradkiem, by zboża kupić dla chłopka, drugą, tając się ksiądz, sprzedał na wołu do sochy, którą księgosusz rozprzęgał ubogiemu; oboje kryli się przed sobą, a gdy nareszcie prawda wyszła na wierzch, uściskali się w milczeniu.
— A po co próżno miały w szufladzie leżéć!... — zawołali oboje — tak lepiéj.
Życie poczciwego parocha płynęło spokojnie i jednostajnie, jak mało jemu podobnych. Raniuchno dzwonek budził go do cerkiewki, w któréj codzień mszę świętą odprawiał, schodzili się na nią żona, domownicy nie zajęci pracą w powszedni dzień, a często słuchali i wieśniacy starzy, których nie przynaglała robota; młodsi zaś mijając wrota, zaszli przynajmniéj pokropić się święconą wodą u progu, przeżegnać, westchnąć, myśli o Bogu zaczerpnąć na dzień znojny.
Cerkiewka była, jakich u nas najwięcéj stało przed laty, staruszka drewniana, niepokaźna, ale tysiąc razy milsza swą poważną starością, niżby najnowszy i najsmakowniéj a chłodno wystawiony świeżo kościół. Wszystko w niéj było pamiątką, każdy z ludzi miał tu swoje ulubione miejsce, ulubiony obraz i jakiś dar na ołtarzu. Jeden sprawił firanki, drugi kupił świece, inny wyrządził chorągiew, a nawet stare gosposie widziały na grubych lichtarzach obwity len, który ofiarowały na cerkiew, aby im szczęścił się na zagonie. W dnie świąteczne ubierano staruszkę kwiatami, potrząsano podłogę tatarakiem, ostawiano ściany zielenią.
Nie było tu ani pięknych obrazów, ani bogatego sprzętu, ani przyborów kosztownych, z lepszych tylko czasów została złocista monstrancya, kielich wyrabiany, krzyż srebrny, i N. Panna w głównym ołtarzu miała kilka wotów przy pięknie i misternie trybowanéj sukience. Obok jéj wizerunku świeciło kilka blaszek wotalnych ofiarowanych przez zamożniejszych parafian; ale ręce, nogi i serca ulepione z żółtego wosku, pozawieszane na prostych sznureczkach, kto wié, czy nie większym były darem nad srebro i złoto. Wisiał tam i nie jeden pierścionek ślubny i spinka od żupana z dawniejszych jeszcze czasów, świeciła nawet gwiazda szambelana, dawnego wioski dziedzica.
W bocznych ołtarzach św. Mikołaj i św. Bazyli stali w uroczystych szatach, błogosławiąc ludowi swojemu. Półtora sta lat bytu nagromadziły tu licznych darów i pamiątek skromnych, lecz wiele mówiących; wiedziano, kto posprawiał chorągwie, kto oprawił ołtarzową ewangielię, zbudował rzeźbioną chrzcielnicę; — wieśniacy przywykli byli do twarzy rzeźbionych aniołów otaczających ołtarz i ambonę, do małych obrazków poprzybijanych na ścianie — a ileż to pokoleń przeszło z szeregu bratczyków koleją na cmentarz za wsią!
Dawniéj pole umarłych, rola święta otaczała cerkiewkę, dziś przeniosła się daléj pod kapliczkę na polu, ale stare mogiły, na których gdzieniegdzie stały krzyże, czerniały jeszcze pomiędzy lipami.
Paweł kochał swoję cerkiewkę, jakby narzeczoną, codzień przede mszą i po mszy musiał ją obejść razy kilka i szczegółowo obejrzéć, czy gdzie nie było dziury w oknie, czy dach nie zaciekał, czy się co nie popsuło przy ołtarzach.
Swoją ręką poprawiał zaraz uszkodzenia, a gdy podołać im nie mógł, odwoływał się do parafian i w rzewnych wyrazach żądał pomocy, któréj mu nigdy nie odmówił lud do niego przywiązany.
Zaraz po mszy powracał wolnym krokiem do plebanii, gdzie najczęściéj u progu czekali już na niego różni ludzie z prośbami i o radę.
Zasiadał latem w ganku na ławie, i tam jakby inter leones odbywały się te poczciwe wiece, te sądy chrześcijańskie, które sobie miał za najświętszy obowiązek. Nieraz ojciec przychodził radzić się o dziecko, lub krnąbrne przyprowadzał, aby z ust staruszka prawdę usłyszało, żona przybiegała z żalem na męża, mąż na żonę, a gdy winnego powoływano, nigdy nie zaprzeczył téj władzy szanowanéj, którą świętość parocha czyniła nienaruszalną. Słuchali go wszyscy chętliwie, a że cichemu jego i skromnemu życiu nic zarzucić nie było można, że czynności jego w zgodzie były z ewangielią, którą im czytał i wykładał, nigdy się żaden nie podniósł przeciw niemu.
Prosta to była postać, z twarzy do otaczających wieśniaków podobna, tém dla nich większa, że żyła ich życiem, w takiéj prawie jak oni mieszkając chacie, tymże powszednim kontentując się chlebem, suknią szarą nie wynosząc się nad nich, ani pragnąc od nich oddzielić. Całą wielkość kapłana stanowiła świętość i zaparcie siebie dla drugich.
Chociaż musiał jak wieśniak na chleb swój pracować, bo od gromadki swéj mógł mieć mało, a nic nie wymagał, stary pleban niebardzo się zajmował gospodarstwem, a szło jedną łaską bożą tak, że głodu nie cierpiał. Nie posłyszałeś tam skarg zbytnich na nieurodzaj i klęski, a gdy się nie powiodło, znalazła się zawsze jakaś misternie utworzona pociecha, by gorzki kęs osłodzić.
— Ot i dobrze!... — mówił paroch — chwała Bogu, że nie urodziło, człekby zabogaciawszy o Bogu zapomniał, nie miałby powodu doświadczenia pokory, z którą do poczciwych ludzi udać się musi o pomoc, a oniby zręczności nie mieli spełnić dobry uczynek... Wié Pan Bóg, co robi!
Było to jego ulubione często powtarzane przysłowie, które, jak ogólne lekarstwo do każdéj przykładał rany.
Jeżeli, na ławie zasiadłszy, nie doczekał się nikogo zrana, szedł potém z książką nabożną na pole, rzadko na swoje własne, częściéj tam, gdzie pracowali ludzie, gawędził z niemi wesoło, czasem usiadłszy na snopie, zagadał się do połudenka i nierychło na plebanię powracał. Te jego pielgrzymki zawsze coś dobrego przyniosły, wesół o dobréj myśli pocieszył nie jednego, rozgniewanego upamiętał i uspokoił, powaśnionych zgodził, a czuwaniem tém wiązał się codzień ściśléj ze swoją gromadką, która go miała za ojca. Jak najdaléj go zobaczywszy biegły do niego dzieci, pewne, że dla nich ma coś w kieszeni, lub przynajmniéj przyjaźnie po twarzy poklepie, i gospodarz zwracał z drogi, gospodynie śpieszyły do drzwi na jego spotkanie.
W tych pielgrzymkach upływał czas do obiadu; a w chacie, którą nawiedziła choroba, smutek, strata, nieszczęście, niezgoda, często po całych dniach przesiadywał. Z ludźmi postępował, jak z bracią — nie karcił, nie fukał, ale nachmurzone brwi jego straszniejsze były, niż innego groźby i łajanie.
Wróciwszy, zasiadał do stołu, a strawa to była niewymyślna, prosta, wieśniacza, przy któréj rzadko się ktoś obcy nie pożywił. Najczęściéj tuż przy progu znalazłeś dziada żebraka z garnuszkiem u pasa, który opowiadaniem jakiém ubawiał gospodarzy.
Potém jeśli nic nie powoływało do drugiéj wioski, do chorego, na pogrzeb, paroch zajmował się Cyrylkiem i spędzał przy nim pozostałe do wieczora godziny. Szedł jeszcze na wieczorną modlitwę do cerkiewki; tam ją klęcząc przed ołtarzem odprawiał i powracał na plebanię ze starostą niosącym klucze, resztę dnia spędzając na rozmowie z żoną, synem i czeladką. Rzadko wszakże dano mu z niemi pozostać sam-na-sam — i takie było nawyknienie udawania się do proboszcza, że mało który wieczór bez gościa się obszedł.
To ktoś ze dworu, to wójt, to stary gospodarz jaki, to szlachcic sąsiad, spędzali z nim pozostałe dnia godziny. Czasem nagła jak piorun porywała go z pod strzechy wiadomość o chorobie lub potrzebie pomocy duchownéj, i nie patrząc pory, pieszo, zakasawszy poły, z kijem w ręku ruszał zaraz, gdzie głos nieszczęścia go wołał.
Poczciwa żona, choć troskliwa o jego zdrowie, nigdy go nie wstrzymywała zbytkiem obawy od spełnienia obowiązku, a gdy cicho szepnęła czasem, żeby się lepiéj odział, odpowiadał:
— Nigdy powinność odbyta nie zaszkodzi, nie poczuję ani chłodu, ani głodu.
Istotnie téż do późnych lat trzymał się starzec cudem prawie rzeźwy, krzepki i wesoły, z uśmiechem dobrodusznym, który zawsze usta jego umilał. Twarz jego bardzo przypominała św. Wincentego a Paulo, ten sam mając wyraz świętości, dobroci i słodyczy.
W takim to domku ewangielicznym, gdzie każdy dzień poczynał się od modlitwy, zajmował pracą cały, a kończył przed obrazem Chrystusowym śpiewaną pieśnią pobożną, — Cyryl urodził się i wychował. Jak go kochali rodzice, potrzebaż opisywać? Może z téj troskliwości o dziecko, widząc w niém charakter i upodobania, z któremiby ciężko mu było sprawić po ojcu obowiązek parocha, staruszek nie skłaniał syna do stanu duchownego, i dozwolił mu pójść tą drogą, jaką sobie sam obierze.
Cyrylek od dzieciństwa miał namiętność do książek; nie umiejąc prawie czytać, już bawił się niemi i uspokajał w płaczu, potém schwyciwszy elementarz, pobożne modlitewniki i co tylko miała plebania, pożerał, czytać jeszcze dobrze nie mogąc. Nie pędzić go, ale odpędzać było potrzeba od nauki, któréj pragnął nadewszystko. W plebanii niewiele się czém mógł pokarmić, i wkrótce przebrały się zapasy, tak, że Cyrylkowi zabrakło pożywienia.
Sam ojciec nauczył go czytać po polsku i po słowiańsku, dał mu pierwsze początki łaciny, pojęcia obowiązków człowieka, które najlepiéj wszczepiał przykładem.
Lecz czynne życie nie było przeznaczone Cyrylkowi, który od niego uciekał do książki, jak pod opiekuńcze skrzydła pokoju. Często w fasolowéj altance na ogródku, łapano dziecię na uczynku z wielkim foliantem żywotów lub łacińskim jakim szpargałem, usiłując dociec, co znaczą głoski i co zamykają słowa.
Nie godziło się tak wyraźnemu sprzeciwiać powołaniu; Cyryl był niepospolitém dziecięciem, ale gospodarze wiejscy odrazu postrzegli, że im ojca nie zastąpi.
— Mądry to będzie człowiek — mówili — ale z niego taki ksiądz, jak nasz dobrodziéj, nie wyrośnie.
Widzieli to ojciec i matka, nie śmiejąc mu przeszkadzać, ale pocichu nieraz westchnęli oboje, myśląc, kto w tym starym pochylonym pradziadowskim domku zamieszka? Kto obejmie po nich opiekę nad wsią i ludem przywykłym do starego parocha, jak do ojca? Żal im było oddać w obce ręce tę chatę, w któréj mieszkało tyle szczęścia, taki spokój święty przez lat wiele!
— Ale — dodawał stary — Pan Bóg wié co robi, nam się woli jego nie sprzeciwiać.
Cyrylek wprędce zapotrzebował nauczyciela, a niebardzo go mieli czém zapłacić, ojciec nie mógł mu się oddać cały, mając inne większe obowiązki, pomyślano więc o szkole i pierwszy raz może w życiu, gdy przyszło do niéj oddawać Cyryla, pleban westchnął, że grosza przy duszy nie miał. Chłopczynę i oporządzić było potrzeba, i książki mu kupić i stół a pomieszkanie i opiekę zapewnić... wszystko to na bożym świecie kosztuje, i nic nigdzie darmo nie dają.
O téj prawdzie, tak dla innych powszedniéj i pospolitéj, starzec niemal się pierwszy raz dowiedział, tak była mu obcą. Świat jakoś dziwnie mu się wydał pogański. Nie zwątpił jednak o sercach ludzkich, o przyszłości, i ufał w opatrzną pomoc bożą. Ze staréj sutanny wysztukowano przyodziewek skromny, oporządzono chłopca, ale stół, mieszkanie, książki, za co było dostać, czém okupić? Łyżek srebrnych już nie było, nic do sprzedania w domu, wyciągnąć rękę trudno kapłanowi, jeden tylko konina stał na stajni, i tego często potrzebowano. Obejść się bez niego było ciężko.
Paroch z żoną poczęli się naradzać.
— Co tu począć? co począć? jakby to temu podołać i za Cyrylka zapłacić?
— Konia mi szkoda — mówił stary — ale niéma sposobu, tylko go sprzedać muszę... Poczciwe to stworzenie, najwięcéj mię boli, że się w złe ręce jakiego okrutnika dostać może, co się z niém źle będzie obchodził.
— Ale i tobie bez niego zejść na piechotę...
— A mnie on na co? — podchwycił księżyna — czy to ja gdzie jeżdżę? piechotą nawet daleko zdrowiéj i prawdziwie po apostolsku... a nie tak stare kości trzęsą się, jak na wózku. Jéjmości to do miasteczka... ot sęk!
— Zmiłujże się... któryż z gospodarzy naszych mię nie podwiezie, sami się o to napraszają... a mnie koń na co?
— Mnie téż tak, jak niepotrzebny, ale bestya poczciwa!
I tak sprzedać go postanowiono! wyszukać tylko należało, kto go na jarmark poprowadzi.
W wigilię tego dnia ofiary, paroch sam nakarmił faworyta na pożegnanie, dobył siana z zastronka, nasypał owsa żłób pełen i cichą łzę otarł, zmuszony rozstać się ze swoim Grzywiakiem. Takie imię nosił ów poczciwy gniadosz, któremu potrzeba oddać sprawiedliwość, że miał i rozum wielki i charakter, jak na konia łagodny i dobry. Poznawał wprzężony do wózka, po sposobie ładowania go i osobach, które do niego siadały, gdzie się ma udać z niemi, stawał sam, zawracał, nie potrzeba nim było kierować. Sam ze stajni wychodził i do niéj powracał, i szkody żadnéj nie zrobił; miał tylko tę, w stworzeniu naturalną zazdrość, że chłopskich koni, zachodzących czasem przypadkowo na dziedziniec, nie wpuszczał i wyganiał z niego, zagryzając do krwi, gdy się upierały jego trawę skubać przed plebanią.
Dobrodziejce także bardzo było smutno pozbawiać się Grzywiaka, ale czując, jaką ofiarę mąż robi, nie śmiała pary z ust puścić, a sama jeszcze namawiała do sprzedaży.
Cały wieczór chodzili oboje zasmuceni i milczący, a pleban powtarzał:
Alea jacta est... Bóg wié, co robi...
Posłano na wieś po gospodarza Mryhuba, aby wziął konia do swojego wozu i poprowadził go z sobą, a ksiądz dziwował się, czemu Mryhub nie przychodził.
Wtém dość już późno zaszurgotało coś w sionce, szmer jakiś dał się słyszéć, i gdy drzwi się otwarły, ujrzano najprzód wezwanego Mryhuba, za nim sześciu najstarszych ze wsi gospodarzy, którzy stanąwszy w progu, kłaniali się do ziemi dobrodziejowi. Przed nich wystąpił najwymowniejszy z gromady Kalenica, natus orator wioski, i nim pleban miał czas zapytać, co ich sprowadziło, śmiało i jasno w imieniu wsi całéj wyrzekł, że księdzu konia sprzedawać nie pozwolą a Cyrylka biorą sobie na własny koszt.
Można się tego było spodziewać po wychowańcach poczciwego starca, a jednak obojgu księdzostwu łzy zwilżyły oczy, a pleban w milczeniu począł ściskać i Kalenicę i Mryhuba i ile ich tam było.
— Moje dzieci — rzekł po chwili — jakie to dla mnie szczęście ta wasza ofiara, tego ja wypowiedziéć nie potrafię, Bóg widzi! nie żebym był chciwy cudzego, ale żeście mnie nią o sercach swych przekonali, że ziarno nie padło na rolę suchą i skalistą. Ale mogęż ja to przyjąć od was? Wyście sami ubodzy, nie urodziło wam, potrzeby wielkie, środki małe, łatwiéj mnie pozbyć się Grzywiaka, niż wam składać się po groszu na moje dziecko.
Długo tam dosyć walczyli z sobą, ksiądz z jednéj strony, gromada z drugiéj strony, aż wreszcie zapłakany paroch przyjąć musiał ofiarę, i wyściskawszy parafian, odprawił ich błogosławieństwem żegnając w ganku.
Szła za nim księdzowa i dzieciak rozczuleni, a nie zadziwicie się, gdy powiem, że potém całą noc nie spali, bo i szczęście sen odbiera.
Grzywiak w swéj stajence pozostał, a Cyryl pojechał dobrze opatrzony z ojcem i z Kalenicą do szkółki w poblizkiém miasteczku. Dziecku żal było domu, ale go nęciła nauka i dopadłszy źródła, zajadle się z niego począł upajać. Inni czasem zadziwiają talentem i żywością umysłu; ten zdumiewał pracą i wytrwałością cichą, dojrzałością wczesną, zastanowieniem nad lata. Smutno było patrzéć na dziecię nie mające dziecinnych upodobań, nie podzielające zabaw, nie dające się roztrzpiotać i rozweselić, zawsze zadumane, milczące, pokorne i zatopione w rozmyślaniu; ale w tym nadzwyczajnym jego rozsądku nie znać było cierpienia i walki, przychodziło mu to naturalnie, z konieczności, usposobienia i temperamentu.
W téj niższéj szkółce Cyryl więcéj się nauczył od drugich, więcéj z nauczycielami przebywając niż z uczniami, mając przystęp do zapylonéj biblioteki monasteru, do któréj nikt prócz niego nie chodził. Łatwo mu było uzyskać pozwolenie korzystania z niéj, gdyż od lat kilkudziesięciu całkiem jakoś zapomnianą została. Jest to los wszystkich takich zbiorów, które jeden czynny pracowity człowiek zgarnia, ściąga, gromadzi, a następcy opuszczają, zapominają, rozsypują...
Do starych ksiąg, głosów dalekiéj przeszłości, mało kto ma powołanie, straszą tu foliały, trupy, świadki umarłéj epoki, mówiące o niéj i wyrażające potrzeby i pojęcia nie istniejące; człek musi nagiąć się, by je pojąć i słowo zawarte w téj twardéj łupinie wydobyć. Cyryl był tu jak w domu, instynktem jakimś trafiał, gdzie mu było potrzeba, domyślał się rzeczy nieznanych, łapał cele ukry`te, odgadywał najtrudniejsze zadania.
Śmieszno i dziwno było zarazem widziéć go zagrzebanego w tych pergaminowych stosach ksiąg, które on po swojemu porządkował, ustawiał, składał, i niewiele jeszcze korzystać z nich mogąc, poił się wonią, którą wyziewały.
Miał on to przywiązanie do ksiąg rzadkie, a niewytłómaczone, które czasem w monomanią przechodzi; nie tylko bowiem próbował je czytać i coś z nich zdobyć dla siebie, ale szanował jak coś świętego i wielkiego, jak rzecz najdroższą na świecie. Trafiało mu się na śmietnisku zbierać rozerwane karty z poszanowaniem, z jakiém mahometanie podejmują wszelki mały zwitek, widząc na nim zapisane imię Allaha.
W ten sposób, w wieku gdy drudzy ślęczą niechętnie nad początkowemi kilku podręcznikami, on już poczynał żywot uczonego od kąpieli w zbutwiałych papierach. W bibliotece był jak w domu, czuł się na miejscu i wkrótce prawdziwym stał się gospodarzem, bo każde w niéj dzieło znał z twarzy i pamiętał, a gdy mu przyszło porzucić szkółkę, na równi z nauczycielami biblioteki żałował, żegnał się z nią jak z przyjacielem.
Taką już drogą i daléj pójść musiał, ale nie długo ciężarem był gromadzie, która go utrzymywała, potrafił już ucząc młodszych, na chleb sobie zapracować, co łzy pociechy wycisnęło z oczu rodziców. Stateczny i poważny nad wiek, pożądanym był dozorcą; rodzice już się o chleb powszedni dla niego nie potrzebowali kłopotać.
Każdy jego przyjazd na święta był dla nich chwilą nieopisanego szczęścia, bo ich umacniał w spokoju o przyszłość dziecięcia, które coraz mniéj opieki potrzebowało. Nie dziwił się ani przeciwił pleban temu, że syn jego pierwsze grosiwo zapracowane zaraz począł na książki obracać, i co mógł gdzie dostać, zwoził, składając do rodzicielskiego alkierzyka. Namiętność do książek rozwinęła się w nim do tego stopnia, że nie mając surduta i buty bardzo liche, kosztowne jak na swą kieszeń kupował już dzieła i bibliotekę gromadził, odejmując sobie od gęby.
Kiedy go w domu nie było, a osieroceni staruszkowie chcieli się jego przypomnieniem ożywić, szli wówczas do alkierzyka, i oboje opylali, przekładali, czyścili z pajęczyn stosy książek, które Cyryl tam zostawiał.
Naokoło nich stały pułapki na myszy, aby chciwy ząb ich nie uszkodził skarbu, od pyłu kilimek osłaniał. Ojciec sam tak się przejął miłością ksiąg synowską, że po wsiach i dworkach żebrał niemal o stare szpargały dla syna, a gdy przybył na wieś Cyryl, zasadzał go potém zacierając ręce i chodząc dokoła, aby tę nową zdobycz ocenił.
Nauki szły Cyrylowi bardzo łatwo; — chociaż mógł był wyprzedzić współuczniów i zdać egzamina do klas wyższych od razu, bo się do nich przysposobił, nie śpieszył wcale, i pracując, a idąc naprzód, nie prześcigał tych, z któremi razem drogę rozpoczął.
Poczciwe to dziecko tak zaprzątnione jedném, zajęte pracą, choć wzbudzało w starszych szacunek, a płochych rozśmieszało powagą, wskazywane było palcami; prześladowali je towarzysze uczonością, bawili się jego zobojętnieniem na wszystko, co nie było książką. Na ogólnych zabawach Cyryl choć się znajdował, tak do nich był niezgrabny, że pociesznie nań spojrzéć było, gdy się do nich brał za wyższym rozkazem.
W dziecku tém nic nie było dziecinnego.
— Na coś to osobliwszego wyrośnie! — mówili nauczyciele.
— Monoman — szeptali drudzy.
— Wątpię, żeby się to wychowało, bo to coś fenomenalnego — powtarzali inni — to nie jest rzecz naturalna w dziecku takie oddanie się książkom i nauce.
Skończywszy szkoły, a nie zebrawszy na chlebie dozorcy nic prócz znacznéj ilości rozmaitych szpargałów, Cyryl powrócił do domu z upartą myślą udania się do uniwersytetu. Ale tu nowe przedstawiały się trudności prawie niepokonane: brak grosza, wielkie oddalenie, podeszły wiek rodziców tęskniących za jedyném dzieckiem.
Cyryl nie obawiał się niedostatku ani walki z biedą, ale mu żal było staruszków opuszczać, którzy go tak ukochali, że miłości swéj niemal zapierali się i taili z nią, aby ona go nie wiązała. Powrócił znowu na parę miesięcy do cichéj plebanii i zamyślił się, czy nie należało mu uczynić ofiary z siebie dla ojca i matki. Gotów był zostać księdzem, by ojca wyręczyć; serce ciągnęło gdzieindziéj, ale obowiązek zdawał się przykuwać.
Rodzice milczeli — paroch owszem namawiał, aby się z wyznaczonéj mu palcem bożym drogi nie zwracał.
— Mój drogi Cyrylku — mówił — są skazówki w życiu pochodzące od Boga, które człowiekowi cel jego wyznaczają i przeznaczenie oznajmują. Nie jestem ja, uchowaj mnie Boże, fatalistą, ale wiem przecie, że Opatrzność opiekuje się nami, rządzi, pomaga. Wolno człowiekowi postąpić przeciw natchnieniu z góry, ale mu to nigdy na dobre nie wyjdzie. Ten, któremu w dzieciństwie Bóg zesłał przeczucie przewodnicze przyszłości, grzeszy, gdy go nie słucha... Innym zbywa na niém, ci idą ślepo, ale wybranych oświeca łaska z góry, a przeciwić się jéj zgubna. Tobie widocznie snać powiedziano, że ludziom się przydasz nauką, słuchaj-że, co każą. Dla nas, moje dziecko, ofiara twoja byłaby bezpożyteczną, dni naszych maluczko jest i policzone one są, my cię zdaleka przez góry i morza widziéć będziemy i cieszyć się tobą... idź! idź! Ale dokąd pójdziesz i o czém? Nie wymawiam ci tego, ale gdyby teraz był ten grosz, który wyszafowałeś na książki, ani my, ani tybyś się tak nie kłopotał.
Cyryl na to, całując rękę ojcowską, odpowiedział ze wzruszeniem:
— Pan Bóg prowadził i pomagał, nie opuści i teraz, nie boję się ja ani dalekiéj drogi pieszéj, ani braku grosza, mój ojcze. Mógłżem nie ocalić tych ksiąg, które zniszczenie spotkać mogło, gdybym ja ich z rąk nieświadomych i obojętnych nie wyrwał? Wieleż to tam słów świętych, myśli wielkich, pamiątek drogich... jest-li, coby przeszłość i tradycye rodu ludzkiego przechowywało lepiéj nad księgi? nie obowiązek-że święty ochraniać je od zagłady choćby wielką ofiarą? Dają medale za ocalenie życia, jabym równie nagradzał za wyratowanie życia tego, które jest w każdéj księdze... Z każdą zniszczoną książką ginie część jakaś żywota ludzkiego na ziemi.
Ojciec już nic nie rzekł, a matka staruszka pocałowała go w głowę.
— Jednak... — szepnęła po chwili — jak to się tobie tam dostać? a dostawszy się, poradzić na początek? Gdyby choć znajomy jaki, choć list do kogo?
Cyryl się uśmiechnął.
— Czyż mnie tam braknie znajomych i przyjaciół z ławy szkolnéj, co mnie tam uprzedzili? No — a Pan Bóg, matuniu? Alboż to ja się zlęknę niedostatku i głodu? czy to u nas kto umarł z niego? Pieniędzy mi wcale nie potrzeba, pójdę pielgrzymując od plebanii do plebanii i nikt mi drzwi nie zamknie. Tam raz w Wilnie, czy już sobie zarobić nie potrafię?
Rodzice oboje nic na to odpowiedziéć nie mogli, oni wierzyli w Opatrzność — tylekroć jéj doświadczywszy.
Upłynął czas wakacyjny, nikt o podróży nie wspominał, przykrym to było dla wszystkich przedmiotem; — ojciec jednak odgadłszy niepokój Cyryla, postarał się trochę grosza pożyczyć, połowę pola odnajął, i związał węzełek dla jedynaka.
Zapłakali, gdy odchodził, bo nie to już było co o kilka mil, do szkół, świat jakiś obcy, daleki, straszny... a starym przychodziło na myśl, że już może syna nigdy oglądać nie będą. Pieszo wyszedł ze wsi; matka, ojciec, gromada, wszyscy go przeprowadzili do krzyża. Tu po modlitwie cichéj stary księżyna z weselszą twarzą odwrócił się do dziecka.
— Jeśli nie tu, to tam zobaczymy się — rzekł. — Nie potrzeba się daremnie rozłzawiać, łzy na opłakiwanie grzechów naszych zostawmy. Niech cię Bóg błogosławi, synu! nie zapominaj! pisz często! pisz, proszę.
— Pisz — dodała matka — nie zabądź rodzonych twoich... my za tobą tak tęsknić będziemy!
Kalenica czekał z wozem i Cyryl znikł im wkrótce w tumanach kurzu, a gdy powrócili na probostwo — tak było pusto, tak pusto! łzy się cisnęły do oczów.
Na stole otwarta książka, którą syn tam zostawił, pozostała na pamiątkę przykryta serwetą... nie tknęli jéj oboje... choć codzień chodzili do niéj. Był to Nowy Testament, na którego rozłożonéj karcie stały te dziwnie do nieobecnego dające się stosować słowa, których znaczenie ojciec wziął za dobrą wróżbę:
„I o to proszę, aby miłość wasza więcéj a więcéj obfitowała w umiejętności i w wszelakiém zrozumieniu: abyście doświadczyli, co jest pożyteczniejszego, żebyście byli szczeremi i bez obrażenia na dzień Chrystusów“. (Ś. Paweł do Filipensów. r. 1.)

1857.





Żywot i przygody Imci Pana Józefa Gabryela
Z Gozda Hrabi Gozdzkiego,
Wojewodzica Podlaskiego.
(urywek).


Marszałkiem wielkim koronnym był podówczas Bieliński Frańciszek, który po Mniszchu tę godność piastował; człowiek wielkiego znaczenia, charakteru gwałtownego, dumny władzą i nieszanujący nikogo. Obawiano się jego absolutności, która przy sile, jaką dawał urząd, istotnie straszną była. Ojca mojego niebardzo ludzie szanowali, a Bieliński za boże nie miał go stworzenie. Wojewoda unikał spotkania z nim, bo rzadko kiedy czego nie oberwał, ratując się tém, że z nim styczności nie miał. Nieszczęście chciało, żeby u Małachowskich się zeszli, a że zdawna krzywo na się patrzyli, w pierwszym początku rozmowy marszałek zaraz coś ojcu przyciął. Gozdzkich krew ozwała się w starym i plunął także ostrym wyrazem. Od słowa do słowa, poczęli sobie przymawiać coraz kwaśniéj i do tego przyszło, że wojewoda mu rzekł: „Chociażeś waszmość marszałkiem, nie mieniałbym jego laski na mój kij sękaty“. Bieliński, jak był pasyonat, tak się rozżarł i zapomniał, że powstawszy z krzesła, przystąpił do niego i począł go lżyć ostatniemi słowy, a w ostatku zakończył:
— Milcz... bo możesz się we dwadzieścia cztery godzin ze Świętą Trójcą zobaczyć!
Ojca mojego wyprowadzili, ale że dużo było téj sromoty naszéj świadków, że przeciw dumnemu starcowi nic nie mógł począć, powróciwszy do domu, głowę stracił prawie z żałości i gniewu.
Ja o tém nic nie wiedziałem, bom rzadko tam, gdzie ojciec, bywał, mając swoje towarzystwo; wtém wchodzi do mnie nasz marszałek dworu Paporski, nocą, kiedym do mojéj izdebki powrócił, i powiada mi, żebym szedł na górę do jegomości, bo się jakieś zdarzyło nieszczęście. Jużem był kontusz zrzucił i rozpasał się; porwawszy tedy na się, com pod ręką znalazł, skokiem stanąłem w sypialni ojca. Widzę go, z załamanemi rękoma chodzi po pokoju, a łzy mu z oczu płyną... Książę Ludwik Radziwiłł, koniuszy litewsk`i, siedzi z zaciętemi usty, oba milczą. Ledwie mnie na progu ujrzał ojciec, podszedł do mnie z jakiémś uczuciem, którego w nim nigdy nie widziałem dla siebie.
— Słuchaj waść, Józefie — rzekł — rzuć imię Gozdzkich... rzuć, dziś ono zbezczeszczone zostało.
— Kuzynie — przerwał koniuszy — uspokój się.
— Jabym się miał uspokoić! ja... ja... senator rzeczypospolitéj publicznie zbesztany, zesromocony... Jak ludziom oczy pokażę, gdy się z tym człowiekiem spotkam? Ani wyzwać na rękę... ani się pomścić.
Krew we mnie zakipiała...
— Ojcze dobrodzieju! — rzekłem — jeśli mam cokolwiek łaski, słowo tylko. Kto to uczynił? Kto śmiał to uczynić, a będziesz pomszczonym... przysięgam, będziesz pomszczonym!...
Choć w wielkim nieładzie słów i myśli, wojewoda począł mi rozpowiadać, jak się to stało. Oba starzy byli winni, bo sobie nie szczędzili przycinków, ale Bieliński stokroć winniejszy, że prywatnego człowieka urazę, marszałkostwa swego znaczeniem chciał wetować i śmiał się odgrażać.
Ledwiem się domacał prawdy, jużem się nie zastanawiał nad niczém, i postanowiłem za ojca się pomścić, na co natychmiast przy księciu koniuszym wykonałem jurament; ale na to nie zważali bardzo, mając za próżną przechwałkę. Nie było wówczas człowieka, coby się na Bielińskiego śmiał porwać, bo to pachło szubienicą we dwadzieścia cztery godzin. Myśleli, że wysapawszy się, pomiarkuję, iż mi z marszałkiem walczyć niepodobna.
Ale ja byłem w wieku, w którym niepodobieństw i niebezpieczeństw nie widzi człowiek; awantur mi się chciało, jak rybie wody; ojcowskie poniżenie dawno mi dojmowało, i gdy po długich lamentach, koło drugiéj z północy, odjechał koniuszy, ja pełną mając głowę zamiarów najzuchwalszych, zbiegłem na dół do mego mieszkania, gniewny, ale dumny, że się na coś przydać mogę.
Taka była natura moja, żem coś postanowiwszy, ani spać, ani jeść, ani się czém inném zajmować nie mógł, dopókim na swojém nie postawił; więc choć o drugiéj z północy, w téjże chwili posłałem po masztalerza i kazałem mu trzy konie osiodłać, a sam począłem się ubierać. Nie bardzom wiedział, co czynię, to tylko czułem, że nie daruję krzywdy imieniowi mojemu wyrządzonéj. Kazałem pokojowcowi memu, a miałem wówczas bardzo żwawego chłopaka Sulmierzyckiego, uzbroić się także, i zbiegłszy do stajni, samotrzeć z pokojowcem i masztalerzem dosiadłem konia i wyjechałem na ulicę. Co tam mną w téj ekspedycyi kierowało, nie wiem; jakiś instynkt, czy wola boża, dosyć, że się to, niewiele zastanawiając, czyniło, a po myśli się błąkało, żeby wartę pod pałacem marszałka napocząć i przy pierwszém spotkaniu obelgą za obelgę publicznie zapłacić, albo łeb mu roztrzaskać.
Dopiéro gdyśmy się w czarną noc znaleźli w pustych ulicach, pomiarkowałem, żem oszaléć musiał, i nie wiedziéć po co nocą wyruszył, ale już znowu wstyd było zawracać. Puściwszy tedy konia w czwał, poleciałem do pałacu Bielińskich.
Niedaleko Saskiego pałacu, zdaleka mignęły mi dwie pochodnie i kareta. Dopadam i poznaję, jakby mi sam go Pan Bóg chciał dać w ręce, marszałka, który parą ogromnych, całemu miastu znanych tarantów, powoli do siebie powracał.
Gdybym miał czas ochłonąć z pasyi, możebym się zastanowił, że głowę moję ryzykowałem, ale w téj chwili nic mię powstrzymać nie mogło. Jak-em skoro poznał, że mi los szczęśliwy daje w ręce nieprzyjaciela, pokojowcowi kazałem konie u karety chwycić, a tenby był na mój rozkaz koło młyńskie zębami porwał, konia mojego oddałem masztalerzowi, a sam rzuciłem się do drzwiczek i gwałtownie je oderwawszy, staję przeciwko Bielińskiemu.
Stary, pomimo nieograniczonéj władzy w mieście i zupełnego bezpieczeństwa o swą osobę, którą prawo otaczało strachem, poczuwając się snać do czegoś, pobladł, ale gwałtowny jak zawsze, drżał zarazem i wściekał się. Postrzegłem go przy świetle pochodni oniemiałego, z oczyma prawie z głowy wyskakującemi i drżącemi wargami.
— Słuchaj — krzyknąłem — wiesz lub dorozumiewasz się, kto jestem... bo ci sumienie wyrzucać musi, żeś starca publicznie pokrzywdził, a póki jest na świecie choć jeden imię jego noszący, tego ci darować nie możemy. Jestem Gozdzki... i przyszedłem ci to oddać z nawiązką, czémeś ojca mojego nakarmił. Jesteś podły i nikczemny, boś się rzucił na bezbronnego, boś nadużył władzy, boś szlachcica sobie równego uczynił pośmiewiskiem... Naucz się drugi raz ludzi szanować!
To mówiąc, rękawiczką uchylającego się przede mną i pieniącego się ze złości trzepnąłem po twarzy i odskoczyłem od drzwiczek.
Sam nie wiem potém, jak-em konia mojego dosiadł i do ojcowskiego domu się dostał. W dziedzińcu rzuciłem wierzchowca i wprost wbiegłem do ojca, który nie spał jeszcze.
— Jesteś pomszczony... — rzekłem wchodząc — los mi dał spotkać na ulicy Bielińskiego, i na jego twarzy zostanie niezmazana pamiątka, że śmiał Gozdzkiego upokorzyć.
Ojciec uszom zrazu wierzyć nie chciał, ale się rozradował i do piersi mnie przycisnął. Tuż przyszła refleksya, co robić, aby uniknąć dalszych takiéj sprawy następności. Kto zna wszechwładztwo wówczas Bielińskiego i moc, jaką prawo dawało marszałkom przy boku króla zostającym, ten tylko pomiarkuje, co nam groziło. Marszałek był pokrzywdzony i mściwy, w ręku miał miecz, którym sobie mógł sprawiedliwość wymierzyć; nie było sposobu uniknienia zemsty jego. Ojciec, choć mu to dogadzało, żem się za jego sprawę, własne nadstawiając życie, ujął tak gorąco, głowę stracił. Posłano po księcia Radziwiłła do porady, gdyż chwili nie tracąc, trzeba było zaraz myśléć o mojém bezpieczeństwie, nimby się Bieliński, ochłonąwszy, wziął do mnie.
O godzinie czwartéj nadjechał koniuszy i zrazu wierzyć mi nie chcąc, gdy z zeznań Sulmierzyckiego przekonał się, że wistocie tak-em się sprawił, powiedział odrazu, że innéj rady niéma, tylko mnie z kraju wyprawić. Lukta była, gdzie i dokąd, ale służył podówczas w wojsku pruskiém gienerał Małachowski, wuj mój przyszły, brat panny Barbary; do tego więc postanowili mnie wysłać. Robiło się to tak, iż konie stały nierozsiodłane, a Sulmierzycki i masztalerz czekali. Siadł wojewoda list pisać do Małachowskiego, ja na dół pobiegłem przeodziać się i chwycić, co naprędce można, zebrało się w domu dwa tysiące czerwonych złotych, i o brzasku dnia konno wybiegłem z Warszawy, niepewien, czy mnie ścigać nie będą, czy gdzie nie złapią... Na wszelki przypadek byliśmy zbrojni dobrze, miałem dwie pary pistoletów, pałasz i nóż turecki za pasem; Sulmierzycki także, i bylibyśmy dziesięciu się napastników nie zlękli.
Dopiéro za miastem, gdy mnie chłodniejsze objęło powietrze i ranek zmęczenie nocne dał uczuć, począłem egzaminować przeszłość i przyszłość moję, z pociechą widząc, żem nic nie uczynił, czegobym z ochotą nie powtórzył znowu. Sumienie miałem spokojne, strach jakoś nigdy nie miał przystępu do serca mojego, przyszłość się śmiała. Król pruski właśnie siedmioletnią zabawiony był wojną, dobrego żołnierza, jak ja; odrzucić nie mógł, a kto wié, jaka tam pod okiem takiego wodza dla mnie otworzyć się mogła karyera. Czułem w sobie i męstwo, i potrzebę zajęcia. Warszawa stęchlizną mi śmierdziała, i choć po-za sobą zostawiłem nie lada węzełek do rozplątania, z dobrym humorem jechałem ku nieznanéj przyszłości. Ojciec mi dał znać potém, że nie daléj jak w pół godziny po moim odjeździe, nasłany na pałac nasz inspektor sądów marszałkowskich, z żołnierzami i pachołkami, zasztukał do bramy. Dopominano się, aby mnie wydano, ludzie powiedzieli, żem nie nocował, bo tak już byli nauczeni. Strzęśli tedy pachołkowie dwór cały od strychu do piwnicy, nie mijając najmniejszego kącika, szukając i pod łóżkami, i po szafach, ale naturalnie śladu już winowajcy nie było. Pobrano ludzi do aresztu, pogoni jednak nie porozsyłano, i dali mi swobodnie za granicę pruską się przeprawić. Jam tedy prosto do obozu, wiedząc, że tam jest gienerał Małachowski, pociągnął. Paszport miałem wyrobiony na imię Krzysztofa Sławińskiego, którego nigdy na świecie nie było, i z tém nazwiskiem meldowałem się po drodze, Gozdzkiego do kieszeni schowawszy.
Nie było to bez racyi, gdyż zemsta Bielińskiego i za granicą ścigać mię mogła. Małachowski przyjął mnie dobrze, ale na razie, gdy wyegzaminował, co umiem, i popatrzył mi w oczy, uznał jeszcze potrzebném w pruski egzercyrunek mnie wdrożyć i kazać mi się uczyć mustry, wedle obyczaju, który tu ściśle był przestrzegany. Wziął mnie jednak za swojego adjutanta, a nimbym mu się mógł przydać do czego, używał do kancelaryi. Wojsko pruskie w owym czasie składało się nie z samych Niemców, ale z najrozmaitszego pochodzenia ludzi; byli w nim pochwytani i pozaciągani różnemi sposoby, bo i gwałtem, awanturnicy z całego świata, pod karabin postawieni księża, a między tym tłumem różnojęzycznym, dosyć téż Polaków, którym w domu gnuśny pokój nie smakował.
Człek tedy nie był zbytecznie odosobniony, bo choć wolontery polskie w wojsku pruskiém nie mogły się poszczycić ani imionami sławnemi ani wychowaniem wytworném, byli to ludzie nic nie mający do stracenia, wszakże człowiek choć przez ich usta słyszał miłą mowę swoję i miał się do kogo obrócić.
Byłem naówczas w kwiecie wieku i mogłem się na żołnierza podobać, choćby królowi pruskiemu, który łokciem mierzył swoich gwardzistów i o wzrost dbał więcéj niż o serce. Pan Bóg mi dał i postawę dzielną, i twarz piękną, i ramiona szerokie, i oko wesołe, i usta uśmiechnięte nawet w biedzie, a humor prawdziwie wówczas miałem żołnierski. Nigdym się nie zachmurzył, nie zatrwożył i nie dał wziąć pomieszany, przytomność największą i porywczość téż miałem wielką; ale pobywszy w obozie, który niedaleko był austryackiego feldmarszałka Laudona, trzymany przez Małachowskiego na pasku, żebym jakiego wybryku nie zrobił, nie spróbowawszy jeszcze pałasza i nie powąchawszy prochu, nudziłem się, że mnie w kancelaryi ciągle zamykano.
Dosyć długi czas nie było na to rady. Małachowski mi wciąż odpowiadał: — Przyjdzie i do tego, poczekaj. Czekaj! czekaj! a tu korciło, mundur już nosząc ochrzcić go krwią nieprzyjacielską i czémś się odznaczyć, bo taką miałem zawsze naturę, żem spokojnie w kącie siedziéć nie potrafił. Chciało się próbować, czy téż Niemiec się bije i jak, a nie miałem ich za boże stworzenia, wyobrażając sobie tylko takich Niemców, jakich u nas widać za warsztatem, co krzyczą czasem, ale przed pałaszem się chowają do dziury.
Raz i drugi tedy Małachowskiego proszę: — Kochany gienerale, dajże mi téż mięsa białego spróbować. Coż ze mnie za żołnierz, kiedym jeszcze nawet na żart w pole nie wyszedł...?
Ten się trochę śmiał, ale pod różnemi pozorami nie puszczał, nudząc musztrą, która więcéj czasu brała, niż wszystko. Mnie się zdawało, że to na nic nieprzydatne, ale pruski żołnierz był lalką, którą musiano nieustannie stroić, przestawiać, prostować, szykować, aby z niego jakąkolwiek całość zrobić, bo toby inaczéj jedno się drugiego nie trzymało.
Tak mi w końcu obozowe życie dojadło, żem już wytrzymać nie mógł i postanowiłem najmocniéj czémś się przecież odznaczyć.
W regimencie Małachowskiego najwięcéj było Polaków, z temi tedy najprzód porozumiéć się przyszło. Pieniądze miałem i wcalem ich nie żałował, żołnierz był skąpo płatny i w wielkim trzymany rygorze; gdym więc począł ich poić i karmić na mój rachunek, a z niemi za pan brat sobie poczynać, w krótkim czasie zjednałem ich sobie do jednego, tak, iż byliby się pokrajać dali za mnie.
Gdziem się w obozie pokazał, otaczali mnie i na rękach nieomal nosili, ale téż nigdy na sucho się nie obeszło i zawszem spotkanie przypłacił. Jużem tak kilka miesięcy nowicyatu odbył uprzykrzonego wielce, gdy jednego wieczora znalazłszy Małachowskiego w usposobieniu powolniejszém, jąłem go prosić, ażeby mi na patrol nocny jechać pozwolił.
— Tobie się chce koniecznie głupstwo jakieś zrobić, a mnie i sobie kłopotu... dałbyś spokój. Spodziewamy się bitwy, no to sobie pozwolisz i mięsa niemieckiego sprobujesz... miéjże cierpliwość.
Wyperswadować mi było trudno, kiedym się na co uwziął; jak-em go jął modlić, i prosić, i przekonywać, choć przeciw przekonaniu, dał mi nocny patrol dowodzić. Obozy nasze prawie się z sobą stykały, wyleciałem z komenderówką gdyby szalony wprost do moich, i dałem sobie słowo, skorzystać z okoliczności. W bitwie żadnéj jeszcze nie byłem, chciało mi się jéj nad wszelki wyraz... nudziło mnie już to patrzenie na Austryaków... Więc konia siodłać, zbroję się, ludzi wziąwszy za obóz wyjeżdżamy; tu kazałem im stanąć; a byli prawie sami Polacy i przyjaciele moi.
— Słuchajcie, ichmoście — rzeknę — za ten patrol, któremu kazano stać i patrzéć, ja odpowiadam jako dowodzący... dla was z przestąpienia rozkazów niéma żadnego niebezpieczeństwa, moja głowa za to odpowiada...
Dobyłem worka z kieszeni.
— Otóż macie każdy gemejn po dukacie, sierżant po trzy dla ochoty, a musimy dziś Austryaków przydybać i z niemi się spróbować.
W pobliżu obozu była karczma, w pobliżu któréj zastanowiliśmy się. Kazałem beczkę wytoczyć i na humor pić im dałem, ile chcieli, ale jednak tak, aby się nikt z nóg nie zwalił. Pilnowali sierżanci.
Kiedy już dobrze podochoceni zostali, zawołałem na koń, sam siadłem i mówiłem do nich tak:
— Trzeba się nam czémś odznaczyć, jest nas garść Polaków, między obcemi żaden jeszcze nic takiego nie zrobił, czémby Prusaka przekonał, że mężniejszego żołnierza i ludzi większego serca od nas niéma na świecie. Panowie bracia! dziś, albo nigdy! Musimy im pokazać, czém jesteśmy... Łatwo nam przebaczą, gdy powiązanych przyprowadzim Laudonowskich baranków... Zgoda?
— Zgoda!
— Dla sławy oręża polskiego — dodałem — naprzód!
Zamruczało kilku, ale słuchać musieli...
Noc śpiesznie nadchodziła i my pociągnęliśmy ku linii patrolowéj. Kapral dostał języka zaraz, że trzechset Austryaków najspokojniéj sobie w poblizkiéj na stronie karczmie rozłożyło się nawet bez placówek. Nie mogłem tego zrozumiéć, czemuby tak mało się nas spodziewali; ale okoliczność zdawała się jedyna. Na nieszczęście nic o tém nie wiedziałem, że między armiami naszemi, tegoż ranka, kilkodniowy zawarty był rozejm...
Na miejscu wyznaczoném do placówki zostawiwszy tych, co iść nie chcieli na wyprawę ze mną, sam w 60 ludzi posunąłem się ku karczmie, do któréj światło nas prowadziło. Zbliżyliśmy się w cichości największéj; rozstawiłem straże wokoło, objąłem karczmę, opasałem ją, opanowałem naprzód bez wystrzału konie, które stały w zagrodzie nieco opodal. A potém z krzykiem na dany znak mój rzuciliśmy się na gospodę.
Myślałem, że do żwawéj przyjdzie utarczki, bo Austryaków było cztery razy tyle co nas. Huknęliśmy więc dając po razu ognia. Harmider się wszczął wielki; z rzadka tam wystrzelili do nas, ale bez szkody. Wypadli, ale żeśmy ich ze wszech stron objęli, musieli się poddać prawie bez oporu. Nuż ich tedy wiązać jak baranów, a ja, szczęśliwy jak nigdy, obliczywszy się postrzegłem, żem ich trzechset ułowił. Wytoczyłem w karczmie, co było, dla swoich ludzi, i skoro świt, do obozu ze zdobyczą, wyobrażając sobie, żem heroicznego dzieła dokonał, które mnie u króla sławę i estymacyą nie lada wyjedna...
Żem się w téj wyprawie dobrze zaszargał i ubłocił, poszedłem się przebrać do mojéj kwatery, chcąc zaraz zameldować zdobycz gienerałowi Małachowskiemu. Wskok to odbyłem i już lecę do jego namiotu, gdy widzę, że mnie austryacki parlamentarz poprzedza. Wpuszczono go naprzód, zabawił chwilę. Ja stoję, aż mi się w piersi gotuje, żeby się pochwalić... a tu ledwie się Austryaka pozbył Małachowski, wypada na mnie rwąc włosy na głowie.
— Taś to WPan tego nieszczęścia sprawcą?
— Jakiego nieszczęścia? panie gienerale... przyprowadziłem trzechset Austryaków wziętych przeze mnie w niewolę.
— A bodajby cię byli dyabli wprzód wzięli, szaleńcze, waryacie! — w wojsku nie heroizmu, ale posłuszeństwa potrzeba przedewszystkiém. Kto ci kazał napadać, bić się i rozejmu nie szanując, awanturę robić?
— Ale ja nie wiedziałem o rozejmie!
— Do aresztu! pod wartę! — krzyknął Małachowski — pod sąd wojenny! Tylko co odszedł oficer od Laudona, skarżący się na złamanie prawa narodów i nieposzanowanie rozejmu. I tak już wojsko pruskie złéj famy używa. Zbezcześciłeś nas w oczach nieprzyjaciół! Co król powie? co król powie?
Po desperacyi Małachowskiego zmiarkowałem, jakie-m głupstwo zrobił, ale na to nie było rady.
Trzeba wiedziéć, że rozejm ten nie łatwo było wyjednać, a król pruski wszelkich praw wojskowych ścisłym był przestrzegaczem; zrobiło się więc z tego, że com z Warszawy uciekł od sprawy gardłowéj, tom znowu w niebezpieczeństwo życia najniespodziewaniéj popadł.
Małachowski natychmiast kazał mię aresztować, i po minach otaczających i ze słów ich zmiarkować było łatwo, że sąd wojenny żartować nie będzie. U nas w Polsce szlachcicowi łatwiéj się było zawsze wykręcić, to protekcyą, to pieniędzmi, to łaską, to układem, ale w pruskiém wojsku srogość była niezmierna, i król dowiedziawszy się o zgwałceniu rozejmu, przysiągł, że nie daruje winowajcy, który wojsko jego jak garść awanturników, nieznających porządku i ładu, skompromitował.
Wzięto mnie pod wartę ostrą; nie było sposobu pomyśléć o ucieczce nawet, a w godzin dwie stawiono przed sądem. Ani wiem, com tam gadał i jak-em się tłómaczył; bo wśród tych nocnych i dziennych wypadków i najmniéj spodziewanego końca zupełniem stracił, pierwszy raz w życiu, przytomność.
Miałem przy sobie ciągle starego unteroficera, Sandomierzanina Wołkowskiego, ciurę i pijaka, ale poczciwego serca człowieka, który się do mnie był niezmiernie przywiązał.
Pod noc, kiedy siedząc medytuję nad marnością rzeczy ludzkich, wchodzi Wołkowski, ale jakby go z krzyża zdjęto, napiły widocznie i cały we łzach.
— A co, panie poruczniku?... kiepsko.
— Cóż się tam dzieje? — zawołałem.
— Nic, tylko pana słyszę powiesić mają w środku obozu i już szubienicę stawić kazali.
Skoczyłem wściekły.
— Rozstrzelają chyba! — zawrzałem.
— Gdybyż choć tak... ale mówię, że król gniewa się i na szubienicę skazał... przypadłem do pana po dyspozycyą... Sulmierzycki powiada, że pan jeszcze dosyć masz pieniędzy... te Prusaki gotowi zabrać. Każ pan nam Polakom je rozdać... wiernieśmy panu służyli, a teraz przez niego biedę cierpim...
Płakał, łzy rękawem ocierał i do kolan mi się kłaniał. Przekonany jestem, że miał do mnie przywiązanie, ale jako żołnierz życia nie cenił bardzo, i już się obywszy z tą myślą, że mnie powieszą, żałował tylko mojego grosza, żeby go Prusacy nie przywłaszczyli.
— Czyż mnie gienerał Małachowski nie potrafi obronić? — zawołałem do Wołkowskiego — to być nie może. Cóżem zresztą tak strasznego zrobił? Trzebaż mi było powiedziéć o rozejmie, kaduk ich tam wiedział... a żołnierzowi zawsze siekaniny się zachce... Powinni byli przestrzedz.
— Komenda była: stać na patrolu i nic więcéj.
— U tych dyabłów wszystko po komendzie, a nie po sercu... Ale zjedzą licha, żebym im się dał powiesić.
Wziąłem parę pistoletów do kieszeni i siadłem.
— A tłomoczek, panie poruczniku? — pyta płacząc Wołkowski.
Ażem go połajać musiał, żeby się pozbyć. Mnie chodziło o życie, a temu o dukaty moje, bo już mnie miał za skazanego bezpowrotnie na tamten świat.
Posłałem go do gienerała, prosząc, aby się ze mną chciał widziéć. Sam nie wiedziałem co począć; pojęcie niebezpieczeństwa powoli mię przejmowało i jakoś na przemiany to wściekłość ogarniała, to żal niewymowny życia, które marnie dla popisu utracić miałem.
W dodatku, ta sromotna szubienica, którą widziałem przed sobą, dreszczem mnie przejmowała. Chodziłem jak obłąkany, ale już nic nie mając do stracenia, postanowiłem drogo sprzedać życie i bronić się do upadłego.
W moment powraca Wołkowski, z doniesieniem, że gienerała niéma, bo do królewskiéj kwatery wezwany, tłómaczyć się pojechał.
Trochę życia wstąpiło we mnie, bom czuł, że mnie tak nie da obwiesić, nie spróbowawszy szabli. Ale z Fryderykiem II sprawa była ciężka, gdy co postanowił, i w dyscyplinie militarnéj ludzkie życie za fraszkę się liczyło.
Wołkowski wciąż u drzwi, a co chwila mi tłomoczek i dukaty przypomina, żebym ich Prusakom skonfiskować nie dał; małom go nie ubił z gniewu. Późno w noc posłałem znowu do Małachowskiego, ale jeszcze nie powrócił.
Wiele się w życiu przebyło na wozie i pod wozem, mospaneńku, ale téj nocy szubienicznéj, i tego czém mnie ona nakarmiła, nie zapomnę do śmierci; jeszcze mnie przechodzą śmiertelne dreszcze, gdy mi to na myśl przyjdzie; a we śnie ów namiot i Wołkowskiego u drzwi, i tę ciszę przerywaną tylko obozowym obluzem warty, często jeszcze mam na oczach.
Gdyby tak dziś gardło dać przyszło, jużby to takiego nie zrobiło wrażenia; ale wówczas, gdy byłem w pełni sił i życia; gdy mi się uśmiechało wszystko, i jeszcze dla tych pluder niemieckich pójść na szubienicę jako złodziéj... nie zdziwisz się, gdy ci powiem, żem omal nie zwaryował. Rzucałem się w najdzikszych projektach, między któremi było i wartę moję ubić, a pieszo uciekać z obozu, i domagać się widziéć z królem, i kaduk wie co... Ale co to natura; nad rankiem, mimo tego niepokoju, który mną miotał, sparłem się na stoliku i tak-em nie wiedząc jak zasnął. Sen był dalszym ciągiem tego, co mnie dręczyło na jawie, przerywany i gorączkowy. Zerwałem się z niego, sądząc, że mnie na śmierć już prowadzić mają, gdy ujrzałem starego Małachowskiego, który mnie targnął za rękaw, żeby mnie obudzić.
— Gienerale, ratuj! — wykrzyknąłem, rzucając się ku niemu.
— Szalonego nikt uratować nie może, kiedy sam głową w przepaść leci... — surowo odezwał się Małachowski. — Byłem u króla, musiałem mu powiedziéć wszystko, wydać imię twoje, odkryć pokrewieństwo, rozczulić go młodym wiekiem i nieświadomością prawa... prosiłem i błagałem, ale Fryderyk jest surowy.
— I cóż?
— Nie daje się zmiękczyć; jedź wpan ze mną... sam staniesz przed nim i będziesz się tłómaczył...
Trochę ducha wstąpiło we mnie.
Szarzeć poczynało, gdyśmy stanęli przed domkiem dosyć lichym, który Fryderyk zajmował; dotąd widywałem go tylko zdaleka na paradzie, z laską i tabakierką, dziwnie do bohatera niepodobnym; teraz miałem się zbliżyć w chwili stanowczéj, która los mój miała rozstrzygnąć.
W domu tym nic nie znamionowało króla, nawet naczelnego wodza. Była to kurdygarda dymu pełna, piwem trącąca i brudna... Ogromne draby trzymali wartę w sieniach... cisza panowała, surowo zachowywana.
Weszliśmy z gieneralem do izby, w któréj dwie świece w prostych lichtarzach paliły się na niepomalowanych stołach. Czekał w niéj jakiś starszy wojskowy z raportem i parę mniéj znaczących figur. Mnie postawiono u drzwi... Drzwi od gabinetu królewskiego były zamknięte, milczenie przerywane tylko szczękiem broni w sieniach... Czekaliśmy chwilę wiekuiście długą; naostatku wezwano gienerała do króla, i drzwi znowu zamknięto. W oczach mi się ćmiło, gdy usłyszałem nazwisko moje, i jakiś wojskowy wepchnął mię raczéj niż wprowadził do gabinetu.
Był to pokój nie wielki, wcale nie przybrany, w środku stół kawałkiem sukna przykryty, na nim zegar stary leżący, papierów kupa, mapy i fletrowers. Gienerał stał z boku, a przeciw sobie ujrzałem króla, w wyszarzanym i połatanym mundurze, w kapeluszu na głowie, przypatrującego mi się z miną surową. Twarz jego czysto niemiecka miała w sobie coś dziwnie poważnie śmiesznego, długa, wyciągniona i nastrojona surowo, a jednak nie budząca poszanowania, strach jakiś raczéj. Rysy były zwiędłe, zmarszczki głębokie, oczy wpadłe, ale przenikliwe wzrokiem... Prosty żołnierz wykwintniéj od niego był ubrany, tak jakoś brudno wyglądał!
Najprzód w milczeniu obejrzał mnie od stóp do głowy okiem znawcy, który ocenia człowieka jako żołnierza, i znać postawa moja, wzrost, mina, musiały go korzystnie uderzyć. Zaraz złagodniała twarz i lekki, niedostrzeżony uśmiech przeleciał po ustach bladych i wązkich.
— Waćpan jesteś ten foedifragus? — spytał po francusku — Wiesz, co cię czeka?
Żem o tém dobrze wiedział, szubienica obiecana dodała mi odwagi i słów mi w gębie nie zabrakło.
— Co możesz powiedziéć na usprawiedliwienie swoje? — podchwycił krok odstępując.
— Najjaśniejszy panie — odezwałem się — unikając prywatnéj Bielińskiego zemsty, uciekłem do obozu waszéj królewskiéj mości, ciesząc się, że w tém miejscu zbierać będę laury rosnące obficie pod okiem Fryderyka... Pałałem żądzą wsławienia się jakimkolwiek czynem, lecz gienerał Małachowski bronił mi i zagradzał wszelką odznaczenia się drogę... Gdym go wreszcie uprosił, że mi dozwolił wynijść z patrolem, chciałem tę pierwszą chwilę czynnéj usługi waszéj królewskiéj mości uświetnić jakim czynem godnym pamięci; rozumiałem, że w osiemdziesiąt koni zabierając trzechset Austryaków, zasłużę sobie i rodakom moim na pochwałę, a tu los przeciwny śmiercią mi haniebną za to zagraża, com mniemał godném nagrody.
Ta mowa moja widocznie się podobała. Zażył tabaki, uśmiechnął się nieznacznie i począł coś na stoliku machinalnie przezierać, poglądając na mnie w milczeniu z ukosa.
— Jakże waćpan chcesz, bym na to poradził — odezwał się po chwili namysłu Fryderyk, oddając mi życie, które w piersi wstępowało. — Cóżbyś zrobił, gdybyś był na mojém miejscu?
Stawił mnie na dziwnéj próbie, zadając to zapytanie, z którego wypadało wyjść bez upodlenia i przytomnie; szczęściem jużem czuł, że szubienica była daleko i żywo odparłem:
— Najjaśniejszy panie, gdyby to ode mnie zależéć miało, kazałbym dla uspokojenia Laudona, powiesić na szubienicy portret oficera Sławińskiego, a Józef Gozdzki, wdzięczen za ocalone życie, wiernieby służył monarsze, największemu w Europie wodzowi.
Uśmiechnął się Fryderyk, spozierając na Małachowskiego. Sprawa była wygraną widocznie.
— Zgadłeś, właśnie, żem tak chciał uczynić — odezwał się po chwili. — Idź waćpan i nie grzesz więcéj... — rzekł kończąc żartem. — Mam nadzieję, że mi z twojém męstwem przydasz się na polu bitwy.
Skłonił głową, a ja nizki oddawszy pokłon, co najprędzéj się wyniosłem, oczekując w przedpokoju na Małachowskiego. Alem już głowę podniósł, ożył i pilno mi było wyjść, aby odetchnąć powietrzem na nowo z tą nadzieją przyszłości, któréj przed chwilą byłem pozbawiony, a która mi teraz nektarem smakowała, jakbym się na świat narodził.
Fryderyk Wielki wydawał mi się teraz największym i najmędrszym z monarchów świata całego i gotówem był za niego do ostatecznéj kropli krwi przelać.
Tegoż samego dnia nastąpiła egzekucya Sławińskiego, którego imię i wizerunek powieszono na szubienicy pośród obozu Laudona; osoba bowiem się nie znalazła, a Józef Gabryel Gozdzki pod własném imieniem wstąpił w aktualną służbę króla pruskiego, w regimencie Małachowskiego, jako podoficer.
Otóż jak się ta sprawa, która szubienicą pachła, szczęśliwie skończyła, a Wołkowski łzy otarł przy kieliszku.

1859.





Kobieta.
(fragment.)


Spojrzyjcie, proszę — jest-li co na świecie piękniejszego nad tę istotę... przez oczy jéj śmieją się niebiosa, w jéj ustach spoczywać się zdaje tajemnica tajemnic... ona milczy, a cała jéj postać przemawia czémś świętszém, wyższém, większém nad świat cały... Na czole jéj ani zmarszczki, a w wejrzeniu ani chmurki, w sercu ani kropelki goryczy, na ustach prawda święta... Jak ją opisać i jak wypowiedziéć, czém ona piękna, wielka i święta, gdzie spoczywa ten urok, przed którym słabnie wszelka siła i kruszy się moc wszelaka?... Malarz da jéj barwy bez ruchu, rzeźbiarz da jéj kształty bez barwy — poeta da jéj słowo bez oblicza... ale zbierz ich trzech i każ im ją odtworzyć... stworzą szyderstwo... Bóg tylko może z nicości wyrwać tchnieniem taki cud.
Zgadliście, prawda? To kobieta, dziewica, w chwili kiedy z dziecięcia staje się czarodziejką i panią... żywém uosobieniem piękna... dobra... obrazkiem anioła zstępującego od bożego tronu z kroplą ambrozyi na ustach...
Lecz chwila... i spojrzcie znowu... Jestli co na świecie poważniejszego nad tę osiwiałą w troskach i boleści matronę, któréj życie pozabierało wszystkie listki swego kwiecia, zostawując kolce tylko, u któréj nóg leży palma, na którą ona nie patrzy... z któréj oczów płynie łza milcząca, cicha modlitwa do Boga, ale nie wyrzut niebiosom... Osierocona, sama, owdowiała po uczuciach, siedzi samotna, modli się, czeka, pracuje... Na czole jéj zmarszczki, to ścieżki, które wydeptała boleść, chmurka w oku, to łez resztki, gorycz w sercu, to dar świata, który jéj nic więcéj nad to nie zostawił. Patrzcież, jak się uśmiecha jeszcze, jak cierpi bez jęku, jak się modli bez natarczywości, jak czeka spokojna...
Między temi dwoma krańcowemi obrazami, jak wstęga przetykana uroczysta, cały żywot kobiecy z jednéj strony błyszczący i jasny, z drugiéj węzłowaty i splątany, tu i tam jeden zawsze. Z tego aniołka, co stał z uśmiechem w białéj sukience w progu życia... nikt nie powié, co się stanie... Ona gotowa być lub dłużéj aniołem, lub stać się szaloną kusicielką do złego. Ale czy ona winna? czy my winni?... Stoi w progu i czeka, jeszcze zasłona biała spływa po niéj, ręka drży wyciągnięta... kto ją przetrzyma? praca czy szał, obowiązek czy pragnienie?... Potém już pójdzie za przewódcą i oplótłszy na szyi jego ramiona, w przepaść z nim, lub z nim w niebo.
Kusić się o to, by wypowiedziéć kobietę, byłoby... chciéć ręką zdjąć gwiazdkę z nieba lub dłonią ocean wypróżnić... zdaje ci się, żeś ją poznał, zdaje się, żeś ją znienawidził, zdaje się, żeś się jéj wyrzekł... niéma dla ciebie tajemnic... jesteś spokojny... ale czekaj do jutra... zjawia ci się nowy typ, nowa istota, nowy świat i mędrzec zarozumiały, składasz proch swéj mądrości przed tą niezbadaną istotą... jakbyś wczoraj nowy nieśmiały przyszedł na świat. Znałeś wszystkie... aleś nie znał téj jednéj, która tamtym zadaje kłamstwo cnoty, lub kłamstwo obłudy, lub fałsz tajemniczością.
Tak wiele napisano o kobietach, że dziś zdaje się, jakby nikt nic o nich nie pisał. Te pisma różne jedne po drugich kreśląc fantazyjne gzygzaki, cala księgę uczyniły nieczytelną. Zawsze mi się zdaje, że granitowy sfinks egipski śmiejący się młodą twarzą niewiasty, wykuty został przed tysiącami lat, aby wyrazić, iż ona pozostanie niezbadaną zagadką.
W tym aniołku z różowym uśmiechem... co tak patrzy pogodnie, jest już wszystko dobre i wszystko złe świata; co więcéj — jest kameleońska zmienność barwy... Skrzydła jéj to się stają cherubinowém światłem, to szeleszczą niedoperzową skórą suchą. Nie wiesz, czy cię pocałuje, czy ukąsi, a może pocałunek uprzedzi ranę lub rana wywoła uścisk. W końcu najzepsutsza jeszcze ma łzę ukrytą gdzieś głęboko, która zawsze wytrysnąć gotowa a najlepsza trochę zdrady na obronę swéj słabości.
Mylę się, stary to przesąd mówić o sile maluczkiéj, kiedy jéj tylko siła jest prawdziwą, a wszelka inna zmyśloną i chwilową. Kobieta wcale nie jest słabą, a Bóg nie dał jéj materyalnej przewagi tylko dlatego, aby się nigdy gwałtem zmazać nie mogła. Jest to dobrodziejstwo, nie wydziedziczenie. Czémże jest ta siła, co zabija, przy téj sile, co żywi i pociąga? Pierwsza umié zniszczyć i zetrzéć w proch, ale nie stworzy nic, ta łączy, spaja, goi i słodzi...
W miarę jak świat się uszlachetnia, kobieta bierze górę i coraz wyższe wywalcza stanowisko. U barbarzyńskich ludów, ona dźwiga ciężary, ona znosi pracę, ona jest sługą i niewolnicą, daléj przeradza się w ideał, w bóstwo, w pokusę, w powiewne myśli zjawiska, staje na piedestale i świat klęka przed nią.
Ale by wnijść tak wysoko, musi cierpiéć... I dlatego jest tak wielką, że łączy w sobie dwoje najsprzeczniejszych rzeczy — boleść z miłością. Odejmcie jéj boleść a zostawcie miłość, to zalotnica tylko pusta, nic więcéj; odejmcie jéj miłość, to jędza zemsty i szału. Kobieta dosięga ideału, kiedy w sercu jéj zbiegają się razem to, coby powinno zrodzić nienawiść, cierpienie, i to coby boleść odsunąć od niéj powinno, miłość. Jeden ślub dwóch uczuć sprzecznych w jedném spojonych sercu jest kolebką ideału. W dziewicy przemaga miłość, by dać siłę do zniesienia boleści, w matronie boleść góruje, ale utulona miłością.
Bez tego dwojga niepełną jest kobieta... ale i to dwoje różną jéj miarą dola wymierza... Jednéj da więcéj cierpienia, drugiéj więcéj serca, tamtéj zapóźno uczucie, innéj zawcześnie boleść... Któż policzy, kto spisze wszystkie od Agrypiny do Magdaleny, od Cenci do Jadwigi, od Lukrecyi Borgia do matki Grachów i... dajmy pokój regiestrom.
Ani pojąć, ani spisać, ani zobojętniéć, ni zapomniéć... za młodu zdaje się, żeśmy zbyt nowi, by zbadać wielką tajemnicę, potém, żeśmy za starzy, by ją zrozumiéć.
Nad obłąkaną potrzeba się litować, a cnotliwą wielbić, ale odgadnąć nie próbować. Świat stary z nich szydził, świat chrześcijański dopiéro postawił niewiastę tam, gdzie ona zostać powinna... Odzywa się jeszcze nieraz pogańska u nas niewiara; odzywa się w nich szyderstwo pogańskie... ale dalekośmy od tych czasów, gdy w jéj uśmiechu nic a nic prócz ząbków białych, w wejrzeniu nic prócz żądzy, w piersi nic krom fałszu zręcznego nie widziano... czujemy, że serce mówi, że usta prorokują, że pierś łkać umié i płakać... a nad upadłą litujemy się sami w piersi, bo jéj wina jest naszą wina... poszła osamotniona, gdzieśmy ją poprowadzili... czyż wiedziała, gdzie prowadziła droga? Najzepsutsza miała jeszcze łzę, gdzie my jużeśmy nic nad rozpacz nie znaleźli.
Więc jest aniołem? spytacie.
Więc jest szatanem może?... Więc ja wam nie powiem, bo nie wiem, czém jest, nie wiem, czém nie jest... nie kuszę się odgadnąć, czém być może... ale myślę i myślę i chylę głowę przed niedocieczoną tajemnicą, która staje mi granitowym sfinksem egipskim na wieki.
Dajcie jéj krzyż — pojmę ją może wówczas świętą... a obleczoną w szatę pokutną; — na świecie, w życiu nie rozumiem... trwożę się... milknę...
1861.





Nauczyciele sieroty.
(bajka).


I.

Szedł sobie raz chłopczyk ubogi drogą, nie wiedząc, dokąd idzie; bo i dzieci i ludzie często tak chodzą. Był nieborak sierotą, nie miał nikogo, coby mu gościniec pokazał co najkrótszy i najpewniejszy do miasteczka; a trzeba mu było tam iść, bo roboty szukał i schronienia. Ostatnia, najdroższa i jedyna matka mu była zmarła przed tygodniem. Pochowali ją na cmentarzu we wsi, do której się żebrząc jałmużny przywlokła. Kilka ubogich jak ona kobiet poszły za biedną trumienką; pogrzeb był z łaski, więc bardzo skromny i cichy.
Chłopczyk szedł za matki zwłokami, aż do czarnéj jamy wykopanéj w ziemi; widział, jak spuścili trumnę, jak ją co najprędzéj zasypano; a gdy poszeptawszy kupka ludzi się rozeszła, usiadł na mogile i do nocy tam przepłakał. O mroku strach mu się zrobiło ciemności i pustki; pobiegł płacząc do wioski, ale tu wszystkie drzwi zastał zamknięte. Przytulił się do ściany i znużony usnął.
Nazajutrz był głodny; myślał, że gdy zapuka do pierwszéj z brzegu chaty, dadzą mu może chleba kawałek. Zapukał więc, ale wyszła zrzędliwa kobieta; spytała gniewnie, nie umiał nic odpowiedziéć; rozpłakał się i odpędziła go. Siedział więc i płakał. Nadszedł pastuch, który trzodę ze wsi wypędzał w pole, staruszek o kiju, i począł go pytać; dziecię mu ledwie coś o sobie odpowiedziéć umiało. Domyślił się wszakże biedny głodu, dobył z torby chleba i dał go spory kawał chłopięciu.
— Słuchaj — rzekł do niego — wziąłby cię ja do poganiania ze mną trzody, bo mi często staremu trudno sobie z trykającemi cielęty dać radę, ale się zwalasz pastuchem. Lepiéj ci przecierpiéć trochę, a innéj pracy szukać... Oto w téj stronie leży miasteczko. O tym chleba kawałku dojdziesz do niego, tam robotę znajdziesz, abyś darmo nie żebrał... a Bóg uczyni resztę... Nad sierotą Bóg z kaletą...
Trzoda ryczała, kręcąc się po ulicy; pastuch podniósł kij, krzyknął i pociągnął daléj. Chłopak przywykł był słuchać i posłuchał starego, począł jeść twardy chleb czarny i powlókł się gościńcem. Gościniec przechodził ponad cmentarzem — zaszedł więc jeszcze na grób matki i popłakał, pocałował ziemię, i powlókł się daléj. Pastuch mu jeszcze raz, zdaleka, z łąki, kijem pokazał gościniec...
Otóż jak się to stało, że chłopczyk sierota, sam jeden szedł drogą... i płakał trochę...
Ale gościniec z początku szeroki, począł się kręcić i zmniejszać, potém zeszły się z nim inne drogi z prawéj i z lewéj strony, potém było ich kilka i już nie wiedziéć było jak trafić, aby się nie zbłąkać idąc do miasteczka... a mieściny nie widać było. Słońce dopiekało i mogło być około południa. Drogą, to się przemknął jeździec, to się przesunęła bryczka, to się przewlókł wóz chłopski, a nikt na sierotę nie zważał, a niebożątko téż i pytać nie śmiało... Nogi w piasku ustawać zaczęły... strach ogarniał...
Siadłszy pod sosną na kamieniu, spuścił głowę, i znowu na łzy się zbierało... W tém świergotanie ptaszyny go zbudziło: dokoła niego latał szary jakiś wróbel, czy pliszka, i kręcił się i uwijał, jakoś tak wesoło, tak żwawo, że mimowolnie sierota podniósł głowę i począł mu się przyglądać. Ptaszek — to się spuszczał ku ziemi, chwytał jakąś słomeczkę, pruszynę, puszek i z tą zdobyczą w dziobku śpieszył na gałąź sosnową, a w liściach jéj znikał — to znów puszczał się daléj i siadał nad maleńką wody kałużą i popijał, to w piasku się grzebał, obsypywał nim, skrzydełkami trzepał, to w powietrze się wzbiwszy śpiewał wesolutko... Gdy mu z oczów znikł ptaszek szary, chłopcu się aż smutno zrobiło — bardzo był ciekawy życia ptaszego... Aż przybliżywszy się zobaczył gniazdko i swojego znajomego, który sam sobie robił porządek, gałązki układał, nóżkami i dziobem wyściełał i osłaniał... Robota była ciekawa i pośpieszna i bardzo piękna... gniazdko poczęte rosło w oczach, zaokrąglało się, ubierało... A gdy chłopak się zbliżył ostrożnie, postrzegł z zadziwieniem, że ptaszek, co się tak zwijał koło swojéj roboty, wcale się go nie obawiał...
Ludzie, wyjąwszy pastucha, jakoś mu niewiele pomogli; biedne chłopię pomyślało sobie, że nie szkodziłoby się takiego mądrego ptaszka poradzić. Zdjął więc czapczynę, ukłonił się grzecznie bardzo i rzekł cicho:
— Szanowny wróblu dobrodzieju, jeżeli uchybiam w tytule, proszę mi przebaczyć, gdyż mały jestem, niewiele widziałem świata i omylić się mogę — zatém przepraszam, bo może się inaczéj zowiesz i wyższy jaki urząd piastujesz...
— Nie, nie, jestem prosty wróbel — rzekł ptak siadając na brzegu gniazdka — a czego chcesz, człowieczyno?
— Rady...
Wróbel pokiwał główką.
— A jakiéj?
— Co mam robić z sobą, matka mnie odumarła, jestem sam jeden, ludzie na mnie nie zważają, nie mam się kogo spytać co począć?
— A przypatrzyłżeś się ty, co ja robię? — rzekł wróbel.
— Trochę, zdaleka.
— Ja także — mówił ptaszek świergocząc — byłem sierotą; matkę mi jastrząb zabił, kiedym jeszcze był ledwo podlotkiem; chowałem się długo w gęstwinie, żyjąc muszkami i robaczkami, aż trochę w pierze porosłem... Radził mi jeden wróbel, abym szedł sobie gdzie pod strzechę do miasta, kędy więcéj ludzi, jadła porozsypywanego i wróblów braciszków, ale szczęściem, żem sobie matki radę przypomniał, i zostałem na wsi...
— A ja idę do miasteczka — rzekł chłopak.
— Otóż-bym ci nie radził — szeptał szary ptaszek.
— A to czemu, kiedy tam żyć będzie łatwiéj?
— Zaraz ci powiem, co mi stary opalony wróbel, który z miasta przyleciał tu, mówił i dlaczego ja tam się nie umieściłem... Tam w miasteczku życie łatwiejsze, ale i niebezpieczeństwo większe... Gniazda usłać niéma gdzie, czyha mnóstwo swawolnych chłopców i wróbel się oducza od pracy, bo mu o jadło łatwo...
— A cóż to jest praca? — zapytał chłopak.
— Praca to jest prawo Tego, co i wróbla stworzył i człowieka, wszelkiemu stworzeniu dane.
— A dlaczegoż ja o niém nie wiem?
— Boś jeszcze mały...
— Naucz-że mnie, co to jest praca?
Wróbel samouczek począł główką kiwać, musnął się dziobkiem parę razy po skrzydłach i zdawał się namyślać.
— Jak to tobie powiedziéć? — mruczał — jak to tobie powiedzieć?... Wszystko pracuje na świecie... praca to życie, mój mały; potrzeba coś robić, aby żyć, aby się czegoś nauczyć, aby do czegoś dojść, a im więcéj kto pracuje, tém mu jest lepiéj...
— Praca to więc znaczy robota — rzekł chłopiec. — Ale robota męczy?
— Jeszcze téż gorzéj męczy próżnowanie — mówił wróbel.
— Zresztą co ja będę robił — spytał sierota — kiedy nic nie umiem?
— A patrzałeś ty na mnie? — odpowiedział ptaszek.
— O! i długo i uważnie: nosiłeś kruszynki i kąpałeś się w piasku.
— No! a gdybyś ty czego nazbierał i poniósł, możeby się znalazł kto, coby tego potrzebował i dałby ci chleba kawałek... ten chleb byłby już nie wyżebrany, ale zarobiony, byłby twój własny.
Chłopiec się zadumał i zdawało mu się, że jak na wróbla takiego szarego, niepozornego, ptaszek był bardzo mądry... jakoś mu się to nienaturalném widziało. Wtém coś zaszeleściało ponad drzewem — wróbel się schował co najprędzéj, a chłopak zobaczył tylko małego jastrzębia, który krążył rozłożywszy skrzydła i zdawał się czegoś upatrywać pod sobą.
Nagle padł jak kula i zatrzepotał się żywo. Dzieciak podbiegł przez ciekawość, spłoszył ptaka i zobaczył pokrwawione ptaszę, które w brózdzie konało...
Żal mu się go zrobiło.
Jeszcze nad niém stał, gdy ogromny strzał się rozległ w powietrzu i jastrząb padł na ziemię.
Obejrzał się z przestrachem i dostrzegł niedaleko człowieka licho odzianego, z którego strzelby resztka dymu wylatywała.
Człowiek ten miał wyraz dziki i ponury, na ustach jego krążył śmiech boleści, a chłopakowi zdawało się, że usłyszał z nich wychodzące wyrazy:
— Dobrze ci tak, a po co wróble dusisz.
Ciekawy, co się z jastrzębiem stało, pobiegł chłopak na pole, gdzie go widział upadającym. Na brzegu roweczka leżał jastrząb raniony, krew z niego ciekła, ale gdy się chłopiec zbliżył do niego, dziób nastawił, szpony podniósł i zabierał się bronić. Nie wiedział, jak do niego przystąpić, gdy przypadkiem rzuciwszy okiem na człowieka, który wystrzelił, rzecz zobaczył nową. Mężczyzna barczysty schwycił za kark strzelca, trzymał go za kołnierz jedną, a drugą ręką wyrywał mu broń; niedawno bezpieczny jeszcze i śmiejący się, człowiek był blady i przerażony. Sierota już nie myśląc o konającym jastrzębiu, ani o ranionym wróblu, cały się zwrócił ku ludziom, ale ci szamocząc się, z oczów mu znikli za lasem.
Tak wiele jakoś razem rzeczy nowych dla niego obiło się o jego oczy i uszy, że sierota przysiadł na ziemi, aby to wszystko rozważyć i zrozumiéć. W polu było cicho, kilka chmur przebiegało po niebie, przysłaniając słońce, które dopiekało. Rozbierając wszystko, co mu się przytrafiło, sierota naprzód zapamiętał wróbla naukę, że pracować potrzeba; potém z historyi jastrzębia i ludzi wyciągnął sobie ten pewnik, że wiele jest i złych ptaków i niedobrych istot na ziemi, których się wystrzegać potrzeba. Położenie jego wydało mu się straszném, ale obawiać się i płakać na nic się zdało. Obaczył znowu wróbla, który wyleciał z gniazda, nosił słomki i w piasku się trzepotał.
— Czy ci nie strach? — zapytał.
— A co pomoże, gdybym się lękał? — wesoło odfurknął wróbel — swoje robić potrzeba, a o biedzie nie myśléć, boć się od niéj wykręca, przysiadłszy cicho w gnieździe. Juściż kiedyś, jastrząb mnie zjé, albo człowiek zastrzeli, albo wielka sowa zadziobie śpiącego w nocy, ale nim do tego przyjdzie, śpiewam sobie i pracuję.
— Jaki to mądry wróbel! — westchnął chłopak zazdroszcząc mu — taki mały, niepozorny, a taki rozumny, trzeba go słuchać.
Wstał tedy i szedł, gdy na gałęzi zobaczył siedzącego bardzo ładnego ptaka z czubkiem, dużego wzrostu, który piórka muskał. Wszedłszy już w znajomość z ptakami, miał sobie za obowiązek i temu się pokłonić, ale ptaszę niewiele na niego zważało; pomiarkował, że to być musiał jakiś znakomity jegomość, kiedy był taki niegrzeczny.
Stanął jednak naprzeciw niego, aby mu się dobrze przypatrzyć, a że wiatr powiewał od gałęzi ku niemu, poczuł zapach niebardzo miły, który zdawał się pochodzić od ptaka. Był to śmierdzący dudek, ale wydawał się pański, z czubem na głowie i strasznie miał minę dumną.
— Dzień dobry jegomości — rzekł chłopak.
— Mógłbyś mię trochę lepiéj nazwać niż jegomością — odparł dudek napuszając się. — Co to ty mnie masz za głupią srokę, czy za ladajakiego majstra dzięcioła, który cały dzień w drzewach dłubie i nos sobie psuje? Przecie powinieneś wiedziéć, że jestem dudek i że mój prapradziadek był dudek, a moja praprababka pochodziła od najpiękniejszego dudka, jakiego świat widział.
— O tém nie wiedziałem — rzekł chłopiec — przepraszam, ale czy nie raczysz, dudku wielmożny...
— Jaśnie, jaśnie wielmożny — przerwał dudek.
— No więc jaśnie — mówił sierota — czy nie raczysz mi pokazać drogi do miasteczka, bom ją włócząc się po krzakach zgubił, a boję się, żeby mnie noc nie zastała w polu.
— Co mnie tam drogi obchodzą! — krzyknął dudek — mnie droga wszędzie, gdzie leciéć chcę, a gawędzić z lada żebrakiem jak ty nie lubię, bywaj zdrów.
To rzekłszy, dudek głową pokręcił i poleciał. Ale gdy już miał odchodzić, niegrzecznością jego oburzony chłopak, coś mu żółtego mignęło przed oczyma i na gałęzi zjawiła się wiewiórka, z orzeszkiem w łapkach. Nie była to wcale pora na orzechy, mocno się więc chłopak zdziwił, skąd ona dostać go mogła.
Obawiając się, aby wiewiórki nie obrazić, a chcąc się koniecznie od niéj sekretu jéj dowiedziéć, chłopiec zdjął czapkę, i począł:
— Jaśnie oświecona wiewiórko!
Ta podniosła główkę, trzymając orzeszek w łapkach, i zaśmiała się wesoło.
— Głupi chłopcze — rzekła — dlaczego ty mnie tak nazywasz?
— A, bo mnie dudek rozumu nauczył — odparł sierota — obraził się, żem go tylko jegomością z początku nazywał, obawiałem się uchybić.
— A czego ty tam chcesz?
— Drogę-m zgubił i nie wiem co z sobą robić? Ale moja dobrodziejko wiewiórko, naucz ty mnie proszę, skąd wzięłaś orzeszek, kiedy one jeszcze niedojrzałe?
— Jeszcze zeszłoroczny — rzekła wiewiórka żywo. — Widzisz, nazbierałam ich dużo w jesieni, schowałam w dziuplę drzewa i teraz po jednym sobie na obiad zajadam. Gdybym była wszystkie, które-m wówczas znieść mogła, pozjadała, a słowo honoru ci daję, były bardzo smaczne, dziś-bym z głodu musiała zdychać. Zróbże i ty tak, gdy sobie czego uzbierasz, zostaw trochę na jutro.
Dobra to bardzo była nauka i sierotka pomyślał, że się jednak dużo od ptaków i stworzeń można nauczyć, gdy się do nich przybliży.
— Ponieważ pani jesteś taka rozumna i przezorna — rzekł — czy nie byłabyś łaskawa trochę mi drogi do miasteczka pokazać?
— Ja nie mogę — odpowiedziała wiewiórka — boby mnie tam ludzie mogli złapać i albo do klatki wsadzić, a kazać wiekuiście nudne kółko obracać, albo-by się połakomili na mój ogon dla złotników i malarzy... ale niedaleko widzę sroczkę, która przywykła latać wszędzie i wywijać się z biedy. Jest to usłużne stworzenie, przytém paplać lubi; ona ci drogę pokaże, a nawet przeprowadzić gotowa, gdy grzecznie poprosisz.
Wistocie, niedaleko siedziała sobie na gałązce sroka i krzyczała deklamując jakiś bałamutny wierszyk, ułożony przeciwko wronom, przez starego kruka... Nie zlękła się bynajmniéj nadchodzącego chłopca, i deklamowała sobie daléj i śmiała się serdecznie.
— Moja dobrodziejko — rzekł chłopiec, poczynając.
— Ale już ty mi nic nie mów — przerwała sroczka — ja wszystko wiem, i rozmowę z wróblem podsłuchałam i historyę jastrzębia widziałam i wiem, coś gadał z wiewiórką... Miasto niedaleko za moim ogonem... ścieżka do niego prowadzi bita... Zresztą ja tam także mam interesa moje i zaraz polecę, to cię zaprowadzę. Ale co ty tam robić będziesz?
— Wróbel mi mówił, że pracować trzeba...
— Wróbel, jakkolwiek mały i niechlujny, nie jest głupi — zawołała jéjmość w czarnym płaszczyku. — No, cóż ty robić będziesz?...
Chłopak podumał, pod nogami miał pełno białego pięknego piasku, suchego i czystego; przyszło mu na myśl że w mieście nim ulice i dziedzińce wysypują... począł więc zgarniać piasek biały do torebki, która mu po matce jako jedyna spuścizna została, a sroka deklamując przypatrywała mu się.
Gdy torebka była pełną, poczęła leciéć przed nim nakrzykując, aż z za brzóz i sośniny pokazały się wieże miasteczka, kościoły i mury — i sierota przeżegnał się z jakiegoś strachu... który go na ten widok ogarnął... Ale sroka była tak wesoła, że i jemu się lżéj na sercu zrobiło, patrząc na nią.
— Kiedy ona się tak trzepiocze, spokojna o siebie, czemubym ja nie miał Panu Bogu zaufać? — rzekł w duchu.
I czapeczkę na bakier włożywszy, wszedł za sroką do miasteczka.
A co mu się tu przytrafiło i jakich nauczycieli tu spostrzegł, to wam może drugą razą opowiem.
Drezno, 3 maja 1865.

II.

Już w saméj miejskiéj bramie hałas i wrzawa były tak wielkie, w porównaniu z ciszą pól wiejskich, że chłopak, nienawykły do tłumu i do ścisku, stanął zatrwożony namyślając się, czy iść daléj, czy nie; wątpił bowiem, czy sobie radę dać potrafi. Oglądał się na wszystkie strony ciekawie, — wszystko oczy wabiło, mnóstwo było rzeczy pięknych i dziwnych bardzo, — ludzi tłumy, gwar nieznośny, — wszyscy zdawali się śpieszyć, pędzić, leciéć zdyszani... W pierwszéj chwili chłopak myślał, że trafił tak na chwilowy zamęt, który mógłby przeczekać, i zatrzymał się nieco — ale wkrótce przekonał się, że to, co mu się zdawało przypadkowém, było zwyczajném i powszedniém.
Zdziwiło go między innemi i to, że na niego nikt ani spojrzał, że popychano go wprawdzie i o mało nie obalono, ale żywa dusza nie spytała, skąd szedł, po co przychodził?... Wprędce téż przekonał się, że tu sobie samemu rady dawać potrzeba, na nikogo się nie spuszczać, nic nie wyglądać od ludzi, a przebojem trochę pchać się daléj. Chwilę tylko przystanąwszy, uważał, że powoli go szturgając zsunięto prawie do rowu, bo się nie opierał; ale gdy się zwolna bronić począł łokciami, ludzie mu się ustąpili.
Sroczka, która go przyprowadziła do miasta, mając swoje interesa zapewne, natychmiast znikła — chłopak był sam jeden... Jakimś instynktem więcéj się jego oczy zwracały zawsze na zwierzęta niż na ludzi i tych jakoś mniéj rozumiał, ze stworzeniami zaś bożemi dzieciak sierota był jak z najbliższemi krewnemi. — Czuł, że doskonale ich pojmuje, a mniéj się obawiać ma potrzeby.
Jednak tu w mieście nawet zwierzęta inaczéj wyglądały. Oprócz srok i wróbli brudnych, okopconych, z poobijanemi skrzydły i wyglądających na strasznie rozpustną zgraję, nie widać było swobodnego stworzenia — ale za to na posługach ludzkich mnóstwo; tym chociaż się działo niezgorzéj i dosyć koło nich było porządnie, ale z cywilizowanemi chłopak mniéj dobrze się rozumiał. Nawet tuczone wieprze, które na rzeź pędzono do miasta, tak były dumne, zarozumiałe i zajęte jakiemiś ważnemi zapewne sprawami, że do chłopaka gadać nie chciały. Postrzegł także stado owiec poznaczonych na bokach czerwono, ale te biegły strwożone i beczały tylko: nieszczęście! nieszczęście! zginęliśmy! ratujcie! czy niéma którędy uciekać? Straciły zupełnie przytomność biedaczki.
Koniom potrzeba się było ustępować, bo leciały jak szalone, strojne w brzękadła, we wstążki, w kółka, nawet w kwiaty, a tak się sobą zalotnie chełpiły, tak były dumne, tak pewne siebie, jakby ten świat miejski do nich należał.
Postrzegł chłopiec, że wistocie konie odgrywały tu rolę niepospolitą, że były pieszczone i utuczone, a niektóre z nich daleko pyszniéj były odziane, niż wielu ubogich ludzi, — zawyrokował więc sobie w duchu, iż lepiéj-by było dla niego stokroć, żeby się koniem urodził — i westchnął.
W tém poczuł, że go coś trąciło w ramię.
Obrócił się i postrzegł za sobą straszliwą szkapę, wprzężoną do beczki. — Konisko owo stało z głową spuszczoną i zdawało się uśmiechać do chłopca, którego myśl widocznie odgadło.
— Spojrzyj-że na mnie — rzekł mu inwalid, który jednę nogę zgrubiałą miał i kulał na nią okropnie... — Byłem to i ja niegdyś faworytem, pieszczochem, biegusem owym karmionym i głaskanym; nakrywano mnie dywdykami, jadłem w marmurowym żłobie — ale gdym nogę złamał i został kaleką, wszystko się to skończyło. Litościwy pan chciał mi w łeb strzelić z początku — ktoś mnie wyprosił i sprzedano podkurowanego żydkowi, który wodę wozi.
— Moje dziecko — dodał siwy woziwoda — na świecie nic darmo, na wszystko pracować, wszystko zdobyć trzeba, a na litość i serce rachować jak najmniéj... Z litości palą w łeb, abyś im swoją męczarnią nie robił przykrości. Ci, co teraz chodzą pod dywdykami, skończą jak ja w żydowskim wozie, jeśli ich ochwat albo nosacizna z tego świata w lepszy nie wyprawi...
Chłopczyk słuchał z uwagą, gdy tuż spostrzegł o kilka kroków mocno obładowany wózek, osiołkiem małym zaprzężony. Właściciel wozu i osiołka bił niemiłosiernie kijem długouchego, który nie zważając na to stał w miejscu i zdawał się tylko trochę nudzić tém niegrzeczném na grzbiet jego naleganiem.
— Czego on cię tak tłucze? — spytał chłopiec osła.
— Bo głupi... — odpowiedział poważnie osioł — ale ja mam skórę twardą i uczyłem się filozofii w Padwie; nic na to nie zważam. Nie pociągnę ciężaru nad siły. Chłopisko się zmęczy i albo mi ulży, albo drugiego doprzęże. Uważaj tylko, jak znoszę cierpliwie, myśląc o czem inném. Nic mi nie zrobi... boki będą trochę bolały, ale się nie poderwę. Gdybym się tylko zniecierpliwił, tobym się musiał zaciągnąć i zdechnąć, a tego sobie nie życzę. Należę do stoików... człowiek się zmęczy, a ja na swojém postawię, — jeszcze go może, niby przypadkiem, poczęstuję tylnemi nogami, gdy się zbliży... Trochę jestem głodny — dodał — i radbym powrócić do domu, ale ciężar nad siły... wolę przecierpiéć...
To mówiąc osioł ziewnął, obejrzał się; — chłop klnąc, kij złamawszy, wóz sam popychać zaczął. — Pojechali.
— Koniec końcem — rzekł chłopiec w duchu — że tu trzeba myśléć o sobie samemu i twardą miéć skórę.
Morał ten wyciągnąwszy z osła, przypomniał sobie, że ma piasek w torebce, który do miasta przyniósł; ale jak tu go sprzedać? Jeść się téż chciéć poczynało.
Wtém drugi, taki niemal odarty jak on, chłopaczek minął go wołając: piasku białego! piasku białego! Nasz podróżny trzymał swą torebkę milczący. Wtém zbliżyła się kobieta do pierwszego z piaskiem przekupnia i targować zaczęła. Dostał za swoją torebkę pół złotego.
Dowiedziawszy się ceny i on téż począł wywoływać: piasku białego!... Ale nikt jakoś na jego wołanie uwagi nie zwracał. Poszedł więc daléj nieco. Kobieta niemłoda z dzieckiem na ręku zastąpiła mu drogę i spojrzała nań litościwie.
— Co chcesz za ten piasek? — spytała.
— Widziałem — rzekł chłopiec bojaźliwie — że za mniejszy woreczek zapłacono pół złotka.
— A tyś to skąd? czy to nie wiesz ceny?
— Nie, jam dopiéro piérwszy raz przywlókł się do miasta.
— Cóżeś ty za jeden?
— Sierota...
Kobieta przycisnęła do piersi dziecię, które trzymała na ręku, łza się jéj zakręciła w oku, dobyła z kieszeni dwie dziesiątki i kazała piasek wysypać w sieni dworku. Chłopak zrobił to bardzo zręcznie, kupkę ułożył i pocałował ją w rękę.
— Patrzajże — rzekła kobieta — nie zmarnuj grosza... niech cię Bóg błogosławi, biedaku.
Znalazłszy trochę litości w sercu ludzkiém, chłopak się zadziwił, ale pomyślał, że w tym świecie ludzi jakoś lepiéj być musi niż u zwierząt. Śmieléj tedy wyszedł z sieni. W progu spostrzegł chłopaka, który był tylko co piasek sprzedał także i ciekawie patrzał na niego. Chłopak miejski miał straszną minę urwipołcia, podobny był do obitego i zakopconego wróbla miejskiego.
— A coś ty zarobił? hę? dwie dziesiątki? — spytał go chłopiec — głupi babsztyl, że ci tak drogo zapłacił, za to, że masz minę biedną... Chcesz ze mną zagrać?
— Jakto zagrać?
— Ja mam także dwie dziesiątki, sprobujemy szczęścia, rzucim je do góry... Jeśli dziesiątka padnie na litery, to twoja; jak na orła, to moja. Będziesz miał cztery dziesiątki zamiast jednéj.
— A jak przegram! — rzekł chłopak.
— To nie będziesz miał żadnéj — odparł śmiejąc się drugi.
— A na cóż ja mam grać i także twoje odbierać?
Wtém gdy rozmawiali, chude psisko trąciło w nogę naszego biedaka. Ten się odwrócił, a pies mu mruknął: „nie graj, a idź daléj; coś zarobił, to twoje, a co-byś wygrał, byłoby wydarte drugiemu“.
— Nie chcę grać — rzekł, ostrożnie tuląc dziesiątki, posłuchawszy psa, chłopiec.
— A gdzież ty idziesz? — zapytał pierwszy.
— Idę szukać schronienia...
— Cóż to ty nie masz nikogo?
— Nikogo.
— Toś ty nie tutejszy?
— A nie.
— A kroćset dyabłów — zakrzyczał chłopak — a co ty tu będziesz piasek przedawał na cudzych śmieciach, przybłędo jakiś... dam ja ci tu!...
I porwał się na niego z pięściami. Ten w krzyk.
Szczęściem gospodyni, co piasek kupiła, wybiegła na ratunek, ale go obroniła od guza tylko, bo dwie dziesiątki wyrwawszy, napastnik drapnął, i byłby z pewnością szczęśliwie uszedł sobie, gdyby stary ów pies za siermiężkę go nie schwycił. Tuż i ludzie nadbiegali na hałas. Chłopiec przypomniawszy sobie naukę, że się samemu ratować potrzeba, pośpieszył za psem, przydusił złodzieja i dziesiątki mu wydarł. Ponieważ już się ludzie kupili, a kobieta, co patrzała na wypadek, nadchodziła i młody rozpustnik nie miał nadziei obronienia się kłamstwem, rzuciwszy dziesiątki ze strachu wszystkie razem, uciekł.
Tak tedy nietylko strata była odzyskana, ale piętnaście groszy czystego zarobku. Chłopak jednak pomiarkował, że ich także nie powinien był sobie przywłaszczyć.
Zaczęli go ludzie i owa kobieta z dzieckiem rozpytywać, jak to było. Opowiedział otwarcie, co go spotkało, dodając, że tych cudzych piętnastu groszy brać nie myśli, tylko nie wie, co z niemi zrobić — komu je oddać...
Bardzo się to wydało uczciwém wszystkim, szczególniéj kobiecie, która go pogłaskała po głowie i rzekła:
— Dobrze zaczynasz, to cię Pan Bóg pobłogosławi. Ja znam matkę tego urwisza Franka, zostaw pieniądze u mnie, weźmie on za swoje łotrostwo dobre cięgi. A ponieważ jesteś taki poczciwy — dodała — pamiętajże ten dom; jeśli ci będzie chłodno i głodno, przyjdziesz się tu zagrzać i posilić.
Na tém się pierwsza miejska awantura skończyła.
Chłopiec powoli, ale ostrożny, poszedł daléj. Obejrzał się, — stary pies szedł za nim i ruszał ogonem. Z początku zdaleka się suwał, potém bliżéj, nareszcie począł go wyprzedzać i zaglądać mu w oczy.
— Czego ty chcesz ode mnie? — spytał chłopiec.
— No nic... ja cię przeprowadzam — odpowiedział pies — byłem niegdyś przyjacielem twego ojca...
— Znałeś go?
— O! o! długie lata chodziliśmy razem — ale to smutna historya... Pies się przywiązuje... żal mi cię, nieboraku sieroto... pójdę z tobą.
Towarzysz ten bardzo się przydał chłopcu, który mu był rad i pogłaskał go. Burek polizał go téż po ręku i skacząc pobiegł przodem.
Tak idąc ulicą przyszli do straganów. I pies i chłopiec się zatrzymał, tyle w nich było dla głodnych ponęty. Bułki białe, pozłacane po wierzchu, obwarzanki zarumienione, kiełbaski pachnące, serki białe... Do najpierwszéj przekupki przyszedłszy, rozmyślał dzieciak co kupić. Pies mu w oczy patrzał...
— Jesteś głodny? — spytał.
— Bardzo.
— Nie masz dużo pieniędzy?
— A nie, — dwie dziesiątki.
— Kup, co tańsze — dodał doświadczony Burek — nakarmi się człowiek byle czém, aby żył; a jak zjé grosz na łakocie, gorszy potém głód trapi, gdy nic niéma w kieszeni.
— I tyś głodny? — spytał dzieciak.
— No, ja do tego przywykłem — westchnął stary — na mnie nie zważaj; ja w rynsztokach się żywię.
Pogłaskawszy psa, kupił tedy bułkę i kawalątko sera do niéj, aby go zbyt nie dławiła, — potém we dwóch ze psem poszli sobie pod balustradę ogrodu na kamień i chłopak jeść zaczął. Pies się nie napierał i myślał o czémś inném, ale widać było, że mu ślina do gęby ciekła. Zlitował się nad nim dzieciak i dał mu chleba. Staruszek ceremoniował się trochę, zrazu nie chciał tknąć, ale głód, głód wszechmogący go zmienił: pożarł skórkę i polizał rękę.
— Teraz tyś pewnie zmęczony, kładnij się i śpij — rzekł pies — ja cię będę pilnował.
Smaczno i spokojnie pod tą strażą usnął sobie chłopczyk w najlepsze, i przespał tak sam nie wiedział ile godzin, nie przebudzając się nawet. Zbudził się dopiéro, gdy mu wschodzące nazajutrz słońce powieki zapiekło. Towarzysz jego czujny już siedział, ziewając i wyciągając się i powitał go ruszając ogonem i liżąc po rękach.
— A co? — rzekł — pora do roboty.
— Do roboty? — spytał chłopak — aleć to ja jeszcze na dziś mam za co chleba sobie kupić i tobie.
— To prawda — odpowiedział stary Burek — ale na tém nie dosyć; nie wówczas pracować, kiedy już głód dokucza... Trzeba miéć zapas.
Chłopak przypomniał sobie wiewiórkę i wstał żywo.
— Cóż tu robić? chyba znów piasku przyniesę! — pomyślał sobie — bo na co ja się komu przydam?
I zabierał się już iść, gdy wczorajsza kobieta zobaczyła go i zawołała. Szła ona na targ. Kazała mu za sobą nieść koszyki; jednego z nich podjął się pies.
— Będziesz miał śniadanie — rzekła — i ty i twój przyjaciel.
Burek, który zrozumiał, ogonem poruszał.
Zarobili więc sobie na śniadanie bezpłatne, a kobieta jeszcze chłopaka jako uczciwego poleciła staréj przekupce, która mu więcéj dała roboty i obiecała złotówkę całą. Szło więc jak z płatka.
Około południa miał chłopiec chwilę spoczynku i siadł pod balustradą ogrodową. W ogrodzie chodził paw z roztoczonym ogonem i niezmiernie się sobą pysznił. Chłopak, który nigdy podobnego ptaka nie widział, bardzo mu się dziwował i ledwie nie ukłonił, ale pies go zatrzymał.
— Dałbyś pokój... — rzekł — to próżny i nadęty darmozjad, którego nikt nie lubi; dąć się tylko umie — głos ma brzydki, a chowają go tylko dla osobliwości, bo się na nic nie zdał. Ledwie pióro z jego ogona za czapkę sobie kto wetknie. Jeśli już chcesz ptastwu się dziwować, czemu się nie przypatrzysz oto téj jaskółce, która tam lepi gniazdko pod cieniem.
Wistocie chłopiec spostrzegł pracowitą ptaszynę, która się zwijała nieustannie, nosząc w dziobku potrosze słomy i mokréj ziemi, z których lepiła bardzo foremne gniazdko.
— Kto téż to ją tego nauczył? — pomyślał sobie w duchu.
Jakby myśl jego odgadła jaskółeczka, przyleciała blizko i siadła odpocząć.
— Moja ty śliczna — zapytał chłopiec — kto to ciebie tego majsterstwa nauczył?
— A naprzód Pan Bóg — rzekła — a potém rodzice, matusia i tatuś; widzieliśmy, jak trochę poszkodzone gniazdo poprawiali... przyszła i na nas kolej pracy...
Spojrzała jaskółka, zatrzepotała skrzydłami i krzyknęła. Zobaczyła w téj chwili łajdaka wróbla, który korzystając z jéj nieobecności, wpadł do jeszcze niedokończonego gniazdka i w niém się uposażył gwałtem.
— O ja nieszczęśliwa! — zawołała — siostry i bracia, ratujcie!
Ledwie to rzekła, zebrała się ćma jaskółek i wszystkie niosąc potrosze błota, w mgnieniu oka zamurowały w gnieździe złodzieja, który próżno się szamocząc zadusił się w niém i zdechł.
Chłopak zaczął dumać... Co tu w tém wszystkiém było nauki dla niego!... Jaskółka go naprowadziła na tę drogę, że trzeba było uczyć się od ludzi jakiego rzemiosła, potém los wróbla mu powiedział, że złym się nigdy nie powodzi.
— Bardzo to są rozumne stworzenia! — mówił sobie w duszy chłopak — a przecież słyszałem nieraz, że przezywano człowieka: „to zwierzę, to bydlę“, ale widać, że się im nikt zblizka nie przypatrzył. Tak małe to a takie mądre...
Pies, jakby go odgadł, choć tylko patrzał mu w oczy.
— Spojrzyjże no jeszcze za płot — rzekł — a tam coś także ciekawego zobaczysz.
Za płotem stały ule, około nich, strach... co się pszczół uwijało i kręciło. Jedne nosiły miód, drugie wosk, te wlatywały, te wylatywały; czynność była niezmierna: ruch, gwar, jak zwyczajnie w ulu. Ponieważ ule były szklane, chłopak mógł się dobrze przypatrzyć robocie jeszcze misterniejszéj, niż gniazdko jaskółki, komórkom woskowym, jedna w drugą poustawianym, jakby od cyrkla, i złotemu miodowi, który się w nich świecił.
— Jeszcze im człowiek dużo z tego dla siebie odbierze — rzekł pies — a na zimę będzie dosyć; takie to skrzętne stworzenie.
— Cóż to dopiéro, gdyby człowiek ze swoim rozumem chciał tak pracować jak one! — rzekł sobie chłopiec.
Wstał i otucha wielka przejęła mu serce.
— Chodźmy, Burku! damy sobie rady.
I poszli...

1866.





Profesor Milczek.
(historyjka).


Mało komu znana postać. Mój Boże! nawet niebardzo stare rzeczy tak się łatwo zapominają; półroczny grób to już często zagadka, a z wielu żyjących po pięćdziesięciu leciech garstka popiołu i czcze nazwisko, jeżeli i ono zostanie. Tak się to pono stało z tym poczciwym profesorem, Milczkiem. Nie było to jego właściwe nazwisko, ochrzcili go niém studenci. Myśmy go na ławach uniwersyteckich zwali panem Damianem Palcewiczem. Już wówczas, gdyśmy z nim razem na lekcye Capellego i Münich'a chodzili, Palcewicz potajemnie brał się do pióra, ale to była tajemnica stanu, sekret, który przypadkiem tylko podchwycić ktoś zdołał. Wstydził się tego i zapierał. Byłem z nim bliżéj, więc po długich naleganiach przyznał mi się wreszcie, że rzeczywiście pisać zamyśla...
— Bo to widzisz — rzekł mi — oprócz pana Joachima i kilku co drabują po archiwach, do historyi niéma nikogo. A to, co się u nas historyą zowié, czy nią jest wistocie? Materyał to surowy, w który nikt ożywczego nie tchnął ducha. Więc myślę pocichu... naprzód uzbierać tego materyału jak najwięcéj, a potém... potém zżyć się z nim, wcielić, przetrawić go w sobie i — dopiéro historyę pisać. A! żebyś wiedział — dodał z zapałem — jak mi się już teraz ta moja księga dziejów wydaje cudownie piękną! Taką ona pewnie nigdy nie będzie, ale o niéj marzę jak o kochance.
Po tém wyznaniu, które skracam wiele, nie mówiliśmy już z nim więcéj; losy nas wkrótce rozdzieliły, ja wyjechałem na wieś, on z oczów mi zniknął. W lat kilka, długich i obfitych w wypadki... przejeżdżając przez S... dowiedziałem się przypadkiem, że Damian jest profesorem historyi przy tamtejszém gimnazyum. Jakże nie wstąpić, nie pozdrowić dawnego towarzysza, nie ścisnąć dłoni, nie przypomniéć ciężkich lat próby razem przebytych! Pobiegłem do niego, zajmował parę pokojów w gmachu szkolnym... pełnym ksiąg i papierów. Uściskaliśmy się ze łzami.
— Cóż porabiasz? co się z twoją historyą stało? — zapytałem po pierwszych przywitaniach — porzuciłeś ją?
— A! uchowaj Boże! — zawołał — głębiéj w niéj siedzę zatopiony niż kiedykolwiek. Wybrałem cudowną epokę, zakochałem się w niéj, pracuję nad nią i najrozkoszniejsze dni życia mojego jéj winienem. Wystaw sobie to odgrzebywanie z pod popiołów zagrzebanego w nich życia i skarbów. Co chwila odkrycie nowe, błysk... cudo! Wstają mi z martwych postacie... widzę je wyraźniéj codzień, oblicza ich się rumienią, usta przemawiają... Uczę się rozumiéć ich mowę... Epoką tą jest panowanie Zygmunta Augusta. Wystaw sobie tło tego XVI wieku: odrodzenie sztuki, ruch umysłów, obudzenie się chrześcijaństwa w skostniałych zamrożonego pętach... to tło europejskiéj kultury, na którém występują takie charaktery jak Zygmunt Stary, Bona, Kmitowie, Orzechowscy... nowatorowie religijni, takie kobiety jak Barbara i Jagiellonki... taki dwór!!! Co to za obraz! a jak obfity materyał!...
— Jużeś go zebrał? — spytałem.
— A! nie! jeszcze tego nie mogę powiedziéć, jeszcze mi tego nie dosyć, jeszcze tysiące tomów zostaje do przepatrzenia, do mozolnego zbadania, ale jestem na drodze... stosy notat leżą...
— A więc praca pociągnie się jeszcze długo?
— Czyż ja wiem? mnie przy niéj lata upływają jak błyskawice... Rozpocząłem już redakcyę kilku rozdziałów i musiałem porzucić, przekonawszy się, że o prawodawstwie, które tu ważny moment stanowi, nie jestem przygotowany mówić kompetentnie. Studyuję prawo i prawodawstwo współczesne europejskie.
Mówiliśmy potém o czém inném. Wieczorem profesor pokazywał mi zapisane księgi całe... studya cenne, ale ułamkowe. Cieszyliśmy się z nim razem i życząc mu powodzenia, rozstałem się z nim nazajutrz rano...
Było to, jeśli się nie mylę, około 1839 roku. Przeniosłem się na Wołyń i profesor Damian ze swoją historyą zszedł mi z oczów... Znowu lat kilka zbiegło szybko... mnie przy nawpół gospodarskiéj, wpół literackiéj pracy... a światu na przerabianiu pojęć, idei i historyi współczesnéj coraz nowym krojem...
Jednego ranka postrzegłem pocztową bryczkę zajeżdżającą przed ganek; jakież było zdziwienie moje, gdym wyszedłszy poznał (nie odrazu) w bladym i zmęczonéj twarzy podróżnym dawnego towarzysza...
— Cóż ty tu robisz i jaki szczęśliwy traf? — zawołałem, prowadząc go do swojéj przybudówki dla książek moich skleconéj. Nierychło mogłem jednak dopytać się u Damiana, że jechał... korzystając z wakacyi, do biblioteki, w któréj pewne studya spodziewał się dokonać.
— A cóż się z historyą dzieje? — podchwyciłem.
— A! z historyą! — rzekł jakby zawstydzony — smutna to ta historya moja... Wystaw sobie jużem był w połowie pracy... alem się w sam czas opatrzył, że się wiele pojęć i warunków zmieniło... Urosły wymagania. Muszę myśléć nad filozoficznym poglądem na epokę, w harmonii będącym z dzisiejszemi wymaganiami nauki... inaczej dzieło będzie trącić zadawniałemi teoryami... I — dodał — historyę teraz inaczéj piszą, więcéj muszę zbadać literaturę, obyczaje, kulturę narodu... to nieodzowne... To, com zrobił, było jakby rysunkiem, kolorytu mu braknie, koloryt zdobyć muszę...
Mówiliśmy o tém długo. Damian westchnął.
— Jest to praca Penelopy. Co dziś się zrobi, jutro przerabiać potrzeba, przeinaczać... wypełniać, wczorajszy trud łamać. To coś jak ten pałac Stanisława Augusta na Ujazdowie, co miliony kosztował, co roku mury w nim łamano, i w końcu król zmuszonym był miastu oddać go na koszary.
Żal mi było biedaka; zawczasu siwiéć poczynał. Pomimo lat straconych, on sam zachował zapał dawny dla swego ideału historyi.
— A! te ofiary — mówił — to nic, bylebym dożył tego, ażebym zobaczył dokończoną pracę moją i taką, taką, jaką ja ją w duszy méj noszę! Pełną, wielką, piękną, cenną dla uczonych, zrozumiałą dla prostaczków, ponętną jak powieść, rozgrzewającą jak poezya... prawdziwą jak karta z życia.
Dwa dni zatrzymałem u siebie profesora, tém w końcu, żem mu wynalazł parę niedrukowanych ustaw Zygmunta Augusta tyczących się zarządu ekonomij i lasów królewskich. Nareszcie pożegnaliśmy się rozrzewnieni, w progu, mówiąc cicho: — kto wié, czy się jeszcze kiedy w życiu spotkamy!
Ale — dobre to przysłowie — góra z górą... wypadła podróż niespodziana na Litwę i znalazłem się znowu jednego wieczora w S... Na myśl mi przyszedł Damian i jego historya. Student szedł ulicą — zapytałem go o profesora. Uśmiechnął się.
— A! pan pyta o profesora Milczka?
— Jakto? dlaczego Milczka?
— Bo my go tu tak nazywamy i wszyscy go tak nazywają...
— Rozumiem — rzekłem, uśmiechając się — profesor Damian mówić nie lubi!
— Tak, i to wielka szkoda — dodał cicho młody chłopak — bo mógłby wiele rzeczy daleko rozumniejszych powiedziéć od tych, co słów nie żałują. Ale on, cały w sobie. Skromniejszego w świecie niéma... Przestrasza go każdy, co się głośno i śmiało odezwie ze zdaniem, już usuwa się natychmiast i milczy... dlategośmy go Milczkiem nazwali.
Mieszkał jeszcze na dawnéj swéj kwaterze; w ciągu tych kilku lat, ożenił się był, a młoda żona i dzieci — jego i książki zepchnęły do jednego ciasnego pokoiku. Ubożéj to jeszcze wyglądało niż kiedykolwiek... ale Damian, był, choć szpakowaciał, tyle gorąco serdeczny, jak dawniéj. Wśród stosów książek, które literalnie od góry do dołu izdebkę wyściełały i podłogę, i ledwie na dwa z biedy krzesełka zostawiały miejsce... siedliśmy znowu gawędzić. Płacz dzieci dochodził nas z drugiego pokoju i piskliwy głos żony.
— Ożeniłem się, jak widzisz — rzekł — jestem bardzo szczęśliwy... Dzieci takie ładne i żona taka dobra, a choć bieda wielka... ale czyż to tam człowiekowi wiele potrzeba!
— No, a historya, poszła w kąt? — zapytałem.
— A! uchowaj Boże! cóż ty myślisz! ideał mojego życia! jabym ją miał porzucić?
— Więc powinnaby być skończona — odezwałem się — dwadzieścia lat pracujesz nad nią, spory to czasu kawał.
— Dwadzieścia lat! ale cóż to jest wobec takiego zadania? — zawołał zapalając się Damian. — Wiesz-że ty, co to jest historya epoki taka, jaką ja ją pojmuję?... Kraj nie był przecie bez związku z życiem Europy... tętniało w jego życiu, co się odegrywało gdzieindziéj, historyę wszystkich państw zbadać należy, aby zrozumiéć jego położenie i stosunki... Wystaw sobie... historya Niemiec, Austryi, Mołdawii i Węgier, wszystkich mocarstw sąsiednich... Potém, zmiarkowałem, że to każda najmniejsza postać własna, występująca na scenę, musi być scharakteryzowana dobitnie, więc historya rodzin... biografie, wizerunki... Kto pracuje nad takim relikwiarzem z mozajki, musi sztuczki dobierać mozolnie.
— To prawda — rzekłem — ale kiedyż temu koniec będzie?
— A i kiedyż? — westchnął. — Koniec być musi, zbliżam się do niego... wstęp napisałem. Redagowałem go sześć razy, obfitość myśli zrobiła go za rozległym, musiałem skrócić... chociaż wydał mi się zbyt obcięty, rozciągnąłem go nieco... dodałem przypiski objaśniające. Za rok przeczytałem i postrzegłem, że do niczego. Nie było artystycznéj całości, miało to postać aglomeratu, całość musi organicznie wyglądać... Historyk potrzebuje jak poeta chwili natchnienia, a tu mi dzieci płaczą... Wystaw sobie, w chwili, gdym kreślił z zapałem tę scenę, gdy Zygmunt August przyjeżdża z Wilna, a Bona wychodzi przy trumnie męża, klęknąć u nóg syna, jako króla... Stefanek mi upadł i czoło sobie rozkrwawił. Rzuciłem pióro... pobiegłem go utulić, jużem potém nigdy nie mógł wątku przerwanego pochwycić. Ale to mniejsza — dodał — szczęśliwa chwila się znajdzie... tymczasem coraz nowy materyał odkrywają badacze... nie mogę przecie powiedziéć jak Vertot: Mon siège est fait, muszę je wcielać do mojéj pracy, a tu mi często lada głupia data całe moje pojęcie i tłómaczenie wypadków obala! Snuję na nowo!
— Kochany profesorze... uwielbiam twą wytrwałość, lecz pozwól sobie powiedziéć: gdybyś nie chciał koniecznie skończyć arcydzieła, już-byśmy mieli choć dzieło, tak zaś, nie mamy nic.
— Poczekajcie! — przerwał Damian. — Jużciż niepodobna, abym wam dał taki surowy i niedokładny zbiorek a łataninę, jak poczciwy, zacny i kochany Gołębiowski. Ja — mówił, zapalając się — ja chcę stworzyć obraz skończony epoki, nie epizod bez związku, wyrwany i niezrozumiały... chcę, by moja historya odbijała przeszłość, któréj jest skutkiem, przyszłość, któréj była nasieniem... Chcę być historykiem, nie kompilatorem i kronikarzem... My nie mamy dziejopisa w całém znaczeniu tego wyrazu, a ja nim być muszę...
— A! mój drogi — zawołałem ściskając go — bądź nim! ale prędzéj, bo ja się nie doczekam twego Zygmunta Augusta, a bardzo mi pilno.
— No, między nami mówiąc — począł Milczek — już teraz mi niewiele zostaje... Notaty bardzo obfite w porządku, poglądy główne spisane... małych kilka luk... a potém wezmę się do redakcyi, będąc już panem przedmiotu... Parę podróży odbyć jeszcze muszę. Do Petersburga koniecznie. Rękopismów, metryk i biblioteki cesarskiéj nic nie zastąpi. W metrykach są nieocenione szczegóły, trzeba je tylko umiéć dobywać ze stosu słów i powodzi formuł... samą esencyę.
Cały wieczór przegawędziliśmy, ale już nie w pokoiku profesora, bo pani przysłała niańkę przestrzedz nas, że mówimy zbyt głośno, a dzieci obok zasnąć nie mogą. Wyszliśmy więc w starą kasztanową ulicę i włóczyliśmy się po niéj do północy.
Rano musiałem jechać daléj; a po kilku leciech zmieniłem pobyt i znalazłem się nad brzegami Wisły. W parę miesięcy po zagospodarowaniu się, mocno mnie zdziwił jeden z kolegów wileńskich, gdy wspominając o dawnych towarzyszach, nadmienił, że Milczek jest w Warszawie...
— Cóż on tu robi?
— Emeryturę dostał, a że mu tu pracować wygodniéj, przeniósł się tu z rodziną.
Nazajutrz byłem już u drzwi poczciwego Damiana, którego znalazłem na odległéj uliczce, w małym domku zainstalowanego na tyłach w bardzo niepozorném mieszkaniu. Jedna izba, wydzielona przez profesorową na jego osobisty użytek, przedstawiała ten sam obraz chaotyczny, co ów pokoik w S... Na wysiedzianéj sofce, w szlafroku... łysy i siwy, poczciwy Damian siedział zasłonięty foliantem, w którym, dla krótkiego wzroku, z nosem utonął. Posłyszawszy chód, nie odrywając się od czytania, spytał, kto tam? Zbliżyłem się, nierychło mnie poznał i to dopiéro po głosie. Oczy już mu bardzo źle służyły.
— Wiesz — odezwał się — ja już dawno zbierałem się być u ciebie... to nawet na Mokotowską niedaleko, ale taki teraz jestem zajęty.
— No cóż? zawsze Zygmunt August? — zapytałem.
— A cóżby innego być mogło? — odparł powoli — zbliżam się do końca. Ale wiesz, powiem ci, odczytując teraz, com sobie notował i ponakreślał przed laty dwudziestą, znajduję to tak gorączkowém, impetyczném, zbyt śmiałém, że do kata, na nowo materyał muszę badać, aby skontrolować te sangwiniczne pomysły... Tak się historya pisać nie powinna. Właściwie, ostygłszy teraz, dopiéro się czuję usposobionym do zrobienia czegoś godnego tego imienia. Kolorytowi zawiele poświęciłem, wpadłem w anegdotyczność drobnostkową, zdawało mi się, że to lepiéj wiek odmaluje, a te fraszki wielkie linie kompozycyi historycznéj przerywają i zasłaniają. Muszę wszystko przerabiać... Tak, tak — ars longa, vita brevis. Jednakże, kochany mój — kończył — téj historyi winienem, że mi życie przeleciało jak mgnienie oka... dzieci powyrastały, jam się zestarzał i ani się spostrzegłem.
— Ale mnie bo idzie o historyę — przerwałem.
— A i mnie o nic więcéj nie chodzi. Mam ją całą w głowie! tu... — wskazał na piersi — czuję ją, widzę i czytam, cieszę się... i bądź-co-bądź, muszę to sobie przyznać, będzie opracowana sumiennie, wielostronnie. Pracując nad nią, nauczyłem się sam bardzo wiele, nieopłacone rozkosze winienem téj szczęśliwéj myśli poświęcenia się tak pięknéj epoce dziejowéj.
— Mam tedy nadzieję — podchwyciłem — że ją wkrótce ujrzymy i pozwolisz mi, że dziś zapowiedzi ogłoszę w gazecie.
— A! zlituj się! tego nie rób, człowiecze, zgubiłbyś mnie! Żadnych obietnic... Czekam tylko, żeby Tomicyany skończył wydawać Działyński, bo i stamtąd jeszcze jakieś mi spłynie światełko, potém siadam do redakcyi ostatecznéj... a że mam wszystko w głowie gotowe, piorunem to pójdzie... Wiesz — dodał — te ostatnie chwile, ten zgon, ten ból serca ostatniego z Jagiellonów, schodzącego bezpotomnie i szukającego lekarstwa w sokołach... te Giżanki i różne niewieście profile, ta Anna siostra, starzejąca nad herbarzem i lekarstwy dla ubogich... ta tłuszcza chciwych dworzan dokoła, ten rabunek z pod trumny... co to za obrazy!... Daj to Macaulayowi, zobaczysz... co to z tém zrobi. Ale ja — dodał zapalając się stary — ja będę tym Macaulayem dla Augusta...
— Kochany profesorze, aż mi ślinka do ust napływa, na Boga, nie dajże nam na to czekać...
— Ale, powiadam ci, już się biorę... niech tylko Tomicyany wyjdą, rzecz gotowa, nic nie braknie. Aneksa kazałem przepisywać, jest tego nie więcéj jak sześćset arkuszy, bo trzeba być dokładnym i czytelnikowi postawić przed oczy dokumenta, aby mógł z nich sobie wyrobić sąd własny. W ekonomice méj historyi — mówił daléj — zachodzą jeszcze małe trudności... Są wypadki, które, ażeby w całości przedstawić, muszę ująć w jeden rozdział, nie pilnując ściśle chronologii, to mnie martwi... czytelnik się będzie bałamucił. Do niektórych przedmiotów wracać muszę i będę one powtarzał... A tu! tu znowu forma! Bo przyznasz, że dzieło najznakomiciéj opracowane, gdy formy niéma, to stos kamieni tylko. Trzeba być artystą i architektem, bez tego nic! prawda?...
Milczałem, on ciągnął daléj:
— Zawczasu téż należy przewidziéć, co powié nasza krytyka! Jeśli zbyt literacką szatą odzieję moją historyę, powiedzą, żem romans stworzył, choć słowa nie zmyślę, jeśli napiszę sucho, nikt nie przeczyta. Dla jednych to będzie za mądre, dla drugich za lekkie... koniec końców Bartoszewicz skonkluduje, że materyały nie są jeszcze dosyć przedwstępnie ociosane i że zawczas budować. Gdy pomyślę, kto trud lat trzydziestu sądzić będzie... w gazetach, w pismach, kto go oceni, kto go przeczyta z uwagą, ręce mi opadają. Oto student który niemieckiéj akademii, odkrywszy datę jednę omyloną w druku, pozwie mnie o niedokładność... a feljetonista z treści rozdziałów potępi plan i... jeśli pierwsza krytyka będzie choć głupia a śmiała i ostra, dzieło przepadło; wrażenie jéj zostanie. Przytém i imię nieznane, a tu powag tyle!...
Spuścił głowę.
— Ale pomimo to... kończyć trzeba.
Po téj rozmowie w rok, szedłem za trumną dawnego towarzysza na Powązki, myśląc sobie po drodze, co téż z tą lat z górą trzydzieści pieszczoną historyą się stało.
Trzeba było dać czcigodnéj wdowie ochłonąć z żalu. W kilka więc dopiéro miesięcy zapukałem do drzwi jéj nieśmiało.
Zajmowała toż samo mieszkanie. Pokój Milczka był zamknięty, przyjęła mnie w małym bawialnym, zagraconym i biednym, krajano dla dzieci sukienki żałobne, zacząłem od ubolewania i kondolencyi.
— A! tak — odezwała się z płaczem — poczciwy mój Damian odpoczywa, dobry, zacny był człowiek. Ale, panie, jakże on nas zostawił! Dla téj swojéj nieszczęsnéj historyi, poświęcił wszystko.
— Cóż się z nią stało?
— Książki żydom sprzedałam — odezwała się profesorowa — bo to były rupiecie niewiele warte. Tylko tak obałamucony człowiek, jak ten biedny Damian, mógł do nich jakąś przywiązywać cenę.
— A rękopisma? — dodałem z przestrachem.
— W czasie pogrzebu jeszcze część się spaliła — obojętnie odpowiedziała profesorowa — a że mi to śmiecie zawalało dużo miejsca, więc i resztę rzuciłam do pieca, bom już i patrzéć nie mogła na te papierzyska, dla których my padliśmy ofiarą.
Taki był koniec pracy mojego profesora. Zmówcie zań wieczne odpocznienie! W jednym z nim grobie i Zygmunt August spoczywa.

Drezno, 15 sierpnia 1872 r.





Skarb.


Wdowa po Imć panu kasztelanie bracławskim, która w późnym wieku zmarła i pochowaną została w rodzinnym grobowcu u fary w Kamieńcu Podolskim, kobiéta dziwnie spokojnego i przytomnego umysłu do zgonu, zwykła była poufałym przyjaciołom opowiadać nieraz, jak nieboszczyk jéj mąż, naówczas podczaszyc bracławski, przyszedł do jéj ręki.
Kawaler to był podówczas pięknego rodu, który się z najlepszemi w Rzeczypospolitéj mógł mierzyć, ale dziwnemi losy, szczególniéj wojnami, w których dziad i ojciec służyli na własnym żołdzie, podupadły tak, że mu się parę wsi zostało i zameczek opustoszały, w którym mieszkać nie było można jeno sowom i puszczykom. W jednéj ze wsi dwór stary mieścił jego kawalerskie gospodarstwo; niewiele-by był o to dbał, bo pieszczochem nie był, a na łowach głównie czas przepędzał, ale gdy pannę wojewodziankę Anielę zobaczył i zakochał się, dopiéro mu ubóstwo zaciężało. Człek był takiego humoru, że choć go owa miłość bez nadziei trapiła, z wesołą twarzą mawiał, gdy go prześladowano, iż mu panny nie dadzą: — A no! dobrze i popatrzyć, miło i powzdychać, choć wspomnienie potém zostanie. Pannę inny weźmie, a ja się uraduję, żem ją czcił i kochał!
Dobra psu i mucha!
Wojewodzianka była jedynaczką, pan wojewoda wdowiec, wielkiego animuszu mąż i wysoko patrzący. Niektórym ciarki chodziły po grzbiecie, gdy na niego patrzeli, jak się w bok wziąwszy jedną ręką, drugą miotlanego wąsa pokręcał. Przysłowiami stary mawiał i tłustemi często, więc gdy się chłopaki kręciły koło córki takie, którym do niéj daleko było, zwykł był powtarzać: nie dla psa kiełbasa, nie dla kota sadło.
Zdaleka i podczaszyc nieraz to fatalne słyszał proroctwo, ale się niém nic a nic nie mieszał, i twarz mu się nawet nie mieniła. Wojewoda go lubił, lecz żeby mu się nie zdawało, iż tę miłość dlań zadaleko posunąć może, otwarcie mu powiadał, że dla córki koligacyi i męża szukać będzie miedzy senatorskiemi krzesłami. Podczaszyc mu na to odpowiadał: panna wojewodzianka królewicza warta...
Że go tam wszyscy w domu miłém okiem widzieli, a panna pono najwyraźniéj swoję estymę poznać dawała, o ile jéj skromność dziewicza dozwalała, podczaszyc, mieszkający w sąsiedztwie, bywał bardzo często. Drudzy się téż kręcili, a wojewoda tylko ostrzegał córkę: — Mościa panno, trzymaj ich zdaleka, wszystko to drobne ptastwo, szkoda naboju... znajdzie się co lepszego. Jakoż i senatorowicze i senatory jawili się także, ale żaden do smaku nie przypadł ani ojcu, ani pannie.
Panna kończyła rok dwudziesty pierwszy, wojewoda mówił:
— Pierwsze kotki za płotki... czasu mamy dosyć. Anielce nie pilno, a mnie téż pozbywać się jéj z domu.
Podczaszyc bywał a bywał, zaczynano po sąsiedztwie już szeptać, iż panna dla niego coraz była więcéj uprzejmą. Nie ważył się jednak ani jéj słówkiem dać do zrozumienia, co w sercu nosił, ani przed ojcem i ludźmi dać to poznać. Gdy go obcy badali, zapierał się wszelkich pretensyj jak grzechu śmiertelnego.
I byłby może nie miał nigdy odwagi posunąć się sam, ani zuchwałéj powziąć myśli, gdyby się w najosobliwszy sposób nie złożyły okoliczności. Słyszano we dworze, jak wojewoda do swych poufałych mawiał, gdy o kawalerach stręczących się pannie zgadało się przy kieliszkach:
— Wszystko to niewiele warto... prawdą a Bogiem, wolałbym może najlepiéj podczaszyca, bo i człowiek co się zowie, i imię poczciwe a głównie krew dobra — ale bestya goły...
Wojewoda zwykł się był tak zawsze dobitnie wyrażać. Znać tam przyjaciółki o tém wojewodziance doniosły, a ochmistrzyni, krewna daleka wojewody, co tam rej wodziła i gospodarzyła i panem wojewodą samym trzęsła, a Anielkę kochała jak własne dziecię, kobieta mądra i przebiegła, powiedziała sobie: — poradzimy my na to...
Jednego tedy razu wszczęła się pogadanka przy wieczerzy o tém, jak to dziwnie szybko i niezrozumiale rodzice podczaszyca majątek stracili.
Wtém pani Straszowa, ochmistrzyni, odezwała się, że o tém coś dawniéj słyszała... i że nie z winy własnéj, ale z dopuszczenia bożego do tego przyszli, że dziad podczaszyca, człek rządny i oszczędny, skarbiec miał sławny, i ten czasu wojny ukrył od rabunku, a że zmarł nie powiedziawszy nikomu, gdzie go zakopał, napróżno go już potém szukano.
Wszyscy sobie przypominali, iż coś o tém słyszeli, wojewoda także. Przy pierwszéj bytności zagadnął o to podczaszyca, który przyznał, że istotnie tak być miało, lecz że sobie głowy łamać nad szukaniem owego skarbu na opuszczoném zamczysku nie myślał.
Tak to sobie przeszło... gdy jednego razu tak wedle zwyczaju, — bo wojewoda lubił plotki, miał to starodawne przekonanie, iż żydzi najlepiéj o wszystkiém byli uwiadomieni i przez swe poczty otrzymywali zewsząd komunikacye; — przywołany arendarz z miasteczka Lejba Lewi, po zdaniu raportu o cenach zboża i o prawdopodobieństwie wojny od Turka... zbliżył się do wojewody oglądając i dał mu do zrozumienia, iż ma coś jeszcze ciekawszego — na ucho.
— Cóż to tam za sekret? — zapytał stary pan.
— Niech jasny pan to przy sobie zatrzyma; podczaszyc potajemnie na zamku kopał... no — i gadają, że swój skarb odkrył.
Wojewoda aż się szarpnął.
— Możeż to być?
— To jest pewna! — dodał Lejba cicho — ale on żeby go zamęczyć, do tego się nie przyzna, miałby zatargi z familią, na co jemu to? Będzie udawał ubogiego i powoli tak nieznacznie się dorabiał. A co ja mogę wiedziéć, co on myśli, tylko to pewna, że wielką robi tajemnicę. Gadają, że do Warszawy jedzie, a jak się z lada pierwszą panną ożeni, powiedzą, że po żonie wziął i będzie cicho.
— Ale czyż odkrył? — zapytał wojewoda niespokojnie.
— A skąd u niego stare portugały miały się wziąć, z któremi on nie wie co robić i jak mieniać.
Na ucho dodał Lejba, że wieść niosła, jakoby złoto półkorcówką mierzono, a kamienie drogie chustami nosił podczaszyc, jak orzechy włoskie. Choć niezupełnie temu dawał wiary stary, ale się go to uczepiło. Niecierpliwie wyglądał, żeby się podczaszyc zjawił.
W końcu tygodnia jakoś przybył.
Wojewoda go przyjął serdecznie, wymawiając mu, że się tak długo absentował; podczaszyc podziękował, rozmowa się zawiązała zwyczajna. Wtém ni z tego ni z owego bąknął młody pan, że mu się w szufladzie od kantorka starego udało znaléźć kilka zaplątanych tam znać dawno sztuk złota, których wartości ocenić nie umiał, i dobył z sakwy zielonéj osobliwych portugałów ze sześć, z których każdy po czerwonych dwadzieścia do trzydziestu był wart, prezentując je przed wojewodą i pytając, czyby się na nich nie znał.
Osłupiał na chwilę stary, bo się to dziwnie zgodziło z tém, co mu żyd mówił, ale się uśmiechiwał i nie dając po sobie znać, iż o czémś wie, odezwał się tylko:
— Cóżeś to asińdziéj dziadowskiego skarbca się dokopał czy co? Monety te hiszpańskie dziś nie chodzą i są rzadkie a osobliwe.
Podczaszyc ruszył ramionami śmiejąc się.
— A! co za myśl — zawołał — ktoby tam tego szukał! a już osobliwego trzebaby szczęścia, aby zatracone odzyskać.
I śmiał się; wojewoda mu w oczy popatrzał bystro; ten się zarumienił.
— Jakto? nie znalazłeś nic? mów prawdę?
— Anim szukał nawet! — ruszając ramionami odezwał się podczaszyc — w myśli mi to nie postało...
Posądzenie bawić się go zdawało — nie mógł się od śmiechu wstrzymać. Wojewoda go obserwował.. i na tém się skończyło...
Choć się kawaler nie przyznał, utkwiło to w panu wojewodzie.
Trzeciego czy czwartego dnia przyszła Straszowa pod sekretem powiedziéć jegomości, że o odkopaniu skarbu słyszała. Potwierdzająca się wieść jeszcze mocniéj poruszyła starego. Podczaszyca widać nie było, zaczął się coraz rzadziéj pokazywać. Podejrzenie przez to stawało się jeszcze silniejsze. Dowiadując się o nim u Lewego, stary usłyszał, że się do podróży ku stolicy sztyftował.
— Wiesz asińdzka — szepnął do Straszowéj — podczaszyc do Warszawy ucieka.
I chrząknął.
Szeptali z sobą długo.
— Szkoda chłopca — dokończył wojewoda.
— Wielka szkoda — potwierdziła Straszowa. — Czy on tam skarbiec odkopał, czy nie, a doprawdy dla Anielki to-by był mąż, jak lepszego znaléźć trudno.
— Tak, tylko że goły! — dodał wojewoda zamyślony.
— A jeśli skarb odkrył?
— Kat-że go wie, czy to prawda? przyznać się nie chce... Wy, baby — z cicha rzekł wojewoda — lepiéj od nas wyciągać umiecie na słowo, asińdźka-byś go powinna wybadać...
Podjęła się Straszowa, ale po kilku dniach przyznała się przed wojewodą, że nie potrafiła nic z niego wydobyć, że się wypierał mocno... Powiedziała to w taki sposób, iż wojewodę utwierdziła raczéj w przekonaniu o skarbie, niż mu je odjęła... Podczaszyca poproszono na polowanie. Przysiadł się doń dolewając mu starego węgrzyna wojewoda; podchodził, męczył, badał jak na pytkach, ale się chłopak śmiał tylko i zaklinał, że to bajki.
— Panie wojewodo — dokończył — choćbym kiedy był tak szczęśliwy i na ów loszek natrafił, pewnie się z tém przed ludźmi chwalić nie będę, jako żywo!... Ci, co mnie chudopachołkiem nie cenili, mogliby wprawdzie więcéj potém szacować, ale-by mnie to wstręt do ludzi uczyniło; wolę na miłość zasługiwać tak, jak jestem, a nie kupować jéj złotem.
Wojewoda bardzo niespokojnie tą sprawą jakoś się zajmował, posłał po Lejbę dla rozmowy z nim i kazał mu się dowiadywać. Arendarz wrócił opowiadając, iż wprawdzie podczaszyc się zapiera, ale u niego teraz znać taką zamożność, iż rzecz zdaje się nie ulegać wątpliwości.
Wkrótce potém sam na sam zostawszy z córką, stary począł sobie z niéj żartować i przed nią konkurentów jéj wyśmiewał, w czém mu dopomagała. Gdy przyszło do podczaszyca, a ojciec téż potrosze szydził zeń, ujęła się panna gorąco. Ojca to zastanowiło i wąsa dziwnie pokręcił.
— Szczęśliwy chłop, znać się asińdźce podobał — rzekł. — Nie dziwi mnie to, bo i ja go lubię, ale goły, a co tam o znalezionym skarbcu plotą, bajki być muszą. Choć licho go wie! poszlaki są. Gdyby człowiek napewno wiedział, wiele-by się rzeczy zmienić mogło.
— Dla mnie-by on przez to nic nie zyskał — odparła wojewodzianka śmiało — ludzie go i tak, jak jest, cenią.
— Ale ze skarbcem byłby jak kamień w oprawie — dodał stary śmiejąc się — ono by mu to nie zaszkodziło.
Znowu w kilka dni podczaszyc przybył w odwiedziny, dobréj myśli a wesół jak nigdy, i wojewodzie się zwierzył, że ma do niego prośbę, poszli tedy do kancelaryi oba. Tu dobywszy znowu sakwy młodzieniec, kilkanaście z niéj portugałów dostał i pierścień piękny z dyamentem w tablicę po staroświecku rzniętym wielkiéj ceny, spowiadając się przed wojewodą, że postanowił troszkę w świat wyjrzéć i oto te pamiątki rodzinne chciałby zmienić i sprzedać, aby miéć zapas do podróży.
Popatrzał nań stary niedowierzająco.
— Co to asińdziéj bałamucisz przede mną? Przyznaj się lepiéj, żeś skarb znalazł... jać nikomu nie powiem o tém.
Podczaszyc się zmieszał, w piersi uderzył i rzekł smutnie:
— Nic nie znalazłem i oto tyle mojego mienia, co na stole.
— Prawisz mi banialuki! — krzyknął stary — skądżeby ci nagle i dyament i to złoto przyszło?...
— Chowałem je na czarną godzinę...
Nie sposób z niego było co dobyć. Pierścień wojewoda, który się na kamieniach dobrze znał i lubił je, cenił od siebie rzucając na trzysta czerwonych złotych. Portugałów było na paręset. Nastąpiła zgoda i pięćset dukatów obrączkowych stary wyliczył z ochotą. Ale mu to zajechało w głowę niepomału.
Ku wieczorowi, wstrzymawszy kawalera, począł rozmowę z innéj beczki.
— Co ty tam wiatra w polu na szerokim świecie szukać myślisz? — zapytał.
— Przetrzéć się chcę między ludźmi...
— Abyś się nie wytarł do nitki — mówił stary — bo i to bywa... Szczęścia szukać daleko od domu, gdzie człowieka nie znają, to jedno z dwojga, albo się oszukać chce, lub na oszukaństwo narazić. Waćpan pewnie o pierwszém nie myślisz, strzeż-że się drugiego. Pojedziesz między ludzi z szykowną postawą i dobrém imieniem, ułowić cię mogą ladajacy.
Westchnął podczaszyc.
— Święte to rady pana wojewody, ale coś przecie o sobie i przyszłości myśléć należy; nie chciałbym, aby poczciwy ród zmarł ze mną i imię się zatraciło. Ubodzyśmy, ale Pan Bóg swe dary odbiera i szafuje, więcéj ma, niż rozdał, może i na nas przyjść koléj... Tymczasem i o sitnim chlebie czekać na piróg potrzeba.
Wojewoda potwierdził.
— Jeśli jednak o ożenku myślisz, mój podczaszycu — rzekł — daleko nie odjeżdżaj od swéj kniei, to dyabła warto...
— Tu téż dla mnie niéma sperandy...
Wojewoda nic nie rzekł. W końcu rozmowy jednak, pod różnemi pozory podróż odwlec doradzał.
Złożyło się téż, iż podczaszyc sam ją odłożył.
Na Boże Narodzenie był u wojewody; zgadało im się coś o rzędach i siodłach. Miał piękne stary, więc się z niemi popisywać lubił; przyniesiono stary rząd koralami sadzony w srebro pozłocisto oprawny. Ten i ów się chwalił z tém, co miał, aż podczaszyc wygadał się niechcący, iż jeden mu został rzęd po dziadku, o którym mówiono, iż bardzo kosztowny miał być, ale on go ocenić nie umiał.
— A to go-bym rad widziéć! — rzekł wojewoda.
Na Trzy Króle przyjechał znowu podczaszyc, a zaraz w progu oznajmił, iż rzęd, o którym mówił, dla pokazania przywiózł; ale że długo snać w zamknięciu leżał, więc nieco zbrukany niepocześnie wyglądał.
Przyniesiono tedy pudło, umyślnie snać robione z czarnéj skóry, jak kamień twardéj, z mosiężnemi zamkami i klamrami. Sam już futerał oznajmywał, iż nie lada co w nim chować musiano. Ani się tego nie spodziewano, co w nim znaleziono, gdy się pokrywa otwarła. Rzęd był nie w srebro ale w dobre złoto oprawny, przedziwnéj roboty, kamieniami różnemi wysadzany; na łbie końskim rubiny, ogładzone tylko, jak gołębie oniemal jaja siedziały — daléj ametysty i opale i wszelakie kosztowne kamyki. Nad łeb była kita z drobnych brylantów w piór kształcie zrobiona, któréj-by się i przy czapce nie powstydził.
Zapytany podczaszyc, jak tak kosztowną rzecz mógł w ukryciu trzymać, dodał, iż o niéj niemal zapomniał, że to była pamiątka, któréj nie znał i t. p.
Wojewoda wszakże nabrał snać nowego przekonania, iż skarb istotnie odkryć musiał. Już mu teraz tego z głowy wybić nie było podobna.
— Filut chłop — mówił do Straszowéj, — a no to rzecz oczywista.
Ochmistrzyni nie zaprzeczała.
Przez dni kilka podczaszyca nie było, a że się ów rzęd był został w depozycie u wojewody, posłał po niego, aby go sobie zabrał, bo już był oczyszczony. Przybył na rozkazy chłopak, jak zwykle dobréj myśli, wesół i bawiący całe towarzystwo humorem przedziwnym. Wojewoda z nim baraszkując, znowu go na skarb naprowadził.
— Panie wojewodo — odezwał się podczaszyc naciśnięty przez niego — być może, iż wistocie skarb znalazłem, ale nie ten, o którym myślicie i którego się domyślacie.
To mówiąc, westchnął na wojewodziankę spojrzawszy, ale ojciec wejrzenia nie uważał, a słowo pochwycił i znowu miał je, jako chciał. Zamilkł tedy uradowany.
— Widzisz asińdźka — rzekł nazajutrz do Straszowéj — przyznał mi się sam, że znalazł skarb, ino pono nie taki bogaty, jak ludzie sądzą... ale dla chłopca jak on gdyby tylko sto tysięcy czerwonych złotych wszystkiego było — dosyć: zaś tyle najmniéj być musi, sądząc z tego, co ludzie plotą.
Chodził długo po pokoju stary.
— Jak się asińdźce zdaje? — zapytał w końcu ochmistrzyni — czy Anielka ma do niego inklinacyą, bo mi się coś zdawało, jakoby nań nieobojętném patrzała okiem.
Straszowa milczała.
— A gdyby i tak było — rzekła w końcu — na co się to przyda? nie dacie mu jéj, bo goły, a ja w skarb nie wierzę.
Wojewoda się rozśmiał.
— Jak chcesz, mnie rzęd przekonał... Nie trzymaliby go na strychu, gdyby dawniéj mieli... to oczywista rzecz...
— Ale się wypiera uporczywie...
— Ma rozum — rzekł wojewoda — to mu się chwali... Przyznam się asińdźce, że gdyby i nie bardzo wiele tam znalazł, a Anielka go sobie podobała — kto to wie?...
— Śmiałości nie będzie miał — szepnęła Straszowa.
Wojewoda w następnéj rozmowie niby zniechcenia, rzekł do podczaszyca:
— Niech się waćpanu nie zdaje, ażebym ja dla córki Krezusów szukał, poczciwego imienia chcę i charakteru, a tam reszta... w mocy bożéj.
Podczaszyc zdawało się, że nie zrozumiał.
W tydzień jednak daleki jego krewny kasztelan kamieniecki nadjechał. Wszczęła się rozmowa o tém i owém.
— Przyznam się wam, panie bracie — rzekł gość — iż mnie tu krewniak z dziwném poselstwem wyprawił, bo ja to bardzo dobrze rozumiem, iż choć podczaszyc chłopak i do tańca i do różańca, piękny, stateczny, miły, aleć wy mu córki nie dacie — a tu mnie prosi, abym o pozwolenie dlań tu jechał; choć mi dacie rekuzę, za złe nie wezmę...
— Ale ja ani przyrzekam nic, ani odpycham — odezwał się wojewoda — córce wybór zostawiam, sobie konfirmacyą, niech bywa — zobaczymy.
Zdumiał się pan kasztelan.
W ciągu rozmowy nawinęło się coś o owym skarbie, z którego śmiać się począł, dowodząc bardzo snadnie, iż to wierutne były baje, najmniejszéj podstawy nie mające. Wojewoda słuchał, zżymał się — ale sporzyć nie chciał — zamilkł.
Począł tedy bywać podczaszyc, podziękowawszy do kolan wojewodzie za dozwolenie, a od téj pory wątpliwości nie było, iż się to małżeństwem skończy... Panna mu, życzliwość jawną okazywać zaczęła, wszyscy w domu pomagali, tak, że gdy kasztelan z oświadczynami przyjechał powtóre, wojewoda nie czyniąc trudności, pobłogosławił i w pół roku magnificentissime ślub się odbył i wesele w Kamieńcu, na który całe województwo bracławskie niemal zjechało, nie licząc tych, co z dalszych stron nadciągnęli.
Wojewoda miał nadzieję, iż po ślubie z zięcia dobędzie przyznanie się do skarbu, a on tyle się tylko dowiedział, iż dlań najdroższym skarbem było serce Anielki.
Skarbu jako żywo nie było, i oprócz tych zachowanych portugałów, pierścienia i rzędu, nic się nigdy nie znalazło.
Całą tę intryżkę, prawie bez wiadomości podczaszyca, pani Straszowa i Lejba Lewi osnuli i prowadzili tak zręcznie, że się ślubem zakończyła. Najzabawniejsze jednak ze wszystkiego było, iż wojewoda do zgonu nie dał się wywieść z błędu, i mimo zaręczeń zięcia, śmiejąc się utrzymywał a był najpewniejszy, że skarb istniał. Że się młodemu małżeństwu przy dobrém gospodarstwie wiodło pomyślnie a zamożność rosła, wszystko to stary przypisywał tajemniczym portugałom.
— Niech go dunder świśnie — mawiał — jaki skryty! Żeby téż przede mną nawet nie chciéć prawdy powiedziéć! Anielka téż zaklina się, że nic nie wié, ale mu słowo dać musiała. Już ich nawet nie męczę o wyznanie, a no co wiem, to wiem!...
W sekrecie czasem przy kieliszku wojewoda przyjaciołom opowiadał różne o tym skarbie historye, jakby go naocznie widział, poniekąd tém tłómacząc, że córkę za niebogatego wydał człowieka. Z czasem powieści pana wojewody, powtarzane ciągle, doszły do takich przysłów, iż się dla obcych prawdopodobnemi stały. On sam potém najświęciéj w nie wierzył i z wiekiem utwierdzał się coraz mocniéj w przekonaniu, że wnuki kiedyś posiądą owe sumy neapolitańskie.
Zacna pani kasztelanowa bracławska, gdy o tém opowiadała, dodając ciągle do imienia ojca: — Panie świeć nad jego duszą — i upłakać się zawsze i uśmiać musiała. W jéj ustach inaczéj to cale wyglądało, niż w zimno powtórzonéj powieści. Starzy nasi przy największéj prostocie słowa, umieli w nie wlać takie życie!...

1873.





Historya cmentarna.


Było to w roku 186., mieszkaliśmy naówczas w małém prowincyonalném miasteczku, pozbawioném wielu życia dogodności i przyjemnostek. Szczególniéj ci, którzy dla zdrowia i rozrywki potrzebowali przechadzki, utyskiwali na zupełny brak ogrodów, w naszych maleńkich przy drewnianych domostwach przylegających ogródeczkach, w których dla oka i woni hodowało się w ciasnym obrębie potrosze kwiecia, — po ciasnych i zarosłych uliczkach, niepodobna się było przechadzać; w ulicach mieliśmy pył i błoto; zaraz za miastem najbrudniejsze w świecie przedmieścia zasiedlone ludnością, z którą w dzień spotykać się było nieprzyjemnie, a pod wieczór niebezpiecznie. Mnóstwo szyneczków, w których grały pozytywki, ściągały tu żołnierstwo i robotników, wyrobnice i najbiedniejszy gmin, który się bawić lubi głośno, a kłócić pięściami. Nie było więc gdzie się przechadzać wcale, a cudne wistocie okolice można było znaleźć dopiéro w takiéj odległości od miasta, że się do nich powozem dostawać i powracać musiano. Jedyném miejscem, które na piękny ogród wyglądało, był cmentarz, ani téż dziw, że wiele osób, pomimo smutnego wrażenia, jakie miejsca podobne rozbudzać muszą, często na cichą przechadzkę w drzew cieniu, udawało się tutaj. Cmentarz, dzieło zmarłego przed laty pięćdziesięciu proboszcza, był wistocie prześlicznym. Położony w rodzaju szerokiego wąwozu, środkiem którego (co się rzadko w podobnych miejscach przytrafia) płynął strumień, na wiosnę i jesienią pełen czystéj wody, szemrzącéj wśród kamieni, otoczony zielono zarosłym starym lasem podszytym wzgórzami, cichy, cienisty, utrzymywany nader starannie, był on najmilszym zakątkiem, gdzie się od upału schronić i bez przeszkody spocząć, czytać, rozmyślać było można. Dla tych, których śmierć nie przeraża i którzy ze wspomnieniami przeszłości obcować lubią, cmentarz był najpiękniejszym ogrodem. Wprawdzie od miasta dochodziły tu głosy wrzawy i życia, lecz to czyniło kontrast spokoju i „walki o byt“ silniejszym, a ciszę tutejszą cenniejszą jeszcze. Mnóstwo mieszkańców miało tu swoich drogich istot zwłoki, inni przyjaciół, znajomych, a cmentarz téż zawierał i kilka naszych prowincyonalnych znakomitości. Miał topografię swoję i historyę, miał florę właściwą i faunę wyłączną.
Mnóstwo ptastwa gnieździło się w rozrosłych drzewach i krzewach; widywałem tu nawet zające przybyłe z pola dla wypoczynku, bo tu się nikogo obawiać nie potrzebowały. Wróble założyły tu stolicę, kosów, szczygłów, nawet jaskółek, które u grobowców lepiły gniazda, z blizkiego strumienia wilgotny muł sobie na nie przynosząc — mieszkało tu tysiące. Założyciel rozdzielił całą przestrzeń na nierówne części, poprzerzynane szerokiemi ulicami. Z początku kładli się na spoczynek bogaci i ubodzy pospołu, ale późniéj, jak wszędzie — zamożniejsi się oddzielili, powstał kwartał arystokratyczny i proletaryat zebrał się w osobnym kątku.
W pośrodku cmentarza stała piękna w stylu gotyckim kapliczka, ocieniona dosyć już staremi lipami. Parę dębów, które tu z dawnego snać pozostały lasu, potężnych wzrostem, szeroko rozpuszczały konary u wnijścia do niéj.
Tu téż w pobliżu mieściły się najpiękniejsze grobowce, począwszy od marmurowego z figurą Wiary, sprowadzonego z Włoch przez hrabiego S... dla żony, który uchodził słusznie za najwspanialszy, a był przynajmniéj z pewnością najkosztowniejszym. Inne nagrobki z lanego żelaza, z kamienia, i jak kogo stało, okrążały kaplicę. Wiele z nich gwałtowny zrazu żal rozpoczął, potém obojętność i zapomnienie dokończyć nie dało.
Posadzane jodły, brzozy, klony i krzaki róż, tak się bujnie porozrastały, że cmentarz stanowił istny ogród, pełen woni na wiosnę. U grobów pozakładanych było wiele rabat i klombików, które utrzymywano zrazu starannie, ale choć późniéj zdziczały kwiatki, pełno ich było zawsze. Gdzieniegdzie zwiędły wieniec zawieszony na żelaznych sztachetach, przypominał żywych odwiedziny. Najoryginalniejszą tu była stara piramida księżnéj W... ogromnych rozmiarów z cegły, która się porujnowała znacznie, ale się na niéj bluszcz i dzikie wino tak poczepiały, iż istotnie piękną była, mimo opuszczenia.
Cmentarz ubogich leżał opodal w drugim końcu, na łysym kawałku; tu drzew mało było, bo i miejsca na nie brakło, mogiły cisnęły się jedne przy drugich, z krzyżykami drewnianemi, z których wiele słabą ręką wetkniętych, chyliło się na wsze strony. Darniną okryte kępinki, z każdym rokiem wklęsające w ziemię, oznaczały miejsca spoczynku biedaków. Gdzieniegdzie i tu zielenił kwiatek, oparłszy się słońcu, które tu silnie dopiekało.
Tuż po-za murem cmentarza, za ziemią święconą, kawałek gruntu oddzielić musiano dla tych nieszczęśliwych, co samobójstwem skończyli i społecznego obowiązku nie spełnili, dźwigania ciężaru do chwili ostatniéj. Dawniéj samobójstwa rzadkie bardzo były, starszych téż mogił tu nie spotykałeś, ale trzy nowe tylko, dwie kamieniami dzikiemi oznaczone, jednę nagrobkiem bez nazwiska. Wszystkich trzech samobójców historye były nam dobrze znane, wszyscy trzej w kwiecie życia zerwali z niém samowolnie. Ostatni był nawet człowiekiem wielkich zdolności, ale i namiętności wielkich, — w chwili szału miłosnego bez nadziei, roztrzaskał sobie głowę, która się mogła pochylić z pokorą przed ręką przeznaczenia i dźwigać koronę cierniową.
U wrót cmentarza, mieszkała grabarza rodzina, a że się ze wszystkiém na świecie, nawet z nieustannym śmierci widokiem oswoić można, Hornosz i jego dzieci żyli tu niegorzéj jak ludzie w mieście. Mały ogródek mieli przy domku, a w dnie letnie dzieci Hornosza tak się wesoło bawiły w ciuciubabkę wśród nagrobków, jakgdyby w najweselszym salonie.
W roku 186. zmarł przybyły do miasta z młodą żoną, chory na suchoty pan Zrobek. Był on doktorem i najlepiéj wiedział, że choroba jego jest nieuleczoną. Siły już nie miał wybrać się na powietrze cieplejsze, któreby mu przynajmniéj życie przedłużyć nieco mogło. Żonaty od lat zaledwie dwóch, rozkochany w żonie, kochany przez nią, zgasł na jéj rękach, dobry i powszechnie żałowany człowiek. Żal po nim pięknéj pani Salomei był tak gwałtowny, iż życiu jéj zagrażał. Ucięte włosy prześliczne rzuciła mu do trumny, oderwać jéj od ciała nie było podobna. Po pogrzebie odnieść ją gwałtem musiano od mogiły. W kilka miesięcy miała przecież siłę sama się zająć grobowcem ukochanego. Ponieważ Zrobek znaczny majątek zostawił, pani Salomea z Karary wypisała z białego marmuru monument z postacią alegoryczną gieniuszu, który gasi pochodnię życia. Oprócz niego piękny medalion rysy zmarłego uszlachetnione przez artystę przedstawiał.
Wdowa zakupiła znaczną przestrzeń gruntu, wymurować kazała grób obszerny, w którym sama odpocząć zamierzała. Założyła ogródek, posadziła drzewa. Wszystko to było obwiedzione kratą żelazną, a od drzwi jéj ona sama tylko klucz miała. Z wiosną codzień widziano ją przychodzącą tu z książką, z robótką i na kamiennéj ławce przesiadującą godzinami, często do późnéj nocy. Nie zrzucała żałoby, a w niéj było jéj tak pięknie, że zwiedzający cmentarz z za drzew często zapatrywali się długo na to romantyczne zjawisko. Żal zrazu gwałtowny przeszedł w stan jakiéjś rezygnacyi milczącéj. Pani Zrobkowa mieszkała, nająwszy dom, w mieście, nie widywała tu prawie nikogo, chodziła na cmentarz i żyła odosobniona, zamknięta. Około grobu tego miała całe swe gospodarstwo, rydelek, grabie, konewkę, sadziła kwiatki, wiła wianki; popłakiwała chwilami, a gdy pora pozwalała, przesiadywała tu do późnego wieczora. Zrazu ludzie mówili o tém wiele, powoli oswajać się zaczęto z piękną wdową, która zabrawszy znajomość z dziećmi Hornosza, posługującemi jéj, znajdowała się, jak w domu. Zresztą ciągle była sama, rodzina doktora nie zatroszczyła się o nią wcale, żal do niéj mając, bo jéj nieboszczyk zapisał wszystko; właśni jéj krewni mieszkali daleko, mogła więc sama z żalem swoim i tęsknemi wspomnieniami czas przepędzać.
W miasteczku zwano ją „Czarną panią“, gdyż zawsze zupełnie czarno ubrana chodziła.
W czasie pogrzebów otwierała drzwiczki swojego ogródka grobowego; wychodziła z książką, towarzyszyła im, modliła się i powracała znowu na ławkę. Gdy mąż jéj zmarł, pani Salomea nie miała nad lat dwadzieścia kilka; piękność jéj ani na chwilę nie ucierpiała pomimo téj strasznéj katastrofy, która zrazu śmiercią jéj grozić się zdawała. Była to ze wszech miar postać zajmująca i ściągająca oczy na siebie. Kobieta z rodzaju tych, którym wyraz „piękna“ przystał raczéj niż miła, wdzięczna lub słodka. Słusznego wzrostu, dziwnie harmonijnych kształtów, postawy nadewszystko szlachetnéj i poważnéj, pani Salomea miała twarzyczkę rysów klasycznych, oczy czarne, nosek rzymski, usta małe. Całości téj brakło na pierwsze wejrzenie wyrazu i znaczenia, był to jakby ów wzór piękności, dawany uczniom do nauki rysunku, w którym nic nie brak do harmonijnego, spokojnego obrazu człowieka, ale nic téż z niego nie mówi o duszy, co go ożywia. Chwilami surowe to i zimne oblicze było niemal odstręczającém. Potrzeba było odwagi, aby się pokusić rozbudzić w niém życie jakieś. Patrząc czułeś, że cała była w sobie zamknięta i że nie chciała dzielić się duszą ze światem. Pomimo to dziwnie regularne rysy, czysta piękność linij twarzy, doskonałość téj postaci, któréj nic nie raziło nieforemnością najmniejszą, pociągały ciekawością — miały urok tajemnicy i zagadki. Jeśli o kim, to o niéj powiedziéć było można, że posąg piękny przypominała. Poruszała się zawsze z pamięcią jakąś o godności swéj, z wyszukaną powagą i gracyą, chociaż była sama, jakgdyby domyślała się, iż ktoś widziéć ją może i lękała się ludzką a słabą w sobie odkryć stronę.
Taką po raz pierwszy, poszedłszy za pogrzebem ubogiéj krewnéj, zobaczył ją pan Władysław... Wprawdzie widywał ją razy już kilka zdaleka, znał jéj historyę, lecz po raz pierwszy uderzyła go nadzwyczajną pięknością swoją. Pani Salomea znalazłaby była nie jednego, ale mnóstwo wielbicieli, gdyby sposób jéj życia ich nie odstręczał, wiedziano téż, że z takim żalem i stałością walczyć było niepodobna. Pomimo to Władysław tak się uczuł pochwyconym i zajętym nią, że pozostawszy na cmentarzu i stanąwszy ukryty za grobowcem jakiegoś kanonika, godzinę w kontemplacyi nieméj pozostał. Kobieta wcale nie wiedziała, że jest szpiegowaną. Podlewała kwiaty, krzątała się około ogródka, nie zwróciła nawet oczu na to, co ją otaczało. Do późnego wieczora przebywszy tak na upajaniu się wdziękiem pani Salomei, Władysław powrócił do domu rozmarzony. W pierwszéj chwili nie mógł nawet mówić o czém inném, tylko o pięknéj wdowie i wyśmieli go ludzie jako dziwaka i marzyciela. Bronił się téż pono sam temu jakiemuś zajęciu zbyt gorącemu, chciał zapomniéć, ale drugiego dnia wkradł się na cmentarz. Siedział znowu ukryty za grobowcem, przystąpić ani zbliżyć się nie śmiejąc, a gdy wieczorem powrócił do domu — dziwnie był poruszony.
Straciliśmy go jakoś z oczów, bo nikomu się nie spowiadał ze swojéj niedorzecznéj miłości, milczał, ale, jak się późniéj okazało, nie mógł się już powstrzymać, ażeby codzień na cmentarz nie wracał. Szpiegował panią Salomeę.
Jednego dnia dzieci grabarza Hornosza go zdradziły. Starsza córeczka śmiejąc się, poczęła opowiadać pani Salomei, że jakiś młody pan przychodzi codziennie, że im daje po parę groszy, zakrada się za grobowiec i godzinami patrzy na nią, jakby ją szpiegował. Nie mówiąc słowa, wysłuchała wdowa téj denuncyacyi, nie zdawało się to ją obchodzić bynajmniéj. Jednakże w parę dni potém przechadzając się po ogródku, dobrała miejsce, z którego mogła zobaczyć tego zapowiedzianego jéj ciekawca, i nim się Władysław miał czas usunąć, schwytała go oczyma na gorącym uczynku uwielbienia, ale natychmiast na swoję ławkę powróciła, chociaż Władysław przestraszony się cofnął. Z widzenia podobno go znała.
Następnych dni zauważył, że przechadzając się, dosyć gniewnym wzrokiem zawsze rzucała w tę stronę, aby się przekonać, czy był na miejscu. Władysław się ukrywał zrazu, lecz w końcu powiedział sobie, iż bądź-co-bądź zbliżyć się musi, a zatém, choćby był widzianym, taić się nie myśli.
Jednego popołudnia wistocie, gdy pani Salomea zobaczyła go znowu na stanowisku, groźnie spojrzała na niego i zawołała głosem pełnym oburzenia:
— Co pan tu robisz? Co to ma znaczyć? Pan mnie ścigasz i prześladujesz.
Władysław, niespodziewający się zapytania, zerwał się, skłonił i niemal rad, że został połajanym, zbliżył się do ogrodzenia otaczającego ogródek.
— Czy na cmentarzu siedziéć i przechadzać się niewolno? — rzekł. — Pani mi daruje; ja tu mam przyjemność czas spędzać jak pani. Tego mi się bronić nie godzi.
— Wcale nie bronię, rób pan sobie, co chcesz, ale zostaw mnie spokojną.
— Czy naruszam spokój pani?
— Dlaczegoż pan tu koniecznie chcesz siedziéć uparcie? To nie do zniesienia.
— Miałem wysoki szacunek dla księdza kanonika — odparł Władysław — miło mi u jego grobu.
Nie dosłuchawszy tego kłamstwa, pani Salomea odeszła na swoję ławkę i na tém się skończyło. Władysław był niemal szczęśliwy, skrył się, ale — nie ustąpił. Nazajutrz i dni następnych był na stanowisku. Znowu w tydzień spotkali się w bramie cmentarza; Władysław się ukłonił, pani Salomea jakby nie widząc go, odwróciła głowę. Dla niéj wistocie stało się to nieznośném.
Czuła, że ją śledzono i niecierpliwiła się widocznie. Władysław był zakochanym, czy uroił to sobie i uparł się — to pewna, że coraz zajadléj na cmentarz uczęszczał, ale zawsze równie nieszczęśliwie jak w początku. Pani Salomea spotykając go tam, okazywała niecierpliwość, gniew, niemal pogardę. Tak upłynęło parę miesięcy; Władysław wymizerniał i na umyśle nawet zdawał się tą namiętnością dotkniętym, lecz walczyć z nim argumentami nie było podobna.
Zamiast się pomiarkować i poskramiać, zdawał się upierać z zaciętością przy tém, co było niepodobieństwem.
Znowu jednego jesiennego poranku, gdy nikogo na cmentarzu nie było, pani Salomea u wnijścia spotkała Władysława, spojrzała nań z gniewem.
— Pan uparłeś się, widzę, ażeby mi i tak smutne zatruwać życie. To prawdziwa męczarnia — odezwała się do niego.
Władysław nie umiał odpowiedziéć.
— Mogłeś się pan przecież przekonać, że całe to prześladowanie gniew tylko i wstręt wzbudza we mnie.
— A! pani — odparł nieszczęśliwy — wiem, że moje postępowanie jest niedorzeczne, ale pokonać się nie mogę.
Głos mu drżał, pani Salomea zdawała się nieco ułagodzoną pokorą i wyznaniem grzechu.
— Dopókiż to trwać będzie! — zawołała. — Gdyby to nie było bolesném, prawdziwie stałoby się śmieszném. Co za zarozumiałość!
— Lecz ja... ja — rzekł Władysław — ja nigdy natrętnym jéj nie jestem. Możnaż mi zabronić téj jedynéj w życiu przyjemności, bym choć patrzał zdaleka?
Mówił jeszcze, gdy pani Salomea przyśpieszyła kroku i uszła mu z oczów. Kto inny byłby zrozpaczywszy wybił sobie z głowy miłość, która może więcéj w głowie niż w sercu mieszkała. Władysław nie zmienił postępowania.
Jednego wieczora gdy tak marzył pod grobowcem księdza kanonika, posłyszał krzyk... porwał się i pobiegł, pani Salomea stała blada nad krzakiem kwiatów, obok niéj wywrócona konewka. Wąż, których było dosyć około strumienia i po trawach, zakradł się w kwiaty i w chwili, gdy się schyliła nad nie, w rękę ją ukąsił. Władysław wpadł przez furtkę i zbliżył się do przerażonéj kobiety, która rękę zranioną trzymała jeszcze podniesioną. W mgnieniu oka pochwycił ją i do rany przyłożywszy usta, wyssał jad. Był to jedyny środek, o którego skuteczności wiedział z tradycyi. Pani Salomea wyrwała mu rękę, gdy już śmiałego tego czynu dokonał, nie troszcząc się wcale o to, czy zranione usta jadu nie przyjmą.
Obmył potém drżącą rękę, milczącéj jeszcze z przestrachu kobiety i rozdarłszy chustkę, zawiązał ją.
— Niech pani wraca do domu i będzie spokojną — rzekł poruszony.
Pani Salomea popatrzała na niego zmieszana i szybko się oddaliła, tak szybko, że zapomniała klucza od zagrody, który, pozostawszy w niéj chwilę, Władysław zabrał z sobą. Chciał zrazu odnieść go jéj do domu, myślał potém zostawić u grabarza, ale w końcu do jutra przy sobie zatrzymał. Rano był na cmentarzu, usta miał nieco spuchnięte, ale nad rankiem mu to odeszło. Około dziesiątéj, pani Salomea ukazała się wedle zwyczaju, Władysław pośpieszył do niéj, aby klucz wręczyć.
— Nic się panu nic stało? — zapytała głosem nieśmiałym.
— A pani?...
— Nic mi nie jest.
Wzięła klucz i szybko poszła ku grobowcowi. Władysław nie był dnia tego natrętnym. Heroiczny czyn, o którym nikomu nie wspomniał, napełniał go nadzieją, gniew Salomei zdawał się uśmierzonym.
Drugiego dnia wieczorem, dosyć późno spotkali się na drodze, zawiązała się jakaś rozmowa zupełnie obojętna, a że pani Salomea nie sprzeciwiała się temu, odprowadził ją aż do głównéj ulicy, gdzie — nie chcąc jéj kompromitować, pożegnał i opuścił. Stosunek zdawał się zawiązany; pani Salomea oddawała mu zdaleka jego ukłony, czasem przemawiał do niéj słów kilka, był prawie szczęśliwym. Zdało mu się, że powoli zyskawszy pobłażanie, potrafi i serce pozyskać. Nadeszła zima — przechadzki na cmentarz stały się trudniejsze, wszakże wdowa była wspomnieniu męża wierną, kazała śnieg obmiatać, i o ile pora dozwalała, chodziła grób odwiedzać. Władysław gdzieindziéj przechadzek nie odbywał, tylko ku cmentarzowi. Czekał z niecierpliwością wiosny, chociaż widział, iż nawet pewne obowiązki wdzięczności niezbyt go jeszcze do niéj zbliżyły.
Z wiosną wszystko wróciło do dawnego trybu. Władysław nawet nieco postąpił — kilka razy dozwolono mu stanąć wspartemu o żelazne sztachety zdaleka i zawiązać rozmowę. Weszło to we zwyczaj prawie, iż ją witał, a raz czy dwa wyręczył dzieci grabarza i wody przyniósł do podlewania. Nadzieja rosła w jego sercu.
Do czerwca nie zmieniło się nic. Jednego wieczora pani Salomea nie przyszła wedle zwyczaju. Nazajutrz rano nie było jéj znowu, Władysław mocno zaniepokojony, obawiając się, czy nie zachorowała, dotrwał do wieczora na cmentarzu i późno już pobiegł do pana radcy komisyi, który w stosunkach był z nieboszczykiem, mając nadzieję od niego się czego dowiedziéć.
Radca był człowiek już niemłody, kawaler, sceptyk, namiętny miłośnik wista i wieczornéj partyjki. Władysław nie bywał u niego dawno, chociaż w najlepszych z nim niegdyś stosunkach zostawał. Ukazanie się gościa zrobiło ogromne wrażenie.
— Jak się masz, Władziu kochany! — zawołał radca — prawdziwie myślałem już, że się gniewasz na mnie. Siadaj, proszę.
Osób było kilka, właśnie karty do wista rozdawano, gracze, aby czasu nie tracić, siedli zaraz i herbatę roznosić zaczęto. W nadziei, iż się coś dowiedziéć potrafi, przybyły pozostał w towarzystwie, które zajęte grą, mało na niego zwracało uwagi. Poważni ci mężowie nie prześladowali, jak inni, nieszczęśliwego kochanka. Mówiono mało o rzeczach obojętnych. Około jedenastéj zwykle kończyła się gra u pana radcy i starzy kawalerowie, ludzie wogóle regularni, do godzin przywiązani, rozchodzili się. Wynudziwszy się dobrze z niemi, Władysław, który sam-na-sam chciał się z radcą rozmówić — pozostał nieco.
Gospodarz niespokojnie jakoś na zegar spoglądał — ten wskazywał kwadrans na dwunastą. Gość wziął nareszcie za kapelusz.
— Chciałem kilka słów pomówić z panem radcą.
— Czy w interesie? — spytał gospodarz — troszkę spóźniona pora.
— Nie, właściwie nie jest to żaden interes... prosić miałem o informacyę?
— Cóż to takiego?
Radca zbliżył się, patrząc mu w oczy ciekawie.
— Pan radca był w stosunkach z nieboszczykiem doktorem Zrobkiem?
— Tak, znałem nieboszczyka, zacny był człowiek.
— Zna pan zapewne wdowę po nim?
Radca jakoś dziwnie wydął usta.
— Tak, troszkę...
Przybrał postawę chmurną.
— Osoba bardzo nieszczęśliwa — rzekł Władysław.
Radca na niego popatrzył.
— Hm? — spytał — myślisz, że nieszczęśliwa?
— Tak przywiązaną była do nieboszczyka.
Znowu stary pan radca bystro spojrzał na gościa i odchrząknął.
— Pan zapewne słyszał, z jaką czcią dla pamięci męża?...
— A tak, tak, te komedye cmentarne, wiem, wiem, słyszałem. Ale do czego się to zdało, do czego!
Ruszył ramionami.
— Tak, zamęczyła się nieszczęśliwa kobieta.
Radca śmiać się zaczął.
— Symplicyusz z waćpana — rzekł — czy z Ameryki powracasz, czy nie wiesz nic?
— Ale o czémże miałbym wiedziéć?
Pan Komięga stał osłupiały, popatrzał na zegar.
— Prawda! — rzekł — przypominam sobie, że się z pana naśmiewano, boś podobno jak szalony za nią po cmentarzu się uganiał.
— Byłem i jestem z największą czcią dla pani Salomei.
— Tak, ładna kobiéta... ładna kobiéta — rzekł radca. — Spojrzał w oczy Władysławowi. — Nareszcie wszystko skończone, komedya odegrana szczęśliwie i niéma co mówić o tém... dzisiaj z rana ślub wzięli!
Władysław odskoczył blady.
— Kto? pani Zrobkowa?
— A jakże, z kuzynkiem, z tym samym, z którym romans dawny pono nieboszczyka Zrobka do grobu wtrącił. Wyjechali zaraz za granicę.
Radca spojrzał znowu na zegar i rękę wyciągnął do Władysława.
— Dobranoc ci, kochany panie Władysławie, dobranoc. Muszę zadzwonić, ażeby na schodach poświecili, bo lampa zgaszona, blizko pół do dwunastéj.
— Dobranoc.
Na tém się skończyła owa historya cmentarna!

1874.





Pan starosta kaniowski.
(z papierów po glince)


Dostało mi się przeżyć te czasy, gdy się do syta było można ludzi napatrzyć, którzy do pospolitych nie byli podobni, a mieli fantazyę, czy złą, czy dobrą, ale swoję. Późniéj już nastała moda pewna, do któréj młodzież z dzieciństwa naginano, aby kubek w kubek jeden do drugiego przystawał, i poczęto miéć to za przyzwoitość największą, gdy kto jak pieniądz z pod stępla wyszedł z edukacyi... podobniusieńki do modnego wzoru. Za naszych czasów, choć z pewnych reguł nikt się nie wyłamywał i one szanował, w innych sprawach miał sobie za obowiązek nie kłamać ani postawą, ani gębą, ani peruką, ani zębami przyprawnemi, ani łagodnością, jeśli jéj nie miał, ani męstwem, jeżeli mu go Pan Bóg nie dał. A już to rzec mogę śmiało, że ludzi osobliwych inne-by może czasy tylu nie okazały, co ostatnie lata rzeczypospolitéj. Niech mi kto okaże takiego pana jak książę nasz, wojewoda Panie Kochanku, jak pan starosta kaniowski, jak Gozdzki, brat przyrodni księżnéj de Nassau, jak Jabłonowski, że innych pominę... bo pomniejszych nie zliczyć. Na małych zagrodach téż było podostatkiem mniejszych takich oryginałów, co na małą skałę i tamtym nie ustępywali. Com się ja ich napatrzył! Ale ktoby tam o chrząszczach pisał, kiedy się o orły ocierał.
O panu staroście kaniowskim chodziło historyj dużo, nie wszystkie prawdziwe, bo na karb takich ludzi kładną często, co im nie należy; ja tylko tu o jednéj awanturze powiem, w któréj kosa trafiła na kamień, jak to pospolicie mówią, i ów kawaler renomowany jaśnie wielmożny wojewodzic Gozdzki... starł się ze starostą kaniowskim. Gozdzkiemu że szczęście we wszystkich jego awanturach służyło dziwnie, bo téż męstwa był nieustraszonego; tak go to uzuchwaliło, że się gotów był porwać na samego dyabła. A miał to do siebie, że gdy słyszał o równym sobie śmiałku, korciło go niezmiernie guza nabić lub napytać. Naturę miał zawżdy niespokojną, a w spoczynku długo trwać nie potrafił.
Gozdzki już naówczas — na pniu sprzedawszy za bezcen przyszły spadek, bodaj po Humieckich — okupił się na Rusi, nabywszy miasteczko Jaryczów. Żył po części tu, czasami we Lwowie, gdzie awantury wyprawiał, bo był krewki z natury, szczególniéj do pięknych kobiet, a o te we Lwowie nigdy nie było trudno i miały, też Bóg raczy wiedziéć czy słusznie, famę, iż hołdów nie odrzucały.
Pan Bazyli Potocki, starosta kaniowski, naówczas się był właśnie, wedle swéj fantazyi kozaczéj, ożenił. Nie znalazłszy panny w magnackim domu, któraby za niego iść chciała, — bo się go wszyscy obawiali, szczególniéj gdy siwuchy się napił, — rzucił okiem na ubogą szlachciankę, córkę ekonoma, który u niego rządził jednym folwarkiem. Biedny Dąbrowski ów miał to sobie za wielkie szczęście, że taki pan zażądał od niego dziecka, a choć dziewczyna z płaczem do nóg mu padała, wypraszając się od szczęścia tego, nic nie pomogło, musiała ślubować panu staroście. Kobieta była dziwnie piękna, skromna, łagodna, a jak się to nieraz zdarza u nas, choć edukacyi wielkiéj nie miała, ledwie czytać i pisać od matki się wyuczywszy, rozumu jéj nie było brak, ani téj szlachetności jakiéjś, którą, niech mówią, co chcą, człowiek z sobą na świat przynosi. Kto jéj nie ma, choćby się złotem obszył cały, będzie na chłopa wyglądał, a komu ją Bóg dał, panem musi być, choć w łachmanach. Panna tedy Dąbrowska do takich wybranych istot należała, co to w zgrzebnéj koszuli do królowych są podobne. Starosta kaniowski raz ją u ojca zoczywszy na folwarku, nie uspokoił się, aż, tentując różnie, do ślubu z nią iść musiał. Poczęło się tedy życie, zrazu znośne, a daléj, przy zalanéj pałce, okrutne i nielitościwe. Bywało, jak powiadano, że ją i kijem skropił i rózgami karał i do kordegardy między kozaków swoich odsyłał za urojone przewinienie. Kobieta była zacna, uczciwa, ale fantazyom szalonym, uwłaczającym jéj ulegać nie mogła. Dziwy tedy prawić zaczęto o tyranii starosty, który jak z innemi, tak z żoną, podczas się obchodził, jakby nie Potockim był, ale prostym chamem.
Chodziły o tém wieści po kraju, rozpowiadano, może i dorabiając, osobliwe przygody, a wszyscy się nad nieszczęśliwą starościną litowali. Doszły te plotki do Lwowa, gdzie je na pytel wzięto. Więc jéjmoście lwowskie nad losem biednéj kobiety płacząc, pomsty bożéj na okrutnika wzywały.
Była naówczas mieszczanina pewnego żona, niejakiego Janasza, jeśli dobrze pomnę, kobieta fertyczna, języka doskonałego, wyszczekana, śmiała, którą Gozdzki polubił, i, proszony czy nie proszony, do niéj jeździł, choć mąż się krzywił na to. Jemu to było wszystko jedno, bo żeby słówko pisnął, wypłazowałby go niechybnie. Mieszczanin, spokojny człek, wreszcie łaskę pańską znosił, acz kwaśno, tyle tylko czyniąc, że ile razy mu gościa tego licho wniosło, zawsze z respektem wielkim asystował, na krok od jéjmości nie odchodząc. Gozdzki go poić probował, bo głowę miał, jak wiadomo, co antał węgrzyna znieść mogła, ani zawróciwszy, ale Janasz téż ciągnął nie gorzéj. Więc się w końcu ściskali, i mieszczanin jeszcze wojewodzica do powozu sadzał, sam potém pod studnię idąc, aby pochmielu zbyć.
Raz u pani Janaszowéj będąc Gozdzki, pod dobry humor, gdy różne rzeczy opowiadała zabawiając go, posłyszał o starościnie kaniowskiéj, jaki los jéj zgotował pan Potocki. Że to było przy kieliszku, wziął do serca — choć jak żyw nigdy owéj pani w oczy nie widział. Janaszowa po kobiecemu dosypywała do powieści pieprzu i soli. Gozdzkiemu nie trzeba tego było, aby w ferwor wpadł.
— A to łotr! a to niegodziwiec! rozbójnik! — począł... — nie wart takiéj żony... kto poczciw, odebrać mu ją powinien.
— Jeśli kto, to pan wojewodzic jeden uczynić by to mógł — odezwała się Janaszowa — boć nikt inny nie podoła staroście... ani się z nim mierzyć może. Ale to i dla pana wojewodzica twardy orzech do zgryzienia, boć to żona... mąż i żona jedno ciało, ktoby między małżeństwo chciał się mieszać... albo ważył?.. I panbyś na to nie poradził...
Gozdzki wąsa pokręcił.
— Tak asińdźka myślisz? — zapytał.
— Nie inaczéj — rzekła Janaszowa.
— A co-byś asińdźka powiedziała, gdybym ja mu ją odebrał?
— To nie może być — odezwała się piękna mieszczka.
— Parol, że to uczynię — krzyknął Gozdzki.
— Nie chcę wojewodzica wyciągać na słowo, bo co niemożliwe, to trudno... Naprzód żoną jego jest, a powtóre, on starosta kaniowski, a o niego ocierać się, choćby tak rezolutnemu kawalerowi, za jakiego pan jesteś znany, niebezpiecznie.
Podbiła mu baba bębenka, jakby naumyślnie; Gozdzki się zaciął.
— Jéjmość mnie nie znasz — zawołał — ja gdy co postanowię, gdyby dyabeł na dyabła siadł, albo życie stracę, lub na swém postawię.
Pan Janasz, który konwersacyi przytomnym był, zmiarkowawszy, iż poczciwa jego żona bodaj naumyślnie wojewodzica ku staroście wysyłała, aby sama się od jego natrętności uwolniła — zwąchawszy pismo nosem — jął téż ze swéj strony przydawać, na jak wielkie niebezpieczeństwa naraziłby się Gozdzki. A temu w to graj — świerzbiała go skóra... więc tak się na niewidziane rozkochał w starościnie, jakby ją jednę w sercu nosił.
Janaszowa się go zbyła... ale powróciwszy do Jaryczowa, nie mógł już usiedziéć, aż się zaraz rozwiedział o starościnie, gdzie, co i jak... co się z nią działo. Znaleźli się ludzie, którzy ją widywali, inni, co słyszeli o tyraniach, potwierdziło się w znacznéj części przywiezione ze Lwowa. Gozdzki mocne powziął postanowienie starościnę z rąk męża wyrwać.
Taki on był, wmówił sobie, że to bohaterstwo być miało i sprawa honoru, ująć się za pokrzywdzoną i uciemiężoną niewiastą.
W Jaryczowie koło siebie chował zawsze dworzan i niby milicyi głów do stu. Bywało mniéj lub więcéj, bo z nim wytrwać długo była sztuka, a kto się tam zgłaszał, pewnie więcéj miał szaleństwa niż statku. Ludzie jego jak on sam, desperaci, musieli iść ślepo za nim, w ogień i wodę, gdzie dał komendę... a pierzchnął który lub zawadzał mu, nie miał już po co powracać. Karmił i poił co się zowie, pieniędzmi obsypywał, lecz téż gdy huknął, wiara! za mną!.. nie było się co oglądać i ryzykować. Zaraz tedy z całą tą siłą jaryczowską Gozdzki się jął wybierać na starostę, nie wypowiadając mu wojny, jak ów Fryderyk II pruski na Saksonię, czasu siedmioletniéj. Sam naturalnie dowodził tą bandą.
Poszły naprzód szpiegi, ażeby się dowiedzieć, na którym folwarku przebywała starościna i rekognoskować pozycyą i siły nieprzyjaciela. A nad nim miał ten awantaż Gozdzki, że pan kaniowski znał jego nienawiść ku sobie (odgrażali się wzajem oddawna), ale spodziewać się immiksyi w swe domowe sprawy, nie mógł. Na to tylko potrzeba było takiéj szalonéj pałki jak wojewodzica. Już z Jaryczowa wybierać się mieli, gdy wypadkiem tam przytomny przyjaciel Gozdzkiego, pan Przyłuski, któremu się wyspowiadał z zamiaru, zreflektował go.
— Bój się Boga — rzekł — tak się nie czyni, to inwazya i rozbój. Honor nawet twój wymaga, abyś przynajmniéj kaniowskiego wprzódy monitował, nim się porwiesz.
— A gdzie ja go będę szukał? — rzekł Gozdzki.
— We Lwowie jest... łatwo go zdybiesz.
U wojewodzica wszystko szło piorunem. Dawaj konie do Lwowa... Tu przybywszy, do starosty się dostać nie było łatwo, zamykał się w kamienicy, a kozactwo drzwi pilnowało. Czatował na niego wojewodzic w rynku i przydybał, gdy z kościoła powracał. Zaszedł mu drogę. Ludzie, co to zdala widzieli, stanęli patrzéć. Gozdzki był olbrzymiéj postaci, jak dąb, ramiona szerokie, co się zowie piękny mężczyzna, głowa zawsze do góry, czapka zawsze na bakier, ręka w boki. Starosta wysoki, chudy, kościsty, niepozorny, twarz żółta, oczy wpadłe i koso patrzące, trochę przegięte, więcéj miał minę franta niż zawadyaka. U Gozdzkiego noga i ręka pańska, u starosty stopy ogromne, ręce kościste, czarne. Z wojewodzicem straszno się było spotkać, bo albo zabił lub zapoił; z tamtym się rozdraźnić, człek spać nie mógł spokojnie, mógł kazać podpalić, na rękę nie wyzwał, ale do śmierci nie przebaczył. Znali się i z twarzy i z reputacyi. Starosta chciał minąć bokiem, Gozdzki mu w oczy zaszedł.
— Czołem, panie starosto, parę słów.
— Ja waszmości nie znam.
— To może poznasz, Gozdzki jestem, Humiecka mnie rodzi. Naturę mam taką, że trutniów nie znoszę.
— A ja téż i junaków w dodatku.
— Mam was, panie starosto, przestrzedz.
— Przestróg nie potrzebuję.
— Życzę je wziąć, gdy daję, bo mogę naukę dać, a ta będzie mniéj strawną. Ożenił ci się waszmość z biedną szlachcianką, a obchodzisz się z nią jak z niewolnicą, popraw się lub źle będzie.
— Kto ci dał prawo mnie upominać?
— Prawo mam od Boga i natury, z miłości bliźniego. Nieszczęśliwą kobietę uciemiężoną każdy uczciwy człowiek ratować powinien.
Starosta się rozśmiał i ramionami ruszył mrucząc:
— Waryat.
Gozdzki rękę podniósł i krzyknął:
— Poznasz mnie, com zacz...
I rozeszli się; a starosta tegoż dnia do Zbaraża odjechał.
W Gozdzkim już wszystko wrzało. Wnet téjże nocy swojego zaufanego posłał, aby się rozwiedział w Zbarażu, co się tam za powrotem Kaniowskiego dziać będzie; ten powrócił donosząc, iż starosta żonę na chleb i wodę posadził w ciemnéj izbie, a na ojca, którego posądzał, że się skarżył, miał wyprawić kozaków, aby go rugowali z folwarku.
Niewiele myśląc, Gozdzki ludzi zebrał i poszedł na Zbaraż. Tu go się nikt nie spodziewał, bo w głowie nie było nikomu, aby się wojewodzic ważył dom napaść. Kozacy nadworni, wedle zwyczaju, na straży byli, ale połowa spała, a druga bez broni około dworu baraszkowała. Gdy Gozdzki nagle natarł na domostwo z wystrzałami i hałasem, kozacy przelęknieni ani się nawet porwali ku obronie; kto żył nogi za pas wziąwszy, zmykał w konopie, w krzaki, pod szopy, nie wyjmując starosty, bo i ten zemknął za dwór i schował się do rowu. Wojewodzic z tryumfem wtargnął do mieszkania i przetrząsłszy całe, nierychło w ciemnéj izbie na klucz zamkniętą jéjmość wyszukał. Ta przestraszona tąż napaścią, nie wiedząc kto i co, sądząc, że rozbójnicy jacy naszli, padła mu do nóg błagając, aby jéj życia nie odbierał.
— Ale ja w obronie jéj życia przybyłem — podnosząc ją, zawołał Gozdzki — proszę się uspokoić. Zasłyszałem o jéj męczeństwie i znęcaniu się starosty, i w pomoc jéj przychodzę. Napominałem go próżno; trudno się po nim poprawy spodziewać, a pani godną jesteś lepszego losu. Zabieram więc ją z sobą do Lwowa, i procesem rozwodowym się zajmę, a na opiece uczciwego człowieka pewnie acani dobrodziejka nie stracisz.
Piękna postać starościnéj, jéj łzy, nieszczęście, wszystko to razem Gozdzkiego poruszyło, iż gotów był dla pomocy jéj choćby życie i majątek stawić. Opierała się długo, obawiając zemsty starosty, lecz w końcu ją przekonał i poprzysiągł, że na honor jego i uczciwość zdać się może.
— Ja pani starościnéj w szponach jego zostawić nie mogę... Towarzyszę jéj do Lwowa, gdzie przystojne i bezpieczne dla niéj schronienie znajdziemy.
Z płaczem tedy musiała jéjmość honor i życie powierzyć temu, jakby z nieba spadającemu obrońcy. Że Gozdzki z ludźmi konno przybył, kazał ze stajni powóz i brykę wyciągnąć, konie starosty zaprządz, rzeczy starościnéj spakować, swoich dwóch ludzi na kozły wsadził i sam towarzysząc w eskorcie, natychmiast zawiózł jéjmość do Lwowa. Tu do klasztoru panien benedyktynek wprost kazawszy zajechać, sam do przełożonéj poszedł i jéj panią starościnę zdał na opiekę. Nazajutrz zaś w imienin jéj, pozwy podał do rozwodu, w których wszystkie prześladowania, złe obejście, znęcania się, bicie i t. p., były wymienione.
Gdy po odjeździe Gozdzkiego pan Kaniowski z konopi wyszedłszy, dowiedział się o wszystkiém, naprzód kozactwo, które się nie broniło, srogo ukarał, zmienił ludzi, potém zebrawszy nowych, natychmiast na Dąbrowskiego, ojca żony, posądzając go o skargi, napadłszy, z folwarku go precz wygnał i na gościniec wyrzucił. W furyi niesłychanéj dzień i noc chodząc, zemstę począł knować, a tak rozpasyonowany będąc doznaném upokorzeniem, iż do ludzi nie gadał, — i przystępu do niego nie było. Ostrzegano Gozdzkiego, iż nie lada zemstę gotuje; ten sobie to lekceważąc, poświstywał.
Zeszło tak tygodni kilka, a o zemście jakoś słychać nie było. W Jaryczowie ludzie ciągle w pogotowiu stali do odparcia wszelkiéj napaści; co do osoby swéj Gozdzki nie miał zwyczaju się lękać i gotów był sam stanąć przeciw dziesięciu. Chodził zawsze zbrojny, a na animuszu nigdy mu nie zbywało. Tymczasem wypadła potrzeba do Kamieńca jechać i wojewodzic samoszóst się wybrał, nic złego nie przeczuwając. Na to tylko czyhał starosta. Napaść go w drodze się nie ważył, lecz ludzi swoich przodem dwoma partyami co najpewniejszych wysławszy do Lwowa, sam wreszcie tu nocą nadjechał, i, jak świt, obstawiwszy klasztor benedyktynek, w pogotowiu powóz mając i ludzi, do furty kazał bić, grożąc wyłamaniem, jeśliby mu żony nie wydano. Zakonnice się wylękły, o pomoc nie było do kogo się udać, strach o klauzurę i kozactwo taki je ogarnął, że wreszcie nieszczęśliwą starościnę w ręce męża wydały. Udała się więc sztuka i kaniowski odzyskawszy jéjmość, téjże chwili do Zbaraża ruszył.
Aliści szczególna jakaś opatrzność nad nią czuwała, bo téjże godziny, gdy do Jaryczowa znać dano o wypadku, Gozdzki z Kamieńca wracał. Ani chwili nie mieszkając, ludzi zebrawszy, puścił się w pogoń za starostą, który się nie spodział, iż go ścigać może. Właśnie dla znużenia koni o cztery mile za Lwowem na popas w karczmie stanęli, mając się jednak na baczności, gdy wojewodzic nadążył ze swemi desperatami. Że karczma, w któréj się to działo, na uboczu stała, nim dobiegli do niéj, już Potockiego ludzie czas mieli za broń pochwycić. Wrota zatarasowano, w oknach rozsadził starosta kozaków ze strzelbami, i do formalnego przyszło oblężenia i szturmu. Sam Gozdzki nim kierował, zapowiedziawszy swoim, że nieszczęśliwą kobietę, dla któréj zemsty się lękał, wyzwolić musi, choćby miał życie postradać. Starosta téż zajadle się postanowił bronić. Gdy pierwszy szturm przypuszczono, padły strzały z za okiennic tak nieszczęśliwie, że kula Gozdzkiego w lewe ramię trafiła, a choć się krwią zalał, tém zajadléj rzucił się na oblężonych. Ludzi mu ubito kilku, ale z boku téż okiennicę wyłamano, i Potockiemu zginęło z milicyi trzech. Nareszcie z tyłu do słabszych wrót wtargnął Gozdzki ze swemi, i w progu począł się krwawy bój, który trwał z pół godziny, póki starościńskich nie przemogli. Mimo rany, z pistoletami w ręku samotnie wojewodzic wpadł wewnątrz, i od izby zamkniętéj drzwi wywaliwszy, starościnę znalazł z przestrachu napół umarłą. Kaniowski z ludźmi cofnął się był w drugi koniec domu odstrzeliwając, ale go nie napastowano, jak tylko jéjmość miano w ręku. Trupów z obu stron padło podobno kilkunastu, lecz starościna była ocaloną i Gozdzki puścił się z nią razem do Lwowa, Potockiego na pobojowisku zostawiając.
W mieście już się awantura była rozeszła i panny benedyktynki klasztor zamknęły tak, że gdy do nich znowu przybył wojewodzic, chcąc im panią powierzyć, za nic w świecie już się téj niebezpiecznéj opieki podjąć nie chciano. Jeździł z nią tak cały dzień od klasztoru do klasztoru, obiecując sowitą nagrodę, straż i opiekę, ale żaden mu się nie otworzył. Koniec końców trzeba było jéjmość w Jaryczowie umieścić, co ani dla niéj, ani dla Gozdzkiego nie mogło być miłém. Szło zatém, iż salwując honor, gdyby rozwód stanął, żenić się musiał, o czém nigdy nie myślał, bo był wietrznik i bałamut, i cale mu to nie szło na rękę. A choć piękna i dobra starościna podobać się mogła, wszelako nie była to żona dla wojewodzica i szczęścia sobie przynieść się nie spodziewali. Co jednak cale inaczéj się stało, jak zobaczymy, bo nigdy człowiek nie wié, gdzie znajdzie, co dla niego dobre, tak jak często szkodliwego nie dojrzy i właśnie się go napiera. Na tém nie koniec; uparł się wojewodzic, stał przy odzyskaniu żony starosta, aby na swojém postawić. W Jaryczowie dwór cale obronny nie był, chyba go męstwo i czujność osłaniały. W tydzień potém, starosta, ludzi zebrawszy niemałą bandę, nocą naszedł na dom. Zastał wszystko tak przysposobione, że na niego jeszcze wycieczkę zrobił Gozdzki i o mało we dwa ognie ich nie wzięto, tak, że napukawszy nadaremnie a strachu się najadłszy, odciągnąć musieli starościńscy.
Drugi raz w biały dzień, spodziewając się znaléść mniéj czujnych, wtargnęli ogrodami z tyłu na dwór, bo im snać szpiegi doniosły, że z téj strony miała apartament starościna i czasem do ogrodu wychodziła na przechadzkę. Ten drugi napad jeszcze gorzej wyszedł staroście, kozaków rannych i zabitych było z dziesięciu, a milicya Gozdzkiego tak ich ścigała spędziwszy, że konie im padały w ucieczce, a przerażone chłopstwo w rowy i krzaki się pozaszywało.
Nie było już co czynić. Posłał pan Kaniowski pismo do Gozdzkiego, które nocą mu w Jaryczowie do drzwi przybito, grożąc jeżeliby żony dobrowolnie nie oddał, że mu Jaryczów na cztery rogi podpali i w popiół obróci.
Nazajutrz w Zbarażu kazał Gozdzki kartę przylepić.
— Żony ci nie oddam, boś ty jéj nie wart, a ja groźbom ulegać nie zwykłem. Spalisz ty mi Jaryczów, który u mnie jeden jest, ja ci z dymem puszczę pięć twoich miasteczek dla pokwitowania.
Wojna tedy a wojna. W Jaryczowie formalną palisadę i rowy trzeba było dawać dokoła dworu, a na wałach posadzono dwa działka, więcéj dla postrachu, niż dla skutku, bo niebardzo z niemi się kto obejść umiał. W kilka tygodni ledwie się nieco uspokoiło. Starosta napadał na Gozdzkiego, a ten już na baczności się zawsze mając, bo go to bawiło — stawał w obronie i prochu napsuwszy, często ludzi nakaleczywszy sobie, rozchodzili się ad videndum. Dla wojewodzica to było rozrywką, przyczém, że punkt honoru mu nakazywał nieszczęśliwą starościnę bronić, a na nikogo téj obrony zdać nie mógł, zmuszonym był dawne swe życie bałamutne porzuciwszy, doma siedziéć i swemu gościowi atentować. Że z tego stalszy afekt po raz pierwszy w życiu w człowieku rozbałamuconym się wywiązał, było już w przeznaczeniu. Wojewodzic powziął szacunek dla starościnéj, amory swe lwowskie porzucił, stał się więcéj domatorem i nie skarżył się na to. Proces rozwodowy szedł tępo, choć na powodach do niego nie zbywało, a Gozdzki na to nie żałował. Lecz w konsystorzu i Potocki téż miał swoich obrońców, a grosza nierównie więcéj od wojewodzica, któremu na nim zawsze zbywało.
Trudna do wiary, a przecież prawdziwa rzecz, że się ta sytuacya lat dwa przeciągnąć mogła, a ani starosta się nie wyrzekał żony, ani Gozdzki obrony jéj.
Przyszło do tego, że gromadnie raz naszedłszy na Jaryczów nocą, Potocki owe dwie armatki stojące na wałach, które żadnego strzału nie dały, zabrał i cofając się, uprowadził z sobą w tryumfie.
Gozdzkiego to tak obeszło, iż z całą gromadą puścił się w pogoń, gotów znowu życie stracić, aby dyzhonoru nie miéć. Starosta się mężnie bronił, ale naciśnięty armatki porzucił. Więc je zieleniną poobwiązawszy, z wielkim hukiem i krzykiem nazad na wały zaprowadzono, gdzie spokojnie sobie drzemać mogły, bo im wartowników dodano.
Gozdzkiego przyjaciele różnemi racyami przekonać się starali i skonwinkować, żeby do jakiéj zgody i kompromisu ze starostą przyszło, bo mu to wistocie życie zatruwało, nie dał się jednak złamać.
— Kobiety nieszczęśliwéj nie rzucę, na łup jéj rozbójnikowi nie dam. Gozdzki nigdy nikogo nie zawiódł i nie zdradził. Co będzie to będzie, Kaniowski beknąć musi. Gdyby już nie o kobietę mi szło; to o honor idzie. Nie dam mu się przechwalać, że mnie w kaszy zjadł.
Starosta do zgody był skłonniejszy może, bo spokoju chwili nie miał, ani w domu, ani za domem, ruszyć się nie mógł bez kilkudziesięciu z milicyi; nocami stawić musiał straże i choć czasem jaki miesiąc spokojnie upłynął, Gozdzki zasadzał się na niego, czatował, i gdy się go najmniéj spodziewano, napadał.
Postanowił sobie bowiem, że starostę w jakikolwiekbądź sposób ująć musi w niewolę i dopiéro z nim traktat pokoju podpisze. Niełatwo to było, miano się bowiem na baczności. Z obu stron szpiegów sobie nasyłano. Ruszył się pan Kaniowski do dóbr swoich, na drodze go pilnowano, a czasem nocą, choć bez nadziei skutku, alarmowano. Zrywało się co żyło na nogi, do samopałów, a nieprzyjaciela już nie było. Tak go draźnił, męczył i irytował Gozdzki, póki nareszcie wypadek końca nie położył téj utrapionéj wojnie.
Obadwa już bez dobréj komitywy ludzi zbrojnych z domu się nie ruszali. Jakoś jesienią Potockiemu wypadł nocleg w Glinianach. Roztasował się był tylko co w gospodzie, gdy z drugiéj strony aspirant wojewodzic nadciągnął. Żyd, do którego miał zajechać, ze strachu i aprehensyi, aby mu domu nie zniszczono, począł wołać, że starosta Kaniowski jest w mieście.
W to mu graj. Nie dając czasu tamtym zebrać się ku obronie, nie zsiadając z koni, téjże chwili rzucił się Gozdzki i karczmę otoczyć kazał. Ponieważ mu razy kilka Potocki sam tyłami uszedł i salwował się pieszo, a kozaków darmo wybijać już mu się sprzykrzyło, wojewodzic część swoich odłączył i na tyłach gospody zasadzkę w chmielniku urządził. Na dany znak rzucono się na karczmę ze trzech stron, czwartą, jakby z pośpiechu i nieoględności zostawując wolną. Więc po staremu, z okien starościńscy ognia dają, a tu w okna i bramy Gozdzkiego milicya szturmuje. Nie obeszło się bez krwi rozlewu, bo z obu stron dzielnie się nauczyli napadać i bronić. Aliści, jak zawsze, ludzie wojewodzica górę wzięli, niéma tu już nic do czynienia tylko z życiem umykać.
Dano znać staroście, że na tyłach od chmielnika przesmyk wolny. Pan Kaniowski samotnie z furtki wyskoczywszy, wprost do gąszczów chciał smyknąć, gdy z rowu zasadzeni ludzie, którym sam niemal się w ręce rzucił, pochwycili go.
Okrzyknięto zdobycz i wojewodzic podbiegł, aby się oczyma własnemi o niéj przekonać.
— No! panie starosto — zawołał — jesteś w moich rękach, nic nie pomoże... każ ludziom broń złożyć. Wojna skończona, niéma tu już co tergiwersować, trzeba się poddać. Nie jeden raz i królowie bywali do niewoli brani. Honor mój ręczy, iż mu się żaden despekt nie stanie...
Ustało strzelanie. Starosta rad nie rad poddał się losowi swojemu. Szli tedy razem do izby karczemnéj, a wojewodzic wino i gorzałkę kazał przynieść, aby i ludzie i oni po boju się pokrzepili. Wszakże straże stały dokoła. Z wielkich rankorów i straszliwych zaciętości, jako przyszło zaraz do osobliwéj komitywy.
— Nie mogę zaprzeczyć — odezwał się Gozdzki do więźnia — żeś mi waszmość porządnie téż zalazł za skórę. Łatwiéj było wojnę prowadzić panu staroście niż mnie, który krociów w skrzyniach nie mam i milicyę utrzymywać musiałem ostatkami goniąc, aby się nie dać. Zatém traktat i przymierze zawrzemy, a warunki, jakie podyktuję, podpiszecie, inaczéj będzie źle.
Starosta milczał.
— Pisz asińdziéj warunki, zobaczymy.
— Ja z kałamarzem i piórem miewam rzadko do czynienia — rzekł Gozdzki — brzydzę się niemi, poślemy po jakiego gryzipiórka.
Starosta téż w pisaniu nie był mocny. Delegowano do miasteczka, które całe stało na nogach, aby człeka piśmiennego wyszukać... właśnie od tego, trafem narzuconego lwowskiego kauzyperdy, niejakiego Atamanowicza, te szczegóły z własnych ust jego słyszałem. Znajdował się on podówczas w Glinianach na noclegu, i miał pożywać rybę faszerowaną po żydowsku, gdy na niego wskazano i do starosty proszono... Niebardzo mu się chciało między drzwi kłaść palca, ale dwu barczystych drabów byliby go pod ręce wzięli, choćby się i opierał. Szedł więc Atamanowicz do gospody... Dwaj antagoniści już u stołu jednego siedząc pili, jeden drugiemu przypominając różne zajścia i wypadki dwuletniéj wojny...
— Jak się asińdziéj zowiesz? — zaczął Gozdzki.
— Atamanowicz.
— Nieciekawe nazwisko, pachnie kozakiem, ale co robić! umiesz pisać?
Ten się uraził.
— Mecenasem jestem.
— To nic nie dowodzi — rzekł Gozdzki — mecenasowi tylko gęba potrzebna.
— I głowa — dodał Atamanowicz.
Tém go sobie zjednał, dali mu lampkę wina.
— Otóż widzisz asińdziéj — odezwał się Gozdzki — jest rzecz taka: Ja z panem starostą kaniowskim prowadziłem wojnę lat dwa, nie o piękną Helenę, ale o zacną niewiastę, którą on miał za żonę. Summa summarum, gdy się prochu dużo napsuło, pana Potockiego wziąłem w niewolę... Zawieramy traktat, a asińdziéj zajmiesz się spisaniem go, żeby to było mocném i niewzruszoném.
Atamanowicz, człowiek przezorny, który miał ten dobry zwyczaj, że z sobą zawsze nosił inkaust w rogowym kałamarzyku, pióro i papier... milcząc poszedł na róg stołu i rozłożył się ze swym warsztatem... poczynając, aby czasu nie tracić, od aryngi. „Między Jaśnie wielmożnym JMPanem Mikołajem Bazylim Potockim starostą kaniowskim z jednéj, a Jaśnie Wielmożnym Józefem hr. Gozdzkim.
Sine titulo — wtrącił wojewodzic. — Stanęła na dniu dzisiejszym dnia, miesiąca, roku, w miasteczku Glinianach, wobec świadka uproszonego...
— Pięknie mnie prosili — wtrącił Atamanowicz — bo mnie dwóch drabów popychało...
Rozśmiał się Gozdzki.
— To się w honoraryach zlikwiduje... następująca dobrowolna umowa...
— Pięknie dobrowolna — przerwał starosta — kiedy mi milicya JMP. Gozdzkiego nad karkiem stoi.
— Ale do niczego nie przymusza — odezwał się Gozdzki — wolisz pan starosta w Jaryczowie siedziéć w ciupie, nie bronię.
— Nie doczekanie twoje — odparł starosta — kat cię bierz... podpiszę.
— Dobrowolnie — dodał Gozdzki — i kląć nie trzeba, bo to się na nic nie zdało, a krew psuje.
Tu Gozdzki punkt po punkcie dyktować zaczął.
— JW. Pan starosta kaniowski na rozwód z żoną swą de domo Dąbrowską... zezwala...
— Którą mu gwałtem Gozdzki odebrał — dodał starosta.
— Bo się starosta z nią źle obchodził...
Atamanowicz ze zwieszoném piórem, czekał roztropnie rozkazów.
— Te wszystkie particularia w kontrakcie stać nie powinny — rzekł Gozdzki. — Zezwalasz pan?
— Kiedyś ją lat dwa trzymał... to ją sobie trzymaj i daléj, zgoda.
— Drugi punkt. JW. Potocki pokrzywdzonemu ojcu żony swéj, Dąbrowskiemu, którego na honorze i majątku oprymował, oświadcza się wypłacić tysiąc czerwonych złotych i puścić mu dożywotnią dzierżawą wieś Słomiankę, do starostwa kaniowskiego należącą.
Ofuknął starosta.
— Czemu nie dwie albo trzy wsie?
— Jeśli wola i łaska, choćby pięć — odparł Gozdzki.
— Pal was dyabli ze Słomianką.
To powiedziawszy, czekał pan starosta kaniowski, będąc pewnym, że sobie Gozdzki straty na majątku policzy i koszta wojny zlikwiduje, ale się w tém omylił.
— Punkt ostatni — rzekł wojewodzic. — Warunki opisane pan starosta obowiązuje się najdaléj w przeciągu czterech niedziel dopełnić, sub nullitate niniejszego kontraktu, a spór w takim razie ma się rozstrzygać między nim a JMP. Gozdzkim, osobistém wyzwaniem na rękę i bojem... judicium Dei.
— Mości panie wojewodzicu — mruknął Potocki — ja co przyrzekam, to mam zwyczaj dotrzymywać.
— I ja téż — ofuknął Gozdzki.
— Tandem owa groźba wyzwania na rękę superflua, ale mniejsza o to, probuję tylko, żeś waszmość nie delikatny... ale i ja nim nie jestem. Kwita byka za indyka... co napisał, niech stoi. Dla honoru mojego przecie nie obejdzie się obustronny kontrakt, abym i ja nie postawił punktów moich...
— A proszę — rzekł Gozdzki — i ciekawym.
Primo — począł ponuro starosta, patrząc w oczy Atamanowiczowi, a dając mu znak, aby nie mieszkając pisał: — JMPan wojewodzic, hrabia Gozdzki, wnet po rozwodzie, ma się ożenić z panią starościną Potocką.
Spojrzał na Gozdzkiego.
— Zgoda — rzekł zimno zagadnięty.
— Przed ślubem zaś zapisze jéj na dobrach swych prostym długiem, wziąłem, pożyczyłem, do rąk własnych odliczyłem, bez żadnego kondyktu, sto tysięcy złotych.
Gozdzki, jako był zawsze animuszu wspaniałego, choć po niéj ani grosza nie brał, a jeszcze go kosztowała sporo, ani zmarszczył się wcale.
— Pisz waćpan — rzekł do Atamanowicza.
Tertio — dodał Potocki — broń i armatki w ewentach wojny zabrane, obie strony sobie wzajem, zwrócić wszystkie solennie niniejszém przyobiecują.
Gozdzki śmiać się zaczął, aż się za boki wziął.
— A to mi się podoba — zawołał — to mi się podoba, bo dowcipne, ja ani jednego karabinka dzięki Bogu, nie postradałem, więc idzie o to, abym oddał, cośmy zdobyli na panu staroście... honor salwowany kontraktem.
— Czy to już koniec? — spytał spoglądając na kaniowskiego.
— A nie — rzekł Potocki — ekscypuję sobie pozwolenie waszmości, abym moję żonę w obecności jego pożegnał... i aby na przyszłość pomiędzy nami stała i niezmienna przyjaźń została zawartą na wiekuiste czasy, aby nieprzyjaciele moi stali się nieprzyjaciołmi wojewodzica et vice versa.
— Dla mocniejszego zaś wrażenia w pamięć traktatu pacificationis — dodał Gozdzki — strony kontraktujące wymianą swych portretów dokumentować go się zobowiązują, ad aeternam belli pacisque memoriam. Pisz acan — dodał Atamanowiczowi, który pióro był zatrzymał.
Poczém wstawszy podali sobie ręce i uściskali się, a Gozdzki w ręce klasnął, wołając na swojego marszałka, aby przyjęcie gotował, nietylko dla starosty, ale dla obu milicyi, żeby one téż zapomniawszy nieprzyjaźni dawnéj, kielichem zgody pokój zapiły.
Zleciało się całe miasteczko patrzéć na to widowisko, gdy po świeżéj batalii, poczęto traktat obchodzić tak hucznie z samopałów waląc i okrzykując go, iż się zdało, że wojna jeszcze trwała... Strach brał o strzechy słomiane. Starosta z Gozdzkim, poprosiwszy Atamanowicza, jak siedli pić, różne sobie dzieje i dykteryjki opowiadając, tak dopiéro nazajutrz wstali — i to na niepewnych nogach. Instrument pokoju na dwie ręce spisany i pieczęciami obu korroborowany, własnemi rękoma podpisawszy, rozjechali się dopiéro nazajutrz po śniadaniu. Kauzyperdzie lwowskiemu, któremu osobliwie tego dnia posłużyło szczęście, dostało się za skrypturę po piętnaście czerwonych złotych od obu, a późniéj jeszcze Gozdzki mu młodego źrebca podarował, za którego, jak powiedział, wziął, wyhodowawszy go, pięćdziesiąt czątych.
W kilka dni potém starosta z kawalkatą swą kozacką przybył do Jaryczowa, kędy na niego już oczekiwano, przyjmując z wszelkiemi honorami, ale nie chciał nic tylko żonę swą, niegdy pokrzywdzoną widziéć; przyczém Gozdzki, przez delikatność nie chciał być, i z drugiego pokoju całéj się scenie przypatrywał. Starosta wszedłszy, z jakiegoś sentymentu opóźnionego, do nóg upadł jejmości, upraszając ją, aby mu wszelkich uraz zapomniała i one przebaczyć raczyła. Na to biedna kobieta, oczywiście rada, że się uwolniła, odpowiedziała, iż ile chce, aby jéj Bóg własne winy przebaczył, tak panu staroście za wszystko dobre uczynione, jest i będzie wdzięczną, złego nie pamiętając.
Potocki chcąc się po pańsku okazać, w podarunku jéj złożył trzy sznury pereł uryańskich piękne z zapinką dyamentową i tysiąc czerwonych złotych jednego stępla, jak rodzeni bracia... Wszystkie téż warunki umowy święcie dotrzymane zostały. A że wojewodzic ani wspomniał o kosztach wojny i procesu rozwodowego, chciał starosta wspaniałym być i z dobréj woli ofiarował półtorakroć sto tysięcy złotych, które wojewodzic jako własność przyszłéj żony na majątku ewinkował. Tandem po rozstaniu natychmiast pro forma, pojechała starościna do benedyktynek na rezydencyę, gdzie ją już teraz chętliwie przyjęto; rozwód stanął wprędce i Gozdzki wziął z nią ślub.
Kobieta była dobra, łagodna, piękna — i gdyby się człek taki jak on ustatkować mógł, byłby się przy niéj ustatkował, ale to była natura gorąca, niespokojna i nigdy tém kontentować się nie mogąca, co jéj Bóg dał. Pożycie więc, choć na oko dobre, opłakaném było dla jéjmości, która o wszystkich niestatkach mężowskich zawiadamianą bywała i cierpliwie je ignorować musiała. Prawda, iż jéj Pan Bóg dał dwu mężów z rodu znakomitego, jakich się prosta szlachcianka, ekonomska córka, spodziewać nie mogła, lecz co po tém, gdy przy tytule i powadze szczęścia brakło.
Szanował ją wojewodzic i obchodził się grzecznie, a na stronie szalał i niepokojem ją karmił, bo i życie narażał co chwila i nieprzyjaciół mnożył. Nierychło się to nieco ustało i ukołysało. Wypadek zrządził, iż wojewodzicowa w jednéj kompanii będąc we Lwowie, zmuszona do tańca, nieszczęśliwie w nim na wznak upadła, a że była dosyć słuszną i w miarę ciała miała, całą wagą padłszy na krzyże, tak szwankowała, iż po kilku miesiącach słabości, mimo najbieglejszych lekarzy, zmarła, któréj Gozdzki rzeczywiście żałował, i opłakał ją, nie przestając do późnego wieku wspominać z utęsknieniem...

1875.





Dawny palestrant.


W chwilach większych wstrząśnień i zmian społecznych, które nowy charakter nadają ludziom pod ich wpływem wyrosłym, może najciekawszym widokiem są owe resztki społeczeństwa umarłego, dożywające smutnie dni swoich ostatka na świecie obcym dla siebie. Wloką się ci biedni po ziemi zastygłéj, wśród ludzi, których nierozumieją, zesmutnieli, zamknięci w sobie, nie mając przemówić do kogo, oczekując rychło-li odezwie się im uwolnieniem dzwon ich pogrzebowy. Przykro jest spojrzéć na nich, tak ciężar życia gniecie im barki bezsilne, tak nieubłagany los odebrał im wszystko a wszystko.
Rodzina, najbliżsi, ci których krew, los, przyjaźń i nawyknienie związały z niemi, nie rozumieją ich, dziwią się im, ledwie nie tłómacza potrzebują, by mowę pojąć z innego odzywającą się świata. Szczęśliwi jeszcze, jeśli oczyma i usty nie szyderstwo, ale litość okazują.
Mnie zawsze ściska się serce na widok tych resztek epoki zamkniętéj, tych obłąkanych żołnierzy, wojska, co już przeszło do wieczności. Coraz ich prawda mniéj jakoś się między nami postrzega, ale za to typy ostatnie wyrazistsze są wśród otaczającego świata i na tle jego potężnie się rysują.
Zdarzyło mi się nieraz bywając w blizkiém miasteczku przed kilku laty, widziéć z rana około godziny dziewiątéj przesuwającą się ku kościołowi postać, która mnie wielce uderzyła. Był to starzec wysokiego wzrostu ale zgarbiony, z siwiuteńkim włosem, który już z białego koloru na jakiś żółto-płowy przechodził, w odzieniu dawnego kroju, tak zszarzaném, znoszoném i spłowiałém, że zdawało się ostateczną zwiastować nędzę, opierający się na wysokiéj trzcinie ze srebrną skówką, na któréj do pół prawie starty był lakier, i wyślizgane użyciem bielały włókna. Szedł zwykle prawie nóg nie podnosząc, posuwając tylko niemi, z głową spuszczoną, powoli, ani się nawet oglądając na mijających go i ocierających o niego.
Powoli mijał okno moje, wsuwał się w uliczkę wiodącą do kościoła i niknął mi z oczu jak widmo wywołane z drugiego świata. Wszystko w nim taką we mnie wzbudzało litość, tak mnie żywo zajmowała ta starość jego posępna, żem za pierwszą razą, ujrzawszy go, zapytał kogoś o imię tego człowieka.
— To stary adwokat, Paliszewski — odpowiedziano mi ruszając ramionami.
— Ależ to biedny jakiś człowiek?
— Biedny? nie wiem, to pewna, że nie tak ubogi, jak się wydaje.
— Dlaczegóż tak nędznie chodzi, sam jeden, pieszo, w tym wieku?
— Alboż wiem! — ruszając ramionami, powtóre rzekł spytany. — Mało go znam, mówiono mi tylko, że skąpy bardzo.
Na tém w początku poprzestać musiałem, ale za drugą razą spytałem o pana Paliszewskiego, żyda. Nikt takiéj nie ma wprawy w poznaniu ludzi jak żydzi; może dlatego, że zależą od wszystkich, że wszystkim się kłaniać muszą, że ze słabości ludzkich korzystają w wielu okolicznościach, może nareszcie wrodzonym jakimś instynktem, nikt tak trafnie nie zna i nie opisze ci każdego, jak izraelita.
— Pan Paliszewski, pan mecenas! — ze śmiechem politowania rzekł mi żydek — pan nie wié, co on za jeden? mecenas! ot i po wszystkiém.
— Biedny widać jakiś człowiek?
— Żebym ja miał te pieniądze, co on ma i co stracił, czegobym chciał!
Właśnie przechodził stary adwokat, a jego szaraczkowa kapota, kontusz pod nią jedwabny wytarty jakiegoś niepewnego koloru, proste buty kozłowe i czapka niegdyś biała, dziś brudna jak kasztanek, co ją otaczał, tak mi się dziwnie wydały sprzeczne z wykrzyknikiem pytanego izraelity, żem się go dopytywać począł o całe curriculum vitae pana Paliszewskiego i z łatwością następnych dowiedział szczegółów.
O pochodzeniu początkowém jego dokładnie nikt nie wiedział, domyślano się tylko, że musiał być szlachcic, bo w palestrze sama tylko szlachta się mieściła, a na palcu nosił sygnet z krwawnikiem i jakimś herbem, którym się pieczętował. Z maluczkiego aplikanta w owych czasach, gdy procesy rosły jak grzyby, wyskrobał się na adwokata i zaraz prawie znaczące w palestrze zajął miejsce. Dała mu je pracowitość niesłychana, namiętna, łatwość niezmierna pisania i mówienia, w ostatku przy pozorach uczciwości takie wyrabianie się z sumieniem, że jak mu kazał, tak śpiewało.
Życie jego poczęte z małego bardzo gryzipiórka, co za mecenasem papiery naszał i w kancelaryach stawał u progu a w domu nieraz i krzesełka podawał litygantom, gdy na radę przyszli; małém się téż zawsze obchodziło. Nie piął się ani do spraw znacznych, ani do klienteli możnéj, ani w swych głosach starał o zrobienie wielkiéj sławy; a żył gdzieś daleko na przedmieściu, w ciasnéj izdebce, nie wiedziéć jak i czém. Kto tam się do niego po błocie dostał, nie zobaczył w domu nic prócz papierów, tapczana, na którym sypiał, i pary butów zapaśnych. Sam sobie sługa, sam pan, co jadł i jak życie pędził, nikt nie wiedział. Z rana tylko widziano go zawsze naprzód regularnie na mszy świętéj, potém z papierami pod pachą, w sądzie. Tu miejsce miał w kątku, na ustroniu i nigdy się z niego nie wymknął. Mówił mało, zawsze tylko to, o co go zapytano, a nigdy nawet całkowicie na pytanie nie odpowiedział, zjadając ile mógł w sobie! Skąpy nadzwyczajnie, obcy wszelkiéj przyjaźni, niedowierzający, nigdy się w pole wyprowadzić nie dał, ale téż i nikt na niego poskarżyć się nie mógł. W konieczności nawet, gdy przeciwnika szarpał, czynił to tak grzecznie, tak pilnując tytułów i szafując niemi, tak zasypując formułami uszanowania, że choć się ten wściekał, przyczepić się do niego nie mógł.
Trudno mi było z teraźniejszych rysów pana Paliszewskiego wyczytać, czém były dawniéj, gdyż zgrzybiała twarz, trupią, chłodną, nieporuszoną przedstawiała maskę; ale mi mówiono, że wyjąwszy trochę zmarszczek zapracowanych latami, takim był zawsze. Wystawcie sobie długawą fizyognomią cery żółto bladéj, z brodą śpiczastą i wydatną, z czołem naciskającém głęboko wciągnione oczy, nos prosty, suchy i kościsty, usta schowane pod wąsem, a to wszystko razem tak nieruchome, tak kamienne, że trupem pachniało za życia. Oczy nigdy nie patrzały wprost, ale i nie bujały po bokach, zdawały się wlepiać zawsze w coś niewidzialnego naprost siebie i niecierpliwiły tą obojętnością swoją. Paliszewski przecie, szczególną jakąś zapewne organizacyą obdarzony, widział wszystko, choć na nic nie patrzał.
Tak nie włażąc nikomu w drogę, powoli na chleb pracując, a małemi bardzo jedząc go kawałkami, sławniejszym mecenasom kłaniając się nizko, wyrobił sobie stanowisko odrębne. Wszystkie naprzód drobniejsze, a zawiłe sprawy szły do niego, klientom swoim nie obiecywał wiele, wymagał od nich dosyć, ale nie było praktyki, żeby kogo zawiódł. U towarzyszów tém sobie zjednał jeśli nie przyjaźń, to życzliwość, że im nigdy niczego z przed nosa nie chwycił, owszem, najchętniéj ustępował z drogi i tak szedł cichuteńko daléj a daléj. Były to czasy, w których palestra grała u nas niemal rolę, jaką dziś grają artyści. Wielcy panowie nawet ubiegali się o przyjaźń mecenasów, przyjmowali ich, poili, karmili, pochlebiali, a że to był chleb z głowy czerpany, kto należał do palestry, liczył się za literata, za uczonego, za człeka pióra i konceptu.
Z tych powodów był szacunek, były oklaski i honory, a że u nas to troje objawiało się najczęściéj ucztowaniem i puharami, pojono palestrę, aż ją rozpojono do ostatniego. Przy każdym trybunale musiały być piwnice, sprowadzano na kadencye węgrzyna, a żydzi ipsymowali kwaskowate cienkusze, rachując na spalone podniebienie tych, co je spijać mieli. Tak samo było i w naszém miasteczku, gdzie żadna ważniejsza sprawa nie obeszła się bez narady przy kielichach, gdzie kielichy poprzedzały sesye, i zakończały je, gdzie dekreta całemi oblewano beczkami. Pan Paliszewski, zaproszony, wciągnięty, dawał się poić, ale pił jak piasek, nie dając poznać po sobie, żeby to by najmniéj go ożywiało, upajało i na humor jego wpływało. Nie rozgadał się po biesiadzie więcéj, nie zarumienił, nie pożartował, i jakim przyszedł, takim odchodził.
Dziwili się temu wszyscy, wyśmiewali się niektórzy, ale w końcu już to nie zwracało nawet uwagi.
Położenie jednak Paliszewskiego nieznacznie zmianie uległo. Zwróciła uwagę jego niesłychana pracowitość, wytrwałość i łatwość pracy, niechybne zwycięstwa, zręczne przedstawienie sprawy i argumentowanie, którém umiał związać sędziów, że mu się ani próbowali sprzeciwiać. Poczęto go naprzód wzywać na konferencye, na których choć się mało udzielał, często tak widoczną miał wyższość zdania, że mu najsławniejsi prawnicy ustępować musieli. Nikt téż nie zrównał mu w pamięci faktów, dat i najdrobniejszych szczegółów spraw nietylko pod okiem jego rozwiązanych, ale o jakich tylko kiedy w życiu zasłyszał. Cytował w dziesięć lat dokumenta każdego procesu, oblaty ich, wyrażenia nawet dosłownie, a prawo i praejudicata umiał na palcach, tak, że czy do konstytucyi, czy do statutu, czy do korektury pruskiéj udać się przyszło, do niego jak w dym, zaraz paragraf zacytował.
Nic nie hardziejąc i nie podnosząc głowy, trzymając się swéj ciupki na przedmieściu, chodząc w makowéj kapocie i pasie ladajakim, którego strzępki starannie zawijał, Paliszewski doszedł do tego, że się żadna już sprawa bez niego nie obeszła, i co najważniejsze, najzawikłańsze jemu były powierzane.
Milczkiem się gotował, z klientem nie mówił wiele, przed przywoływaniem sprawy nikt o niéj słowa od niego nie posłyszał, ale gdy się odezwał, było czego posłuchać. Bo czy z papieru mówił, czy z pamięci, tak ułożył, co tylko było na poparcie swego, tak wyłuszczył się jasno, tak przycisnął swą logiką sędziów, że dekret opisać musieli, prawie jak im podyktował.
A gdy mu winszowano potém, odpowiadał kłaniając się nizko:
— To nie ja, mości dobrodzieju, to sprawa wygrała!
Szalonym, co się do niego czepiali, że przeciw nim stając wygrał, odpowiadał pocichutku, bez wzruszenia, zawsze jedném przysłowiem:
Si te judex bene judicabit, cede justitiae; si male, cede fortunae!
W domowém życiu nie było człowieka, coby mniéj potrzebował; mieszkał zawsze w izdebce niezmiernie oddalonego dworku na drugim końcu miasta, chodził pieszo, ubierał się ubogo, a grosza tak pilnował, że się nikt pochlubić nie mógł, by mu go kiedykolwiek wyciągnął. Człowiek to był bez namiętności, młodość przeżył nie spojrzawszy na kobietę, nie rozumiejąc, co to sobie w czémkolwiek dogodzić, skąpił tylko nadzwyczajnie, i jak mówiono, taką miał żyłkę do prawa i ochotę do procesów, że gdyby mu sprawy zabrakło, gotówby sam siebie pozwać, byle miéć co robić. Ale spraw w owe czasy dla palestry szczęśliwie nie brakowało nigdy, a były niektóre tak pomyślne, że się po lat dwadzieścia ciągnęły.
Z powodu skąpstwa, miano Paliszewskiego za bogacza, bo wiedział niejeden, co gdzie wziął od kogo, a grosz raz u niego w worku, już więcéj świata nie ujrzał.
Zbierał tak, zbierał, a fama rosła tak, że dwa razy złodzieje nią zwabieni napadli na dom szukając tych skarbów, ale się oszukali, bo grosza nie znaleźli. Co miał, wszystko składał w niewiadomém jakiémś, dobrze obraném schronieniu.
Trwało to życie bez najmniejszéj zmiany lat przeszło dwadzieścia, a że starsi mecenasi pomarli, drudzy się zbogaciwszy na wieś powynosili, skończyło się na tém, że Paliszewski stanął na czele palestry w chwili, gdy jéj ostatnia wybiła godzina.
Zaprowadzone zmiany, którym do końca wiary nie dawał, uderzyły go jak piorunem — zbyt stary, by się mógł uczyć, zbyt nałogowy, by inny tryb życia obrał, poszedł ostatniego dnia do sądów, posiedział milczący i choć rażony w serce, nie dawszy tego poznać po sobie, ale chwiejąc się na nogach, do domu powrócił.
Stara gospodyni jego dworku powiadała, że przez parę tygodni po całych dniach słyszała go chodzącego szybko w izdebce ciasnéj i niezrozumiałemi wykrzyknikami mówiącego do siebie. Jak drzewo wzruszone burzą, chwiał się czas jakiś nie pewien, co pocznie, potém powoli nowy tryb życia sobie wyrobił. Zrana o godzinie ósméj latem i zimą, słotą czy pogodą, wychodził regularnie na mszę, po któréj albo do jakiego księdza na chwilę wstąpił posiedziéć, lub ku dawnym sądom podszedł, pochodził w dziedzińcu i zwolna kierował się do domu.
Tu brał się do pracy, jakgdyby najpilniejsza do niéj wołała go potrzeba, układał w fascykuły i spisywał papiery, które mu z dawnych spraw pozostały, robił sumaryusze, niekiedy biegł aż do starych akt dla zweryfikowania czego, rozpoczynał kwerendy, drabował akta, a to w rzeczach, które nikogo nie obchodziły prócz niego. Śmiano się z niego jak z waryata, on się z szydzących nawzajem uśmiechał. Ale tą pracą do tego doszedł, że się stał żywym regiestrem wszystkich ksiąg aktowych i żadna kwestya obejść się bez niego nie mogła. On jeden wskazać mógł rok, księgę i możność wyszukania dokumentu, któregoby kto inny, dwa lata próżno grzebiąc się, nie znalazł. Uczuwszy się potrzebnym, brał od każdego aktu, w ten sposób wskazanego, mało wiele, jak mógł, ale darmo nic nie zrobił. I tak daléj, acz pomaleńku zarabiał. Zjadłszy, co mu gospodyni dworku uwarzyła, przedrzemawszy się kwadrans, siadał znowu do roboty, aż go dzwon na nieszpory budził. Szedł na nieszpór, czasem znów zajrzał ku sądom, westchnął i już na noc kroczył do domu. Tu znowu rozpatrywał się w papierach, grzebał, konfrontował, pisał i pracował czasem do północka. Największą mu łaskę zrobił, kto jaką starą od lat stu osądzoną a zawiłą napomknął sprawę. Naówczas siwe jego oczy żywiéj nieco wlepiały się w jakiś punkt nieschwycony, wąs zadrgał, a nazajutrz już Paliszewski uczył się tego procesu i odsądził go de noviter repertis po swojemu.
Gdzie chował pieniądze, nikt nie doszedł, ale widzieli wszyscy, że je miéć musiał, zaczęto mu o nie dokuczać. Oddawna widać pod sekretem na zastawy pożyczał, ale gdy się zajęcia zmniejszyło, lichwiarz powoli wyrósł z mecenasa. Zadziwiającą jednak było rzeczą, że człowiek tak przebiegły, tak zręczny, tak znający ludzi, tu dawał się oszukiwać najhaniebniéj. Żydzi go jakoś wymacali, że był chciwy i byle który zaofiarował wysoki procent, wziął go jak swego na tę pospolitą wędkę. Sprzedawał, jak to pospolicie mówią, talar po trzy grosze, i puścił ich dosyć tym sposobem, to biorąc nie wartujące nic zastawy, to dokumenta na domy, których żydzi nie posiadali. Opamiętał się po niewczasie, stał ostrożniejszym, ale zawsze jeszcze zręczniejsi, to pozorem bogactwa, to uczciwością chwytali go kiedy-niekiedy. Oszukany starał się nowemi oszczędnościami nagrodzić sobie poniesione straty, i podwajał skąpstwa.
Chodził téż, jak-eśmy go widzieli, w makowéj wytartéj kapocie, w kontuszu nie mającym już żadnego koloru, tak, że na ulicy wziąć go było można za żebraka. Postarzał się znacznie, a mimo pobożności, nigdy mu jakoś na myśl nie przyszło, że umrzéć może, że to tak ułożone zegarkowo życie przerwać się kiedyś musi. Wprawdzie troszczyć się nie miał o kogo, bo familii przynajmniéj w tych stronach nie widać było, a nikt nie mógł go się dopytać, skąd pochodził.
Od wielkiéj owéj zmiany, która zaszła w życiu jego, gdy zmiany w sądownictwie usunęły go od zwykłych zatrudnień, czas swój spędzał, jak-eśmy powiedzieli, nie szukając ani towarzystwa, ani ludzkiéj pomocy.
Ta zimna jakaś mizantropia, ten pozór zagadkowy, postać tajemnicza i oryginalna zaciekawiły mnie do tyla, żem usilnie starał się go poznać i zbliżyć do niego.
Nie będę opisywał, ile mnie to dni straconych i wysiłków kosztowało — użyłem pozoru jakiéjś sprawy spadkowéj, która dawnemi prawami rozstrzygać się miała, prosząc go o poradę. Zastałem Paliszewskiego w jego izdebce na przedmieściu, która z drugim maluczkim przedpokoikiem, tarcicami tylko od niéj oddzielonym, całe jego składała mieszkanie. Izdebki były nagie, smutne, wilgotne i silnie przejęte stęchlizną. W pierwszéj, jakieś sprzęty liche ledwie dojrzéć dawał zmrok, który tu panował; w drugiéj trochę było jaśniéj, ale równie ubogo. Jedno okienko oświecało izdebkę, stolik przysunięty do ściany, zarzucony papierami i pokryty resztką wyszarzanego zielonego sukna, łóżeczko wyleżane, jak tapczan zakonnika, wązkie i twarde i kilka kufrów wpół otwartych, z których pliki jakieś widać było.
Paliszewski siedział na starém trochę obłamaném krzesełku w białym kitlu, który od częstego prania pościągał się i ledwie się dając spiąć, rękawy miał tylko po łokcie. Na nosie miał okulary starodawne, bez podtrzymujących ramion, mocno na nos wciśnięte, a sznurkiem obejmujące głowę, zamiast butów jakieś chodaki wydeptane. Nic go wszakże przybycie obcego nie zmieszało; popatrzał, spytał, poprosił siedziéć i wziął się do papierów. Zdziwiłem się nadzwyczajnéj wprawie, z jaką zaledwie rzuciwszy okiem na papier, intuicyjnie zgadywał, co zawierał, i wybornemu sądowi, który wydał o rzeczy. A że nie o to mi szło, ale o poznanie człowieka, począłem go wprowadzać w rozmowę. To mi się raz pierwszy całkiem nie udało; zamilkł, nałożył okulary, słuchał bardzo obojętnie, ale dawał mi uczuć, że powinienbym poradziwszy się pójść sobie i czasu mu nie zabierać.
Dopiéro spoufaliwszy się z nim, poznałem go bliżéj, lepiéj i mogłem czasem wyprowadzić na gawędkę. Ale i w tém zawsze był oszczędny, a ująć go nie miałem czém, bo prócz skąpstwa i jurysteryi żadnéj słabości nie miał.
Użyłem fortelu niewinnego na przyciągnienie go ku sobie. Miałem pliki ogromne jakiegoś procesu odsądzonego przed stu laty, bardzo porządnie przez starego kawalera stryjaszka ułożone chronologicznie. Dałem mu jeden fascykuł na załakomienie i wziąłem jak na wędkę. Witał mnie potém przyjeżdżającego, chciwie patrząc na ręce, czy mu dalszego ciągu tego ciekawego dzieła nie przynoszę. Tak w nim grała namiętność i podbudzona ciekawość, że, by wytargować resztę sprawy, stał się nawet grzecznym, miłym i pochlebcą.
Kiedym go tak już ujął, spytałem raz nagle:
— Panie Paliszewski, na Boga, cóż cię tam obchodzić może, jak jakiś proces przed stu laty odsądzono?
Paliszewski się skrzywił, nie bardzo chcąc odpowiadać, poprawił okulary.
— E! mój jegomościuniu — rzekł — co to gadać? Państwo macie teatr, książki i ludzi, a ja co? Ot te jedne zbutwiałe papiery, w których sobie życia szukam. I panu to dziw!
— Ależ i pan znalazłbyś także ludzi, zajęcie, towarzystwo, i inny cel w życiu!
— Zapóźno! jegomościuniu! zapóźno! obejrzał się Holofernes, a hołowy nema! Już mnie to nie obchodzi! Odpowiem panu, że jak dobrze prowadzoną sprawę czytam, to jakbym tam sam był, aż ręce świerzbią poklasnąć! Albo to mało się poznaje ludzi! Oj! oj! jegomościuniu, ani lekarz, ani kapłan nie zajrzeli tak nigdy do serca ludzkiego, jak my. Wieleż to uczciwych ludzi sumienia inaczéj się nam po sekretnéj konferencyi wydawać musiały! Albo i sędziowie! Oj! oj! napatrzyło się różnych, bywało idziemy do izby sądowéj uprzedzeni, że ichmościów strona skaptowała, a myślisz jegomość, żeśmy się tego lękali? Weszli arbitrowie, poczęły się głosy, czasem człek i przekonał, a częściéj wstydu napędził i sprawę wygrał! Ba! tak wygrał, że ten, co ją przegrywał wobec opinii publicznéj, która go potępiała, cichaczem poszedł jak zmyty. No, i jak ja nie mam sobie przypominać tych czasów, w których zrosłem i do których przyrosłem!
Tu stary zamilkł, choć go słuchałem z taką uwagą i w takiém milczeniu, że mógł był mówić do jutra. Opamiętał się, że zawiele powiedział, zasępił i ramionami ruszył. Po chwili przecie znowum go potrafił z téj żółwiéj skorupy jego obojętności wyprowadzić.
— Ot tak — rzekł — dziwujcie się, nie dziwujcie, a ja do śmierci prawnikiem zostanę, jak-em był. To darmo! czém się skorupa za młodu napije, i na starość trąci. Nosiłem papiery chłopięciem, nauczyłem się wprzódy formularza niż katechizmu, teraz kiedy niéma co pisać, to się w starém grzebię!
Całe téż życie starca było w tych kilku słowach, i niewielem ich więcéj mógł na nim wymódz, milczeniem mnie zbywał, nie raz widocznie niecierpliwiąc się, żem mu do pracy przeszkadzał.
Jeszcze tak czas jakiś o swojéj godzinie, co raz wolniéj suwając nogami, chodził na ranną mszę i pod gmach sądowy, powracał do papierów, pracował do nieszpornego dzwonu i szedł spać późno w noc przy łojówce decyfrując akta, do których ledwie się przespawszy powracał. Jedyną dystrakcyę stanowiły targi z żydami wykupującemi zastawy, pożyczanie i odbieranie zastawów.
Wiedząc o jego groszu, a coraz posuwającego się ku grobowi go postrzegając, poczęli znajomi chodzić koło niego, żeby sobie spadek po nim zapewnić. Księża przypominali mu kościół i duszę jego, inni ujmowali go sobie małemi przysłużkami, przyjmował to obojętnie, ale gdy go naglono, odpowiadał zawsze:
— Ho! ho! będzie na to czasu!
I życie szło jak dawniéj bez zmiany żadnéj. Wzrok mu się osłabiony pracą popsuł, a siły tak opuszczały, że kwadransem wprzódy na mszę wychodzić musiał, nareszcie nogi puchnąć zaczęły.
Nie zmieniło to jednak trybu jego życia i tak raz z głową na stolik spuszczoną znaleziono go zrana umarłym.
Niewiadomo, co się stało z majątkiem pozostałym, który znikł, jakby go nie było. Pochowano go skromnie, fascykułami papierów gospodyni poczęła okna zaklejać na zimę, makowa kapota przeszła na jakiegoś szewca pijaka, trzcinę wziął jakiś krewny gospodyni, rzeźnik podobno, a szkatułki — Bóg jeden wié kto — a gdy jednego poranku stojący przed kramami żydzi nie zobaczyli go ciągnącego o zwykłéj godzinie ku kościołowi, pokiwali tylko głowami, domyśliwszy się, że już żyć nie musiał.
Ruszyli ramionami i to był jedyny po Paliszewskim nekrolog.

1877.





Upior.
(opowiadanie przy kominku.)


Siedzieliśmy u komina; suche drewka olchowe płonęły na nim tym spokojnym ogniem, mieniącym się w barwy zielonawe i fioletowe, na który godzinami całemi człowiek zapatrzywszy się, zadumawszy, siedziałby, ot tak, z rękoma założonemi. Tyras, głowę położywszy na łapach, drzemał, téż nosem zwrócony ku kominowi. Trzech starych myśliwych otaczało ognisko to domowe, które nigdy prawie nie wygasało, ja czwarty tuliłem się w kątku za włosieniem okrytą kanapką. Wabiły mnie tam i pociągały niewypowiedzianym urokiem powieści, które całemi wieczorami starzy sobie o dawnych czasach opowiadali. Mało kto naówczas miał ochotę i cierpliwość wziąć się do pióra, lecz bez żywego słowa nikt się dnia jednego obejść nie mógł. Byli tacy niemal z powołania gawędziarze, których Rzewuski niewłaściwie polskimi bardami nazywał, jeżdżący od dworu do dworu, z imienin na imieniny, goszczący nieraz po kilka tygodni, obwożeni po sąsiedztwie, wszędzie przyjmowani serdecznie, około których, jak tylko zasiedli, wszyscy się ustawiali, podsłuchując ich ciekawie. Opowiadanie ich częstokroć nie było bez kunsztu; historyjki te umieli na pamięć, a za każdym razem przybywał im jakiś waryant, kwiatek, dowcip i rys charakterystyczny. Więc choćby rzecz była znaną, gdy ją przedziwnie pan łowczy lub cześnik opowiadał, skupiano się dokoła, zrywano boki lub łzami się zalewano, słuchając. Tego wieczora poczęło się jakoś od myśliwskich historyj mniéj zabawnych, ale to był wstęp tylko. Potrącić dosyć było o znane imiona księcia Karola, starosty kaniowskiego, Jabłonowskiego lub Gozdzkiego, jednego ze słynnych dziwaków swojego czasu, aby się pokrewne im postacie, na których nie zbywało, ruszyły i powstały żywe.
Niezliczoną ich moc wydały ostatnie czasy; łatwo to nawet sobie wytłómaczyć można. Gdy zabrakło ludziom, do czynnego, bojowniczego żywota nawykłym, zajęcia, walk, celu jasnego, bujała fantazya i niespokojną krew burząc, pędziła na rozstajne drogi.
Gorący ludzie, przykuci do domów, stawali się kapryśnemi dziećmi. Dodajmy do tego rozpojenie przez Sasów i ową potrzebę zabawiania się nieustannego, która za nich weszła w obyczaj, podbudzanie się wzajemne w wielkiéj gromadzie, wśród któréj wszyscy gotowi byli iść na wyprzódki, aby się gorszymi nie okazać od innych.
Ze trzech starych, siedzących przy kominie, najciekawszym dla mnie był pan Seweryn Burba, którego pułkownikiem tytułowano, choć bardzo być może, iż już po-za służbą grzeczni i kochający go przyjaciele trochę go zaawansowali. Słyszałem dawniéj, że go i majorem i kapitanem zwano; zdaje się, że on sam wcale o te tytuły nie dbał.
Śliczny to niegdyś musiał być mężczyzna, bo nawet już przy siwych włosach i późnym wieku jeszcze w nim dawną tę męską piękność widać było; trzymał się po żołniersku, wyprostowany, a w obejściu się z ludźmi miał coś tak łagodnego, sympatycznego, dobrego, iż trudno go było nie pokochać. Z dawnéj młodéj twarzy zostały mu były jeszcze oczy niebieskie, patrzące serdecznie, usta uśmiechające się z wyrazem wielkiéj dobroci, wspaniałe czoło i policzki świeże, rumiane, mało nawet pomarszczone, choć miał lat przeszło pięćdziesiąt. Spojrzawszy na niego, można się już było wielkiéj siły domyślać, jakoż wistocie znano go, że siłaczem był, choć się z tém nigdy nie popisywał. Wszystko co żołnierz i szlachcic lubić, znać i umiéć powinien, pan Seweryn lubił, znał i umiał, jak nikt lepiéj. Koniarz był sławny, choć końmi nie frymarczył, jak drudzy, bo się do nich przywiązywał, strzelał doskonale, powoził wybornie, tylko do kieliszka, którego naówczas nadużywano, pociągu nie miał. Wypił czasem przed obiadem, coś i przy obiedzie, ale jak tylko zabierało się na pijatykę, uchodził. Gdy go zaskoczono, zaklęto, przymuszono, choć się marszczył, pił; naówczas jednak nie było żartów, wszystkich pogrzebł, sam wychodząc jak trzeźwy. Tylko zawsze to potém (opowiadał) odchorował. Przy kieliszku téż takim, gwałtem do gardła wlewanym, ani już humoru, ani zwykłéj swéj uprzejmości nie miał, dąsał się i ostro stawił.
Pana Seweryna widywaliśmy goszczącego u krewnych w sąsiedztwie, a wiedzieliśmy o nim tylko tyle, że człowiek był majętny, który dobra znaczne całe oddał dzieciom, sobie jeden dworek pod lasem, ogród, ordynaryę i pensyę zostawiwszy. Że okolica, w któréj mieszkał, dosyć była pusta, a pułkownik z ludźmi żyć lubił, więc częściéj pono u krewnych i przyjaciół, niż w domu przebywał. Gdy się zatęsknił za dziećmi i wnukami, zawracał do Horodowszczyzny i parę miesięcy widać go nie było. Zapraszano go zdaleka nawet na polowania wszelkiego rodzaju, bo nietylko myśliwym był wielkim, ale najmilszym w świecie człowiekiem i przynosił z sobą dobrą myśl wszędzie.
Rzadko się trafia widziéć człowieka, któryby w różnych towarzystwach wśród drobnéj szlachty i wielkich panów był tak zawsze jednym i tym samym, nie zmieniając się wcale. Nie czynił mu wstrętu stary strzelec w łapciach, ani imponował książę z Dereczyna, a choćby i udzielny. Naturalnym był i godność swoję utrzymać umiał, — jeden tylko majestat niedoli i cierpienia widoczniejsze na nim czynił wrażenie, przed tym skłaniał głowę z poszanowaniem.
Z przeszłości pana Seweryna oprócz tego, że wojskowo służył, że wiele po świecie bywał, potém, do kraju powróciwszy ożenił się szczęśliwie i gospodarzył, — niewiele wiedziałem. A patrząc na tego człowieka trudno było oprzeć się myśli, że wiele przygód ciekawych w życiu swém przebyć musiał.
Po anegdotkach myśliwskich tego wieczora, zeszło wkrótce na dłuższe opowiadania o dawnych czasach. Sięgano daleko w głąb, bo starzy powtarzali to, co od ojców zasłyszeli, częstokroć téż ojcowie od dziadów. Tradycye te, jak wszystkie w świecie, są prawdziwe poezye pokoleń; — prawda w nich leży niekiedy, ale na około jéj ziarnka snuje poezya swe ideały. Około imion i charakterów skupiają się blaski, gromadzą cienie, iskrzą barwy, które były duszną potrzebą i pragnieniem tych, co niemi przeszłość malowali. Każdy naród ma takie posągi, które rzeźbiły pokolenia; dziecinną jest i śmieszną krytyka historyczna, przychodząca je mierzyć swoim łokciem maleńkim i dłubać się w téj patynie szlachetnéj, jaką je okryły wieki, aby dobyć z pod niéj pospolitego kruszczu.
Starzy gawędzili i tak się jakoś zapomnieli, uciekłszy w przeszłość, że mnie z kanapką zostawili, nie zważając może na defraudowanego słuchacza.
Pan Seweryn tego dnia był w humorze wyśmienitym, ubił kozła i dwa zające, ani razu nie chybił, nikt téż zwierza nie przepuścił, za co się zawsze gniewał trochę, i pudeł wogóle było niewiele. Wpłynęło i to zapewne na rozweselenie, że po łowach zjedli smaczno, a teraz u najrozkoszniejszego ognia w świecie siedzieli z fajkami. Płynęły więc historye jedna po drugiéj, smutne, wesołe, dziwaczne, niektóre na bajki wyglądające a z dobrą wiarą przyjmowane; aż pan Seweryn rozpoczął, mniéj więcéj w ten sposób. Zapamiętałem dobrze jego powieść całą, bo żywo mnie naówczas zajęła.
Powróciłem był właśnie do kraju — mówił — którego od lat wielu nie widziałem. Cierpiałem wówczas trochę na postrzał w nodze, i choć rana była zagojona, ból w kości czułem jeszcze. To mnie zmusiło służbę wojskową porzucić. Szczęśliwszy od innych, bo wielu naówczas niespodzianie wracających z własnemi rodzinami mieli zajścia nieprzyjemne, — znalazłem brata, który mi moją ojcowiznę ocaloną, kapitalik dosyć znaczny gotów był natychmiast wypłacić.
Uściskawszy go i Panu Bogu za to dziękując, bo niezależność jest rzeczą drogą i dźwignią wielką, obejrzałem się co tu robić. Ba! In quo nati sumus, po żołnierskim chlebie najbardziéj mi się gospodarka uśmiechała. Mamy to we krwi. Kupić coś nie trafiało się, trzeba się było rozpatrzyć wprzódy lepiéj i samego siebie wypróbować. Brat mi na początek radził dzierżawę, nie byłem od tego.
W okolicy i o to było niełatwo, postanowiłem odwiedzić krewnych, których dużo rozsypanych miałem po różnych ziemiach i poszukać, azali się co nie trafi. Choć odrobinkę na nogę napadałem, alem był młody, lubiłem ruch, nie brzydziłem się zabawami, szukałem kobiecego towarzystwa — tylko nie tak jak dzisiejsza młodzież, która w kobietach to najwięcéj ceni, co najmniéj warto, myśmy wzdychali do ideałów, do powietrznych istot i do dobrego towarzystwa; ażeby się módz zakochać, musieliśmy trafić na taką, z którą mówić było można.
Ale to — intra parenthesim.
Wybrałem się w drogę jakoś pod zapusty — gdziem wpadł, pełno było wesołych ludzi, a wojskowego, który wracał z owych wojen sławnych, z owych bojów tytanicznych, co się z hukiem dział tysiąca po świecie rozlegały, każdy witał otwartemi rękami. U niejakich państwa Moskorzewskich na Podlasiu, ludzi bardzo zacnych ale wyszłych pono świeżo z małego, dokąd mnie zawieźli krewni moi Zbąscy, zastałem zjazd nadzwyczaj liczny. Moskorzewscy ci dorobili się byli na dzierżawach fortuny znacznéj, on sam potém trochę na dobrach spekulował, — czasy były takie, że je za bezcen sprzedawano, — słowem przyszli do grosza. A że nie mieli synów tylko trzy słuszne córki, jak róże rozkwitłe, wesołe, dobre i po bożemu wychowane panny, młodzież się tam jak na lep cisnęła. Ludzie téż byli niezmiernie, może do zbytku nawet gościnni; — stary, którego obwołano dusigroszem, miał na sobie dowieść, że choć zbierał grosze, ale je téż i wydawać umiał. Naprzykrzona niemal była ta ich gościnność, bo jak człowieka pochwycili, wyrwać się im było trudno.
Panny, choć były ładne, posażne, mnie jakoś do żadnéj z nich nic nie ciągnęło; nie mogłem téż zaś myśleć o ożenku, bo za naszych czasów kto gniazda własnego nie miał, nie ważył się w konkury, aby nań nie mówiono, że chciał siąść na żoninym fartuszku. Zaraz pierwszego dnia Moskorzewski, człek grzeczny a szczególniéj dla mnie, jako dla starego wojskowego, z respektem wielkim, gdy się coś zgadało, że dzierżawy szukam, wystąpił:
— My wam ją tu znajdziemy, jak pana Boga kocham.
Wziąłem to za puste słowo i tylko mu głową kiwnąłem. Drugiego dnia przy śniadaniu wziął mnie na bok.
— Wiesz pan co — rzekł — ja mam już dla waćpana na myśli dzierżawę. O kilka mil stąd mieszkają Boguszowie, rodzina zacna i majętna. Ci mają dobra rozrzucone, on sam takiego gospodarstwa dopilnować nie może, szczęściem dla niego będzie, gdy uczciwego człowieka znajdzie, z którym bezpiecznie miéć do czynienia.
— Ale jakże tak obcesowo wpaść? — rzekłem.
— Znajdziemy chwilę sposobną i kogoś, co tam w tym domu dobrze jest położony; pojedzie się od tak w odwiedziny, i może się tam coś złożyć. Ludzie wielce grzeczni, mili, a gościom radzi, bo i staruszka się rozerwie.
Chciałem spytać o szczegóły, ale Moskorzewskiego odciągnięto i na tém się skończyło, tylkom Boguszów zapamiętał. Tańcowaliśmy dnia tego do upadłego i nie rozeszli aż nad rankiem. Dano nam ze Zbąskim stancyjkę osobną do przespania się w oficynie; gdyśmy tam zaszli, a choć pomęczeni ale rozbawieni, rychło zasnąć nie mogli, o różnych rzeczach rozmawiając, powiadam Zbąskiemu:
— Jacy to Bogusze, co mi u nich Moskorzewski stręczy dzierżawę?
— Jacy Bogusze? — odezwał się Zbąski śmiejąc — otoś mi doskonały. Boguszów i Bohuszów z różnemi przydomkami w Litwie, w Koronie i na Rusi moc wielka. Familia znaczna, rozrodzona, są i majętni, są i ubożsi, nie wiem, o których ci mówił. Domyślam się jednak, że nie o innych tylko o tych, co w Zabłociu mieszkają i dlatego ich Boguszami–Zabłockimi nazywają.
— Cóż to za ludzie? — spytałem.
— Najszanowniejsi w świecie — rzekł Zbąski. — Starościna, staruszeczka, anioł dobroci kobieta, mąż jéj, jeszcze od niéj starszy, żyją jak para siwych gołębi, syna jedynaka stracili — służył w wojsku.
Wnet mi na myśl przyszło, żem znał Bogusza w szwoleżerach i nie wiedzieliśmy tylko czy ten sam. Zbąski mi daléj opowiedział, że dwie córki zostało Boguszom, pani Sawicka i Baranowiczowa, które przy rodzicach albo obie lub z kolei przebywały, że miały już dzieci dorosłe i t. p. Gdyśmy się rozgadali dłużéj, dodał Zbąski, iż staruszka to najmłodsze swe dziecię, syna, który służył w wojsku, kochała niezmiernie, tak dalece, że gdy przyszła wiadomość o jego śmierci, nie śmiano jéj powiedzieć, że zginął, i biedna matka była dotąd w nadziei powrotu tego, który już nigdy nie miał powrócić... W złudzeniu tem wolano ją utrzymywać, niżeli odjąć jej jedyny promyk, co życie krzepił i ozłacał. Staruszka sama sobie biedna wymyślała historye najdziwaczniejsze, o niewoli tego nieboszczyka, o przebywaniu gdzieś w jakimś nieznanym kraju, z którego powrotu się jego zawsze spodziewała.
— Mówię ci to — dodał Zbąski — zawczasu, ażebyś, jeżeli tam pojedziemy, nie wygadał się z czém niepotrzebnie. Mojém zdaniem byłoby okrucieństwem téj matce odejmować ostatnią życia nadzieję.
Zdało mi się to trochę dziwaczném, przyznaję, że ją tak okłamywano — ale cóż mi było do tego? Nazajutrz, gdyśmy się wywczasowali i powstawali, znowu o Boguszach myśląc, przypomniałem sobie mojego szwoleżera i okoliczność jednę, w pierwszéj chwili zapomnianą, że dwa czy trzy razy mnie za niego wzięto. Raz nawet, biorąc to za jakiś żart niedorzeczny, pogniewałem się mocno i o mało do pojedynku nie przyszło. O tém nie potrzebowałem mówić, ani Zbąskiemu, i nikomu téż. — Bawiliśmy się jeszcze dni parę u Moskorzewskich przedziwnie, potém zabrali nas w sąsiedztwo Lewiccy, u których téż hasano, choć dom był ciasny; na ostatek Zbąski mi przypomniał, żeby do Boguszów jechać, których dobrze zna.
— Tam — rzekł — choć panienek podobno jest parę, ale starzy spokoju potrzebują: zapust więc hucznych nie sprawiają. Bądź-co-bądź, nie znudzimy się bardzo. Mnie Bogusze ci są potrosze krewni; stary wiele razy zapraszał. Jedźmy.
Ruszyliśmy tedy do owego Zabłocia, mil cztery opętanych, saniami. Tymczasem zrana zaraz po trzaskającym mrozie wczorajszym, jak lunie deszcz, do południa sannę licho wzięło. Sunęliśmy się połowę drogi po błocie bez śniegu, szczęściem jeszcze gdzie kałuża była, bo się na dnie zamróz utrzymał. Zamiast przybyć, jak-eśmy sobie układali, po obiedzie, dowlekliśmy się dopiéro o gęstym mroku. Co tu robić! rada w radę, czy do austeryi zajechać i jutrzejszego ranka czekać, czy odrazu do dworu? Ja byłem za austeryą, Zbąski za dworem. Stanęło na mojém, ale żyd, choć mu to było na rękę, żebyśmy u niego nocowali, nie śmiał nas przyjmować, wiedząc, że dostanie burę. Karczma stała nieopodal ode dworu; ktoś widać ze sług był w niéj, gdyśmy nadjechali — i nadbiegł stary kamerdyner, aby nas natychmiast zabierać.
— To u nas niesłychana rzecz — zawołał — żeby kto nocował w austeryi, niech Bóg uchowa! Pan starosta-by się gniewał! Niéma tego zwyczaju!
Jak zaczął naglić, tylkośmy się ogarnęli, bo droga nas w niwecz obróciła, i pojechaliśmy.
Zdala już po dworze wielką zamożność państwa poznać było można. Dwór był staroświecki, murowany, na rodzaj pałacu przerobiony, ogromny. Tuż oficyny z nim połączone galeryami krytemi, zabudowania pyszne, kaplica, skarbiec. Tylko nie widać było nowéj elegancyi w tém, ale jakąś staroświecką zamożność, co świecić nie chce, nie zaleca się sobą, a czuć pod nią fundamenta mocne.
Służby w ganku stało dosyć; ale nie strojnéj, odzianéj skromnie, rumianéj, wesołéj i dobrze wykarmionéj.
Nim przebraliśmy się, zajechali, wysiedli, mrok się zmienił w noc, ciemniuteńko było i w pokojach się już świeciło. W domu panowała cisza jakaś uroczysta, spokój jakiś miły. Stary ów kamerdyner w perłowym kontuszu, z zegarkiem na piersiach, tabakierką i chustką do nosa, poufały jakiś, którego w karczmie nie widziałem, bom się w drugiéj izbie odziewał, gdy wyszedłszy naprzeciw ze świecą, spojrzał na mnie, coś mu się zrobiło i żachnął się. Myślałem, że mu się noga ośliznęła czy co — nie zważałem. Szliśmy już do salki bawialnéj, do któréj nas prowadzono. Tu u drzwi stała średnich lat pani i dwie ładne panienki; była to pani Sawicka. Gdy Zbąski pierwszy wszedł prowadząc mnie za sobą, i zastępująca gospodynię spojrzała na mnie, dostrzegłem, że pobladła dziwnie, zmieszała się niezmiernie, obejrzała niespokojna, i jakby się coś stało nadzwyczajnego, słowa z początku odezwać się nie mogła.
Stała tak jakiś czas osłupiała i nierychło dopiéro opamiętawszy się, podała mi rękę, którą ucałowałem. Dwie córki stojące za nią równie jak ja znalezieniem się tém matki zostały zdziwione. Zbąski téż ogłupiał.
— Panowie darują — odezwała się głosem przerywanym i niepewnym — ojciec jest trochę nie zdrów, matka także, ja na chwileczkę muszę wyjść do nich, wracam natychmiast. Misia i Lorcia zastępować będą gospodynię.
Wszystko to mówiła z pośpiechem, oglądając się ku drzwiom, z takim jakimś niepokojem wyraźnym, iż czuliśmy przybycie nie w porę. Ale pocóż nas zapraszano i ciągniono tak gwałtownie? Rzecz była niepojęta.
Grzeczne panienki, które zdawały się nie podzielać i nie rozumieć nawet zakłopotania matki, zaraz po jéj odejściu, z wesołością wiekowi swojemu właściwą, zaprosiły nas do stolika szczebiocąc i starając się rozpocząć jaką-taką rozmowę.
Nie było to łatwém, ale katastrofa tego dnia i nagła odwilż, która nam takiego figla spłatała, na początek dostarczyła wątku. Zbąski, i zły trochę i zmieszany tém przyjęciem, usiłował nie pokazać po sobie, co się w nim działo i nuż opisywać nasze dzieje, naszą sannę, utrapioną podróż i śmieszne jéj przygody.
Panny radeby się były tém zabawić i prychały potrosze, ale — matka nie powracała, spoglądały na siebie, widocznie zrozumiéć tego nie mogąc, dlaczego uciekła tak prędko i została tak długo.
Wszystkim nam ten kwadrans wydał się godziną, chociaż ja wiedziałem najlepiéj o tém, iż więcéj kwadransa nie trwało to dziwne położenie, bo siedziałem naprzeciw przepysznego zegara w szafce bronzowéj zamkniętego, który miałem czas admirować.
Przedłużone oczekiwanie na matkę zaniepokoiło w końcu jednę z panienek, która, pokręciwszy się na krzesełku, poszeptawszy coś z siostrą, wyrwała się i pobiegła. Została do bawienia nas dwóch jedna gosposia, na którą wystąpiły rumieńce, wesołość ją opuściła, żal mi się zrobił niezmierny biednéj dziewczyny — i to było pono zawiązkiem, jak państwo zobaczycie, daleko gorętszego dla niéj sentymentu.
Zbąski, pomimo nadrabiania wesołością, coraz większe téż okazywał zakłopotanie, w głowie mu się nie mogło pomieścić, co się stało. Zapytał w końcu panny, czy nie zasłabł kto w domu?
Panna spuściła oczy i bełkotała coś niewyraźnie:
— Podobno babcia trochę niezdrowa, ale to nic.
Siedzieliśmy jak na mękach, gdy naprzód powróciła pośpiesznie, mocno zarumieniona druga panna, i w téjże chwili prawie otwarły się drzwi ze strony przeciwnéj, a w nich ujrzeliśmy prowadzonego pod rękę przez wyrostka, o kiju zwolna wchodzącego staruszka przygarbionego nieco, który ciekawe oczy wlepił we mnie, nic nie mówił i zdawał się drżéć cały. Powstaliśmy, aby go powitać, nie posuwał się daléj, spostrzegłem, że łzy miał na oczach. — Wszystko to dla nas było tajemnicą nierozwiązaną; po chwilce przemógłszy się staruszek, żywo pośpieszyć chciał ku nam, a chociaż Zbąski stał na przodzie, jak w tęczę patrzał we mnie. Panienki usunęły się na bok.
— Pan starosta dobrodziéj przebaczy — odezwał się postępując ku niemu — przybyliśmy jakoś nie w porę.
— Ale jak to nie w porę?... — niby ocknąwszy począł żywo, głosem drżącym i zmuszając się do uśmiechu starosta. — Owszem, Bóg widzi, z duszy i serca radzi jesteśmy, radzi...
Głos mu zawiązł w piersiach, widziałem, że łzy mu płynęły z oczu, choć usta usiłowały się uśmiechać.
— Serdecznieśmy wam radzi — powtórzył. — Siadajcie, proszę.
Gdym się zbliżył zaprezentowany staroście, podał mi rękę, chwycił moję i wlepił we mnie oczy tak natarczywie, żem się zmieszał.
Tymczasem panny, jakby korzystały z ukazania się dziadka, pierzchnęły natychmiast.
Zostaliśmy sami. Pacholę, które towarzyszyło Boguszowi, posadziwszy starego na krześle, samo zaraz wycofało się z pokoju. Zbąski już miał rozpocząć znowu opowiadanie o odwilży i jéj skutkach, gdy starosta, nie spuszczający mnie z oka, odezwał się do mnie:
— Służyłeś pan wojskowo?
— Tak jest — odpowiedziałem.
— To zaraz widać po człowieku — podchwycił śpiesznie stary. — I ja... i ja miałem... mieliśmy syna w tym wieku co pan, w wojsku także.
Splątał się, mówiąc coraz niewyraźniéj, i rozpłakał głośno.
Źle mi się zrobiło, wyrzucałem sobie, żem moją przytomnością obudził tu takie wspomnienia i zasmucił biednego starca. Zamilkłem strapiony, przypomniawszy sobie jeszcze moje nieszczęśliwe podobieństwo do owego Bogusza od szwoleżerów. Wyjaśniło mi się teraz wszystko: wejrzenia niespokojne, łzy, pomieszanie starszych osób. Nie pozostawało mi nic więcéj nad to, jak otwarcie się rozmówiwszy, wycofać się z położenia, które i dla mnie srodze przykrém było. Odwróciłem się do pana starosty.
— Niech mi pan daruje moję otwartość przy pierwszém spotkaniu — rzekłem — jestem żołnierz, to mnie trochę tłómaczy. Widzę, że obudzeniem wspomnień dla serca rodzicielskiego boleśnych, wzruszyłem państwa i wniosłem z sobą łzy do domu. Pozwól mi, panie starosto, abym się oddalił.
Wstawałem już; staruszek naprzód ręce podniósł do góry, potém, wyciągnąwszy je, chwycił moję dłoń i ścisnął silnie.
— Na miłość Boga ukrzyżowanego — zawołał — nie czyń-że mi téj przykrości i tego despektu. Mylisz się waćpan; łzy to są smutne, ale słodkie razem; żywy obraz syna naszego mamy przed sobą — niech się choć tym pocieszę. Zlituj się, nie bierz za złe...
Mówił z taką gorącością starosta, że przez poszanowanie dla wieku i uczucia, jakie okazywał, nie śmiałem się mu sprzeciwiać, siadłem zakłopotany, wyrzucając tylko w duchu sobie, żem myśl miał pojechania tu, Moskorzewskiemu, że mi ją poddał, i Zbąskiemu, że mi ją do skutku przyprowadził.
Staruszek ocierając łzy wciąż patrzał na mnie.
— Podobieństwo nadzwyczajne — szeptał jak sam do siebie — niesłychane. Postawa, twarz, głos, ruchy... Boże miłosierny!
Domawiał tych wyrazów, gdy drzwi od pokojów naprzeciw otworzyły się, i prowadzona przez córkę ukazała się pani starościna.
Osoba była w późnym wieku, a choć od męża młodsza, tak złamana cierpieniem, że się niemal od niego wydawała więcéj zgrzybiałą i osłabłą. Szła drżąc, powoli, opierając się na córce i wnuczce. Pomimo wieku i znękania, które się na smutnéj malowało twarzy, starościna była tak piękną, iż malarz-by z niéj wzór mógł brać do obrazka. Smutkowi jéj towarzyszyła taka anielska słodycz w wyrazie ust, wejrzeniu, w składzie wszystkich rysów twarzy, nawykłéj życiem do chrześcijańskiéj rezygnacyi i cierpliwości, iż niepodobna było nie uczuć się wzruszonym widokiem tego oblicza pełnego oraz powagi, dobroci, bólu i spokoju pobożnego.
Nie rychło, zbliżywszy się ku nam, podniosła oczy i poczęła się uważnie wpatrywać we mnie i Zbąskiego. Musiano ją zapewne, unikając zbyt silnego wrażenia, uprzedzić o mojém podobieństwie do syna. Wzrok miała osłabiony, i gdym z kolei przystąpił do ucałowania jéj ręki, wlepiła we mnie oczy, ściskając mnie i nie puszczając ręki mojéj.— Czułem przyśpieszony oddech staruszki, dłoń jéj drżała mocno, tchnęła, jakby jéj powietrza zabrakło, i nawet nie odpowiedziawszy na moje powitanie, padła na podane jéj krzesełko.
Córka dała mi znak głową, ażebym zajął miejsce przy staruszce — musiałem być posłuszny. Siedziéć tak pożeranemu ciekawemi oczyma, jak winowajcy, nie jest miłém; krew mi biła do głowy. Starosta i starościna, niemi oboje, to na siebie, to na mnie patrzali; milczenie stawało się nad wyraz przykrém.
Starościna wreszcie, jakby na męstwo się wysilając, głowę podniosła ku mnie i spytała z wyrazem pełnym czułości:
— Skąd pan przybywa? dawno w kraju? Słyszałam...
Chciałem uniknąć wspomnień wojska i wszystkiego, co-by mogło staruszków zasmucić, odpowiedziałem ogólnymi wyrazy, żem jechał od brata, że znajdując się w sąsiedztwie, korzystałem ze zręczności, aby poznać dom, o którym tyle w obywatelstwie słyszałem i t. p.
Gdym to mówił, niezbyt zręcznie się tłómacząc, bom był niezmiernie pomieszany, starościna pochylona ku mnie, słuchała, usta jéj się uśmiechać poczęły, twarz rozpromieniała, oczy zajaśniały, podała mi rękę.
— A! to dobrze! dobrze, ślicznieś pan zrobił, żeś do nas zajechał! tu u nas spoczniesz! nieprawdaż? długo a długo?
Niewiedziałem już co odpowiadać — lecz widząc starościnę wesołą, nabrałem śmiałości, pocałowałem ją w rękę i uczułem, że usta zbliżyła do mojéj głowy. Pani Sawicka, stojąca tuż, spoglądała niespokojnie i, chcąc ułatwić dalszą rozmowę, poczęła rozpytywać o zapusty u Moskorzewskich i sąsiedztwo. Wmieszał się do rozmowy starosta, zagadał Zbąski, trochę się jakoś ożywiło. Chciałem wśród tego wstać z krzesła i inne zająć miejsce, ale starościna za każdą razą wyciągała rękę i nie puszczała mnie od siebie. Jak na mękach, ścigany wejrzeniami obojga starych, wysiedziałem do wieczerzy. Do stołu staruszka kazała mi się prowadzić i posadziła obok siebie. Pilnowała mnie przy jedzeniu z troskliwością nadzwyczajną, która niezbyt nawykłego do tych atencyi i czułości coraz bardziéj kłopotała. W duchu sobie postanawiałem nazajutrz rano, ani wspomniawszy już o dzierżawie, uciekać.
Tymczasem stało się inaczéj, czegom się nie spodziewał wcale. Zbąski, który był gaduła nad gadułami, po kilku kieliszkach dobrego wina, plotąc trzy po trzy, o tém i owém, wypaplał się przed starostą, że miałem myśl szukania dzierżawy.
— A to się, mości dobrodzieju, składa, jak nie może przedziwniéj — zawołał Bogusz, — prawdziwa opatrzność Boska. Ja właśnie szukam dzierżawcy! Rozgość się asińdziéj u nas, objedź, opatrz, jak Bóg miły, zgodzimy się, będzie wilk syty i koza cała...
Starościna posłyszawszy to, klasnęła aż w ręce, zdawało się, że to ją niepomiernie uradowało.
Szczególna rzecz, spojrzała na mnie z wyrazem jakimś porozumienia się i przebiegłości, jakby pochwalała doskonały fortel jakiś i posądzała, że ta dzierżawa była fikcyą. Znowu nie wiedziałem, ani co to jest, ani co się dzieje. Ale reszta wieczora upłynęła już raźniéj i weseléj.
Gdy przyszła godzina rozchodzenia się na spoczynek, starościna przywołała kamerdynera polecając mu, aby pamiętał o wszystkich naszych wygodach. Starosta dawał mu informacye od siebie. Poprowadzono nas do gościnnych pokojów.
Okrutny ciężar spadł ze mnie, aż mi lżéj było, wyszedłszy z tego fałszywego położenia. Pokoje wyznaczone były nietylko wygodne, ale można powiedziéć, zbytkownie urządzone. Gdy się stary kamerdyner oddalił, dopierom sobie wodze mógł puścić, i rozprawić się ze Zbąskim. Ja brałem to jakoś tragicznie, a mój kolega, co mnie gniewało, komedyę czystą robił z tego.
— Starym przypominasz syna! z czułością są dla ciebie, co w tém u kaduka tak desperackiego! Dzierżawę puszczą ci tanio, któż wie! in gratiam podobieństwa, wnuczkę jeszcze mogą wydać za ciebie! A ten się zżyma!!
Mnie, przyznaję się, i gniewało i niecierpliwiło, że nie sobie byłem winien te łaski i fawory, ale jakiemuś nieboszczykowi. Być żywym upiorem nie jest rzeczą miłą.
Chciałem się i dzierżawy wyrzec a uciekać, ale Zbąski mnie za poły trzymał i aż do połajania przyszło, bo mnie dziwakiem nazwał. Ani ja, ani on nie wiedzieliśmy naówczas, w co wpadłem z tém mojém nieszczęśliwém podobieństwem do nieboszczyka szwoleżera. Późniéj znacznie dopiéro od matki mojéj żony dowiedziałem się, jak rzeczy stały.
Starościna tak była uderzona żywym obrazem ukochanego syna, że sobie powiedziała, iż ja byłem nim wistocie, żem się tylko z jakichś powodów chciał pod obcém ukrywać imieniem i że fortelu użyłem, aby do rodziców przyjechać. Napróżno pani Sawicka w początkach usiłowała jéj to wyperswadować, mówić sobie nawet nie dawała, abym ja kim innym był, jak jéj synem.
— Co ty mi gadasz! proszę cię — odezwała się do córki. — To on! to on! Widać, że mu jakieś biedakowi grozi niebezpieczeństwo, że się musi ukrywać... Dwóch ludzi tak podobnych do siebie, nie może być na świecie; mowa, ruchy, uśmiech... To mój Włodzio! to on!
Starosta w początkach usiłował żonie wyperswadować także przewidzenie to; rozpłakała się tylko, zniecierpliwiła; nic nie pomogło.
— Niby ja nie rozumiem! przyjechał za dzierżawą! A tak! Udawajmy, że nie poznajemy... ale to on, serce moje go czuje.
I mąż i pani Sawicka musieli staruszkę przy tém złudzeniu zostawić, mając nadzieję, że następne dnie je rozproszą.
Nazajutrz rano zaledwieśmy się ubrali, starosta kazał się powieść i zasiadł na gawędkę, o wyjeździe mówić nie dawał, myśl dzierżawy chwycił gorąco, kazał przynieść inwentarze, osnuł objazd majątku na dni kilka rozłożony; a że dnia tego lał deszcz, potrzeba było z oględzinami czekać lepszéj pory.
Musiałem przesiedziéć niemal cały dzień ten przy staruszce, która mnie od siebie puścić nie chciała. Jakkolwiek przykrą mi była ta rola cudza, pożyczona, macierzyńskie to przywiązanie, czułość, serdeczność starościny chwyciły mnie za serce. Ja com matkę stracił zawczasu, i ledwie ją sobie przypominałem, znajdowałem w niéj tę miłość macierzyńską, któréj żadna w świecie zastąpić nie może; poddałem się losowi mojemu, powiedziałem sobie, że mogąc osłodzić biednéj staruszce kilka chwil życia, byłbym okrutnym, gdybym dla fantazyi jakiéjś i dumy się cofał.
Zarazem jednak, czując się sobą i chcąc okazać, jakim byłem wistocie, aby powoli wywieść ją z błędu, już tego dnia nabrałem śmiałości, rozweseliłem się i nadrabiałem fantazyą może do zbytku.
Na nieszczęście, co miało pomódz, to jeszcze utwierdzało; znać, że obyczaje i humor nieboszczyka szwoleżera, równie jak twarz, do moich być musiały podobne. Im bardziéj starałem się być panem Sewerynem, tém więcéj byłem Włodziem.
Skutkiem osobistego położenia mojego, jakby w myśl starościny idąc, mąż jéj, pani Sawicka, a co gorzéj obie panienki, córki jéj, spoufalały się ze mną coraz bardziéj i ja z niemi. Młody byłem, a Lorcia, śliczne dziewczę, wesołe, naiwne, od pierwszego wejrzenia uczyniła na mnie wrażenie. Starościna tegoż dnia, niby odkrywszy moje podobieństwo do syna, pół żartem, pół seryo, zażądała, żebym ją mamą nazywał, i poczęła mnie Włodziem wołać. Zatém szło, że pięknych dwóch panien zostałem wujaszkiem, co ze śmiechem i wesołością przyjęto za rzecz postanowioną.
Ten żart dozwalał mi się zbliżać do siostrzenic daleko śmieléj niż panu Sewerynowi. Drugiego dnia deszcz nie ustał, siedzieliśmy jak wprzódy w domu, ja przy staruszce i już naprawdę przywiązując się do niéj jakby do matki.
Pani Sawicka nic nie mówiąc, niememi wejrzeniami dziękowała, starosta był wesół, ja sam pod wieczór zapomniałem o mojém położeniu fałszywém.
Tymczasem Zbąskiemu, który już miał myśl starania się o jednę z panien Moskorzewskich, pilno było do nich powracać, mnie samemu tu zostać zdawało się niepodobieństwem. Prosiłem go, błagałem; rwał się, obiecując powrócić, niepodobna go było wstrzymać, a starosta nietylko mnie nie puszczał, ale o wyjeździe słuchać nie chciał.
Tylem tylko wymógł na Zbąskim, że do najbliższego folwarku o milę od Zabłocia pojechał ze mną na oględziny, a stamtąd wprost miał wracać do Moskorzewskich. Ja zaś dałem słowo najuroczystsze, że przyjadę do Zabłocia. Pani Sawicka, która była w spisku, dojrzawszy może, iż bardzo na Lorcię często spoglądałem, tak to zręcznie jakoś ułożyła, iż ona mnie wyciągnęła na słowo.
W Rutkach, folwarku, który miałem dzierżawą objąć, okazały się warunki takie, gleba, wygody, zabudowania, inwentarze, iż na świecie całym nicbym dla siebie korzystniejszego wyszukać nie mógł ze świecą. Zbąski mi powiedział wprost:
— Trzeba być waryatem, żeby ze szczęścia nie korzystać! Bierz, mówię ci, z zawiązanemi oczyma.
Dzierżawa była od św. Jerzego na wiosnę; dom mieszkalny, wcale nie zły, choć jutro zająć mogłem. Starosta inwentarz swój zostawił mi z warunkiem oddania in statu quo, bez przypłodku.
Składało się tak, licząc w to piękne oczy Lorci, że choć miałem wstręt do korzystania z fizyognomii mojéj i jakiegoś tam przypadkowego podobieństwa, wyrwać mi się było trudno.
Gdy sam już powróciłem do Zabłocia, a kamerdyner mnie do starosty zaprowadził, zastałem go w krześle z koronką w ręku, powagą jakąś wielką obleczonego i smutnego. Począł się mnie najprzód rozpytywać o Rutki; nie było im nic do zarzucenia, musiałem prawdę wyznać.
— Mówmy otwarcie — odezwał się starosta — ja lepszego dzierżawcy nad was nie znajdę, a pan wątpię, byś powolniejszego i wyrozumialszego dla siebie znalazł jurysdatora; nie będę przed nim i tego taił, iż sztuczniebym go chciał zatrzymać w sąsiedztwie dlatego, abym mojéj biednéj Annie uczynił tém przyjemność. Waćpan jesteś żywym wizerunkiem naszego syna; jéj przywiązanie do dziecka sprawiło to, że nie obraz jego, ale samo to dziecię chce w nim widziéć. Napróżnośmy się starali jéj to wybić z głowy. Urojenia swojego trzyma się jak ostatniéj deski wybawienia. Bądź waćpan wyrozumiałym, bądź pobłażającym dla biednéj staruszki, Bóg ci to nagrodzi! Nie popełniasz grzechu, czynisz dla nas ofiarę, uczynek dobry! Bóg ci to nagrodzi! — powtórzył.
Stary począł mnie ściskać ze łzami; na tém się skończyło; wziąłem Rutki.
Miałem najmocniejsze postanowienie, zmuszonym teraz będąc, zwłaszcza w początkach, codzień niemal przyjeżdżać do Zabłocia, nie sprzeciwiając się bynajmniéj staruszce, nie pomagać jéj jednakże do zachowania złudzenia. Ostrożnie rozpocząłem to o mojéj rodzinie mówić, to o stosunkach i t. p.
Starościna słuchała z uśmiechem, jakby żartu, śmiała się, kręciła głową i szeptała:
— Komponuje wybornie.
Naturalnie z tego przyjęcia za syna wypadała rzecz dla mnie najprzykrzejsza, któréj uniknąć musiałem, bądź-co-bądź. Starościna chciała mi nieustannie być w czémś pomocą, ciągle mnie obdarzała, pani Sawicka oczyma i ruchami błagała mnie, ażebym przyjmował. Działo się więc tak, żem pozornie biorąc i dziękując, natychmiast na ręce córki składał, co otrzymałem od matki.
Przekonawszy się o mojém niezłomném postanowieniu w tym względzie, pani Sawicka wcale się nie sprzeciwiając już, odbierała wzdychając te ofiary, z których najmniejszéj prószynki przyjąć nie mogłem.
Trwało to wszystko, jak powiadam, czas jakiś bez większych komplikacyj. Na Wielkanoc, oprócz Sawickiego, którego wprzódy poznałem, bardzo zacnego człowieka, posłusznego żonie, powolnego i niepodejrzliwego, przybyli do Zabłocia państwo Baranowiczowie oboje.
O całéj mojéj historyi, położeniu w domu starostwa, słyszeli już wprzódy; nie podobało się im to mocno.
Sam Baranowicz, człowiek niezmiernie o grosz dbały, zapobiegliwy, nie pochwalał wypuszczenia mi Rutek w dzierżawę, jak się wyrażał, za psie pieniądze, we mnie widział zawczasu, nie znając, awanturnika, który wyzyskiwał słabość, a jak on mówił, obłąkanie i zdziecinnienie starościny. Pani Baranowiczowa tak samo widziała przez oczy mężowskie, jak Sawicki przez źrenice żony. Gotowała się tedy burza z mojego powodu, któréj ja ani się domyślałem, ani przewidywałem.
Gdy w Wielkim Tygodniu przybyli Baranowiczowie, byłem w Rutkach; pierwsze więc sceny wstępne odegrały się beze mnie. Gwałtowniejszego charakteru od siostry pani Baranowiczowa, mocno już w drodze przez męża przygotowana, zaledwie przybywszy i pozostawszy sam-na-sam z matką, poczęła jéj czynić wyrzuty, że się na śmiech ludzki naraża, obcym ludziom dając z siebie korzystać, krzywdząc własne dzieci dla jakichś awanturników i t. d.
Staruszka wysłuchała cierpliwie wyrzutów córki, wstrzymała się od odpowiedzi, zmilczała. Poprosiła potém do siebie męża, i co mówili na osobności, tego nikt nie wiedział. Scena jakaś zaszła z Baranowiczem potém, który nie czekając Wielkiéj Nocy, pod pozorem pilnego interesu, wyjechał z Zabłocia. Żonę tylko pozostawił na straży.
Gdym zawczasu zaproszony na święta przybył w Wielką sobotę do Zabłocia, stary kamerdyner czekał już na mnie w ganku i prosił, abym z nim szedł do starościny. Zastałem ją samę, przy pacierzach. Jak zwykle pocałowała mnie w głowę.
— Mój Włodziu — rzekła, bo inaczéj mnie nazywać nie chciała — uczyń to dla mnie, bądź cierpliwy i wyrozumiały dla téj mojéj poczciwéj Baranowiczowéj, która tu jest. Ja tego ci nie potrzebuję mówić, bo ona zawsze taka była młodą. To biedactwo zawsze kwaśne, smutne, kapryśne, więc choćby tam czasem syknęła a skrzywiła się, nie zważaj, moje dziecko, nie zważaj! Moje serce ci to nagrodzi. Zawsze to... (tu się rozśmiała do mnie z porozumieniem) zawsze to... siostra... Już rozumiesz.
Z tém mnie staruszka odpuściła.
Poszedłem do Bogusza, który mnie z podwojoną przyjął grzecznością, ale o Baranowiczach tyle tylko wspomniał, że on sam bardzo żałował, iż mu niezmiernie gwałtowny wypadł interes i wyjechać musiał, a poznać mnie nie będzie miał przyjemności.
W pokoju zastałem panią Sawicką, także serdeczną bardzo, jakby już zawczasu za to, co od siostry miałem ucierpiéć, płacić mi chciała. Lorcia téż przyjęła mnie jakby prawdziwego wujaszka.
Na kanapie siedząca majestatycznie pani Baranowiczowa, gdym się jéj przedstawił, zaledwie głową mi kiwnąć raczyła. Z twarzy i jéj wyrazu wyczytałem wypowiedzenie wojny. Przestroga staruszki już mi się jéj kazała spodziewać. Co było robić? Mężne stawić czoło i — cierpiéć. Tegoż wieczora poczęły się podjazdowe wycieczki, przekąsy, umyślne uchybienia i postponowanie, ale starościna, jakby na przekór, była nadzwyczaj czułą.
Usuwałem się z przed oblicza zagniewanéj pani, i na ten raz posłużyło mi to wcale nie źle, bo uciekając od niéj, miałem zręczność zbliżania się do Lorci. Byliśmy z nią codzień lepiéj i bliżéj, a siostra, która się widać domyślała czegoś, serdecznie nam pomagała.
— Niech się pan nie boi cioci Baranowiczowej i jéj złych humorów — szepnęła mi Lorcia — ma migrenę, ale jéj to przechodzi. Jeden na to sposób: nie trzeba zważać.
Trochę to było trudném, bo nietylko oczów, uszu téż trzeba było nie miéć, aby nieustannych ukłóć nie brać do siebie. Im mniéj występowanie to przeciw mnie miało skutku, tém pani Baranowiczowa dozę lekarstwa podwajała.
Jak-em się późniéj dowiedział, dała słowo mężowi, że mnie stąd wykurzy. Brała się do tego, trzeba przyznać, z niewieścią gorączką i zapałem, a niezbyt zręcznie. Jednakże podrażniła mnie tego wieczora okrutnie.
Nazajutrz zjechało się mnóstwo gości. Między innemi (wszystko to późniéj się dopiéro odkryło) przybył forytowany do Lorci przez Baranowiczów niejaki Kuźmiński. Jéjmość pierwszego już wieczora postrzegłszy moje zbliżanie się do panny, podwójnie tém przeciw mnie poburzona, przed święconém pono wzięła na stronę Kuźmińskiego i dała mu instrukcyę.
Miał być narzędziem do pozbycia się mnie z Zabłocia.
Słówko o tym Kuźmińskim. Mężczyzna był w moim wieku, także w młodych latach trochę wojskowego chleba kosztował, słuszny, przystojny, zręczny, silny, gospodarz dobry, człek uczciwy, ale głowę miał tępą i defekt brzydki, bo się jąkał. Czasem udawało mu się przez cały dzień mówić płynnie, i nie zatrzymać się na jedném słowie, ale bywały na niego chwile, że strwożywszy się, co moment się zająkiwał, a gdy go to napadło, czerwieniał, twarz mu nabiegała i mało że w konwulsye nie wpadał. Szczególniéj, gdy poruszony był, rozgniewał się, napił więcéj, podpadał temu kalectwu. Sam przez się mało co robił, zawsze go ktoś popychał. Na teraz kierownictwo wzięła Baranowiczowa. Kuźmiński był bardzo majętny, stateczny, nic mu oprócz tego jąkania i słabéj głowy zarzucić nie było można.
Przy święconém jajku poznałem się z wszystkiemi, i z księdzem kanonikiem Supajłą, przyjacielem domu, który po raz pierwszy przy mnie tu przybywał (pono dalekim krewnym Boguszów) i z sędzią Rozwadowskim, powinowatym saméj pani, i z innemi wielą. Kuźmiński mi się zdala pokłonił, ja jemu, skończyło się na tém. Gdy mi Lorcia podała do podziału święcone jajo, przypadkiem obejrzawszy się ku niemu, zobaczyłem go w płomieniach, dostrzegł, żeśmy coś poufale szeptali i ona się zarumieniła.
Dzień zszedł jako tako, bo osób było dużo i rozmowy ogólne, obojętne. Starościna, jakby umyślnie, starała się mnie trzymać przy sobie i okazywać publicznie to przywiązanie, jakie ku mnie powzięła. Mówiła o mnie kanonikowi, rozpowiadała Rozwadowskiemu, musiała Kuźmińskiemu coś powiedziéć, uderzało to wszystkich, że byłem tu, jak w domu. Nie przechwalając się temi łaskami, nie mogłem się znów taić.
Nazajutrz niektórzy z gości się rozjechali, inni przybyli, Kuźmiński został. Na trzeci dzień Wielkiéj Nocy, gdym jeszcze był w mojém mieszkaniu zrana i kończyłem się ubierać, usłyszałem kroki, patrzę, wchodzi sztywny, wyprostowany z miną jakąś junacką razem i pomieszany Kuźmiński.
Przywitaliśmy się zimno.
— Ja tu do waćpana dobrodzieja z małym interesikiem — odezwał się, nie chcąc usiąść przybyły.
— Do usług.
— Może to zapytanie będzie śmiałe — rzekł — ale ja-m żołnierz, pan téż, otwartość jest naszym przymiotem. Pokryjomu i podstępnie nie mam zwyczaju nic czynić.
— Ja téż — wtrąciłem.
— Mam zamiar, szczerze panu mówię, o pannę Sawicką konkurować, a przestrzegam, że mogę miéć w panu rywala, jeżeli się nie mylę. Więc, karty na stół.
Ruszyłem ramionami.
— Trochę to dziwne pytanie — odpowiedziałem — wszelakoż nie wzdrygam się na nie dać odpowiedź. O pannę, która nikomu nie jest ni przeznaczoną, ni przyrzeczoną, ni zaręczoną, każdemu się starać wolno. Mnie i panu. Niewiadomo, komu Bóg da szczęście.
— Ja-bo nikomu w drogę nie lubię włazić, i nie pozwolę téż, aby mnie kto właził.
Spojrzałem nań.
— Jak to pan rozumie, to „nie pozwolę“? — spytałem.
— Niech pan to sobie tłómaczy, jak chce — rzekł trochę już jąkając się Kuźmiński.
Zmierzyliśmy się oczyma, zatarł czuba i zwolna się po pokoju przechadzać zaczął.
— A gdybym ja to wziął za wyzwanie! — spytałem.
— Ja-m nie od tego! — odparł, coraz mocniéj się jąkając.
— Ja także nigdy nie odmawiam zaprosin tego rodzaju — odezwałem się. — Zważ pan tylko, że oba o pannę nie mamy prawa się bić, bo żaden z nas jeszcze się do niéj ani zbliżył. Uczynię panu tę refleksyę, że do wyrąbania się mamy czas, a gdybyś mnie istotnie wyzwał, to-by mu prędzéj zaszkodziło do panny, niż pomogło.
Kuźmiński się zamyślił.
— Jeżeli pan dobrodziej — dodałem — masz jaki inny słuszny powód zahaczenia się ze mną, naprzykład, jeżeli się mu nos mój nie podobał, albo mina, lub chód, to co innego.
Mówiłem drwiąco, bo mnie zniecierpliwił; — odwrócił się żywo.
— Dosyć tych kilku słów, abym powód miał — rzekł. — Po świętach się skomunikujemy. Tymczasem, spodziewam się, zostanie to między nami.
— Możesz pan być spokojny — odpowiedziałem — uregulujemy to na przewody, czy po przewodach, a tu w domu gościnnym u starostwa dajmy sobie pokój.
Skłonił się, ja jemu, wyszedł. Poznałem z miny pani Baranowiczowéj, gdym się z nią spotkał przy święconém, bo tu ono cały tydzień trwało, że wiedziała już o wszystkiém. Wzrokiem uraźliwym, zwycięskim rzuciła na mnie, podwoiłem wesołość i nadskakiwania około Lorci; Kuźmiński chodził struty.
Nie mam się czém chwalić, bo mnie tak Pan Bóg stworzył i jemu, nie sobie to winienem, ale jest i było zawsze ze mną tak, że na długą metę gniewu nigdy utrzymać nie mogłem. Łatwo mnie było rozsierdzić aż do pasyi, ale żebym się ze złością w sercu całe lata nosił! od tego mnie uchowała łaska boża. Kuźmiński swojém wystąpieniem trochę mnie na siebie obruszył w pierwszéj chwili, ale-m stygł już. Wiedziałem, że sobą nie władał, że go popychano, prawie mi go już żal było. Nie dałem mu w najmniejszéj rzeczy poznać, żem żal jakiś miał do niego. Owszem przy stole, w rozmowie, zamiast się mu przeciwić i szukać zwady, pomagałem. Zająknął się parę razy, podszepnąłem mu słowo po cichu, bez śmiechu, boć biedne człeczysko defektowi, którym go Bóg dotknął, nie był winien. Uważałem, że to jakoś przyjął wdzięcznie i był jakby skonfundowany. Nie chcąc znowu, by sądził, że go sobie jednam, unikałem go.
Drugiego dnia Kuźmiński czegoś kwaśny, po obiedzie się posprzeczał o marną rzecz z jednym z sąsiadów, szło o rozwiązanie, kto miał słuszność. Byłem przy tém, obrócono się do mnie. Krótko a węzłowato przekonałem, że słuszność była na ten raz przy Kuźmińskim. Poszedłem zaraz precz, aby mi nie potrzebował dziękować; a no, co prawda, to prawda. Nie odjeżdżał do przewodów. Nie wiem tam, z czego poszło, że starosta mu opowiedział moje przybycie do ich domu i całą historyę, ze łzami w oczach. W sobotę rano, gdy się golę, znowu słyszę, drepcze ktoś, wchodzi Kuźmiński, ale skonfundowany niezmiernie i całkiem inny. Chce coś zacząć mówić, jak się zaciął, ani sposobu.
Żal mi go było, więc zagadałem zręcznie, dając mu się wyprychać i nie okazując po sobie nic, ochłonął jakoś.
— Wiesz pan co — odezwał się do mnie nareszcie — miałem sposobność przekonać się, że pan jesteś dobry człowiek. Co my mamy dla babskich spraw się zadzierać, to głupstwo, dajmy sobie ręce i niech będzie zgoda.
Podałem mu rękę chętnie.
— Słuchaj, mój poruczniku — rzekłem — daję ci słowo, że do panny przeszkadzać ani chcę, ani myślę. Serca jéj ani pałasz, ani kula nie da, staraj się, ja stoję na boku.
— Panna ani patrzy na mnie — rzekł.
Jeszcze raz wzdychając podał mi dłoń.
— Masz tu nieprzyjaciół — dodał — ale masz i tych, co waćpana kochają. Ja już teraz wiem wszystko, mówiła mi dużo pani Sawicka, osoba godna, powiadał starosta.
Zamilkłem, tak się rzecz skończyła, a w Kuźmińskim miałem późniéj przyjaciela do zgonu. Tegoż dnia musiał coś powiedziéć Baranowiczowéj, bo mnie bazyliszka wzrokiem ścigała. Po przewodach zapowiedziała wyjazd swój, sądząc, że ją będą wstrzymywali, a o tém nikt nie myślał. Starościna tylko, która serce miała anielskie, bolejąc nad tém dzieckiem, obdarzyła je, obsypała, aby jéj za tę gorycz, któréj doznała, nagrodzić. Nic to nie pomogło, odjechała gniewna i nadąsana.
Nauka, jaką mi przyniosło przybycie tych państwa do Zabłocia, pobudziła do myślenia o sobie. Czułem coraz bardziéj, że gram tu rolę, która u ludzi szkodzić mi może i różnie być tłómaczoną. Postanowiłem więc, jak najmocniéj starać się wyrwać z Zabłocia, pojechać na dłuższy czas do brata, przerwać trochę te stosunki, choćby serce zabolało.
Wistocie boléć ono musiało, raz, żem się do staruszki niezmiernie przywiązał, powtóre, że mnie ta Lorcia ciągnęła. Kochałem się szalenie, ale pocichu, nie mówiąc słowa, nie śmiejąc się zbyt przybliżać, nie chcąc korzystać z położenia. Starościna niekiedy zdawała się odgadywać skłonność moję, ale zawsze na seryo biorąc synowstwo moje, groziła mi i mówiła:
— Tylko proszę do siostrzeniczki się tak nie zbliżać, bo to się nie godzi, nie godzi.
Czasem gdym przed wyjazdem do brata parę dni nie był w Zabłociu, wnet posłaniec za mną gonił, kazano przyjeżdżać.
— A, ja-m stara, ja się już tobą niewiele nacieszę, nie uciekaj-że ty ode mnie — mówiła prawie ze łzami. — Czy ci to tu źle? — Czy ty nie wiesz, jak my cię kochamy?
Pani Sawicka opowiadała mi, że sny miewała staruszka, odgadywała dnie i godziny, gdym miał przyjechać, poznawała po turkocie bryczkę, która mnie przywiozła.
Tysiączne dowody tego przywiązania napełniały mnie wdzięcznością, lecz zarazem niepokoiły i męczyły. Czułem, że rodzinie odbieram, co najdroższego miała, serce matki, była to kradzież i oszukaństwo wedle mojego pojęcia. Mówiłem to nieraz pani Sawickiéj, starającéj się mnie uspokoić i uprosić, abym biednéj staruszce jedynéj nie odbierał pociechy. Gdym o wyjeździe do brata zaczął mówić, starościna, która wszystko usiłowała tłómaczyć po swojemu, ażeby się nie wyrzec raz stworzonéj sobie baśni, powiedziała przed Sawicką:
— Już ja wiem, Włodzio musi miéć bohdankę i do niéj mu tak pilno. Gdzie brat! jaki! to tylko fikcya, ale kiedy się koniecznie napiera, niech już jedzie, byle tam zbyt długo nie bawił, bo mi tęskno będzie.
Gdym przyszedł na pożegnanie, rozpłakała się, powtarzając mi prawie toż samo. Starosta był trochę niezdrów i z pokoju swego nie wychodził i jego więc musiałem osobno żegnać. Znalazłem go zmienionym, i choć słabość, jak doktór zaręczał, nie miała w sobie nic zagrażającego, mnie się wydał dziwnie zmienionym i osłabłym na umyśle. Nie rad był, że mi wypadło jechać, ale wstrzymać nie mógł.
Ruszyłem nazajutrz z Rutek z mocném postanowieniem zabawienia u brata. Wpadłszy do domu jego, dawnego rodzicielskiego, znalazłem w nim tyle wspomnień, tak żywą przeszłość, przyjęto mnie tak serdecznie, iż mi moje kłopoty dziwnie wyszły z głowy. Na wieść o mojém przybyciu dawni znajomi i przyjaciele domu zaczęli się ściągać, dnie płynęły świątecznie i wesoło.
Parę tygodni przeszło, anim się opatrzył, gdy jednego dnia wracając z polowania, ledwieśmy z bryczek zsiedli, patrzę, idzie ku mnie posłaniec z listem w ręku.
— Skąd?
— Z Zabłocia.
Tknęło mnie jakieś przeczucie niedobre; nimem list rozpieczętował, pytam go:
— Cóż tam u was?
Fornal dworski w głowę się poskrobał.
— A cóż! bieda, jaśnie panie, starosta nam zmarł.
— Co mówisz! — krzyknąłem.
— Już czwarty dzień, jak go Bóg wziął do swéj chwały.
Rozpieczętowałem list. Pisała do mnie pani Sawicka, zaklinając mnie na wszystko w świecie, na cienie méj własnéj matki, abym coprędzéj do Zabłocia przyjeżdżał, bo jedyną we mnie nadzieję mają dla starościny, która się nieustannie o mnie dopomina.
Nie było co nawet myśléć, w takim razie obowiązek chrześcijański służyć nieszczęśliwym; kazałem niezwłocznie konie zaprzęgać i ruszyłem do najbliższéj poczty, a stamtąd wprost do Zabłocia.
Pomimo największego pośpiechu nie trafiłem już na pogrzeb, który przyśpieszono dlatego, aby nie przedłużać dni żałobnych ze względu na starościnę. Ciszę grobową zastałem w starym dworze, całą rodzinę bliższą i dalszą zgromadzoną, jakieś narady, szepty i strwożenie widoczne. Jak tylko przybyłem, Sawicka wprost mnie poprowadziła do starościny, która mnie ściskając i płacząc, rzuciła się na szyję. Usiłowałem ją pocieszać, nadaremnie, powtarzała mi tylko:
— Przez litość nie odstępuj mnie.
Musiałem się więc przygotować na wszystko, co mnie tu z Sawickim, Baranowiczem i familią czekało. Trzeba jeszcze wiedziéć, że znaczniejsza część majątku należała do starościny saméj, a mężowski zapisany był na przeżycie, tak, że rozporządzenie fortuną zależało od staruszki. Nie lękali się może zięciowie o dobra, których pani Boguszowa nie miała prawa oddać komu innemu, jak dzieciom, ale o bardzo znaczne kapitały, wedle ich pojęcia mające się stać łupem awanturnika. Nie posądzałem ich o to, anim wiedział, co myśleli, lecz z obejścia się ze mną Baranowicza szczególniéj mogłem wnosić, jakby był rad się mnie pozbyć. Jedna poczciwa pani Sawicka i skromna cicha Lorcia dodawały mi sił i odwagi.
Gdy starościny żal gwałtowny cokolwiek się uśmierzył, familia z pomocą kanonika Supajły, poczęła zręcznie nalegać na starościnę o zrobienie rozporządzenia. Baranowicz domagał się oddania im dóbr, z których się płacić sumę oznaczoną ofiarowali, ksiądz Supajło jednak rozmowę o tym delikatnym przedmiocie potrafił odciągnąć jakoś i byłoby może oszczędziło się starościnie przykrości, gdyby Baranowicz, wypatrzywszy chwilę, zniecierpliwiony sam jéj nie rozpoczął.
Pani Boguszowa znalazła się z wielkim taktem, nie uniosła się, nie wzięła mu tego za złe, odpowiedziała obojętnie i odprawiła z niczém. Ten się już zaczynał coś odzywać o kurateli. O ile możności unikałem zetknięcia się z nim, a témbardziéj sporu, na ostatek trafiło się tak, że gdy mi już do żywego dopiekł, musiałem go dnia jednego wziąć na stronę.
— Mój mości dobrodzieju — rzekłem mu stanowczo — położenie moje w tym domu tak jest osobliwsze, a ja nie mam honoru mu być bliżéj znajomym, że wreszcie muszę tu z nim rozmówić się otwarcie dla uspokojenia go. Oświadczam więc panu uroczyście i gotów-em to pismem stwierdzić, iż mimo szczególnego afektu dla mnie starościny, nietylko stąd żadnych korzyści nie myślę i myślałem ciągnąć, ale gotów-em się własnym groszem okupić od posądzeń.
Baranowicz się zmieszał mocno.
— A któż mógł panu myśl poddać, że my go o to posądzamy? — burknął.
— Całe postępowanie pańskie — rzekłem. — Gdyby nie czcigodna staruszka, któréj serca nie chcę zakrwawiać, dawnoby mnie tu nie było, zrzekłbym się Rutek, dzierżawy i znajomości nawet.
Widząc, że to tak gorąco biorę, zawstydził się Baranowicz, począł przepraszać, tłómaczyć się, zapewniać, że mu w myśli nie postało. Zły był jednak, żem go odgadł i tak obcesowo przyparł do kąta. A że starościny do uczynienia rozporządzenia nie mogli skłonić, oboje Baranowiczowie nazajutrz wyjechali. Pozostał kanonik, pani Sawicka z córkami i ja.
Jednemu tylko Panu Bogu wiadomo, com się naówczas, cudzą grając rolę, namęczył; a zrzec się nie było podobieństwa. Starościna prawie wszystko zdawała na mnie: papiery, interesa, kasę, dom, czyniąc mnie w nim panem niejako. Ja z mojéj strony musiałem nieustannie konferować z panią Sawicką, jéj przekazując wszystko i stosując się do rady i woli.
Jedyną moją pociechą było, że mnie to do Lorci zbliżało. Stosunek z nią był w swoim rodzaju osobliwy, była bowiem znacznie młodszą ode mnie, a ja, choć się szalenie kochałem, miłości téj musiałem nadawać ton i powagę przywiązania wujaszka do siostrzenicy. Wprawdzie ułatwiało to stosunki, czyniło je poufalszemi, lecz pewnéj granicy przejść nie dozwalało. Dziewczę było nad wiek swój roztropne, z główką otwartą, z sercem, co kochać umie głęboko, spokojnie, cicho.
Nie potrzebuję przypominać ichmościom, że jak ludzi jest rodzajów wiele, tak i miłości ich różne bywają, szczególniéj zaś u kobiet napatrzéć się można osobliwych, ale najrzadszą jest ta poczciwa miłość, jaką i ja dla Lorci i ona miała dla mnie. Wiedzieliśmy doskonale, żeśmy się kochali, bo na to słów nie trzeba i wyznań, ani ja, ani ona na pewnośmy nie mogli przewidywać, czy kiedy co z tego będzie, aleśmy siebie pewni byli, że choćby przyszło z największemi walczyć przeszkodami i czekać jak najdłużéj, zmienić to nas nie potrafi.
Gdy się goście rozjechali, a mnie starościna oddalić się nie dawała, i wszystkich oficyalistów zwoławszy, przykazała mi posłuszeństwo, rozpoczęło się dawne regularne życie w Zabłociu. Brakło nam tylko poczciwego staruszka, którego krzesło zostało próżném, aleśmy wspomnieniami jego żyli.
Pani Boguszowa nie jak czasem inne, niby wielce zbolałe niewiasty, które zacierają pamięć osób opłakiwanych i usuwają wszystko, co-by je mogło przypominać, przeciwnie zachować się starała, co utrwalało wspomnienie nieboszczyka, mówiła o nim, opowiadała przeszłość, zdawała się miéć upodobanie do wskrzeszania dni ubiegłych.
Wieczorami przychodziła do salonu, i tu na czytaniu lub rozmowie kilka godzin ubiegało. Opowiadania o staroście szczególniéj były do mnie zwrócone dlatego, żem ja przez długi czas go nie widział i nie znał. Zawsze bowiem rachowałem się za tego szwoleżera, który zawczasu z domu rodzicielskiego uszedł i wstąpił do wojska.
Nigdybym nie wytrwał w téj biedzie, gdyby nie pani Sawicka. Kochała ona matkę nadzwyczajnie i z miłości dla niéj mnie jak na sznurku trzymała. Gdym się czasem poskarżył, patrzała mi w oczy, ruszając ramionami.
— Czyżbyś pan w poczciwém sercu swojém żadnéj nie znalazł kompensaty za tę ofiarę, jaką dla nas czynisz! — mówiła.
Być może, iż Lorcię miała na myśli, ale ani jéj się z nią narzucać mi nie wypadało, ani korzystając z położenia, sięgać zaraz po rekompensę.
Gdyby wygódki, pieszczoty, nadskakiwania mogły osłodzić człowiekowi fałszywość położenia i upokorzenie a niewolę, mógłbym się był uważać za bardzo szczęśliwego. Uprzedzano moje życzenia, starano się odgadnąć gusta, a bylem słowo powiedział, starościna co najśpieszniéj wydawała rozkazy i musiano się do nich stosować. Ludzie, którzy mieli interesa do Boguszów, potrzebowali protekcyi, pośrednictwa, płynęli do mnie i męczyli. Przelewałem ich żądania na panią Sawicką, ale gdy szło o rozstrzygnięcie, starościna wołać mnie kazała i wymagała, ażebym ja decydował.
Z powodu tego ciągłego przebywania w Zabłociu trudno mi było dojechać i dopilnować się w Rutkach, oficyaliści młodzi, za oczyma nadużywali i pomimo, że dzierżawa była doskonała, widziałem się zagrożony stratą.
Pisnąć zaś niepodobna było o tém, bo delikatność nie pozwalała.
Choć młody i niewiele dbający o pieniądze, gryzłem się tém. Bierzcie to sobie, jako chcecie; ale wyznam otwarcie, choć może nie umiałem, jak drudzy robić majątku, tracić zrobiony uważałem za grzech. Niech sobie mówią inni, że grosz głupia rzecz, że się to do niego przywiązywać nie trzeba; ja trzymam inaczéj. Majętność po rodzicach, co to jest? Ich praca, oszczędność, ich pot krwawy, noce bezsenne, jest to rzecz powstała z niczego, a dająca, o ile co na świecie pewnego, niezależność, zapewniająca wychowanie dzieci, wykształcenie ich, wprowadzenie na świat, na ostatek możność czynienia dobrego. Mamy może prawo nie zbierać i nie zapracowywać, jak się komu podoba, ale tracić nie mamy prawa, kto traci, winien jest wobec społeczeństwa, rodziny, przeszłości i przyszłości. Wolno pewnie złożyć w ofierze wszystko, co się ma, na cele szlachetne, ofiara marnotrawstwem nie jest; strwonić się nie godzi.
Strwonić na dogodzenie fantazyom, zachciankom, pysze, namiętności jest świętokradztwem, jakby kto z ołtarza i w błoto rzucił.
Więc widząc moją ojcowiznę zagrożoną rozpłynięciem mi się w rękach, przez nieudolność moję, bolałem, tłómaczyłem to sobie tylko ofiarą. Dzierżawa stosunkowo do funduszów, jakie mi brat zachował, była duża i łatwo się mogło stać, że jaka część trzecia jéj mogła zniknąć. Stracić niezmiernie łatwo, dorobić się lub odrobić, jak trudno, wie tylko ten, co był zmuszony ciułać po groszu.
Co było robić! Cierpiéć i milczéć.
Humor mi się popsuł z tego, a i kwaśnéj a posępnéj miny pokazać się nie godziło. Do starościny przywiązałem się sercem całém i myślałem sobie, kiedy drudzy dla płochych miłostek tracą i cierpią, czemużbym ja dla macierzyńskiéj miłości, którą mi Bóg zesłał, nie miał coś sakryfikować!
Nic się nie zmieniało w Zabłociu, trzeci rok już trwałem na téj osobliwszéj służbie synowskiéj, z którą ludzie się oswoili, wreszcie Baranowicze przestali się jéj tak bardzo lękać, mniéj o tém mówiono, ja-m się obył nieco z nią, ale ciężką mi była. Stałem się tu domowym zupełnie, poufałym, pilnując tylko, ażebym się z moją miłością dla Lorci nie wydał zbytnio i cugli jéj nie puścił. Pani Sawicka już widać zupełnie spokojna z téj strony, dawała nam swobodę, ufając mi.
W trzecim roku do starszéj siostry trafił się pretendent, sąsiad pan Matkowski, chłopak średniego majątku, dosyć dobrze wychowany, niczego, roztropny, ale téż nie odznaczający się niczém tak dalece, oprócz szalonéj miłości dla mojéj ładnéj siostrzeniczki. Jak tylko się to wydało, że się stara, Sawicka przyszła do mnie po radę, a starościna odwołała się téż na mnie. Musiałem i w tém grać rolę wujaszka; pannę wyrozumiéć, o pretendencie małą inkwizycyę przeprowadzić, a naostatek i Sawickiego, któremu zięć był za mało dostatni, na jego stronę nawrócić.
Zostaliśmy jednego dnia, gdy już po oświadczeniu i przyrzeczeniu około wyprawy panny się krzątano, ja i Lorcia w ganku sami jedni. Na stolikach pełno było gałganków, około których dziewczę chodziło z wielkiém zajęciem.
— Dobrze to jest być młodszą siostrą — odezwałem się wesoło — pani teraz nabierzesz doświadczenia i około własnéj wyprawy będziesz już doskonale wiedziała, jak chodzić.
Dziewczę spojrzało mi w oczy dziwnie i głową potrzęsło.
— Gdzie to tam jeszcze do mojéj wyprawy — rzekła — ktoby się o mnie starał!
— Skądże takie zwątpienie? — spytałem.
— Wcale nie zwątpienie, albo mi to pilno! — odezwała się Lorcia — albo mi to tu źle, przy babci, matce i wujaszku.
Uśmiechnęła się z dygiem.
— Dziękuję za wujaszka — rzekłem — ale ten nie powinien wchodzić w rachunek, bo fałszywy, a wszystko, co fałszywe na świecie, musi kiedyś iść precz.
Lorcia głową potrząsała ciągle.
— Przestawszy być wujaszkiem, zniknę ze sceny i będę tylko przypomnieniem nudném jakiegoś intruza.
— Pan się koniecznie domaga komplementu? — szepnęła.
— A! od tego niech mnie Pan Bóg uchowa! — przerwałem.
— Źle się wyraziłam — poprawiła się Lorcia — to, cobym powiedziała, inaczéjby się nazwać powinno. Myśmy wiele panu winni.
— Ja państwu także i, obliczywszy się, byłbym w długu — odezwałem się.
— O nie! — przerwała Lorcia — choć ja sobie jestem, jak mnie mama nazywa, dzieckiem, ale ja widzę wszystko i rozumiem. Powtarzam, myśmy panu wiele winni.
— Dług ten, gdyby nawet był, niezmiernie łatwy do zapłacenia — rzekłem — poczciwe słowo i dobre wspomnienie, a będzie kwita. Panna Lorcia jednak zmuszoną zostanie fałszywego wujaszka zapomniéć. Przyjedzie jakiś pan Matkowski, zakocha się, poprosi pięknie, zabierze i...
— Nie dam się wziąć — przerwała Lorcia — nie mam ochoty iść za mąż.
— Wszystkie panny tak mówią, dopóki jakiś Matkowski nie przyjedzie, który się podoba.
— Mnie się podobać trudno.
— Dlaczego? — spytałem.
— Wymagam wiele.
— Naprzykład?
Lorcia się trochę zamyśliła.
— Widzi pan — rzekła — choćby się we mnie kochał najśliczniejszy królewicz, jak w bajce, nie dałabym się wziąć na szalone przywiązanie bez próby, jak w bajce. Bajki są bardzo rozumne. Musiałby spełnić wprzódy czyn jakiś, któryby dowiódł charakteru, duszy, serca. Do nas przyjeżdżają kawalerowie wystrojeni, wyperfumowani, których znamy tylko z ich żargonu w salonie i z plotek, jakie o nich po sąsiedztwie chodzą. To za mało, jeśli się wiąże na całe życie.
Słuchałem z uwagą tych słów za poważnych dla młodéj panienki.
— Wszystko to śliczne, rozumne, ale to jest teorya — rzekłem śmiejąc się. — Gdy się młodzieniec podoba, natenczas próby niepotrzebne. Serce ma swe prawa, zaręczy za młodzieńca, porwie główkę i... kawaler od próby, dyspensę dostanie.
— A! nie! nie! — zawołała Lorcia, zmilczała chwilę i szepnęła żywo: — W jednym tylko razie gotowam go uwolnić od próby, jeśli wujaszek zaręczy i da mi go z swojéj ręki. Naówczas biorę z zawiązanemi oczyma.
— Ach! — zawołałem, chwytając jéj rączkę i całując — bądź pani pewną, że z mojéj ręki miéć go nie będziesz! nie wezmę na siebie odpowiedzialności.
Rozmowę przerwała nadbiegająca siostra; Lorcia mi spojrzała w oczy bardzo znacząco, i dodała tak, żeby siostra nie słyszała:
— Albo od wujaszka mąż, lub nie idę wcale.
— Przygotujże się pani na stare panieństwo — szepnąłem — ja! nie mogę!
Była to może pierwsza nasza trochę większego znaczenia rozmowa, która późniéj się przy różnych zręcznościach odzywała i powtarzała z odmianami i dalszemi ciągami.
W tym roku choć się na pozór w zdrowiu starościny nie zmieniło nic, wszyscyśmy dostrzegli, że słabła i zapominała się. Nie była chorą, ale jakby znużoną życiem, więcéj czasu poświęcała modlitwie, mniéj towarzystwu, mówiła o śmierci, jako o spoczynku, którego potrzebowała. Staraliśmy się ją rozerwać, chwilami się to udawało, potém wpadała w zamyślenie jakieś milczące, jakąś pół-senność i godzinami siadywała wśród nas na krześle, nie mówiąc słowa. Zachowała całą swą przytomność, ale myślami zdawała się być gdzieś indziéj, na drugim świecie. Zmiana w jéj stanie była nieznaczna, powolna, stopniowa, tak, że myśmy ją mniéj widzieli niż obcy. Pierwszy uwagę moję i pani Sawickiéj zwrócił na to kanonik. Zaprzeczaliśmy zrazu, potém i nas to uderzyło.
Starościna niepokoiła się teraz rozporządzeniem majętnościami. Był wprawdzie testament dawny, ale ten, po kilkakroć powtarzała, chciała przerobić koniecznie i odmienić. Unikałem o tém mowy, jak się łatwo dorozumiéć.
Jednego ranka przyszła do mnie pani Sawicka, zastukała w okno i kazała iść do starościny. Że to się codziennie prawie trafiało, nie zdziwiłem się wcale i poszedłem.
Staruszka na pół siedząc, pół leżąc w fotelu swym, drzemała z koronką w ręku.
— A! jak to dobrze, że przyszedłeś, mój Włodziu — poczęła głosem słabym — ja się już dawno, dawno z tobą o tém mówić wybierałam. Trzeba raz skończyć, będę spokojniejszą.
— O cóż to chodzi? — spytałem.
— Siadaj tu blizko przy mnie, bo ja mówić głośno nie mogę.
Siadłem wedle zwyczaju na nizkim stołeczku przy jéj nogach.
— Czas bardzo, żebym ja tém, co mam, rozporządziła. Okoliczności, jak widzę, nie zmieniły się, i ty zawsze musisz się ukrywać pod pożyczoném imieniem, jakże ja tobie zostawię, co ci należy?
Krew mi do głowy palnęła.
— Ale ja nic nie chcę i nie potrzebuję — począłem.
Nie dając mi kończyć, staruszka rękę swą wychudłą położyła mi na ustach.
— Proszę tego nie mówić! — poczęła bardzo gorąco i żywo — ja tego słuchać nie mogę. Majątku w ziemi nie mogę zapisać, kiedy tak Bóg zrządził, że ty musisz być tym jakimś panem Sewerynem. Kapitału jest dosyć, chcę, żebyś go wziął, cały, siostrom się krzywda nie stanie, bo każda z nich tyleż weźmie w dobrach.
— O kapitałach tych cały świat wie — odezwałem się — ja w oczach świata obcym jestem, oddać je mnie byłoby mnie wydać, wskazać.
Staruszka załamała ręce.
— Proszę mamci — dodałem, całując jéj kolana — kapitały te zapisać pani Sawickiéj, ona będzie depozytorką i od niéj ja już sobie odbiorę.
Spojrzała mi w oczy z powagą i smutkiem.
— Ale czy pewnie?
— Przecie mamcia zna dobrze panią Sawicką, inaczéj to nie może być.
Pocałowałem ją w rękę i unikając dalszéj rozmowy, wstałem ze stołeczka, chcąc odejść.
— Więc tak ma być? — spytała drżącym głosem.
— Tak, bo inaczéj być nie może.
— Niech będzie, jak chcesz, ja z Sawicką pomówię, a ty mi jutro każ sprowadzić rejenta. Czuję się jakoś słabą, senną, wiem, że koniec się mój zbliża.
O rozmaitych jeszcze legatach mówiła potém ze mną, nareszcie wyszedłem jak z łaźni wprost do pani Sawickiéj, aby uprzedzić i przygotować. Zdaje się, że przeczuwała, o co chodziło. Przyjęła to milcząc, a gdym dokończył, odezwała się:
— Pozwól mi pan powiedziéć dwa słowa: miałeś straty, robiłeś ofiarę...
— O tém ani pół słowa mówić nie pozwolę — rzekłem stanowczo, i wyszedłem.
Gdy rejent przyjechał, uprosiłem panią Sawicką do pomocy staruszce, nie chcąc nawet być świadkiem spisywania rozporządzeń, wziąłem go tylko wcześnie na stronę i powiedziałem mu otwarcie, że jeśliby starościna w jakikolwiek sposób miała o mnie wspomniéć w testamencie, aby się temu oparł, zaręczając, że nic nie przyjmę.
Prawnik przyjął to z pewném zdziwieniem, biorąc może za skutek podrażnienia jakiegoś i obrazy; nie potrzebowałem się przed nim tłómaczyć, tylko jeszcze raz zapewniłem, że to jest nieodwołalne postanowienie moje. Był to dzień dla mnie przykry, ale w końcu się to przeżyło jakoś. Dano mi do przeczytania brulion, przekonałem się, iż kapitały przelane zostały na panią Sawicką i uspokoiłem się.
Starościna téż uczyniwszy rozporządzenie, na parę dni odzyskała dawną żywość, a nawet pewien rodzaj wesołości. Lecz jakby ten wysiłek ją kosztował, uczuła się wkrótce osłabioną znowu i senną. Parę tygodni nie wychodziła już ze swojego pokoju, a ja prawie ciągle siedziéć musiałem przy niéj. Gdy się zdrzemnęła na chwilę, otwierając oczy, pierwszém zawsze pytaniem jéj było:
— Jest Włodzio?
Musiałem podawać wodę, usługiwać, bo od kogo innego nie przyjmowała chętnie. Osłabienie powiększało się, posłaliśmy po lekarza pod pozorem, że ogrodnik był chory. Przybył on, posiedział, pulsu nieznacznie popróbował i powiedział pani Sawickiéj:
— Cóż pani chce? Życie się wyczerpało, staruszka gaśnie jak lampa, co się wypaliła. Trzeba być przygotowanym do tego.
Z tém uchodzącém życiem, czasem się ożywiając nieco, krzepiona i podtrzymywana przepisanemi lekarstwami i pokarmami starościna jeszcze cały miesiąc przetrwała wśród nas. Zdawało się nawet pod koniec, że siły wracają. Był to ostatni błysk gasnącego światła.
Jednego wieczora, gdym przyszedł do drzemiącéj, rozbudziła się posłyszawszy mnie, kazała mi usiąść na stołeczku przy sobie, wzięła za rękę i poczęła mówić:
— Już mi czas! — wołają mnie tam! wołają! Bóg niech ci zapłaci za osłodzenie chwil życia ostatnich!
Pocałowała mnie w czoło.
— Byłeś dla mnie dobrém dzieckiem, nagrodzi ci to Opatrzność... a ja cię błogosławię.
Rozpłakała się mocno, weszła na to pani Sawicka.
— Chodź i ty tu, moja Leńciu, chodź, tobie téż się należy moja wdzięczność i błogosławieństwo...
— Poco się mama tak rozrzewnia, to ją osłabia — zawołała zbliżając się Sawicka.
Starościna objęła ją rękoma za szyję, ale jakby wistocie uczucie gwałtowne ją wyczerpało, ręce opadły wkrótce i starościna osunęła się na poręcz krzesła, jakby omdlona. Pobiegłem po wodę, córka zaczęła ocierać skronie, ale biedna staruszka tchnąwszy jeszcze parę razy, skończyła życie.
Rozruch się stał w domu niewypowiedziany, mnie serce się ścisnęło okrutnie, jakbym istotnie matkę utracił, wybiegłem łkając jak szalony. To była ostatnia scena tego dziwnego dramatu...
Nie będę opisywał wszystkiego, co potém nastąpiło; odbył się pogrzeb, ja wyjechałem do Rutek. Wynosząc się z Zabłocia ostatniego dnia po pożegnaniu urzędowém, gdym już miał wyruszyć stąd, w ganku spotkałem się z Lorcią. Nie wiem, czy przypadek ją tu sprowadził, czy znalazła się umyślnie, aby podać rękę. Oczy miała zaczerwienione. Zbliżyłem się nie mówiąc słowa, wyciągnęła mi dłoń; spojrzeliśmy tylko na siebie, nie mogłem i ja powiedziéć nic, pocałowałem jéj ręce obie, uciekłem.
Czułem, że mi należało wistocie uchodzić stąd, abym upominając się o rękę Lorci nie miał pozoru, jakobym nagrody żądał.
Nazajutrz z Rutek, gdzie mi tęskno było nie do wytrzymania, zmęczony, chory, zbiedzony, wyjechałem do brata. Gdy mnie przybywającego zobaczyli, prawie się przelękli, tak zmizerniałem. Droga się przyczyniła do tego może, ale-m zachorował obłożnie i dwa miesiące z łóżka-m się nie ruszył.
Miałem mocne postanowienie zapomnienia wszystkiego, a nawet téj biednéj Lorci. Ponieważ termin dzierżawy właśnie na świętego Jana wychodził, uprosiłem brata, aby pojechał ją zdać Baranowiczowi, na którego majątek ten przypadł.
Człowiek ów, choć się przecie o mojéj bezinteresowności mógł przekonać, miał zawsze jeszcze ząb do mnie, a że oprócz tego w interesach był nieznośnym i drobnostkowym, mnóstwo narobił szykan, rachunków, pretensyi i brat, chcąc to raz skończyć, opłacić się musiał grubo. Z téj tedy tak szczęśliwie wziętéj dzierżawy wyszedłem, straciwszy połowę kapitału i kilka lat życia.
Brat powróciwszy z początku mi nic nie powiedział, aby nie martwić, późniéj dopiéro, gdym zupełnie wyzdrowiał, złożył rachunki.
Nie pojechałem nawet na Podlasie już i unikałem wszelkiego wspomnienia o mojéj przygodzie. Po starościnie został mi jako jedyna pamiątka, krzyżyk złoty z błogosławieństwem, który chciała, abym nosił na szyi. Modliłem się co dzień za jéj duszę.
Prawie dwa lata upływało już od śmierci jéj, gdy na nową dzierżawę, którą wziąłem niedawno, przyjechał do mnie Zbąski, ten sam, z którym do Zabłocia pierwszy raz przybyłem. Widok jego takie we mnie wzbudził wspomnienia, że mi odwiedziny prawie przykre były. Zaraz na wstępie w progu, zawołał:
— Wiesz, z czém przybywam! Po długich targach nareszcie mi się udało dostać średnią Moskorzewską, żenię się! Drużbą mi być musisz!
Zacząłem się wymawiać, on gniewać, koniec końców zmógł mnie, przyrzekłem jechać na ślub i wesele.
Przychodziło mi na myśl, a nuż tam gdzie się spotkam z Sawickimi, albo z Baranowiczami, ale mil kilka dzieliło ich od Moskorzewskich i wiedziałem, że ci mało z kim żyli.
Moskorzewski jak był zwykł zawsze występować ogromnie, tak i na to drugie wesele wysilił się nadzwyczajnie. Zapraszał, kogo tylko mógł, przygotowania były niesłychane, zawczasu już o tém mówiono.
Rzecz to pewna, że gdy skąpy chce się popisać, i rozrzutnego zakasuje. Będzie potém zbierał łupinki i gryzł się w sercu, ale, znaj pana po cholewach, musi być!
W wigilię ślubu przyjechawszy, zastaliśmy już ludzi gromady i występ pański, nazajutrz obiecywano drugie tyle. Jakoż poczęło się zjeżdżać sąsiedztwo wszelkiego kalibru od rana i płynęło jedną strugą do wieczora.
Czas był jesienny, ale dnie piękne i pogodne, młodzież stała w ganku, bo już w pokojach i ciasno było straszliwie i gorąco. Byłem i ja w tłumie tym, gdy czterokonny powóz zajechał i koło mnie ktoś zawołał:
— A! to Sawiccy!
Jakby mnie ukropem oblał, a potém zimną wodą. Nie byłem nigdy tchórzem, w téj jednak chwili, wyznaję, jakiś nieopisany strach mnie ogarnął, tak, że gdybym był mógł, uciekłbym z placu. Zwróciłem oczy ku wchodowi i w téj chwili zobaczyłem panią Sawicką z mężem, a za nią tuż idącą Lorcię, tak piękną, jak była, choć bledszą i smutniejszą, niż ją znałem w Zabłociu. Ona téż musiała mnie postrzedz, bo stanęła jakoś pomieszana, pobladła bardziéj jeszcze, zacięła usta i dopiéro ochłonąwszy nieco, poczęła się przeciskać za matką. Widząc, że idzie sama, rzuciłem się ku niéj, zapomniawszy na wszelkie postanowienia, nie zważając, że na nas patrzą, przypadłem i podałem jéj rękę. Słowaśmy nawet nie powiedzieli do siebie, bo i mnie słów brakło i ona się na powitanie zebrać nie mogła. Sawicka, która zobaczyła, gdym szedł, odwróciła się, skinąwszy mi głową i grożąc nieco.
Niedobrze pamiętam, co się daléj ze mną działo, wiem, żem posadziwszy pannę, przywitawszy rodziców, został przy nich, nie mogąc ruszyć. Otaczało nas zbyt wiele osób, abyśmy coś więcéj nad parę słów obojętnych przemówić mogli.
— Mój Boże! — zawołała do mnie w głos — co się to z panem stało? Tyle czasu, żebyś téż zajrzał, żebyś się dowiedział, żebyś dał znać o sobie! Słowo daję, nie mogę panu tego darować.
— Pani moja — rzekłem — wejdź w położenie moje, nim mnie potępisz! Mnie to pewnie przykrzejszém było niż państwu, ale tak być musiało.
Ruszyła ramionami.
Prędzéj niż chciałem, jako drużba pana młodego, musiałem pójść pełnić moje obowiązki, lecz skorom się zdołał uwolnić, wróciłem do Lorci. Szczęściem dla mnie, po obiedzie, gdy się goście rozbawili, wrzawa stała się większa, każdy sobie znalazł swoich i zajął się nimi, mogłem i ja swobodnie się zbliżyć do panny.
— Czy pan już na zawsze się nas wyrzekłeś? — zapytała mnie.
— Jak się pani możesz o to pytać mnie? — odpowiedziałem — i czyż nie usprawiedliwiasz mnie, że inaczéj nie mogłem postąpić!
— Ależ przecie dlatego, że babunia pana tak bardzo kochała — odezwała się — to nie może być powodem, abyś nas pan nienawidził za to.
— To słowo okrutne! — odpowiedziałem.
Spojrzała na mnie z wyrazem nie gniewu, ale żalu.
— Po weselu jadę do Zabłocia — odezwałem się zbierając na odwagę — zdaje mi się, że już odpokutowałem za moje grzechy i wszystko zapomniane zostało. Nikt mnie teraz nie posądzi o nic więcéj, prócz że państwa szanuję i kocham.
Ruszyła ramionami.
— Nikt pana nie mógł o nic posądzać — dodała — a ja posądzałam tylko, żeśmy mu tak dokuczyli, że nas nie chcesz widziéć na oczy.
— I zwątpiłaś pani o mnie? — spytałem smutnie.
— Nie — odpowiedziała mi i podniosła oczy. — Nie zwątpiłam — rzekła — alem się gniewała.
— Mogę więc do Zabłocia przyjechać? — spytałem schylając się.
Uśmiechem tylko odpowiedziała.
Przy tańcach rozmówiliśmy się szczerzéj i otwarciéj. Tegoż wieczora przysunąłem się do matki; dostałem od niéj burę, bośmy z sobą nadto byli dobrze, by potrzebowała się ceremoniować. Widziała już i odgadła moję rozmowę z córką.
Tak wśród tego wesela i ja się oświadczyłem, a we trzy dni pojechaliśmy ze Zbąskim uroczyście po dawnemu pannę zaswatać.
Zostało mnie na całe życie miłe téj przygody wspomnienie, bo koniec końców ona o moim losie przyszłym rozstrzygnęła, jednakże gdy sobie wszystkie przejścia moje w téj dziwnéj roli na pamięć przywodzę, momenta ciężkie, które w niéj przebywałem, uczucia, jakich doświadczałem, utrapienia, kwasy, powiadam państwu, nikomu i nigdy nie życzę jak ja być w cudzéj skórze, choćby ona była jak najmiększą i najgładszą.

Tyras śpiący przy ogniu podniósł głowę, miał on instynkt przedziwny przeczuwania wieczerzy, jakoż kroki w sieni słyszéć się dały, otworzyły się drzwi i stary Paweł uroczystym głosem zwiastował:
— Dano do stołu!
Szliśmy na kolacyę, a pan Seweryn przy niéj, jakby wspomnieniami owiany staremi, przesiedział milczący i chmurny.

3 sierpnia 1877. Drezno.





Z dziennika starego dziada.


...Samiuteńki jeden jak palec, na świecie całym! siedem krzyżyków, zgarbione plecy, włosów omal, sił niewiele, snu mało, wspomnień do zbytku, pieniędzy odrobina — a w sercu pustki? — Nie. Gdy się nie może żywych, kocha się umarłych, a ci żywi, jak mi Bóg miły, nie tak są znowu źli i czarni, jak ich tam malują!
U Kasi, dokąd chodzę na kawę, gdy się czasem rozgadam ze wspomnieniami mojemi, a rozgrzeję, ten i ów mi powiada: — ale bo, panie, mości — poruczniku — lub t. p. powinienbyś asindziéj spisać te różne historye przeszłości, zawszeby się to na co zdało! Zapewne! choćby na zawijanie pieprzu lub sera, albo pod placki!
Albo się to nie wiedziało tego, co za los czeka papier zapisany! Jeszcze dziś pół biedy, papier, gdy stary, nauczono się szanować, a no dawniéj, jak tylko nie dokument, nie oblig, w piecu tém palono! albo i gorzéj — tymczasem, miły Boże! — co z życia zostaje? kawałek papieru — albo nic...
W dziesięć lat po śmierci człowieka gadają o nim jak o żelaznym wilku; wnuki nie wiedzą o dziadku więcéj niż o królu Gwoździku i bracie jego Ćwieczku. Ja com żył, napatrzyłem ci się tego, nasłuchałem gadania o tych, z któremi poufale przestawałem. Jeszcze grzeszne ciało nie zbutwiało, a pamięć się ulotniła jak woń, albo za pozwoleniem, smród w powietrzu.
A choć papier — habet sua fata, poczciwy to przyjaciel, z którym pogawędzić miło.
Siedem krzyżów, stare dzieje, a dorachowawszy do tego, że się znało i żyło z temi, co téż mieli po siedem, mając sam jakie lat dwadzieścia, to się prawie półtora wieku ma z żywych ust, de auditu et visu, no — może i więcéj.
Znałem ci ja takich, co czasy Augusta III pamiętali, a opowiadali o ojcach, co żyli za Sobieskiego.
Kaduk wié, jest w tém jakaś tajemnica, że kto o tych czasach z papieru tylko wie i uczył się ich z książek, całkiem inaczéj je rozumie i czuje.... Ale co o tém pisać, nie moja sprawa. Ja-m wcale nie filozof, ale simplex servus Dei.
16 maja. Przystąpiło tedy do mnie pisanie; wczoraj się kawałek nasmarowało, chce się zaraz i dzisiaj tego samego. Można się przyzwyczaić, nie przymierzając, jak do wódki, i nałóg sobie zrobić z tego: quod Deus avertat.
Osobliwe bo teraz moje życie. Wszystko mnie odumarło — a mnie wola Jego przenajświętsza przytrzymała na tym świecie, abym sobie liber baro pobaraszkował....
U Potockich mam kapitału półtora tysiąca czerwonych złotych całego mienia, prowizyi biorę pięć od sta, co czyni siedemdziesiąt i pięć czerwonych złotych, czyli złotych naszych półtora tysiąca. W sepeciku gotówką, na wypadek choroby lub czegoś ekstraordynaryjnego, złotych tysiąc w dukatach obrączkowych. Garderoba siaka taka...
Z precyozów: dwie obrączki ślubne, sygnet pradziadowski z krwawnikiem, zegarek bregietowski, który idzie jak słońce! Bielizny ni nadto ni za mało. Czego chciéć?!
Czym dobrze zrobił, że się przeniosłem do miasta, po dziś dzień nie wiem jeszcze, ot, już rok jak mieszkam w kamienicy na Starém Mieście, drugi się poczyna w czerwcu na Święty Jan, a sam Bóg widzi, nie wiem, czym dobrze zrobił czy nie, że się przeniosłem. Na wsi w komorném niéma się gdzie staremu dziadowi pomieścić, a drugim człek zawadza i sam nic nie robi. Miasto dla próżniaka ma więcéj dystrakcyi.
Dystrybucya dnia doskonała. Zregiestrujmy ją. Godzina siódma zimą i latem budzi się człek; jeżeli nie spał, nie potrzebuje się budzić i wstaje. Tandem wszystko nagotowane i stoi z wieczora do rannéj kawy na machince, nawet garnuszek śmietanki już sprażonéj, tylko odegrzać i para sucharków. Westchnąwszy do Boga i umywszy się dla siebie a ludzi, jeżeli zima, sam pan, sam sługa w piecu sobie zapalam. Na stole już się kawa gotuje.... Jeżeli lato lub wiosna, okno się otwiera. Z okna widok nie osobliwy. Dachy, dachy, dachy, a za dachami nad piaskiem czuprynki lasu. Ale górą jaskółki, pod oknem wróble, czasem sroka się przesunie, a na dachach kot spacerujący, psia jucha za wróblami — robi paskudną dystrakcyę.
Powietrze na tych wysokościach — jeżeli z kominów sąsiednich dymem nie zawiewa — niczego. Nie to co na wsi, bo czego to z niém w mieście człek się nie nałyka!! jednak niém ludzie żyją.
Kawa — kawałeczek cukru rzuca się na ziemię w kąt dla znajoméj myszy, która po niego regularnie przychodzi. A taka śmiała, że gdybym zapomniał, to się ryzykuje z pod krzesełka ku środkowi upominając o daninę. Resztki sucharków lub chleba sypię wróblom na okno. A i te zbereżniki tak się uzuchwaliły, że gdy okno zamknięte, w szybę dziobią. Otóż to tak, gdy się kogo nazwyczai, że mu się służy!
Tandem miasto się rucha na dobre — idę na mszę do księży dominikanów, dziad znajomy częstuje tabaką zieloną i dostaje grosz, więcéj nie mogę dać — ale ten go regularnie dochodzi jak cukier moję mysz. Na téj mszy przed ołtarzem Matki Boskiéj bywa nas krągło osób pięć, nie licząc księdza, serwitora i służby kościelnéj.
Stara jéjmość w czarnym kapturku z ogromną książką i workiem, w okularach, która wzdycha na kościół cały, wdowa po rzeźniku z Długiéj ulicy. Item o kiju staruszek w kapocie, suponuję woźny być musi, modlący się przykładnie z rękoma złożonemi i oczyma podniesionemi. Item stara panna, loki rude przyprawne; musiało to kiedyś być piękne, formalnie kokietuje Pana Boga, tak się mizdrzy.... Item staruszka, któréj się ręce okrutnie trzęsą i głowa takoż, a podnieść jéj już nie bardzo może — ta się modli z pamięci, bo nie dowidzi nieboga.
Item, ostatnia dziewczyna jakaś z różańcem u ręki, blada, oczy jakby wypłakane, koszyk przy niéj. Sługą być musi, pobożna jakaś bardzo. Może téż oprócz Panu Bogu nie ma się komu poskarżyć.
A szósty pan Gabryel Kalasanty Rzempiński, sługa wasz, ongi porucznik, niegdy kawałek obywatela, ale to wszystko praeteritum plus quam perfectum.
Godzina dziewiąta zimą czy latem dlatego, żeby nie zardzewieć i nie skostnieć, człek lokomocyi używa per pedes apostolorum, bo na inny rodzaj, kieszeń nie pozwala.
O wierzchowéj jeździe, choćby człek i mógł jeszcze na siodle się utrzymać, mowy być nie może, a o powozie — ani myśléć. Ale po trotuarach, gdy nie bardzo ślizgo, gdy nie bardzo błotno, gdy niéma śniegu, gdy niéma tłumu, spacer ku ogrodowi Saskiemu lub Krasińskich, lub w aleje — wcale wygodny. Czego chciéć? — ławka się gdzieniegdzie znajduje.
Tu tedy spektakl gratis. Prawie nikogo nie znam, mnie téż tak jak nikt, mogę sobie swobodnie bąki strzelać i napatrzéć się do woli na to, co mnie spokusi.
A w mieście, dalipan, jest bo na co patrzéć. Tać to są żywe komedye chodzące, jeśli nie tragiedye, ci ludzie, co się po ulicach kręcą. Czasem się i smutna farsa trafi. Już mi się zdarzało, jako wiekowemu człowiekowi, widziéć w karetach takich, co zapałki roznosili, i w dziurawych butach tych, co paradowali poszóstno....
Spacer trwa z rozmaitemi waryacyami do obiadu. Jadam zwykle w traktyerzyku na Długiéj u Hołkiewiczów, ludzie nieźli, chociaż zupę dają przebrzydłą, ale za ten grosz, który się tam płaci, trudno pulpetów i bażanta wymagać, a ludziska téż zarobić muszą. Ja się dziwuję zawsze, jak oni i to mi dać mogą za te niespełna dwa złote, co się im płaci. Jadło się niegdyś lepiéj; a na starość, na starość i apetyt nie wielki i byle co starczy. Siłami się nie szafuje. Byle iskierkę tlejącą czémkolwiek podsycić, by nie zgasła.
Hołkiewicz czasem do obiadu zamiast przystawki, plotkę jeszcze jaką miejską da.
Zły to pono zwyczaj, że się po obiedzie przedrzemać muszę, ja to wiem, ale się nałogiem stało. Muszę się więc wdrapać na trzecie piętro i siedząc na sofce trochę chrapnąć. Budzę się regularnie, gdy gdzieś na nieszpór dzwonią, i otrząsnąwszy się, do Kasi. Kawiareńka nie osobliwa, ale się do niéj nawykło, ma się tu swój stołek, swojego Kuryerka, Gazetę Warszawską i filiżankę kawy, nie takiéj, jak ranna co ją sam robię, z cykoryą — ale to tam mniejsza. Kilku znajomych zawsze się znajdzie; czas, jak z bicza trzasł, zejdzie do wieczora.... Co tu robić? Staremu po teatrach i ogródkach się nie włóczyć, bo i niéma za co — więc spacer znowu, ale po mieście i z gawronadą. Od Starego Miasta do świętego Aleksandra — nim się dojdzie, napatrzy się człek do syta, wesel i pogrzebów, pijaków, kłótni, ekwipażów, łobuzów i — czasem ekstraordynaryjnych ewenementów.
Otóż i wieczór; zwrot ku domowi powoli i na górę, porządkuje się nieco gospodarstwo, ściele łóżko, pacierze mówi, pomyśli o przeszłości i kładzie na spoczynek. Gdy sen sklei powieki, Panu Bogu dziękuję.
17 maja. Myszy mojéj dziś nie było ani słychać, ani widać, kawałek cukru leży pod stołkiem nie tknięty. Czy nie zdrowa, interesa jakie familijne, czy uchowaj Boże, ten kot bury gdzie ją schruptał.
Nie mogę cierpiéć tego szelmy, bo to zbójca prawdziwy, poluje na wróble, dobiera się do gniazd jaskółczych, stacza boje ze szczurami, a myszy łyka jak kluski. I że to tego kto nie zabije — bo to jest zwierzę szkodliwe i paskudne, już spojrzawszy nań obrzydliwość bierze. Koty bywają zwykle czyste, myją się, czeszą; ta bestya najeżona, poopalana, brudna, ucho jedno gdzieś ucięte, a z oczów mu patrzy łotrostwo. Ale nie może być, żeby moja mysz miała się eksponować na dachy, po których on poluje. Po co? daje się jéj cukier, bułka... czasem i co w dodatku.
Raz już tak było, że jéj nie widziałem trzy dni, i myślałem, że się co stało biednemu zwierzęciu — aż czwartego dnia — jest! A ja ją znam! i z twarzy i ze śmiałości poznałbym ją zawsze, a kiedy z sobą raz przyprowadziła jakąś kompankę, zaraz wiedziałem, która obca. Niéma nic w świecie pocieszniejszego, jak gdy wlazłszy w sam kątek, siądzie, na tyłku, w przednie łapki cukier chwyci i temi białemi ząbkami, chrup, chrup. Czysta wiewiórka i tak elegancko wygląda.
Coby się jéj stać mogło! Zdechnąć! nie miała przyczyny, wyglądała żwawo i zdrowo.... Okaże się jutro.
Wróble się stawiły do apelu wszystkie. To miejskie wisusy, czyste łobuzy uliczne. Na wsi pamiętam, cale to inaczéj wyglądało, czyściéj, trochę dziko, ale nie miało to tego urwiszowstwa w sobie, co tutejsze. Miasto działa na wróble. Gdzieś się to brucze, pióra nie w porządku, jedno się nastawiło, drugie nadłamało, trafiają się kulawe, a widziałem jednego, co mu tylko jedno oko zostało, ale proszę tylko patrzéć, jak się to tłucze, czubi a wrzeszczy, a wierci. Satysfakcya na to patrzéć. Mówią, że Trembecki szambelan wszystkie wróble, co do niego chodziły, znał i ich gienealogią. Bałamuctwo! Gienealogią! ale ba! — gdzie u nich gienealogie, albo to pyta ojca i brata.... Jedna tylko ekscepcya, sam to eksperymentowałem. Gdy matka ze smarkaczem przyleci, co dopiéro niedawno się nauczył siako-tako ruszać skrzydłami, sama nie jé, a jego karmi. Czasem, z pozwoleniem, durniowi pakuje w gardło i tak go oćka, oćka, że się ledwie potém ruszy. A bury na to tylko czeka... Nie! ten bury, ten bury! Słowo daję, dałbym złotówkę, żeby go kto jakim sposobem sprzątnął, bo tu się nic daléj żywego przed nim nie utrzyma.
18 maja. Myszy jak niéma tak niéma. Coś zaszło — coś w tém jest. Szkoda mi jéj. Ale kto wie? Może nie wychodzi z dziury dla słabości, i gotowa w niéj zdechnąć z głodu.
19 maja. Dziś miałem ekstraordynaryjną przygodę. Stróż Demko zachorował, który mi nosi wodę na górę, no i czasem przymiecie i śmiecie zabiera. Nic osobliwego pójść ze dzbankiem do studni, bo ja się tam tego nie powstydzę, ale na trzecie piętro na moje nogi, jest subjekcyi trocha. Czuję potém w kolanach, bo się i tak spuścić trzeba i wdrapać razy kilka. Wszyscy na tego gospodarza krzyczą, że zdzierca i kłótnik, a ja tego z nim nie doświadczam, bo oto wiedząc, iż niéma komu mi wody przynieść, sam się o chłopca postarał i przysłał mi go. Skąd on go wziął, — Bóg go wie, gdzieś z rynsztoka, bo to dopiéro łobuz nad łobuzami, co się zowie!! Jak-em go zobaczył, a! Jezu miłosierny! choć go za biletami pokazywać. Buty, poczynając od nich, gdzieś ze śmietnika chyba wziął i dwa razy większe niż jego niemożliwe łapy... Spodnie na jednéj szelce, obszarpane a zatłuszczone. Spencerek, dam dukata, kto mi powie jakiego koloru, twarz zamorusana, włosy jak szopa. A we łbie tym, dwoje oczu jak węgle czarnych.
Gdy mi się zjawił na progu, myślałem, że przyszedł po jałmużnę i jużem się gotował z trzygroszniakiem i z kazaniem — aż tu niepytany, obejrzał się i do dzbanka.
— A tobie co do niego?
— A kiedy gospodarz mnie przysłał, przez to że Demko chory.
Więc rozmowa.
— Cóż Demce?
— Kto to może wiedziéć? leży a zębami dzwoni.
Ani chybi febra, pomyślałem.
— A ty się jak zowiesz?
— Na chrzcie to ja wiem, że Jóźkiem mnie nazwali, a tak mnie prześladują Czupurnym.
Zacząłem się śmiać.
— Czekaj, a skądżeś ty?
— A znikąd, proszę pana.
— Co u licha, a skądżeś się wziął?
— Byłem u majstra u szewca, co prawda, ale jak się spije, to tak wali, że kości łamie, tom uciekł, i służę do latania przy sklepach i ot tak, jak się zdarzy.
— Nie masz rodziców?
— Gdzie? kiedy ich już nie stało! — rzekł Czupurny.
— Gdzie legasz, ha?
— Śpi się to tu, to tam. — I począł się dobierać do dzbanka.
— Patrz-że — rzekłem — żebyś nie stłukł, a popłócz, i palców w niego nie maczaj.
Rozśmiał mi się pokazując zęby białe i furknął. Mój miły Boże, co to z tego wyrośnie! Na gałęź! Aż żal. Bo nawet zdaje się sprytne.
Gdy ze dzbankiem powrócił, dałem mu trzy grosze. Setnie mi się go żal zrobiło, i byłbym go po głowie pogłaskał, ale go ani dotknąć, taki brudny.
Pocałował mnie w rękę.
Pytam go:
— A co to z ciebie będzie?
Rozśmiał się i podrapał za ucho.
— Abo to ja wiem.
— Uczyć-by cię czytać — odezwałem się.
— A mnie się to do czego zdało! — rozśmiał się. Ale drapnął mi zaraz.
Jeżeli przyjdzie drugi raz, lepiéj się z nim rozgadam, bo to żal, zwala się.
20 maja. Mysz tedy jest, wróciła wczoraj. Co jéj było, trudno dociec. Przyszła szparko bardzo po swoję daninę i jadła jak zgłodzona. Kruszynki nie zostało. Zdaje mi się, że kawałeczek z sobą poniosła. Kto to może wiedziéć? może matka dzieciom? Jak tam to biedactwo podrośnie, ona je pewnie przyprowadzi.
Wróble na gwałt jeszcze gniazda ścielą, bo widzę, że gdzie było jakie piórko, słominka, puszek, wszystko chwytają i po dziurach zawłóczą. Jaskółki téż bardzo czynne. Wszystko to pracuje i po swojemu Pana Boga chwali. Nie wiem, dlaczego nietoperzów nie lubię. Jak tylko zmierzch, to te włóczęgi biorą się skądciś nie wiem, i głupio latają. Muszę okna zamykać, bo jeszcze-by mi który wpadł do izby, a mówią, że jak się to we włosy wkręci... Prawda, że u mnie ich mało, ale jeszcze gorzéj gdyby takiemu jegomości ubrdało się siąść na łysinie. Z tego może być choroba nawet. Do czego się to zdało na świecie te nietoperze! jednemu Panu Bogu wiadomo.
Miałem tedy znowu wizytę Czupurnego. Dziś już był u mnie jak w domu, a ze mną, jakbyśmy się znali od wieków. Jucha sprytna, łobuz prawdziwy, zabawiał mnie anegdotami brukowemi; że staruszkę powóz na Dziekanii przejechał, że się u Panny Maryi jakoby u dzwonu serce urwało, co ludzie różnie tłómaczą. Spytałem się go o Demka, bo mi go żal, choć napija się, mówi, że leży i stęka. Gospodarz-by téż powinien posłać i po doktora, bo się to tak biednemu człeku dać zdychać nie godzi.
Gdyby Czupurny chciał się uczyć czytać? Nie mam tak dalece co robić, chętnie-bym mu się o elementarz postarał i pokazał, ale gdy mu wspomnę o tém, drapie ze strachu.
21 maja. No i Demkowi się zmarło. Zdawał się człek pilny, tylko że się zakrapiał. Chwycił gdzieś febry wiosennéj, nic łatwiejszego, wódka go rozgrzała i nie czuł. Powiadał mi gospodarz, że gdy przyszło do rewizyi łachmanów i siennika, jak zaczęli chodzić po węzełkach, złotych ze trzysta się znalazło samemi dziesiątkami i berlinkami. Nie do wiary. Jakaś baba teraz się przyznaje, że była jego żoną, i rości prawo do sukcesyi, a gdy żył, nigdy jéj tu widać nie było. Dopiéro mi rozpaczać zaczęła, gdy już leżał martwy i trzysta złotych się znalazło.
Mysz znowu regularnie przychodzi. Co jéj było? Podobno nie odgadnę.
Z Czupurnym jesteśmy za pan brat. Ryzykuje się od progu do pół pokoju i wszystko ogląda, oczyma sznurkuje. Takie to ciekawe a rozgarnięte — a takie brudne. Straszniem się śmiał, gdy mi dziś z pychą oznajmił, że gospodarz go przyjął w miejsce stróża. Słyszę, nie chciał na żaden żywy sposób, a ten mu po nogach pełzał, żeby na próbę go tylko, na tydzień choćby przyjął, i zaklina się, że domu nie odstąpi, i że wszystkiemu radę da. Ciekawym. Gospodarz przez kalkulacyą gotów go zatrzymać, a to się na nic nie zdało. Dziecko się zamęczy, no, i niczego się nie nauczy i na wiek wieków zostanie przy miotle i cebrze.
23 maja. Znowu myszy mojéj niéma. Prowadzi życie nieregularne, tegom się po niéj nie spodziewał, bo minę ma uczciwą, a bałamuci się. Nie spodziewam się żeby ją jakie nieszczęście spotkało.
Że dziś deszcz padał, nie rychłom wyszedł. O niezwykłéj godzinie patrzę, z dziury którędy ona przychodzić zwykła, wyłazi pyszczek, ale nie jéj. Dowodnie wiem, że nie jéj. Ta wchodzi śmiało, a ten intruz oglądał się i oglądał, więc jak nie tupnę nogą — a nie pójdziesz ty mi precz! Dosyć że się już i inne o tym przesmyku dowiedziały. Ale za się! miejsca jeszcze wakującego niéma, a ja kilku myszy żywić nie mogę, zwłaszcza, że ten Czupurny, no — nie można się nie ulitować, a bywa, jak powiada, głodny. Jużci nie kłamie.
24 maja. Teraz gdy przychodzi po dzbanek a niéma co robić, czasem się zagadamy. Spytałem go, ile ma lat.
— Tego to ja nie wiem, proszę pana. Jak matusi się zmarło, to mnie Izydorowa przekupka wzięła z miłosierdzia, com siedział, ja tam nie wiem, coś lat dwa przy straganie. Razem jéj bułkę zwędził, czegoś zła, zła — i precz — a że mnie szewc Sawikowski widywał, poszedłem do niego. Wzion mnie. Myślałem, co mnie swego rzemiosła uczyć będzie, a on za uszy wytargawszy, powiedział, żem smarkacz, że mi jeszcze zawczasu. Tom po to u niego był, żeby się znęcali nade mną, kto żyw. Majstrowa sobie, Sawikowski sobie, a szelmy chłopcy, to łaska boża, żem wyszedł z duszą. Bywało od serów na głowie guz na guzie, a sińców to ani zliczyć. Napije się majster, to bylem pisnął, to wali pociągaczem, bo to u niego był zwyczaj i po trzeźwemu, żeby rozumu nabijać, dostawało się i drugim. Tak-em go i porzucił.
— Cóż z ciebie będzie? — spytałem.
— Jak Pan Bóg da, stróżem będę; a na co mnie więcéj. Demko, słyszę, strach co pieniędzy nazbierał.
Rozśmiałem się.
Powiedział mi nazwisko straganiarki, u któréj był, ciekawość wzięła u niéj o chłopca popytać.
Baba herod czysty, spasła okrutnie a mała, trochę wąsów, a wyszczekana i no! Jużem ją przywitał jak nie można grzeczniéj. Zrazu zrozumiéć nie chciała, po co przychodzę, a gdym o Jóźku zagadał, poczęła jak pytel.
— A bo to jucha! skurczypałka! nic dobrego! Łasował a łasował i w miejscu go nie było utrzymać, gdzie się dwóch łobuzów tłukło, on pewnie już tam trzecim musiał być. Toby jeszcze było nic; bo to młodość — trudno, ale ja go bywało po macierzyńsku w mordę chlasnę, to mi zaraz nogi za pas i ucieka. Słyszę, że i u szewca nie wytrwał.
Poczęła wróżyć gałęź i szubienicę; a jednak jawnie go jéj żal było. Spytałem, czy nie wiedziała co o rodzicach.
— Jakżeż nie, tomci ich znała, ojciec się zapił, ale to, bodaj nie był ojciec, bo się z nią ożenił, gdy ten już był na świecie. Matka była zbytnica, ot téż i skończyła marnie. Jabłko się nie odtoczy od jabłoni.
Gdym odchodzić chciał, poczęła pytać o chłopca — tak go jéj było żal.
25 maja. Myszy niéma, prawdopodobnie już nie wróci. Wróble téż pono jadła nie potrzebują jak w zimie i w ciężkie czasy, zdezertowały; jeden Czupurny mnie się trzyma. Przynoszę mój chleb, co go nie dojem przy obiedzie, a czasem i jaką polizówkę. Chłopiec się do mnie przywiązał i spoufalił się, że już do stolika przychodzi, oprze się łokciami na nim i tak ze mną gawędzi.
Muszę mu choć na tandecie buty kupić, bo na te poczwarne, ogromne chodaki patrzéć nie mogę; ale mu nie dam, chyba się zacznie uczyć czytać ze mną. Ma taki wstręt do elementarza, że jak go zobaczy, bom już kupił umyślnie — drapnie jak dyabeł od święconéj wody! Ale figlem go podejdę.
26 maja. Nigdym się nie spodziewał, mysz z wojażu powróciła. Jest! jest! ta sama. Nie znam obyczajów tych stworzeń; lecz po co ona, mając to, co do życia potrzeba, włóczy się gdzieś po dziurach? Może na półapkę trafić.
Czyby téż i myszy miały fantazyę miéć? wszystko to być może.
Doktor Sulzer, człek stateczny i uczony, chociaż mu się znać nie wiedzie — spotykam go u Kasi, — powiada, że bodajby się na wojnę nie zebrało. Prorokuje drożyznę wiktuałów. Byle Hołkiewiczowie nie podnieśli ceny obiadów, bo-bym musiał zredukować się. Ale zresztą! co mi tam!
27 maja. Czupurny się uczy, ale dla butów; pokazałem mu je i nie daję, aż alfabet pozna. Pojętny nadzwyczaj, a leniuch! Ja mu pokazuję litery, ten zagaduje, co się na ulicy działo, co w kamienicy. Kucharka z dołu opuchła, suponuje, że pani ją tak utraktowała. Na drugiém piętrze jéjmość z jegomością tak się kłócili, że wszyscy powybiegali słuchać, bodaj czy do kułaków nie przyszło, bo w końcu jéjmość się rozbeczała. Ale ten Czupurny powiada, że ile razy męża wytłucze, potém sama płacze. Oboje pono nieszczególni ludzie. Ja mu A, B, C, a ten licho wie co...
1 czerwca. Nareszcie alfabet umie — i buty wziął. Do sylabizowania trzeba stare spodnie odłożyć; za darmo się uczyć nie będzie.
Doktor Sulzer, czarno patrzący na świat, przewiduje w tym roku tyfus, a uchowaj Boże wojny, zarazę morową. Przydałoby mu się oboje, bo klientów nie ma, a człek widocznie bardzo uczony. Studnia najrozmaitszych wiadomości, cóż z tego, gdy mu się nie wiedzie. Jada on także u Hołkiewiczów, praktykę ma bardzo skromną. Czarno patrzy na świat. Inaczéj nie może być. Powiada, że wszyscy doktorowie, oprócz niego, osły. Uczeń Franka. Rozmaitych u niego historyj pełno. Lubię go słuchać; ale, gdybym chory był? — hm! — nie wiem, posłałbym po innego. Gdy się komu nie powodzi, trudno w niego wierzyć, — taka ludzka natura.
2 czerwca. Ja z tym chłopcem rady sobie nie dam, — coraz mi bardziéj rozwydrza, a jużem go złapał na łasowaniu. No cóż? wyszczerzył zęby, począł się śmiać, pocałował w rękę, zaręczył, że tego więcéj nie będzie. Prawdę rzekłszy, nie było go tam tak bardzo o co pozywać. Kawałek szynki, com sobie przyniósł na podwieczorek, bo kolacyi nie jadam.
Sylabizować poczyna. — Ale mam wątpliwości, bodaj czy nie umiał on już wprzódy i alfabetu i sylabizowania, a udawał tylko dla butów i spodni, że się uczy! Minę ma taką figlarną i tak mu to idzie chwilami łatwo.. Ale, przypuściwszy nawet, żeby tak było! Jestże to znowu grzech tak wielki? Chłopię straszliwie biedne, w nogi mu było zimno. Sądził, że darmo nie dostanie okrycia. Przytém, to są domysły, dowodu nie mam. Katechizmu go pono nikt nie uczył, a natura i instynkt każą się ratować — choćby sprytem. Innemu by to było nie do przebaczenia, jemu — odpuszczam chętnie.
Zdaje mi się, że stary surdut tabaczkowy, gdyby go przerobić, jeszczeby mu mógł służyć wyśmienicie.
3 czerwca. Chłopiec mnie codzień więcéj zajmuje, prawdę rzekłszy przez egoizm — paskudna ludzka natura. Nie mam się do kogo przywiązać. Mysz mi zginęła, wróble się absentują — chłopak daleko mi więcéj robi satysfakcyi, zwłaszcza że roztropny.
Chodziłem na zwiady do przekupki, u któréj teraz bułki sobie kupuję; dopytałem nazwiska domniemanego ojca matki; po téj nici do kłębka dojdę i gienealogią Czupurnemu wysztyftuję i metrykę mu wynajdę, bo jużci gdzieś chrzczony był.
Zgadało się o tém z Sulzerem, który biedę klepiąc, zwykle ubogich leczy i łachmany zna doskonale. Sulzer mi mówi, że matkę jego pamięta, że istotnie chłopak już był na świecie, gdy się ten łajdaczyna z nią ożenił. Ona szła za niego, aby miéć podporę w mężu, a on — by miał z niéj sługę. Kobieta była delikatna, słabowita, zamęczył. Sulzera zawołali do niéj, gdy już nie było żadnego ratunku, opowiadała mu o swojém życiu. Była wprzódy garderobianą u starościnéj N... Syn jéj, młody chłopak, całemu jéj nieszczęściu winien. Starościna, dowiedziawszy się o stosunkach, wypędziła ją z domu bez litości. Miły Boże! znam ten dom! Starościna za młodu nie była tak surową dla siebie i wiele mówiono o jéj różnych miłostkach. Ale, co wolno Jowiszowi, nie wolno... prostéj garderobiance. Pana starościca, a dziś senatora S... znam nawet. Że téż się ani spytał, ani dowiedział, co się z nieszczęśliwą stało.
Dosyć, że to cały romans ten chłopiec — a właśnie nie komu innemu się dostał w ręce jak mnie! Zrządzenie, Opatrzność boża.
4 czerwca. Spotkałem się dziś z gospodarzem na schodach; ja, choć go tu wszyscy nie lubią lokatorowie, jestem z nim w dobrych stosunkach. Niezły człowiek, tylko trochę gorący. Zajmuje się handlem i ma na dole sklep łokciowy. Nieustanny kłopot, kontrola, doglądanie muszą wpływać na charakter. Ma na głowie i administracyą kamienic dwóch i handelek.
Zobaczywszy mnie, przywitał bardzo uprzejmie, była godzina poobiednia, szedłem właśnie do Kasi na kawę, zaprosił mnie do siebie, niéma co mówić bardzo grzecznie. Dwoje ich jest, podżyli ludzie, mają podobno tylko jednego synowca i to urwisza, z którym sobie rady dać nie mogą. Nudzą się, szczególniéj ona, bo sama jedna siedzi, a jak się wymodli w kościele, kwiatki poleje, kabałę parę razy pociągnie, chyba w okno siąść i na ulicę popatrzéć. Mieszkanie mają wcale porządne, choć przez oszczędność od tyłu i w sąsiedztwie tego niesfornego małżeństwa, które takie hałasy wyprawia.
Gdyśmy siedli do kawy, a nie można powiedziéć tylko że kawa była wyśmienita, bez porównania lepsza niż u Kasi — powiada mi mój juryzdator:
— Pewnie to uszu i pana doszło, że nie mam łaski u moich lokatorów; ale jakże tu im dogodzić? Jedni nie płacą, drudzy mi dom niszczą, inni spokoju sąsiadom nie dają, wszyscy dlatego, że pod moim dachem mieszkają, przez to samo nienawiść mają do mnie.
— Proszę mnie do tego pocztu nie zaliczać — rzekłem — bo skarżyć się nie mam powodu.
— Waćpan, panie poruczniku, człowiek jesteś stateczny, do porządku nawykły, nie mamy powodu do kolizyi żadnéj z sobą.
Gdyśmy się rozgadali, wspomniałem o Czupurnym, że mnie ten chłopak interesuje.
— Mnie téż — odparł gospodarz — biedna to sierota z bruku, trzeba nad nim miłosierdzie miéć. Ale szczególna rzecz, że takie biedactwo byle mu lepiéj było, zaraz się psuje, trzymać należy ostro, wziąłem go za stróża, co śmiechu warto, bo to smarkacz, a wistocie i ja sam i moja służba na kamienicę nagląda, a jego trzymam w sporandzie, że go na człowieka wyprowadzę.
Małom go nie uściskał, tak mi tém trafił do serca i opowiedziałem mu z méj strony, co robię z Czupurnym. Dosyć żeśmy się uśmieli. Dobry człek, słowo daję, bardzo w gruncie zacna natura.
6 czerwca. Idzie mi o to, jak się do senatora zbliżyć — zachodzę w głowę. Za małą jestem figurą, abym się ważył zachodzić mu drogę. Znałem ci go młokosem, ale mnie sobie nie przypomni. Możeby dowiedziawszy się o chłopcu, uczynił co dla niego? Chociaż znowu trudno! Choćby miał serce, wstydzić się będzie.
Mysz już drugą powoli sobie przyswajam: wcale inną ma naturę, żwawsza, śmielsza, więcéj niedowierzająca, płochliwa, ale z dniem każdym nabiera poufałości. Zuchwałe to razem i nieufne... Wpada czasem aż za krzesło, a byle szelest, piorunem do dziury. Nie jest tak ładna jak tamta pierwsza, niéma tych ruchów co poprzedniczka. Co się téż z nią stać mogło? O! ten kot! ten kot!
8 czerwca. Nigdybym się był tego nie spodziewał, nigdy w świecie! Czupurnego niéma, ani śladu! Wesół był, chwalił się, że mu doskonale, na robotę się nie skarżył, całował mnie po rękach, nazywając dobrodziejem, a wczoraj do dnia, zabrawszy swe łachmany, drapnął. Gospodarz w furyi na łobuza, próżno go mitygowałem!
Powiada — nikczemnik! Co to tam potępiać zaraz. Lato, mosanie, chłopcu się chciało na swobodę; to jest w naturze. W okolicy na powietrzu świeżém znajdzie sobie robotę biedaczysko!
A miałem już tak piękne dla niego projekta! Byłbym pana senatora zainteresował i — mógłby był pójść do szkół.
Ale to, słowo daję, tak jak z tą myszą, ledwie się zaczęła przyswajać, i poszła szukać lepszéj doli. Mam już takie dziwne szczęście, do czego się zacznę przywiązywać, Pan Bóg mi to odbiera. Wola jego. Może to i lepiéj? bo by człek potém miał z tego jaką zgryzotę.
Poskarżyłem się Sulzerowi, naśmiał się. Powiada, dziękuj asindziéj Panu Bogu, że się to zawczasu stało i że jeszcze nie okradł uchodząc.
Zgorzkniały jakiś człek. Zaraz — okradł.
11 czerwca. Nie mogę inaczéj powiedziéć, tylko że mi po tym chłopcu straszliwie tęskno. Więc i dobrze, że drapnął, bobym się był zanadto przywiązał. Ta samotność dokuczliwą jest. Na zimę pewien jestem wróbli, myszy są niestateczne. Karm je, karm, żebyś im nie wiem co dawał, skłonne są szukać lepszego losu i nikną. Po kilka dni żadna się teraz nie pokazuje. Latem widać i one na pola wychodzą, bo im natura i swoboda miła.
12 czerwca. Gdym dziś wieczorem poszedł na przechadzkę do świętego Aleksandra, jak zwykle, patrzę po placu, poznałem go po spencerze, uwija się mój Czupurny; ten sam, słowo daję, z workiem piasku na plecach, ale jak mnie zobaczył, w nogi. Próżnom kiwał i wołał, czmychnął. Przecież się mnie nastraszyć nie mógł.
Pięknie zamienił kondycyę! Ciężki piasek, może wilgotny, dźwigać na plecach. Ale na swobodzie! a przytém w towarzystwie innych łobuzów. Młodość potrzebuje ruchu, awanturowania się. Alboż to i ze mną inaczéj było, gdym zemknął od rodziców do wojska!
Nie byłbym go sekował o ucieczkę, chciałem tylko dać admonicyę — ale jak drapał! jak drapał! aż się kurzyło. Nie byłem widać dość dla niego powolnym, gdy mi nie ufa.
13 czerwca. Sulzer mi się przyznał, że ostatkami goni. Praktyki mu latem zawsze brak, a i zima licha, najwięcéj kiedy dwuzłotówkę weźmie. Musiałem mu pożyczyć dukata. Ręka rękę myje. To tylko źle, że na świat narzeka — ludzi czerni. Cóż temu kto winien, że jemu się nie powodzi? A mnie za tylu innemi. Powiada, że doktorowie go prześladują — ale i on poczciwéj nitki na nich nie zostawi. Gdybym mógł co pomódz temu człowiekowi — bo słuszny człek jest i nie głupi — tylko skwaśniał. Mówią, że po wsiach doktorów brak. Czegóż on tu siedzi? Powiedziałbym mu to, ale będzie myślał, że się go chcę pozbyć. Biedne człeczysko.
14 czerwca. Awanturę miałem formalną. Gdym ze mszy szedł, patrzę, psisko się wlecze skowycząc, nogę za sobą wlecze, czy przebitą, czy złamaną. A chudy był! Począłem go wołać i — wabić. Stanął, potém zbliżył się do mnie. Powoli powoli dał się podprowadzić do domu. Nie darmo się dawniéj myśliwym było i ze psy miało do czynienia. Obwiązałem mu nogę szmatą i nakarmiłem. Psisko się ani już chce ruszyć ode mnie. Kłopot — gospodarz w kamienicy psów nie znosi; porzucić nieboraka z tą nogą! Nie wiedziéć co począć! Zaprowadziłem go do przekupki i zapłaciłem, żeby mu przy sobie zostać dozwoliła. Psisko jakby zrozumiało, położyło się u budy. Jutro się przyjdę o niego dowiedziéć.
15 czerwca. Pies będzie zdrów, nogę miał nie złamaną, ale stłuczoną mocno, wyliże się. Gdym przyszedł się dowiedziéć, poznał mnie zaraz i ogonem zaczął merdać. Czy go pan porzucił, czy się zabłąkał?? czy go jakiś przypadek spotkał? Nakarmiłem go i baba mi przyrzekła, że mu da leżéć przy sobie. Sulzer zdał mi się dziś trochę jakby napiłym. Nie jestem pewnym — miałżeby nałóg?? I to być może.
A zaraz go potępiać! Boże miłosierny, człowiek, co żadnéj w życiu pociechy nie ma, że z desperacyi szuka w kieliszku chwilowego szczęścia błysku, siły do życia? Gdy wielcy i potężni panowie piją, to nic, a gdy biedne człeczysko sobie podchmieli, zaraz nań kamieniem ciskają.
16 czerwca. Pies, wylizawszy się — uciekł. Ani mu się dziwuję, musiał dawnego pana odszukać. To i lepiéj. Przekupka, która się do niego przywiązała, strasznie narzeka na psią niewdzięczność — a dawny jego pan takżeby miał do tego prawo, gdyby, mogąc doń powrócić, zaniedbał.
17 czerwca. Dzień szczęśliwy — dzień prawdziwie do zanotowania. Tegom się nigdy w życiu nie spodziewał. Idąc Miodową ulicą naprzeciwko Sądu apelacyjnego, patrzę, stoi ktoś, taratatka czarna, na szyi chustka po naszemu, po wojskowemu, wąs szpakowaty do góry, przysiądz że Posiłowski. Ale skądby się on tu wziął? Stanąłem, ten się téż gapi na mnie i powoli podchodzi. Ja-m nie śmiał i on téż zaczepić, mierzyliśmy się oczyma długo. Wreszcie przystąpiłem — Posiłowski. A ten jak mi się nie rzuci na szyję!
Służyliśmy w jednym pułku, leżeli w jednym lazarecie, odbyliśmy wspólną niewolę — raześmy się pojedynkowali — o głupstwo... Dopieroż się posypały pytania; zaszliśmy pod „Szczupaka“. Nieboraka sprawa tu zapędziła, ma folwarczek pod Garwolinem. Żonaty, ma dwoje dzieci, ale się już o szpakowatych włosach ożenił. Ponieważ tego dnia nie miał już nic do atentowania, zaprosiłem go na obiad do Hołkiewiczów, zapowiadając, że występować nie myślę, on téż gęby popsutéj miéć nie powinien....
Tośmy się nagadali, ażem odżył. Z obiadu poprowadziłem go do Kasi na kawę, wieczorem wreszcie do mnie, bo końca rozmowie nie było.
Zestarzał się poczciwy Krzysztof! Powiada, że mu się stare rany czuć dają. Mój miły Boże, ma familię, dom, dzieci, tyle rzeczy do kochania, a na dolę się skarży. Musiałem mu powiedzieć — nie obrażaj Pana Boga — a ja?
Ten-by się był gotów mieniać na moje sieroctwo! Jak tu człowiekowi dogodzić? Przyznał mi się, że żona sekutnica, że ją wziął dla tego folwarczku. Ale chociażby i tak było, przecie dwoje dzieci ma! Toć to skarb! toć to złoto! toć to łaska boża! At!
Zaprasza mnie do siebie. Pojechałbym, albo i poszedł, ale po co? Napatrzę się cudzego gniazda, to mi w mojéj dziurze tęskniéj potém będzie.
18 czerwca. Nie odstępuję na krok Posiłowskiego, opowiadamy sobie nasze stare historye i radziśmy z siebie — radzi! Z tego, co mi wyśpiewał, widzę, że dostatków wielkich nie ma, ale mu chleba nie brak. Czegóż chciéć?? I ten kwaśny! Po obiedzie gdyśmy do Kasi szli, znalazł się Sulzer, którego parę dni nie było. Cięliśmy gawędę we trzech, i maryasza do puli. Spędziłem czas do wieczora jak nie można weseléj. Posiłowski sprawę swą skończył i jutro do domu. Szkoda mi go, ale dobra psu i mucha! Parę dni spędziłem wesoło, za co Panu Bogu niech będą dzięki.
19 czerwca. Odprowadziwszy trochę Posiłowskiego, powracałem do domu, gdy — patrzę, wlecze się przede mną nakuliwając chłopię, jakby Czupurny. Ja go łap za ramię.
— A tuś mi!
Zląkł się i chciał uciekać, alem go schwycił mocno.
Czy myślał, że go będę bił — bo jak mi się rozbeczał!! Ledwie go uspokoiłem, żeć mu złego nie zrobię nic, a chcę wiedziéć tylko, dlaczego uciekł.
— Nie można było wytrzymać — rzekł z płaczem — codzień jedno a jedno, i jegomość kroku nie dał zrobić za drzwi. Nogi pozaklękały od siedzenia. A tu zamiataj podwórze, zamiataj sień, zamiataj schody, a noś wodę, a wywóź śmiecie... I taką strawę dawali, że i pies-by nie jadł.
Reflektowałem go, dając mu nauki moralne, ale mało to do niego przystawało; wystawiłem mu całą przyszłość, gdy łobuzować tak będzie. Wysłuchał, to prawda, ale jak potém pięty zadarł, gdym go puścił! Nauczyłem go tylko, gdzie mnie może spotkać, uchowaj Boże wielkiego jakiego wypadku! bo-bym rad pomógł.
23 czerwca. Dawnom nic w dzienniku nie zapisywał, ale bo nie było co, życie nader jednostajne, trudno wymagać, aby dla mnie Opatrzność siurpryzy wymyślała. Sulzer pozawczoraj pożyczył znowu dwa dukaty, nie mogłem odmówić, uważałem, że wczoraj był nie trzeźwy znowu. Biedaczysko — nie chcę mu nic mówić — każdy ma swą słabość.
Byłbym istotnie niewdzięcznym, skarżąc się na Opatrzność, bo dziś mi usłużyła tém, czego dawno pragnąłem. Nigdy się nikomu nabijać nie mam zwyczaju. Idąc Saskim ogrodem, spotykam senatora. Anim myślał się z nim witać, gdy podszedł sam do mnie i zagadnął mnie po imieniu. Dosyć, że poznał.
Musiałem mu się spowiadać z tego, co cię ze mną działo i dzieje, z wesołą twarzą, aby nie myślał, Boże odpuść, że potrzebuję czego. Stał mi na pamięci ów chłopak.
Przyznam się, żem filut, bo gdy mi zaproponował, zapewne nie mając co robić, abyśmy w kątku na ławie siedli i wyzwał mnie na opowiadanie o życiu mojém, tak poprowadziłem żartobliwą historyę moich dni samotnych, żem o Czupurnego zaczepił i imię jego matki napomknął. Bóg widzi, nie dlatego abym mu chciał przykrość uczynić, ale dla Jóźka. Najmniejszéj rzeczy nie dał po sobie poznać, śmiał się, nie spytał więcéj, słuchał roztargniony, a gdy się jakaś pani ukazała zdala w ulicy, pożegnał mnie prędko i odszedł ku niéj.
Niepodobieństwem jest, aby to na nim wrażenia nie uczyniło, ale człowiek wielkiego świata umie nic nie okazać po sobie. Postarzał mocno, a czy to jakie rendez-vous w ogrodzie miał?? Natura widać się nie zmieniła.
Nie prosił mnie wcale, abym go odwiedził, z czego téż-bym się wymówił, bo to dom nie dla mnie.
25 czerwca. Byłem u moich gospodarstwa na kawie znowu. Gadu, gadu, niepotrzebnie może wygadałem się im, że mam kapitalik u Potockich na pięć prowizyi umieszczony. Kupiec dowodzi, że gdybym go w mieście starał się ulokować, miałbym osiem do dziesięciu łatwo i żyć-bym mógł daleko wygodniéj. On sam, jak powiada, chcąc handel swój rozszerzyć, wziąłby kapitał na osiem.
Zapewne nie od rzeczy-by to było! nie od rzeczy! Człowiek zda się stateczny, dwie kamienice ma — handel duży. Zabiegliwy...
Tak mi to wbił w głowę, że ciągle z tém chodzę; trzy procenty więcéj nie jest bagatelą, możnaby i samemu żyć i nieraz się z kim obficiéj podzielić.
Sulzer pije — bardzo to nie dobrze; żal mi go — ale na to niéma rady!!
29 czerwca. Szczególne mam łaski u gospodarza. Prosili mnie na gospodarski obiadek. Był barszcz i flaki, jakich już nie pamiętam, kiedy jadłem. Butelkę wina postawił węgierskiego, którąśmy wysączyli do dna i poprzyjaźniliśmy się bardzo. Serdeczny człek.
Zagadnął mnie o kapitalik, naciskając trochę, abym się zdecydował. Radbym mu usłużył, zwłaszcza że to z korzyścią jest i dla mnie, a znowu nie radbym okazać jakiéjś nieufności Potockim, którzy mi zawsze w terminie regularnie prowizyą płacili.
1 lipca. Wypowiedziałem tedy mój kapitalik, bo trudno być nieużytym dla ludzi i na własną téż korzyść, tak oczywistą, obojętnym. Plenipotent, człek jakiś bardzo, bardzo poważny, nie rzekł mi nic, tylko gdym mu racyą przełożył, powiedział, że należy być ostrożnym, bo kto na wielkie prowizye poluje, ryzykuje często sam kapitał. Ale przecież mój gospodarz i stateczny i majętny — żadnego niéma niebezpieczeństwa.
Uczyniwszy mi tę uwagę, przyrzekł wypłatę bez trudności. Chwała Bogu, że się gospodarzowi wygodzi; ucieszył się bardzo gdym mu oznajmił o tém. Ja téż się raduję, bo i Sulzerowi się czasem co wetknie i Czupurnemu grosz jaki, no — i innym. Trybu życia postanowiłem nie zmieniać. Po co mi wygódki, żyło się tak czas niemały i dobrze było, nie potrzebuję ani lepiéj ani inaczéj. Ale satysfakcyę mieć będę! satysfakcyę!!
2 lipca. Przychodzę do Kasi dziś, a ta mi powiada, że chłopak jakiś trzy razy przybiegał, dowiadując się do mnie od Sulzera, który leży chory przy ulicy Wałowéj, żebym do niego szedł co prędzéj.
Przeląkłem się mocno, tak, że kawy nie tykając, pobiegłem pod numer wskazany, trzecie piętro. Znalazłem go w nędzném mieszkaniu; jakaś średniego wieku baba brudna, koło niego, lamentując, chodziła. Biedny człek, drugi już dzień grosza w domu nie miał, a gorączka go jakaś trawi. Dałem najprzód zasiłek, a sam poszedłem do znajomego mi doktora Zeilera, żeby radził. Szczęście, że go zastałem, ale podobno ratunek za późny. Zeiler powiada, że się zniszczył nadużyciem trunku i jakoś nazwał chorobę, nie obiecując nic dobrego. Jutro raniuteńko muszę iść i siedziéć przy nim. Nie mam téż nic lepszego do roboty. Z zapasu wziąłem już dukatów pięć, bo na co mnie go tyle, gdy tu człek w niedostatku!
3 lipca. Źle jest z Sulzerem, dogorywa — nie chciał, abym przy nim nocował — baba szlocha — przynajmniéj mu rosołu zgotowała dobrego, ale nie może jeść. Podejrzywam ją, że mu wódkę nosi, a Zeiler zakazał pod karą śmierci.
5 lipca. Zmarł biedaczysko Sulzer dnia wczorajszego, no i nie było go za co pochować. Musiałem pójść do zapasu znowu, na chwałę bożą! Ot, dobrze, że się to miało i mogło spełnić obowiązek. Bądź-co-bądź, braknąć mi będzie tego człowieka. Dobry był, roztropny był, drugim doskonałe radził — a no słabość ludzka, nałóg!! Niech odpoczywa w pokoju.
W kawiarni u Kasi długo się za nim oglądać będziemy, bo i miał co powiedziéć i umiał gadać. Bawił wszystkich — szkoda człeka.
10 lipca. Zjawił się Posiłowski znowu, podobno ma syna do szkół oddać i szuka mu kwatery; a na mnie zdaje nad nim opiekę. Prawdziwe szczęście, bo dzieci lubię i będę miał przyjemne zajęcie. Zapowiada, że chłopak żwawy jak żywe srebro, téem lepiéj, mazgajów nie znoszę.
Zaprosił mnie na śniadanie, aleśmy siedzieli do wieczora na niém, nie mogąc się nagadać. Poczciwości człek. Wieczorem ja-m go poprowadził do Kasi, bo lubi czasem w bilard zagrać i tak się do nocy przebawiło.
Niezmiernie mnie ucieszyło, żem mu kilku dukatami mógł wygodzić. Wybrał się z domu trochę nieopatrznie, a Warszawa kosztuje — hu! ho!
11 lipca. Odprowadziłem za rogatki poczciwego Posiłowskiego, ale mi się było z nim ciężko rozstać. Zaprasza mnie na gwałt do Sroczyna do siebie na dni parę. Dlaczegoż nie? Czas już trochę gorący, ale rankami i wieczorami idzie się z przyjemnością. Pójdę pieszo, nie mam co robić, to się rozruszam i służyć mi będzie po miejskiéj sedenteryi. Czemu nie?
1 sierpnia. (Z powrotem ze Sroczyna). Nie taję tego, iż z przyjemnością wdrapałem się na moje trzecie piętro i wróciłem do moich penatów i myszy. Nie puszczał mnie poczciwy przyjaciel ze Sroczyna, alem dłużéj siedziéć i nie mógł i nie chciał.
Posiłowska, zacna, miła i wcale jeszcze niczego kobiecina, znacznie młodsza od męża, ma tę przywarę, że zgryźliwa jest trochę i gderać lubi. Ale któż bez ale?
Dostawało się tedy i przyjacielowi, za com w rączkę, niezbyt białą i niezawsze czystą (przy gospodarstwie inaczéj być nie może) — całował. Posiłowskiemu głowę myła dobrze, ale to go utrzymuje w emocyi i nie daje mu zestarzéć, sprawia, że nad sobą czuwa i jest mu zbawienném. Przytém ma ten zły zwyczaj, że ząb za ząb się spiera i to ją rozjątrza.
Dzieci nieładne i trochę rozpieszczone przez matkę. Ten, co pod moję opiekę ma iść, wisus, nie przeczę, ale w szkołach mu rogów przytrą.
Użyłem świeżego wiejskiego powietrza do syta. Stół był gospodarski, niewykwintny, skromny, ale się z głodu nie marło. Widząc, jak jéjmość oszczędną jest, środy i piątki suszyłem, co mi na zdrowie poszło i czuję się rzeźwym, jak nigdy. Śniadania téż wolałem nie jadać.
Prawdziwie powiadam, że dla starych ludzi to niéma jak takie życie skromne. Dali mi wyśmienite pomieszczenie w lamusie, gdzie, prawda, światła i tytuniu wprowadzać się nie godziło — ale po co mi było w lecie światło i nocą tytuń. Świeże siano pachniało tak aromatycznie! Bez szczurów-bym się był obszedł, które nocą dokazywały, mało jednak mi przeszkadzały i kij stawiłem zawsze, którym bylem zastukał, zaraz się to wszystko po norach rozbiegało.
A nagadaliśmy się i przegadali — co dusza pragnęła.
Gdym się po takiéj długiéj niebytności ukazał u Kasi — jakże mnie te poczciwe ludziska witały, małom się nie rozpłakał.
Tylko Sulzera na jego miejscu zwykłém przy stoliku nie było. Kawa mi się wydała doskonała, zadymiony pokoik tak wesołym i miłym, jak rzadko; wszystkie twarze mi się śmiały, a pytań było bez końca. Nie zapomniałem o małych prezencikach ze wsi.
Ta Kasia, choć się na nią służące skarżą, że je strasznie trzepie, ale w gruncie najlepsza kobieta. Dziewczęta-by się porozpuszczały, to dla ich dobra. A i tak ta Marysia, taka śliczna dziewczyna, jak malina, padła ofiarą. Gdyby ich ostro nie trzymała, byłoby gorzéj jeszcze...
Nikt jednak nie witał mnie serdeczniéj nad moich gospodarstwa oboje. I on i ona gdy mnie zobaczyli, chwycili zaraz do siebie, utraktowali i ugościli.
W mojém mieszkaniu faworyty sobie trochę pozwalały. Pomimo, że tam dziewczyna okna otwierała, przewietrzała, naglądała codzień, myszy gospodarowały. Jedna kamizelka wniwecz pogryziona. Stara już była, ale co tam w niéj smacznego znalazły, pojąć nie mogę. Fantazya! aby zębięta nie próżnowały.
Kota burego nie widać na dachu; jeżeli dla niego godzina sprawiedliwości wybiła — cieszyć się będę. Tyran był. Ile ma młodych wróbli na sumieniu, nie zliczyć. A wszystkie chwycone zdradą. Trzeba go widziéć, gdy się skrada — rzekłbyś, że stoi w miejscu, posuwa się jak igła zegaru nieznacznie, nagle skok — i już chrupie.
Często mnie tak zirytował.
3 sierpnia. Na przechadzce pod świętym Aleksandrem nawinął mi się Czupurny. Byłbym go nie poznał, wystrojony, włosy uczesane, prawie ładny — roznosi gazety! Od piasku do gazet w jaki sposób szczęśliwy awansował, nie umiał, czy nie chciał mi powiedziéć! Dosyć, że na eleganta wyszedł, buty całe, czapka na bakier, teczka na pasku, a mina — daj go katu. Sam mi się zaprezentował, śmiejąc i skacząc. Ucieszyłem się, jest na dobréj drodze, uznaje już pożyteczność alfabetu i dobrodziejstwa sylabizowania. W kieszeni pobrzękiwał trzygroszniakami. Ciekawym, do czego to go doprowadzi — Opatrzność czuwa. Dałem i ja mu dwuzłotówkę, bo mi się jego raźność podobała. Spotkałem także tę nieszczęśliwą babę, co była przy Sulzerze, mocno napiłą — ale ekskuzuje ją w mych oczach raz, że mogła służąc temu człowiekowi nabrać nałogu, powtóre, że opuszczona jest i w wielkiéj nędzy.
W takiém położeniu ja nawet wódkę ekskuzuję. Dobrze nam, co mamy przytułek, jadło i jakie-takie jutro, na nędzarzy hałasować, a w ich stanie!.. tyle szczęścia, co sobie pałkę zaleją. Politowania godni, nie urągowiska.
4 sierpnia. Nawet w stworzeniach jest pamięć i wdzięczność. Psisko, com mu nogę przewiązał, poznał mnie na ulicy, powąchał, zaskowyczał i tak się witał, żem się prawie rozpłakał; ktoś na niego świsnął — i poleciał. Chwili téj jednak nigdy w życiu nie zapomnę. Poczciwe psisko!
5 sierpnia. Na obiedzie u moich przedziwnych gospodarstwa, utraktowali mnie znowu flakami, wiedząc, że ja je lubię, tłuste i korzenne były, a posilne!! Na wsi w Sroczynie ani razum nie jadł; ale za to bywały kluski z mlekiem wyśmienite. Zapiliśmy flaki paru kieliszkami wina. Mili ludzie i mogę powiedziéć, że w nich braterskie znalazłem serca.
6 sierpnia. Spotkałem na przechadzce pana senatora, a że on wprzód sam się mojéj przypomniał znajomości, sądziłem, że mi wypada się ukłonić, mijając go. Udał zrazu, że mnie nie postrzegł, co łatwo poznać było, potém się widać namyślił i zawróciwszy, sam przyszedł do mnie z twarzą uśmiechniętą. Po staremu mnie zagadnął:
— Jak się masz, panie Gabryelu?
— Do usług.
— Jakże tam idzie?
— Z łaski Bożéj nie źle, jak staremu... nie skarżę się.
Począł się uśmiechać.
— Waćpan, panie poruczniku, zawsze więcéj żyłeś dla ludzi, niż dla siebie, i teraz pewnie trzymasz się téj wyśmienitéj metody. Jakże tam protegowani jego?
Śmiał się.
— Za mały jestem, abym mógł kogo protegować — rzekłem.
— Przecież wspomniałeś mi pan o jakimś chłopcu, sierotce...
Nastawiłem uszu. Oho! myślę, sumienie go ruszyło. Chwyciłem się tego i począłem, śmiejąc się, o Czupurnym mu opowiadać. Słuchał niby obojętnie, lecz pewien jestem, że w nim téż serce zakołatało.
— Przyznam się — rzekł — że mnie ta historyjka zainteresowała, porucznik miał dar opowiadania. No, i matka tego chłopca była na dworze starościnéj, może pozwolisz, abym i ja w twym dobrym uczynku miał udział jaki. Czasy ciężkie — jednakże...
Sięgnął do pugilaresu, milczałem. Spojrzał mi pytająco w oczy.
— Jeżeli pan senator chce coś uczynić dla sieroty, nie godzi mi się odrzucać — rzekłem.
Drżącą ręką zaczął przewracać w pugilaresie.
— Czasy ciężkie — powtórzył, wetknął mi w rękę papierek, ukłonił się i odszedł prędko, nim mu podziękować mogłem.
Dopiéro po odejściu jego rozwinąłem asygnatę — dwudziestopięciorublową. Fraszka to była, ale zawsze lepiéj niż nic i świadczy o poruszeniu serca. Teraz na mnie spada kłopot, jak to użyć, aby poszło na korzyść chłopcu, nie na swawolę. Zakłopotałem się mocno, muszę się poradzić z moim poczciwym gospodarzem.
7 sierpnia. Bieda z temi 25 rublami, istna bieda! Jako kapitał na procencie przyniesie bzdurstwo, do utrzymania w szkołach chłopca za mało, do oporządzenia za wiele. Co z niemi zrobić? Gospodarz radzi, abym u niego wziął sukna, które on ma dać bardzo tanio i od stóp do głów chłopca obszyć kazał. A co mu po tém? Wolałbym go za te pieniądze dać gdzie do nauczyciela, ale na długoż to stanie?
Nie chciałbym miéć nic na sumieniu; pytam wszystkich, radzę się, każdy co innego mówi, i dwóch się nie zgodziło na jedno. Muszę samego łobuza odszukać i spenetrować go — czego-by téż on sobie życzył. Nie inaczéj.
Bury kot znowu po dachach łazi, że téż go licho nie wzięło! Ale co złego, to nie ginie.
8 sierpnia. Udało mi się przydybać Czupurnego, ale już w stanie odmiennym cale, bez gazet, bez teczki, mina kiepska i odzienie poszarpane. Zaparłem go do kątka i wziąłem ostro na spytki. Nie chciał mi się tłómaczyć, lecz na końcu wyznał, że w bójce z ulicznikami gazety mu poszarpano i rzucono w błoto, i z tego powodu abszyt dostał.
— Cóż robisz?
— A no nic — rzekł — z głodu mrę — odparł, płacząc...
— A ja — odezwałem się po ojcowsku — właśnie mam i dla ciebie trochę grosza od jednego pana, który... u którego matka twoja nieboszczka służyła. Dał mi je na to, abym ci pomógł.
— No, to daj mi je pan! daj! daj! — począł wołać, naciskając chłopiec.
— Poczekaj! nie dam inaczéj, jak na co poczciwego, ażebyś przejadł i zmarnował; nie pozwolę. Pójdziesz na naukę.
— A! jako żywo! — zawołał, prawie płacząc — nie pójdę.
Poczęliśmy się tedy sprzeczać, nie mogąc z nim dojść do końca. Dałem mu kilka złotych, a z 25 rublami wstrzymałem się. Kazałem przyjść do mnie. Obawia się gospodarza; zaręczyłem, że mu się nic nie stanie.
(Kilkanaście kart w rękopiśmie wydartych).
1 października. (Rok jak się zdaje następny). Trzeci raz już stukam do drzwi gospodarza mojego, rano i wieczorem, znaleźć go nie mogąc. Prawdę rzekłszy, procent, który mi tak regularnie jak zegarek, płacić przyrzekał, zalega. Kapaniną oddaje i niechętnie. Musi być biedne człeczysko w interesach, ale jużciż o kapitał nie mam się co obawiać, bo-by go był nie brał, żeby nie miał ewikcyi. Człowiek uczciwy, wiedział, że to mój ostatni fundusz.
Należy być wyrozumiałym.
Muszę się trochę ścisnąć, bo już się i zapas wyczerpał i grosza przy duszy nie mam, ledwie trochę miedzi, co dla ubogich była odłożona.
3 października. Nie może to być — nieporozumienie jakieś, nie wierzę w niepodobieństwo. Plotki są. Wczoraj u Kasi, przysłuchując się rozmowie, doszło do mych uszów, jakoby gospodarz mój zbankrutował i znikł, a na kamienicach długów tyle, że ostatnie pospadają. Wistocie, że gospodarstwa obojga w domu niéma, drzwi zamknięte na kłódkę, sklep opieczętowany, ale nie wierzę, ażeby mnie nieszczęśliwego mieli... ale to nie może być. Mój kapitalik się znajdzie. Nie byliby mnie namówili na odebranie go od Potockich i lokowanie u nich, gdyby nań pewności nie było. Mogliżby być tak niesumienni?
Mogą być chwilowo w ambarasie.
Trzeba zegarek zastawić. Głowy nie tracę, co robić, co robić!
4 października. Chodziłem do prawnika, którego mi polecono, bardzo słusznego człowieka, na radę, bo okazuje się, że istotnie ci biedni zbankrutowali. Okoliczności, złe czasy, dopust boży, może rachuba fałszywa. Czeremszyński wziął mój skrypt i obiecał się poinformować. Pewny jestem, że źli ludzie przesadzają... tak znowu fatalnie mnie Pan Bóg za moje w ludziach zaufanie pokarać nie zechce. Pojutrze obiecał mi rezolucyę...
6 października. Byłem u Czeremszyńskiego. Stań się wola Twoja. Powiada, że istotnie mój gospodarz zbankrutował, w niezbyt uczciwy sposób. Moja należność, stojąca na samym końcu w rejestrze, podobno nie da się odzyskać. Spytałem, czy choć w części? Wątpi o tém bardzo.
Nie wierzę temu, lecz jeśliby się Panu Bogu podobało dotknąć mnie, jużciż się to bez woli jego stać nie mogło. Mamże rozpaczać? A co rozpacz pomoże?
Posiłowski mógłby mnie wziąć za gumiennego, boć ja wiele nie potrzebuję, a na coś się przydać mogę. Nogi mam jeszcze i oczy, do dozoru posłużę. Trzeba tu jednak wyczerpać wszelkie środki. Gdyby mi się choć, bodaj, część trzecia okroiła, choć byle co — ale nic! nic! Nie może to być.
3 listopada. Wracam do tych moich notatek, choć z ciężkiém sercem. Wola Twoja, Panie, powtarzam, aby nie popaść w zwątpienie. Z domu zasekwestrowanego ruszono mnie na bruk; bo sumiennie nie mogłem przyrzec, że płacić będę za mieszkanie, gdy nie mam czém. Poczciwa stara przekupka dała mi przytułek u siebie w alkierzu za małą bonifikacyą. Zawadzać jéj nie będę. Rzeczy i garderobę posprzedawałem, aby nie miéć ciężaru z tych rupieci. Po co mi była garderoba? Jedna odzież na lato, druga na zimę, starczy. Człowiek jest swobodniejszy. Nie czuję się téż słabszym przez to, że jem tylko chleb i czasem coś trochę ciepłego. Te regularne obiady, to niedobre nawyknienie — człowiek i żołądek się rozpieszcza.
Trzeba brać przykład ze stworzeń bożych, które ani stołu, ani kucharzów nie mają, ani regularnych godzin pożywienia, i silne są i zdrowe. Więc ta metoda, urwij, podaj, musi być najlepiéj zdrowiu sprzyjająca. Bieda uczy rozumu, słowo daję.
Jutro, zostawiwszy manatki moje u poczciwéj kobiety, chociaż dni są zimne, pójdę do Sroczyna. Chłopca ze szkół odebrali, więc się ja ich tu nie doczekam. Posiłowski mnie przygarnie po koleżeńsku, nie wątpię — nie potrzeba mi wiele, a odsłużę, dalipan.
15 listopada. Wracam ze Sroczyna, okazuje się, żem się w rachubach omylił, nie winię poczciwego Posiłowskiego, ani żony jego, ale miejsca nie mają, obchodzą się bez gumiennego, byłbym im ciężarem. Muszą myśléć o dzieciach. Bądź-co-bądź, prima charitas ab ego. Mają słuszność.
Gdym się wyspowiadał im z mojego nieszczęścia, biedni ludziska ręce załamali, spojrzeli po sobie, stary mój kolega długo się słowa nie mógł odezwać. Powiedziałem mu zaraz, że przychodzę do niego służby szukać; na co jéjmość zakrzyknęła:
— Zmiłuj się, albo to my panowie, żebyśmy sługi trzymali! my sobie sami służyć musimy!
Przyjęli mnie jak nie można lepiéj. Sam widzę, żem źle rachował, bo przy ich szczupłych funduszach, niepodobieństwo się obarczać. Spędziliśmy wieczór na gawędce, jak za dobrych czasów.
Ja nie desperuję, że jakiekolwiek miejsce, zajęcie, gdziekolwiek w mieście uda mi się wyszukać: nie jestem wcale wymagający, byle kątek, jaka taka strawa, odzienia mi do trumny starczy. Z obuwiem może być trudność, ale Opatrzność boża! Grzech wielki, żem zwątpił o niéj. Jeżeli na ziemi potrzebny jestem, pomoże mi, jak nie... no — to cóż? albom to ja pierwszy lub ostatni w położeniu podobném?
Ta poczciwa stara moja gospodyni musi suponować, że ja już nie mam co jeść, bo mi ciągle jakąś przekąskę proponuje, a ja nie miałbym sumienia, gdybym pracującą biedną kobietę objadał. Więc się wymykam umyślnie w téj porze z domu, gdy jedzą, ażeby mnie nie nakarmili, a wróciwszy, opowiadam niestworzone rzeczy o paradnych obiadach, których nie jem. Suchy chleb, to istotna kuracya dla człowieka! Apetyt, jakiegom nie miał dawno! Wszystko mi pachnie. Każda rzecz wydaje się przedziwnego smaku.
Sygneta ojcowskiego nie radbym sprzedawać, chciałbym, żeby go ze mną włożono do trumny; z téj gałęzi Rzempińskich jestem ostatni — sterilis. Boję się, żeby mnie do tego gwałtowna potrzeba nie zmusiła. Miałem kilku dłużnych mi, ale tych teraz ani odszukać, i — są to ludzie biedni — naciskać trudno.
Roboty na żaden sposób znaléźć nie mogę. Podjąłbym się wszelakiéj, bo się pracy nie wstydzę, byle siły starczyły. Wszędzie mnie odprawują, spojrzawszy, żem stary, politykując. A od czegóż Opatrzność, tylko co jéj nie widać! Trzeba wytrwać, serca sobie nie psując. Pogodném czołem, panie Gabryelu! zuchowato! Czoło stawić przeciwności! Albo to ja jeden? Miałem i ja dni dobre, miałżem być wyjątkiem i nie zaznać biedy? Chyba-bym człowiekiem nie był. Wszystko to w porządku, a narzekać, gdy się tyle chwil jasnych przeżyło, byłoby niewdzięcznością.
Macte animo, panie Gabryelu!
17 listopada. Mój Czupurny, Pan Bóg łaskaw, na człowieka wyjdzie, słowo daję, mnie to tak cieszy, jakbym sam doznał nad sobą opieki. Od czasu, jak mi się go udało umieścić w magazynie u Zelta, do posyłek, pod dozorem, zaszła w nim zmiana szczęśliwa. Chłopak, wzięty w ryzę, otarł się, otargał, sam mówi, że mu dobrze, wygląda jak jabłko, a w sklepie mi powiadają, że okrom tego, iż nadto żwawy, nic mu do zarzucenia nie mają. Spotkałem go wczoraj w ulicy z dwoma pudełkami pod pachą, poświstującego piosenkę. Gdy mnie zobaczył, sam, poczciwe chłopczysko, przybiegł do mnie i w rękę mnie pocałował.
— No, jakże tam? — zapytałem.
— A dobrze! chwalić Pana Boga! Ale — spojrzał mi w oczy — coś jegomość mizerny!
— Ja? co ci jest?..
— Czy to prawda, że pan wszystko stracił? — zapytał.
— Jakto wszystko? — odpowiedziałem, uśmiechając się — widzisz przecie, że ani humoru, ani spokoju sumienia, ani ufności w Bogu nie straciłem, a reszta — fraszki.
Jakoś się tak do mnie uczepił Czupurny, jakby on teraz chciał mnie pomódz! Ale! zapewne! Śmiech bierze, musiałem co prędzej odejść. Takżebym nie miał sumienia, ja stary młodemu odbierać, który na świecie potrzebniejszy jest, niż ja. A po mnie co światu? Do grobu się i tak dowlokę.
18 listopada. Niéma jak bieda, żeby ludzi doświadczyć, a co pociech z jéj łaski! Najprzód o poczciwości serca tego mojego kochanego Czupurnego się przekonałem; powtóre, cóż to za zacna kobieta, ta moja stara karmicielka! Gderliwa, kwaśna, ale serce złote. I gdyby nie interes Czupurnego, nie byłbym jéj poznał i nie miałbym z niéj opiekunki, nie wiedziałbym, że pod tak niepozorną łupiną, tak piękna dusza i serce kryć się mogą!
Nieszczęście téż na coś przydać się może, ledwie że nie dziękuję ręce, co mnie niém dotknęła, tyle spotykam na tém ludzkiém śmiecisku dyamentów.
A! ta moja Izydorowa! Ktoby na nią spojrzał, albo posłuchał, gdy, wziąwszy się w boki, wymyśla, stojąc w straganie, mógłby ją za niegodziwą babę miéć; tymczasem to złota kobieta!
Jużbym téż był najniewdzięczniejszym z ludzi, gdybym za tak tani grosz, będąc u niéj w komorném i doznając tyle z jéj strony miłosierdzia, nie starał się około domu być użytecznym. Robię więc, co mogę, i to mi na zdrowie doskonale służy. Parę razy pójść do studni, skałek nałupać, ognia pomódz rozpalić, spisać rachunek, tak mi łatwo przychodzi, a Izydorowéj jest zawsze jakąś ulgą. Ma ona dosyć i tak na głowie.
19 listopada. Coraz być zimniéj zaczyna; dzięki Bogu, że bajówkę mam niezgorszą i mróz, gdy przyjdzie, nie dokuczy mi. Mało co było porozparanego koło niéj, nie mając co robić, pozaszywałem. Dawniéj się to do tego krawca brało i kilka groszy nadaremnie wydało, a teraz, na nice wywróciwszy, tak paradnie zrestaurowałem, że i krawiec z profesyi lepiéjby nie potrafił. Wszystko to są korzyści z położenia, gratiae status, anim suponował, żebym się umiał tak z igłą obchodzić. Z butami cięższa sprawa.
Butów jednak jest, starych wprawdzie, par kilka, a te, przemieniając stosownie do pory, okoliczności i ich przymiotów, długo się niemi obchodzić mogę. Oglądałem je dziś właśnie. Jedne mają podeszwy doskonałe, a skóra na nich popękała, w drugich przeciwnie, zdarte podzelowanie, a przodki paradne i mocne. Trzecie, najgorsze, ale te mogą służyć do błota, żeby tamtych oszczędzić. Nóg nie mam co pieścić, choćby zamokły, nic się im nie stanie. Mało téż teraz wychodzę z domu, chyba do kościoła na mszę świętą. Spacerować mi się odechciało, zważając na buty, przyjemność to za kosztowna.
20 listopada. Ten bestya Czupurny musiał mnie chyba szpiegować, dosyć, że dziś patrzę, a ten w progu stoi. Ażem się żachnął! Dobrał sobie chwili, żeby Izydorowéj nie zastać.
— A ty tu co robisz?
— Ot, przyszedłem zobaczyć, co się z panem dzieje — odezwał się, oglądając dokoła. — Po drodze mi było. Widzi pan, musi już być bieda, kiedy pan się wniósł do przekupki, do tego paskudnego alkierza....
— Jaka bieda? — zawołałem — cóż ci to znów świta w głowie? Ale! cóż to nie wolno mi fantazyi miéć? Znudziło mi się na jedném miejscu, tom się tu wniósł. Kobieta dobra, mnie tu wygodnie.
Czupurny począł cmokać, rozglądając się, dobył z kieszonki od kamizelki nieśmiało trzy talary i począł je w ręku obracać, patrząc na mnie.
— Ja bo panu winien jestem — szepnął.
— Coś ty mi winien? — krzyknąłem — oszalałeś, czy co?
— A jużciż — rzekł cicho. — Cóż to ja żebrak, czy co? Pan mi pożyczał, pożyczał, a teraz się powinienem wypłacać powoli. Więc niech to będzie na rachunek.
I położył trzy talary na rogu stolika. Dopiéro, gdym się okrutnie gniewać począł, wziął je i nadąsawszy się poszedł.
Patrzajcie go!... A to mi się podoba!
No, ale z niego być może człowiek, a ktoby to był powiedział, gdy od takiego łobuza poczynał. Miły Boże! jak to nigdy ludzi pośpiesznie sądzić się nie godzi!
25 listopada. Ja bo taki zawsze to powtarzam, nie tak źli są ludzie, jak ich czernią melancholicy i mizantropowie.
Wczorajszego dnia, że dzień był wcale niczego, suchy, a nawet ciepławy, jak rzadko o téj porze roku, wyszedłem się raz przejść trochę, choć mi butów żal, ale z ostrożnością i należnemi dla nich względami, omijając miejsca wilgotne i zbyt szorstkie.
Trochę w moim alkierzu bywa duszno i mokrawo... czasem stare piersi ledwie tém powietrzem oddychać mogą. Potrzebowałem świeżéj aury i ruchu. Było to pod wieczór, bo dniem pokazywać się nie lubię w resztkach odzieży, jaka mi pozostała, aby się starym znajomym z lepszych czasów, choć ich niewiele jest, nie nastręczać z moją biedą. Wróciwszy, zastałem moję gospodynię nad miską ciepłéj strawy, jak zwykle, po trudach dnia wypoczywającą. Babusia tak do gadania nawykła, że nawet gdy już sama jest i mogłaby gębie odpocząć, sama do siebie coś mruczy. Zobaczywszy mnie, otarła usta i powiada śpiesznie:
— A tu do pana, panie poruczniku, dwa razy pocztylion list jakiś przynosił, ale mnie go oddać nie chciał, bo ważny i do własnych rąk jego.
Mocno mnie to zdziwiło! List, do mnie! Nie mogłem pojąć od kogo, a jeszcze jakiś ważny. Któżby do mnie mógł miéć jaki interes? Ja na świecie z nikim nie koresponduję. Byłem niespokojny. Co to może być! Całą noc mi to po głowie chodziło, i gorzéj spałem niż zwykle, choć może i ta zaducha wilgotna w alkierzu przyczyniała się do tego. Dziś już nie ruszyłem się z domu, czekam. Co to być może? Myśli galopowały, odgadując. Około południa, patrzę, idzie pocztylion i gruby list niesie w ręku.
— Pan porucznik Gabryel... et caetera — powiada — aż w policyi musiałem się o pańską kwaterę dowiadywać.
— Ja jestem.
— Niechże mnie pan tu pokwituje.
Patrzę na kopertę, pismo nieznajome, stępel zagraniczny i kazali półtora złotego dopłacić za porto. Aż mi się przykro zrobiło. List najwyraźniéj do mnie, z tytułem porucznika. Cóż to może być? Rozrywam kopertę, wypadają jakieś banknoty niemieckie. Osłupiałem. Zrazu nie mogłem pojąć, od kogo to przyszło. Za co? Po co?
A to, list od mojego zbankrutowanego gospodarza, co mi zarwał moje półtora tysiąca czerwonych złotych, niech mu Bóg nie pamięta. Pisze tedy, iż go sumienie gryzie, że mi posyła na moję należność, co może! Cud łaski boskiéj. Banknotów znalazłem w liście na sto talarów pruskich! Jezu miłosierny, czysta manna i rosa niebieska. Właśnie pod zimę mogę sprawić parę butów nowych, bo buty są dla mnie pierwszorzędną potrzebą. Izydorowej będę mógł zgóry zapłacić komorne, no, i czasem sobie trochę ciepłéj strawy pozwolić. Poszedłem na mszę świętą na podziękowanie Bogu, który serce tego człowieka poruszył. I nie jest to jeszcze tak z gruntu niepoczciwy człek, kiedy przecie coś mi przysłał... Miły Boże! a czułżebym ja taką radość z tych, z pozwoleniem, głupich pieniędzy, gdybym nie zaznał trochę biedy, niedostatku i kłopotu. Wszystko bo ma swą dobrą stronę, tylko trzeba ją umieć znaléźć, a nie zakwaszać się i nie truć lada czém. Sit nomen Domini benedictum. Sto talarów, a toż skarb!
26 listopada. Gdym historyę tę moję opowiedział Izydorowéj, poczciwe kobiecisko tak się tém ucieszyła, że się niemal spłakała. Zarazem jéj za komorne zapłacił z góry, choć brać nie chciała. Spokojną mam całą zimę, a że powietrze w alkierzu nie jest najwyśmienitsze?.. pieścić się nie trzeba. Jedna rzecz mi dokucza najbardziéj, to zbyt blizkie sąsiedztwo beczki z kwaszoną kapustą, która mi jakoś śmierdzi. Surową kapustę nawet jeść lubię, ale tak przez cały dzień nią oddychać, staje się niemiłém trochę. Mam nadzieję wszakże, iż się do tego przyzwyczaję i naturę zwyciężę, bo to są kaprysy człowieka rozpieszczonego. Dzięki Bogu za to, co jest, a wymyślać się nie godzi. Ludzie do daleko przykrzejszych wyziewów nawykają.
27 listopada. Poszedłem z butami do Odrzyńskiego, z którym się oddawna znam, i jest człek uczciwy. Cholewy jeszcze bardzo dobre, skóra doskonała, dychtowna, jakiéj teraz nie dają. Przyszyć tylko przodki nowe i buty będą choć od parady. Po naradzie z Odrzyńskim i maleńkim targu o cenę, przyrzekł mi uszyć po przyjacielsku, żeby to przecie trzymało, nie tak, jak to nowomodne obuwie, co staje na dwa dni z dzisiejszym. Nigdy nie zapomnę, co mi nieboszczyk Sulzer opowiadał o tym szewcu z Krakowskiego Przedmieścia, którego mu (za jego lepszych czasów) zachwalono. Prawda, że robił buty eleganckie, choć je było w salonie na etażerce postawić, ale tyleż tego. Sulzer kazał mu sobie uszyć buciki, włożył je i we trzy tygodnie z podeszew — strzępki, skóra spękała się w kawałki. Idzie do tego sławnego artysty ze skargą, a ten mu odpowiada, w boki się biorąc:
— Cóż to dziwnego? Waćpan chodzisz piechotą, ja tylko dla tych buty robię, co karetami jeżdżą, i po roku u nich całe.
Ale mój Odrzyński inny człek, wchodzi w położenie, rozumie, czego mi potrzeba.
Z koszul się naśmiałem, przedsięwziąwszy rewizyę ich, trzy jest wcale całych i dobrych, dwie mocno nadwerężone, ale niezdesperowane, jedna na onuczki chyba. Czytałem gdzieś, że ludzie dawniéj koszul wcale nie nosili. Jestto, prawdę powiedziawszy, zbytek, ale że się do niego nawykło, znałogowało, trzeba słabości uledz. Liczba niedobitków moich bardzo dostateczna. Bywało w wojsku miewaliśmy dwie całéj parady, jednę w mantelzaku, drugą na sobie. Jedna się przepierała, druga wkładała, a wyśmienicie się żyło z niemi. Och! och! jakoś to będzie, przy pomocy bożéj, jakoś to będzie!
1 grudnia. Tchnąć nie było czasu, a témbardziéj pisać. Dnia 28 listopada zasłabła nagle Izydorowa poczciwa, zaziębiła się siedząc w straganie, bo czas był szkaradny, chłód przejmujący, a nigdy się porządnie ciepło odziać nie chciała. Wieczorem położyła się w łóżko z gorączką, a nad rankiem wzmogła się ona tak, że utraciła przytomność. Pobiegłem po doktora zaraz i siedziéć przy niéj musiałem na przemiany ze sługą sierotką, i o wszystkiém pamiętać. Dosia, głupia dziewczyna, głowę całkiem straciła, lamentując i ręce łamiąc. Kilka dni nie wiem, czym jadł, a co o śnie, mowy być nie mogło. Biednéj, staréj, poczciwéj gospodyni, ot tak, prawie się nagle zmarło, tylko, że trochę odzyskała przytomności, gdy jéj księdza sprowadziłem.
Zdawała się być nie źle w swoich interesach, a po śmierci okazało się, że nie zostawiła nic oprócz długów i trochę rupieci. Familia nie chciała nic wiedziéć o pogrzebie, ani o trumnie, ani o niczém; spadł na mnie obowiązek, od którego się nie myślałem uchylać i zapłaciłem za wszystko. Trochę sprzętów zabrano za długi, a co gorzéj, że mnie z alkierza wyrugowano, choć zgóry za niego zapłaciłem. Nieboraczka, świeć panie nad jéj poczciwą duszą, wcale temu nie winna, niech jéj Bóg da spoczynek po pracy ciężkiéj! Biedna, zacna, prostoduszna istota!
Odprowadziłem ją do grobu i rzuciłem garść ziemi na ubogą trumnę. Nazajutrz potrzeba sobie było kąta szukać, a co na zawołanie i w téj porze nie łatwo. Trafił mi się w ulicy ten mój poczciwy Czupurny i jak zaczął biegać, znalazł izdebkę na tyłach, u jakiéjś ubogiéj wdowy po stolarzu. Ubogim z ubogiemi zawsze najlepiéj i najbezpieczniéj, swój swego rozumie... Prawda, że izdebina paradna nie jest, że muszę przechodzić przez pierwszą, pełną dzieci i wrzawy, bo te robaki jéj krzykliwe są, żwawe okrutnie i po nocach nawet biednéj matce spoczynku nie dają. Piecyk swędzi i dymi, wilgoci dużo, zawsze to jednak lepiéj, niż żadnego nie miéć przytułku. Człowiek się zwolna do tego, co złe i niedogodne, przyzwyczai, a co się da poprawić, poprawi. Ta biedna majstrowa przy swych kłopotach, których ma dużo, rozirytowana biedna do zbytku, dzieci zbytecznie karci i musztruje, po całych dniach ją słychać, ale, jak sama powiada, została sierotą z liczną familią na głowie, nie może sobie rady dać i to ją czyni niecierpliwą, a czasem nawet wydaje się złą, ale nią nie jest. Serce najlepsze, ale, bieda! bieda! rzadko kto ją nosić umie, jak należy, tak samo jak i szczęście. Biedna kobieta i z dziećmi temi ma kłopot, i z czeladzią, która buszuje, bo warsztat prowadzi, co nieraz i mężczyznie trudno.
Ja mam dla niéj wielki szacunek, bo zabiegliwa, pracowita, śmiała i nieznużona; a że hałasuje i klnie, bez tego się nie obejdzie, mając przez wierzch głowy roboty i troski.
Obliczyłem się dziś z nadwerężoną kasą moją. Pomimo strat poniesionych, nieuchronnych, zimę jakoś przekołatam, chociaż ścisnąć się, oszczędzać potrzeba. Gdybym mógł sobie co zarobić, z serca pychę szlachecką i porucznikowską zrzuciwszy?... Ale gdzie? jak? kogo o to prosić? Niewiele umiem, lub tak jak nic, siły w rękach trochę jest, więc chybaby się ta prosta zwierzęca siła dała zużytkować, a cóż w tém złego? Do pisania oczy mi nie służą; nie jestem pewny czy correcte, jak to teraz wymagają, mógłbym przepisywać. Rzemiosła żadnego nie umiem, a uczyć się bodaj zapóźno.
6 grudnia. Dzisiaj, prawdziwy cud! Spotkałem się z kolegą Rożniakiem. Ni mniéj, ni więcéj nie widzieliśmy się lat trzydzieści. Byłbym go téż nigdy nie poznał, bo postarzał i zmienił się nadzwyczajnie, ale miał brodawkę poziomkową około nosa, jakiéj drugiéj nigdy w życiu nie widziałem, po niéj go zaraz przypomniałem sobie.
Wołam nań:
— Panie Pawle! — na próbę.
Odezwał się odwracając:
— Hę?
Ale mnie nie poznał wcale, może z powodu ubogiéj mojéj odzieży, albo i wieku. Niegdyś człowiek dosyć elegancką miewał minę, wąs do góry, ho! ho!
Musiałem mu się po formie zaprezentować i przypomniéć, dopiéro zakrzyknął:
— Na rany boskie, a czyż to być może?
Widywał mnie w innéj sytuacyi. Między nami jest tam nawet przez nasze matki jakieś dalekie pokrewieństwo. Ze stroju, miny i fantazyi zauważyłem, że mu się dziać musi dobrze i pomiarkowałem zaraz, żem się nie powinien przed nim skarżyć na tę moją biedę, aby tego nie wziął za przymówkę do kieszeni.
Złoty człowiek, dobry z kościami, ale zawsze był skąpy. Wszyscy wady mamy, nie jesteśmy aniołami, to trudno, a z drugiej strony człek z familią, ma obowiązki; skąpstwo jego nazwać należy cnotą.
Musiałem przed nim udawać wesołego i dziwaka, boby się nędzy mojéj nastraszył i czmychnął mi, a niezmiernie mi się z nim chciało rozmówić o naszych wspólnych znajomych, o starych czasach, o tych rzeczach, co w duszę balsam leją, o których ja nie mam do kogo przemówić i słowa.
Pogadaliśmy tak na początek trochę, w ulicy stając, i odprowadziłem go do hotelu Smoleńskiego. Gdym mu zaraz w początku dał do zrozumienia, że choć się prezentuję tak ubogo i niepozornie, nic od nikogo nie potrzebuję, poweselał widocznie. Wiedział dawniéj, żem miał kapitalik u Potockich, umyślnie-m zmydlił, nie przyznając się do tego, że go straciłem, boby nieochybnie stchórzył i humor-by mu odebrało.
Traktuje mnie więc jako bezdzietnego starowinę, po którym, w danym razie, titulo pokrewieństwa mógłby się nawet spodziewać przyjacielskiego legatu.
A to jest, prawdę powiedziawszy, z mojéj strony szelmostwo i niegodziwość, wyrzucam to sobie. Nie będę go długo utrzymywał w tym błędzie, boby to było kłamstwo i podłość; honor nie pozwala. Bylebym się z nim wygadał o wszystkich, rozpytał, nacieszył, powiem mu prawdę całą. Jestem pewien, że gdy się dowie o niéj, strach go ogarnie. Ludzie są słabi; na widok cudzego nieszczęścia, tak jak zaraźliwéj choroby, czują niepokój i trwogę.
7 grudnia. Rożniak się rozochociwszy prosił mnie na obiad. Nie zrujnuje się na to, bo w Smoleńskim hotelu stół nie drogi, a butelka porteru krajowego także nie przejdzie dwu złotych. Mój Boże! mój Boże! Jakże mi się tu wydało wszystko smakowitém, przedziwném! Tak dawno nie jadłem porządnego obiadu, a nawet i obiadu wogólności, ograniczając się chlebem, serdelkiem, albo nawet chlebem z jaką-taką poléwką. Co to za dobrodziejstwo ten głód, jak on wszystko potém czyni wyśmienitém!
Ale fraszka obiad! cośmy się nagadali, naprzypominali i naśmieli!
Najbardziéj mnie to poruszyło, gdy Rożniak wspomniał boską ową Paulinkę, w któréj-em się ja na zabój kochał, którą jeszcze dziś pod siwym włosem ubóstwiam. Rodzice ją gwałtem za starego wydali i uczynili nieszczęśliwą, a Rożniak mi powiada, że jeszcze teraz, gdy kto o mnie wspomni przy niéj, rumieni się biedna, jakby młodą była i przysięga, że ona mnie w sercu nosi. Notabene, że bezdzietną jest, stary safanduła cały jéj majątek zapisał i zmarł zostawując wdową. Starało się o nią wielu, za nikogo wyjść nie chciała! Boska Paulino, stary nędzarz nie mogę nawet pójść ci się dziś rzucić do nóg i podziękować, aby ci lepszego obrazu z pamięci nie wygluzować. Spotkamy się odmłodzeni na innym świecie.
Dawno takiego nie doznawałem uczucia, czułem się odmłodzonym. Łzy mi się zbierały pod powiekami. Oni mnie tam, powiada Rożniak, dawno mają za umarłego, to i lepiéj.
Dosiedzieliśmy tak za stołem, gadu-gadu, do późnego wieczora. W końcu Rożniak powiada mi:
— Co bo wy, panie Gabryelu, w tém mieścisku siedzicie, niewiedziéć na co i po co? Wiesz co, przyjeżdżaj do mnie na wieś, w oficynie są dwa pokoiki śliczne, jakby zrobione dla ciebie. Ja was za tanie pieniądze dobrze żywić, opalać, opierać będę, dam wam i ciepły kąt, chłopaka do usługi.
Milczałem, słuchając, a serce mi biło. E! radaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają! Dłużéj kłamać milczeniem nie godziło się. Powiedziałem mu tedy:
— Mój drogi, ja bo i najtaniéj wkrótce płacić nie będę miał czém.
Ten aż osłupiał, a potém żachnął się.
— A kapitał-że ten u Potockich?
— Hę! hę! — rzekłem śmiejąc się — dawno mu requiem aeternam zaśpiewano.
— Jak to? zmarnowałeś go? na co?
Opowiedziałem mu całą historyę tego kapitału, po prawdzie, obwiniając moje własne głupstwo, a oczyszczając biednych ludzi, którzy pewnie sądzili, że to ich uratuje. No, nie udało się, a ja padłem ofiarą.
Mój Rożniak, jakby na niego kto wiadro zimnéj wody wylał, ostygł natychmiast, zakłopotał się, zmieszał mocno.
Po chwilce niewiodącéj się rozmowy, powiada na ostatku:
— Prawdą a Bogiem, tobie bo już bez miasteczka, do któregoś nawykł, bardzoby było przykro! Tybyś na wsi nie wyżył, bo nałóg ma swe prawa. Trudno na starość obyczaj zmieniać.
Potém począł na ludzi wyrzekać i na swoje interesa, że mu idą nieszczególnie, że córkę starszą wydał za trutnia, że go syn niezmiernie kosztuje. I tak rozstaliśmy się.
8 grudnia. Awantura! Słowo daję. Gdym dzisiaj rano przyszedł do Rożniaka, choć mi nic nie wspominał o wyjeździe wczoraj, już go w hotelu nie zastałem. Wyniósł się, czy wyjechał, portyer mi coś przez zęby niewyraźnie cedził, jakby zakłopotany, a w końcu gdym się dopominał o to, co się z nim stało, zawołał niegrzecznie:
— Dosyć, że niéma! Co darmo gębę studzić, kiedy powiadam, że niéma, to niéma.
I tyłem się do mnie obrócił. Ci ludzie w ciągłych kłopotach nawykają do takiego kwaśnego humoru, nigdym wesołego w hotelu portyera nie widział.
Musiał odebrać wiadomość z domu Rożniak, i to go do nagłego odjazdu napędziło. Byle się co złego mu nie stało.
10 grudnia. Zabawna znowu historya. Gdym szedł przejść się po Dynasach, spotykam człowieka z piłą pod pachą, a ten popatrzywszy na mnie, wręcz proponuje mi, że kompan od piły mu zasłabł, czybym ja się nie zgodził z nim razem drzewo trzéć!
Z początku mnie to wzruszyło jakoś dziwnie, aż krew mi do głowy palnęła, alem się jednéj chwili opamiętał. A cóż w tém złego? co w tém złego? Naprzód, że biednemu człowiekowi dopomogę w ten sposób do zarobku, powtóre, nie od tego jestem, ażebym i sam coś uczciwie zarobił. Więc od słowa do słowa, w gawędę. Człek jakiś snać i stateczny i roztropny, bardzo mi się podobał. Z powodu, że piła jest jego własnością, połowy zarobku mi dać nie mógł, co sprawiedliwa, trochę więcéj nad część trzecią. Ale ba, pomyślałem, trzeba i tego popróbować. Zgoda, chodźmy. W taki czas chłodny satysfakcya jest drzewo trzéć, tak to wyśmienicie krew rozgrzewa. Niéma jak ruch, zwłaszcza dla nas podstarzałych. Zrazu szło mi nieosobliwie, potém, jak-em się ułożył, piłowałem, słowo daję, jakbym w życiu nic innego nie robił. Zabawiło mnie to. Siedliśmy coś przekąsić, wdałem się z moim nowym kolegą, panem Filipem Chromym w gawędę i z przyjemnością go słuchałem opowiadającego dzieje swe. Szkoda, że człeczysko z tego swojego stanowiska zbyt czarno patrzy na świat i z piłą się pogodzić nie może. Ale co za harda dusza! mosanie! Jakoś i on mnie i ja mu snać do serca przypadłem, bo mi w końcu powiedział:
— Bierz go licho tego Pankiewicza, który raz wraz choruje, bo się zalewa, jak jegomość chcesz, ja robotę mam zawsze, będziemy z sobą drzewo piłowali.
Czemuż nie? Jestem przekonany, że mi z tém będzie zdrowo! Co mam robić? próżnować? bąki zbijać, a siłę, która jest, marnować? Prawda, że mi wieczorem ręce bolały i kto wié, czy pod pachami nie nabrzękło, ale to przejdzie... Gagatkiem żadnym nie byłem, siłę mam jeszcze! A do piły, panie poruczniku! Słowo daję, śmiać mi się chce... Żeby tylko moja szlachta się o tém nie dowiedziała, boby mnie ukamienowali.
Zarobiłem parę złotych, które mnie więcéj uszczęśliwiły, niż dawniéj tysiąc. Niéma to jak ubóstwo, aby dodać smaku do wszystkiego...
24 grudnia. Co tam ten biedny stary Filip Chromy zrobi beze mnie? Pankiewiczowi dał abszyt, a ja tymczasem dłużéj z nim drzewa na żaden sposób trzéć nie mogę. Siły mnie zupełnie opuściły. Musiałem się wczoraj położyć i ot, jeszcze na samę wigilię Bożego Narodzenia majstrowéj mojéj chorobą uczynić przykrość. Boć to rzecz nieprzyjemna chorego miéć pod bokiem, ale ani stęknę, ani drgnę, ani pisnę, ani się ruszę! Sza! choć okrutnych bólów doznaję.
Niewielka sztuka... (tu zmazano)...
Zimno w izbie, palce kostnieją, pisać niepodobna, a obok dzieci huczą! daj im Boże na zdrowie. Jakie to wesołe!... Coś mi jest bardzo, bardzo niedobrze; żebym mógł choć zasnąć!
25 grudnia. Na mszy świętéj, na pasterce być nie mogłem, przykro mi to bardzo, ale nogi mam obrzękłe, obuwia ani wciągnąć, w głowie się jakoś kręci, w ustach zasycha, no, i oczy się kleją, może choć zasnę.
Miałożby to być już oswobodzenie?
Niech Bóg czyni ze mną, co Jego wola i łaska; żyło się téż dosyć! Stań się wola Twoja i niech za wszystko Imię Twe będzie błogosławioném.



Na ostatniéj stronicy zeszytu, po ogromnym żydzie, który wygląda, jakby na nim z rąk pióro wypadło, obcą ręką dopisane:
Dn. 25 Decembris 18.. Wezwany przez majstrową Łukaszową Niedźwiedzką do chorego człeka, mieszkającego u niéj w komorném, wyspowiadałem go jeszcze przytomnego i dałem mu wijatyk i oleje święte.
„Umarł wielce przykładnie, jak się z tych raptularzy okazuje, stary żołnierz i szlachcic dobréj familii, człek niegdyś zamożny. Ponieważ fanty, pozostałe po nim, na zapłacenie pogrzebu nie starczyły, z miłosierdzia go pochowano. Pokój duszy jego.

Ks. T. M. S. T. Doktor“.


„Raptularz mi ten majstrowa oddała, bo się nikomu na nic nie zdał. Osobliwe zrządzenie boże, iż musiałem późniéj na rekwizycyę mecenasa M. wydać metrykę zgonu, bo się okazało, że mu niejaka pani Paulina M. wdowa, cały majątek testamentem przekazała, ale nim odszukano porucznika, poszedł już do chwały bożéj, i nic dziś nie potrzebuje.

Ks. T. M“.


1878.





Łoktek na łożu śmierci.


W wielkiéj sklepionéj sali krakowskiego zamku, na dole, mrok się już wieczorny rozpościerał. Wązkie okna jéj, głęboko w mur wpuszczone, w większéj części były gęstemi przysłonięte oponami, przez drugie mało się już gasnącéj światłości wkradało. Włoska lampka oliwna zapalona stała w kącie, ale słaby jéj ognik ledwie małą przestrzeń ruchawym rozjaśniał promykiem. Cisza głęboka panowała w obszernéj izbie; w przedsieniach, na podwórzach ledwie się co poruszało.
W kościele świętego Wacława na zamku cicho dzwoniono żałobnie na wieczorną modlitwę.
W jednym sali rogu na szerokiém łożu skórami i suknami okrytém, widać było z ciemnego tła jedwabnych przykryć, na których spoczywała, twarz wybladłą, z oczyma zamkniętemi, jakby uśpionego człowieka lat podeszłych.
Z jednéj strony łoża stał w czerni, w sukni duchownych, mężczyzna stary, wpatrzony w leżącego, z brwiami ściągniętemi; z drugiéj, na wielkiém siedzeniu, w pół klęczący, pochylony troskliwie, niespokojne oczy wlepiając w chorego, młodzieniec w kwiecie wieku, silny, piękny, rysów szlachetnych, pańskiego oblicza. Ręce trzymał załamane na kolanach.
Opodal nieco niewiasta w długiéj sukni szaréj, obcisłéj, z zasłoną na głowie, z różańcem w ręku, modliła się, żywo paciorki jego przebierając palcami wychudłemi.
W nogach łoża z rękami do modlitwy złożonemi, cicho coś szepcząc, oczy wzniósłszy ku niebu, stał mnich w sukni białéj, w płaszczu czarnym.
Na łożu tém wyczekiwał śmierci i wyzwolenia król, co przeszło pół wieku walczył dla połączenia w jedno, rozszarpanego dziedzictwa Mieszka i Chrobrego, Władysław zwany Łoktkiem, mąż wielki małego ciała, a potężnéj ducha siły.
Czuł on sam, widzieli wszyscy przybliżającą się ostatnią godzinę.
Nie choroba, nie rany zwyciężyły go i obaliły; długi trud, niezmierne troski wyczerpały sił ostatek. Gasnął powoli, bo życia ogień wypalił się w nim do dna.
Umierał z tą mocą duszy, z jaką żył, mężny i spokojny; nie broniąc się śmierci, pożądając jéj, zstępując do grobu z pociechą w sercu.
Nie dokonał wszystkiego, co zamierzał, ale niewiele brakło do spełnienia myśli jego, zrodzonéj w dzieciństwie, wykołysanéj życiem, dojrzałéj w bojach...
Myśl swą, spuścizną zostawiał synowi.
Mnich, stojący w nogach łoża, pobożny dominikan Heliasz już był przejednał króla z Bogiem. Władysław dnia tego wolę swą objawił mężom dostojnym, ojczycom królestwa swego, i pożegnał wszystkich; rozstał się z żoną, pobłogosławił syna, któremu Polskę oddawał, ziemianom zleciwszy jedyne dziecię.
Lekarz kanonik Wacław przepowiadał zgon blizki; królowa Jadwiga płacząc powtarzała modlitwy za konających, lecz śmierć nie przychodziła jeszcze...
Wojownik stary bronił się jéj resztą potęgi, w bojach mnogich nabytéj.
Król się tylko usypiać zdawał. Oddech jego stawał się to przyspieszonym gorączkowo, to słabnącym tak, że go ledwie czuć było. Zapadłe powieki podnosiły się nagle, głowa poruszała, zaschłe usta otwierały, zbladłe oczy biegały po otaczających, i Łoktek chwilowo powracał do życia.
Duch starego wojownika, jak przykuty do tego starganego wiekiem ciała, nie mógł się z niego wyzwolić.
Nadchodziła noc, po któréj wracający dzień już, wedle przepowiedni lekarza, króla nie miał zastać między żywemi.
Medyk patrzał zdumiony i upokorzony, bo na tém łożu śmierci dział się cud, walka się odbywała nieprzewidywana, niewidoma, nieznana mu, życie opierało się zniszczeniu.
Łoktek powracał doń snem pokrzepiony.
Oblicze jego przybrało już dawno tę barwę trupią, bezkrwistą, wyżółkłą, która nadchodzącego zgonu czytać na niém dozwalała; lecz piersi się poruszały, oddech był widoczny. Zeschłe płuca odzywały się w nim jeszcze głucho i smutnie... powietrze w nich chrzęszczało.
Stojący nad chorym kanonik lekarz dał zlekka znak, aby mu spoczynku nie przerywano i sam począł na palcach odchodzić. Cofnął się téż, ujrzawszy to, mnich Heliasz i królowa po cichu, powolnie ku drzwiom zwróciła.
Król usypiał.
Wszyscy, po dniu tym wzruszeń pełnym, zapragnęli usunąć się do bocznéj komnaty i tam czekać przebudzenia, gdyż jeszcze się go spodziewano.
Jeden syn pochylony przy ojcu pozostał nieruchomy.
Na dany przez matkę znak, potrząsnął głową, wskazał na ojcowskie łoże, dając łatwo zrozumiéć, że chciał czuwać przy nim.
Niedawno jeszcze z ust jego słyszał ostatnie wyrazy błogosławieństwa i przestrogi, niedawno brzmiały tu głosy zwołanych panów rady, królewicz-następca wzruszony był. Do łoża konającego wiązała go miłość, wdzięczność i ta troska o jutro, która brzemieniem całéj, nieznanéj przyszłości leżała na piersiach jego.
Łzy kręciły mu się w oczach...
Złotą była korona, którą miał włożyć na młodocianą skroń, ale ciężką.
Zwolna wysunęli się wszyscy ku drzwiom bocznym, których zasłonę królowa podnieść kazała, aby być na najmniejszy szelest, na zawołanie powrócić gotową.
Nieruchomy w téj półklęczącéj postawie królewicz, został jak przykuty do siedzenia i łoża. Wzrok jego na twarzy bladéj ojca spoczywał.
Oblicze to było zżółkłe, jak karta pergaminowa i jak ona życiem zapisana długiém. Nigdy może wprzód, gdy był w pełni sił, nie stały na niéj wyryte dobitniéj męstwo, rezygnacya, siła, spokój i żelazna wola. Teraz tylko wszystkie te charakteru znamiona oblewała światłością przedśmiertną jakaś błogość, pogoda dnia ostatniego.
Któż nie widział na obliczu umierających, mocnych na duchu, bojowników zwycięskich, tego wyrazu szczęśliwości, jaki wdziewa śmierć, wiodąc ich do grobu?
Wszystkie cierpień ziemskich ślady zagładza palec anioła śmierci.
Z za brózd, zmarszczek i fałdów promieniało oblicze stare króla wypięknione i jasne.
Syn patrzał na nie z pobożném zdumieniem, bo nigdy go takiém nie widział.
Jeszcze przed chwilą, gdy król z gorącością przemawiał do panów rady, do syna; miał starą swą twarz, jaką nosił po pobojowiskach; teraz śmierć przyoblekła ją majestatem i powagą swoją. Królewicz zadrżał, było to dlań zwiastunem chwili ostatniéj.
Lecz król żył: piersi poruszały się prawie łagodnie, dostrzegał lekkie twarzy drganie, starzec jeszcze oddychał.
Płomyk lampki, który, podniósłszy się, żywszym rzucił blaskiem na rysy króla, dozwalał rozeznać lekkie ust ściągnięcie i na powiekach wysiłek i drganie. Dźwignęły się one z ciężkością; z głębin ich blado zaświeciły oczy.
Zatrzymały się długo na synu, wargi zatrzęsły się, jakby je przewiew uśmiechu przebiegł bezsilny.
Kaźmirz jeszcze bardziéj pochylił się do ojca.
Cud tego życia, przerywającego konanie, coraz był widoczniejszym, głowa zwróciła się o swéj sile ku ukochanemu dziecięciu.
Oddech piersi stał się głośniejszym, i głucho dobył się z nich głos:
— Kaźmirz?
— Ja-m jest! — odparł syn cicho.
— Jak za mgłą cię widzę — szepnął król wyraźniéj nieco.
— Wody! Usta spieczone! — dodał, chcąc dobyć napróżno osłabłą z pod przykrycia rękę.
Wtém Kaźmirz pośpieszył z kubkiem rzeźwiącego napoju, stojącym tuż przy łożu, i ostrożnie nachylił go do ust ojca, wlewając w nie płyn po kropli.
Usta się rozwarły nieco, trochę życia wstąpiło w twarz, któréj oczy nabrały blasku.
Uśmiechnął się Łoktek.
— Noc? — zapytał cicho.
— Wieczór późny.
Król oczyma potoczył po komnacie, jakby się chciał przekonać, czy byli sami.
Chwilę trwało milczenie, pierś pracowała, aby się na głos zdobyć ostatni.
— Koronę — rzekł silniéj — koronę niech ci nie zwlekając włożą, niech namaszczą. Bóg z nią daje moc. A potrzeba jéj, aby utrzymać wszystko w jednéj dłoni. Polskę całą, Kujawy, Mazowsze, Pomorze... Pomorza Niemcom nie ustąpić nigdy! Tamtędy droga w świat, jedyna wolna, wkoło wrogi, bez niego więzienie...
Mówił, odpoczywając chwilami, Kaźmirz słuchał pochylony. Nie była to rzecz do niego zwrócona, lecz jakby mimowolne snujących się myśli wyrazy, wpół do siebie, do Boga, do niego... Coś, jak marzenie, jak modlitwa...
— Mazowsze posłuszne, lenne być musi i twoje, pod prawem jedném — ciągnął daléj. — Szlązko zgniłe, zaniemczone przepadło... przepadło!... Już mu nie odżyć, rdza niemiecka je zjadła...
Mówiąc to, przymknął powieki, ale natychmiast podniosły się znowu i usta daléj szeptały, dla syna tylko dosłyszanym szmerem:
— Z siostrą, z Węgry musi być wieczne przymierze, za ręce trzymajcie się oboje... Pod Rzymem stać wiernie, pod Awinionem, bo tam głowa nasza i siła. Papież mnie ratował, rozgrzeszył, dźwignął, wiele lat temu... Królestwo nasze pod Piotrową stolicą, hołd mu winniśmy...
Zamruczał coś niewyraźnie i poruszył się niespokojnie.
— Znajdziesz ludzi dobréj rady, Jaśko z Melsztyna mąż prawy, Trepka wierny... Ziemianie, szczyty, rycerstwo dobre, dobre, ale nie oni jedni... Jest ubogi lud, jest biedny chłop... to ojczyce także nasi. Pamiętaj! Ja pomnę, gdym, z błogosławieństwem miłościwego lata powrócił z tułactwa sam, sam jeden, jak palec, nie miałem wówczas nikogo. Ziemianie nie chcieli mnie, zamiast rycerstwa, szli ze mną chłopki z siekierami Polskę budować. Szli i bili się... a dopiéro po nich przyszły szczyty, a na końcu barony i comites... Chłopkom wdzięcznym być!
Spojrzał na syna.
— O chłopkach pamiętaj!
Kaźmirz skłonił głowę.
— Tarczą im bądź i opieką — szeptał król cicho — sędzią im bądź sprawiedliwym, obrońcą, oni mnie obronili...
Wtém głos coraz cichszy i słabszy szeptem niezrozumiałym utonął w piersi, i była znowu chwila milczenia.
Z bocznéj izby na palcach podszedł ksiądz Wacław, nadsłuchując ostrożnie. Stanął zdziwiony, pochwyciwszy szeptanie, ręką sięgnął po kubek i przyłożył go do ust króla. Chory wnet poczuł obcego, zamilkł, ściągnąwszy wargi, ale napój połknął chciwie.
Ks. Wacław zatrzymał się chwilę, zrozumiał to, że ojciec chciał sam-na-sam ze synem pozostać, i usunął się powoli.
Wpół podniesione powieki śledziły ruch jego i nie otwarły się, aż zniknął.
— Z krzyżowcami niemieckimi — rzekł — nigdy pokoju... Przeciwko nim przymierze i pokój choć z pogany! (mówił niezrozumiale, głos drżał). O! nigdy zgody z niemi! Kruki czarne, wilki żarłoczne, wrogi wiekuiste... Z Pomorza ich wygnać potrzeba precz, lub oni tę koronę prędzéj, późniéj żelaznym klinem rozsadzą. O! z niemi nigdy pokoju.. Z pogany się jednać lepiéj, Litwie żoninéj dać rękę, Ruś zagarnąć... Węgry zsojuszone, nasze, Czech się grzywnami przejedna, daj mu ostatnią koszulę... choćby kielichy ze skarbców kościelnych, byle zjednać przeciw krzyżakom, wszystkich przeciw nim.. Brandeburczyków głaskać, Szlązaków zagodzić... a Pomorze odbić, bo tchnąć nie będzie czém... Gościniec w świat nam zaprą i uduszą.
Spoczął nieco i dodał:
— Krwi się tam dużo poleje... będzie strumieniami ciekła... jak pod Płowcami...
Marszczki na czole króla wygładziły się, pogoda zwycięstwa opromieniła je na chwilę.
— Płowce! — powtórzył — Płowce! Drugie Płowce przyjdą nieprędko, ale ja widzę je, widzę. Stosy chorągwi ich po ziemi się tarzają i trupów stosy w posoce...
Kaźmirz klęczący już przy łożu, aby mógł słyszéć lepiéj, przychylił się tuż ku ustom ojcowskim.
Od przepowiedni téj serce mu zadrgało żywiéj. Łoktek smutnie się uśmiechał.
— Nie ty ich poskromisz... — dodał — nie, tobie nie dano! Ty gdzieindziéj musisz szukać zwycięstwa.
— Ojcze mój — ozwał się Kaźmirz, gdy stary zamilkł nieco — ojcze mój, ja nie mam miecza twojego, ani dłoni twéj...
— Da ci je Bóg, gdy będzie potrzeba — przemówił król — nie miecz wojuje, ani ludzka dłoń, ale wola i opieka boża. Spełni się wszystko, jak on postanowił. Ty, ty kleić i spajać musisz, co rozerwały wieki, żelazną wiązać obręczą... miłością ożenić, prawem zjednać...
Ostatnie słowa wyrzekł gorąco i znużony nagle mówić poprzestał. Zdala ujrzał stojącą z głową zwieszoną królowę.
Wpatrzył się w jéj postać smutną i wejrzeniem żegnali się długo.
Jadwiga stała chwilę, i milczeniem króla odprawiona, odeszła. On mowę odzyskiwał tylko dla syna.
— Bóg z tobą — rzekł — on dla mnie czynił cuda, on przezemnie słabego i małego stworzył znów królestwo, które do potęgi wielkiéj urośnie... Dziś ta stara szata królewska poszarpana na skrajach; zszywać ją trzeba, odbierać obcięte kawały, wojować, na straży stać i łatać, aż płaszcz z niéj będzie pański... Bóg wielki tworzy z niczego i przez małych.
Po krótkiém milczeniu szepnął cicho:
— Błogosławię!
Głos zamierać się zdawał, oczy się przymykały. Wtém wpośród ciszy szelest dał się słyszéć, naprzód niewyraźny, stłumione mowy kilku ludzi, sprzeczkę jakąś u progów.
Łoktek oczy otworzył niespokojnie, królewicz powstał. Niepojętém to było, by w ostatniéj godzinie pokoju pana umierającego nie poszanowano.
Spór coraz dobitniéj dawał się rozpoznać w pomieszanych głosach, na ostatek błagające, płaczliwe doleciały wyrazy.
— Puśćcie mnie, puśćcie mnie, ja-m najstarszy jego sługa.
Poruszył się Łoktek niespokojnie i oczy jego synowi znak dały, aby drzwi nie zamykano proszącemu.
Nim Kaźmirz miał czas spełnić rozkazanie ojcowskie, zwolna odchyliły się podwoje i w nich dziwna ukazała się postać.
Był to starzec zgarbiony z długą za pas, zrzedłą brodą siwą i czaszką wyłysiałą, na któréj lśniącéj skórze mnogie szramy widać było... Odziany suknią tercyarską dzieci Franciszka świętego, zgrzybiały człek nie mógł już iść o swéj sile... Dwóch chłopaków ubogo odzianych, na których ramionach się opierał, wiodło go pod ręce. Twarz z oczami zakrwawionemi pomarszczona, biała, miała wyraz niepokoju i zarazem radości... Ręce trzymał złożone, jakby szedł do ołtarza.
— Król mój! pan mój! — wołał głosem drżącym — puszczajcie mnie do niego... Niech pożegnam pana mego!
Z ust Łoktka wyrwało się:
— Jarosz... Jarosz... pójdź tu! do mnie, stary!
Potoczył się powołany do łoża, cały drżąc z radości i dopadłszy do nóg króla, płacząc ściskać je począł.
— Król mój! pan mój! a mnie do ojca mego puszczać nie chcieli — wołał. — A myśmy razem dziećmi biegali, a ja-m z nim był i w bojach, i na tułactwie, i w Rzymie, i po jaskiniach, i na pobojowiskach, i na noclegach, i w niewoli, i wszędzie...
Królowi oczy drżały i pod osłoną poruszał rękoma, których dobyć nie miał siły.
— Ty idziesz — mówił płaczliwie Jarosz, klęknąwszy u łoża — weźmijże mnie z sobą, życie już cięży. Za grzechy pokutę sprawiłem, oczy zagasły, ręce obezwładniały... Weźmij mnie z sobą, jak-eś brał dawniéj...
Z drugiéj komnaty wybiegli wszyscy i ksiądz Wacław pierwszy chciał starego odciągnąć sługę, lecz król dał znak, Jarosz pozostał u nóg jego.
— Kiedy tobie, panie mój, Bóg zesłał wyzwolenia godzinę, może i mnie w miłosierdziu swém zabierzesz z sobą. Jabym się u stóp twych położył, jako legałem po lasach, gdyśmy sami byli, biedni, głodni, a ścigani.
Twarz królewska ożywiła się temi wspomnieniami, nie mówił, ale się na niéj rysowało rozrzewnienie pogodne.
Jarosz ledwie odetchnąwszy ciągnął daléj:
— Król mój, pan mój! a mnie do niego puszczać nie chcieli. Jam-że powinien tu był być w godzinę śmierci, bom w życiu wiernym był towarzyszem.
Łkanie mu przerywało.
— Nie zlękniemy się śmierci, widzieliśmy ją nieraz — mówił spokojniéj. — Spocząć czas!
Kończył te słowa Jarosz, gdy król dobył głosu z piersi.
— Ojcze Heliaszu! — zawołał. — Heliasz!
Mnich, który się spodziewał być powołanym, stał już blizko i przysunął się do łoża samego, krzyż podnosząc w ręku.
Kaźmirz usunął się nieco, Jarosz milczał i modlił się.
Wśród ciszy zabrzmiała uroczysta kapłana modlitwa. Była to ta ostatnia, którą żywi przeprowadzają duszę ku lepszym ulatującą światom.
Oddech umierającego stał się nagle żywszym i cięższym, w piersiach wyraźniéj odzywało się chrząszczenie, pot występował na czoło. Śmierć, która się oddalać zdawała, wracała po swoję ofiarę.
Z drugiéj strony łoża stojący kanonik Wacław wejrzeniem i ruchami dawał poznać, iż stanowcza chwila nadeszła.
Głowa króla głębiéj w pościel i niżéj opadała na piersi. Wysiłek jakiś poruszał całém ciałem, które okrycia podnosiło i ściągało na przemiany.
Królowa klęczała przy mężu, tuż obok starego Jarosza.
Głos mnicha coraz wyraźniéj, coraz mocniéj podnosząc się, aby stępiałego już doszedł ucha, rozbrzmiewał po całéj sali.
Oczekujący w sąsiednich komnatach, usłyszawszy go, zjawili się na progu gromadnie. Byli to ludzie poważni; w szatach ciemnych, smutnego a zadumanego oblicza. Oko ich na przemiany to szukało łoża, na którém spoczywał umierający, to pochylonéj młodego królewicza głowy.
Niespokojni szeptali po cichu, Jarosz opadłszy ku ziemi, z głową na piersi zwieszoną, bezsilny zdawał się razem z królem swym dogorywać.
Kapłan w głos już, z zapałem odmawiał resztę modlitwy.
Poklękli wszyscy. Królowa twarz spłakaną zanurzyła w pościeli i łkała z bólu.
Raz jeszcze podniosła się twarz starca, powieki odsłoniły oczy zbladłe, westchnął ciężko.
Westchnienie to odbiło się w piersi Jarosza, którego chłopcy utrzymać nie mogli, potoczył się na ziemię.
Lekki okrzyk stłumiony wyrwał się z ust królowéj.

∗             ∗
Zrana już na łożu w téj saméj sali rozpostartém szeroko spoczywały Łoktka zwłoki, przyodziane do grobu, w hełmie na skroni z koroną, pasem objęte, z mieczem wiernym u boku, z berłem w dłoni, w spiczastém obuwiu ze złoconemi ostrogami, z twarzą wypogodzoną, jaką mu dał zgon.

Dokoła stali posiwiali jego towarzysze broni ostatni, najmłodsi, a najstarszy z młodości czasów sługa leżał w kaplicy u Franciszkanów, w tercyarskiéj sukni, czekając téż pogrzebu. Rycerze spoglądali na wyciągnionego konaniem, drobnych zawsze rozmiarów, człowieczka tego, którego żelazny miecz, nieruchomy teraz, wyciosał królestwo wielkie.
Patrzyli i milczeli.
Podwórza zalegały ciche tłumy. Smutek był na twarzach wszystkich.
W przedsieni, na marcowego wiatru zimnym przewiewie, nie czując go, poopierani o słupy, nieruchomi, jak posągi, stali u wnijścia, Trepka Jerzy, który królewiczowi towarzyszył nieodstępnie w latach ostatnich; poważny Jaśko z Melsztyna, którego król synowi do rady naznaczył, Mikołaj Wierzynek rajca krakowski, starego i młodego pana ulubiony sługa; Kochan Rawa, powierny dworzanin Kaźmirza, i Suchywilk, kapłan, siostrzeniec arcybiskupi.
Kochan Rawa, którego wszyscy znali najbliższym królewicza, choć się powinien był radować z tego, iż pan, którego był ulubieńcem, miał włożyć koronę, posępny stał i smutny.
Mężczyzna to był młody, silny, przystojny, w kwiecie wieku, Kaźmirza rówieśny, twarzy rozumnéj, lecz namiętnego i zuchwałego wyrazu.
W bystrych oczach jego czytać było można, iż sprawcą mógł być lepszym, niż doradcą. Marszczyło mu się białe czoło od myśli ciężkich. Ręką ująwszy się w bok, a razem rękojeść miecza ściskając; drugą, to czoło pocierał, to wąs targał i brodę.
Zbliżył się doń Trepka, wyglądający poważnie a rycersko.
— Nie pójdziecie zajrzéć — spytał — co się z młodym panem dzieje?
— Byłem tam — odparł krótko Kochan — spoczynku mu potrzeba. Sam pozostał... Królowa stara modli się, młoda krząta się niespokojna. Ja-m go zamknął od nich, bo siły pokrzepić trzeba. Teraz ich dużo miéć musi.
Zbliżył się do rozmawiających Wierzynek.
— Straciliśmy ojca! — jęknął smutnie.
Nie odpowiadali mu długo.
— Ktoby tego pana nie żałował!.. — podchodząc począł spokojnie Suchywilk, którego twarz rozumna we wszystkich uszanowanie wzbudzała. — Strata to niepowetowana, aleć Bóg opatrzny dał nam godnego z lędźwi jego następcę. Ten podejmie i dokona, co tamten rozpoczął. Nie trapmy się zbytnio. Czas było znużonemu spocząć i pójść po zasłużoną nagrodę. Któryż z królów tak długo i skutecznie dla téj korony pracował? Starzy tylko pomną początki, my z ich ust o nich wiemy... Z niczego on stworzył koronę tę na kawałki rozbitą, a pomyślcie, z jakimi o nią walczył mocarzami! Z liczbą, z przewagą, ze złotem, ze złością, ze sprzymierzonemi, sam, nie mając nic nad łaskę pańską! Cuda przezeń czynił Bóg!
— Tak! — potwierdził głowę skłaniając Jaśko z Melsztyna — a tém trudniejsze zostawił dziecku dzieło na wpół dokonane, gdy pamięć trwa, ile uczynił, i nadzieja z nią, ile dopełnić syn musi. Ani się dziwować, iż królewicz po ojcu tak boleje i pod brzemieniem się ugina. Wielkie ono.
— Każdy dzień ludzki ma troskę swą — odrzekł Suchywilk — lecz na ciężkie godziny z pomocą Opatrzność śpieszy.
Spoglądali po sobie smutni.
— My wszyscy téż tak winniśmy młodemu służyć, jak-eśmy starego miłowali.
Głosy się podniosły potwierdzające. Kochan Rawa obojętnie na nich spoglądał.
— Mnie pana mojego żal — rzekł popędliwie — srogi żal! Skończyły się dla nas dni swobody i wesela. Z kolei zaprzężecie go do tego pługa, z którego jarzma ani się na godzinę wyzwolić! Tak! teraz ani dnia, ani nocy, ani wytchnienia miéć nie będzie... We snach nawet troska zajrzy w oczy. Biedny pan mój! Korona śliczna, ale nie samę skroń, ciśnie ona całego człowieka, a zrzucić jéj ani na chwilę nie można. Wojna? — musi być żołnierzem; pokój? — gospodarzem mu być trzeba; nocą — stróżem... Hej! hej! dola nasza! Królem się będzie zwał, a w rzeczy niewolnikiem zostanie!..
Jaśko z Melsztyna potwierdzał, głowę pochylając.
— Tak jest — rzekł — ale królestwo — kapłaństwo, królestwo — ojcowstwo! Przez króle mówi Bóg, i żeby się stać godnym tego, wielkim a czystym trzeba być.
Kochan Rawa wąsa pokręcił i skrzywił się.
— No — dodał — i człowieczeństwa się wyrzec. Mnie mojego pana żal!
Spojrzeli na niego drudzy, nie odpowiadając.
Kochan posunął się zwolna ku drzwiom, które wiodły do izb królewicza, inni pozostali w przedsieni.
— Mnie się zda — rzekł Suchywilk, spoglądając za odchodzącym — iż temu Rawie nie tyle królewicza żal, co samego siebie. Lęka się, aby z łask nie wypadł i przystęp mu się nie utrudnił. Nie byłoby to może wielką szkodą dla młodego pana, choć on służy mu wiernie, lecz człek gorący, popędliwy, pan młody... Oliwy do ognia dolewać nie jest bezpiecznie.
Jaśko z Melsztyna spojrzał na mówiącego i zamilkł. Inni ani przeczyli, ni potakiwali. Wierzynek, trochę na bok się usunąwszy, stał sam zadumany. Nadciągała starszyzna i dzwony pogrzebowe wszystkich kościołów w mieście jęczéć zaczęły.
Lud na Wawel płynął...

1881.





Jak się dawniéj listy pisały.


Było to późną jesienią. Podkomorzy Wereszczaka, powróciwszy z małéj w pole wycieczki, dla obejrzenia posiewów, jak się one przed zimą prezentowały, chodził po wielkiéj izbie gościnnéj, w któréj nigdy bardzo ciepło nie bywało, a dnia tego szczególniéj przenikliwy chłód czuć się dawał.
Podkomorzy, który na cierpkiém powietrzu i wietrze ostrym trochę już był przemarzł, nogami tupał, ręce zacierał, poruszał się, wyciągał, a rozgrzać nie mógł.
Na dworze zmierzchać zaczynało. Przed domem z okien widać było dziedziniec szeroki, prawdą a Bogiem, dosyć niedbale utrzymywany. Z jednego boku przypierały do niego stajnie, przed któremi zawsze coś stało, albo prosty wóz drabiasty, albo ze zwieszonemi na ziemię smutnie hołoblami odarta bieda.
Nie mówię o tém, że siano rozsypane, słoma roztrzęsiona i inne nieuchronne następstwa pobytu koni zdobiły część podwórza bliższą stajen. Z drugiéj strony duża oficyna służyła za dom folwarczny, czeladni, kuchnią, praczkarnię i na wszelki użytek, do którego dom nie starczył.
Naturalnie téż okolice jéj zbyt czysto utrzymać się nie mogły. Tu rąbano drewka, szczepano skałki, wyrzucano węgle i popioły, pozostałości kuchenne, wylewano pomyje, a psy gończe Podkomorzego, ilekroć je wypuszczono, same podobno ten śmietnik z grubszego oporządzały.
Wprost naprzeciw okien były wrota, stojące tak nałogowo otworem, iż byli ludzie, co powątpiewali, czyby je już zamknąć można. Nabrały od téj nieruchomości fizyognomii dziwnéj, zdawały się walić — lecz stały tak już od bardzo dawna i wrósłszy w ziemię, obiecywały trwać lata.
Gdy Podkomorzy chodził rozgrzewając się po izbie, temi wrotami właśnie wjeżdżał konny, w którym najniewprawniejsze oko mogło poznać posłańca.
Jest to postać przedpotopowa, dziś już zaginiona i z tradycyi tylko znana, ale dawniéj istnieli tacy ludzie, co przez całe życie sprawiali obowiązki posłańców, było to ich powołanie. Takiego: „umyślnego” poznać było można zaraz z fizyognomii. Człowiek to zwykle bywał śmiały, z ludźmi obyty, dróg świadomy, zahartowany na wszystko i chętnie przewożący różne wiadomości. Nie gardził on kieliszkiem w szynku i koń jego miewał zwyczaj nawet przed każdym się zatrzymywać proprio motu.
Więksi panowie mieli takich bojarów wielu, szlachta wybierała zdolniejszych z włościan.
List, który zwykł był posłaniec przywozić, często do rąk własnych adresowany, zawijany był w szmatkę, trzymany za nadrą, niekiedy pod koszulą na gołém ciele, aby go czuł zawsze poseł, czasem zatykał się w baranią czapkę, między dwie jéj ściany.
Pismu niekiedy towarzyszyło ustne pozdrowienie i jaki dodatek słowny. Przyjmowano posłańca różnie, ale najczęściéj i kieliszkiem i miską. Czasem garść jaka i konikowi się dostała, który albo szedł do gościnnéj stajni, lub — drzémał u płotu.
Podkomorzy Wereszczaka w nadjeżdżającym konno, na srokatym koniu człowieku, który szkapę do kołka przywiązał i nie zważając na szczekanie psów odprowadzających go do dworu, skierował się ku gankowi, poznał zaraz posłańca.
Od kogo? to było dlań tajemnicą, lecz bądź co bądź — zafrasował się. Posłaniec wiózł list, który potrzeba było przeczytać — a co gorzéj — odpisać nań. A trzeba wiedziéć, że od czasu gdy go u jezuitów w Lublinie męczono pisaniem, Podkomorzy, równie manipulacyi saméj, jak tego wytężenia myśli, którego pisanie wymaga, cierpiéć nie mógł.
— Otóż masz! — rzekł w duchu. — Posłaniec i — list! a Jéjmości w domu niéma.
Wistocie Podkomorzyna była u córki.., a Wereszczaka sam w domu.
W sieniach już słychać było, jak się ów posłaniec zaczął targować ze służącym Jakóbem. Podkomorzy drzwi otworzył.
— Co tam?
Z odkrytą głową łysawą, stojący poseł, szybko odpowiedział.
— Z listem do Jaśnie Pana.
— Od kogo?
— Od Podskarbiego.
To mówiąc, i czapkę położywszy na ławie, posłaniec sięgnął za nadrę, wyjął z niéj czerwoną chustynkę, rozwinął i dobywszy z niéj na szarym papierze z wielką pieczęcią list, z pokornym wręczył go ukłonem.
Podkomorzy przyjął go zmartwiony. Przewidywał widać, iż z odpowiedzią ciężko mu będzie, bo się po chwili odezwał łagodnie:
— Niech Jakób powié, aby konia do stajni wzięto, a posłańca na folwark.
I szepnąwszy coś staremu słudze, Podkomorzy drzwi zamknął. W pokoju szaro już było, list położył a raczéj rzucił na stół, kwaśny.
— Jezu mój miłosierny — stęknął — czego on znowu pisze? Pewnie o sejmik i swojego kandydata! ale, niechby go z nim... dałbym głos i ja i moi, żeby mnie listami nie nasyłał. Co tu teraz robić bez Podkomorzyny!?
Oprócz starego Jakóba, który był i sługą i rodzajem majordoma, Podkomorzy miał chłopca — Jaśka, do tych usług pomniejszych, jak naprzykład: zdejmowanie butów, nader zawsze mozolne, któremu przekleństwa i stękania towarzyszyły — przynoszenie drewek na komin i t. p.
Tym razem właśnie Jasiek wyprawiony był po suche drewka i miał na kominie zapalić. Poszedł, lecz była to rzecz znana powszechnie, że mimo kuksów, jakie za to odbierał, Jasiek wszelkie po za oczyma odbywane funkcye — pełnił z niezmierną czasu stratą.
Co robił w czasie tych wycieczek? nie było docieczono dokładnie. Wedle pory roku i zmiennych okoliczności, drażnił indyka, niekiedy do najwyższéj doprowadzając go pasyi, pędzał kury, dłubał w nosie, wymykał się ku ogórkom i t. p.
Dnia tego nie można go było o co innego posądzić, chyba o kaczany od kapusty, na które był téż łasy. Klucznica przysięgała się, że marchew surową jadał, cóż dopiéro słodkie kaczany!...
I nie było go, choć drewka leżały na drewutni w szopce tuż około kuchni; a Podkomorzy klął i gderał. Miał ten zły zwyczaj, chociaż skutkiem częstego powtarzania doz — nie robiły skutku.
Wołał półgłosem:
— Gdzie ta jucha Jasiek? kiedy poszedł!... a dotąd nie wraca! A, żeby go...
Tu następowało wyliczenie wszystkich plag egipskich, których życzył Jaśkowi. Wchodziły w lik — deptanie kaczek, — zczeznięcie marne — skiśnięcie, i t. p. Podkomorzy miał wielką tych wyrażeń obfitość.
Jakkolwiek list zbyt ciekawym być nie mógł — drażnił jednak i niecierpliwił leżąc zawarty. Podkomorzy bez świecy go czytać nie mógł, a nawet przy niéj nie obchodził się bez okularów.
Zawołał Jakóba, aby przyśpieszył powrót Jaśka. Jakób leniwy równie jak poczciwy, pofatygował się tylko na ganek i huknął na stróża; rozkazując mu, aby dezertera przyprowadził za uszy.
Lecz w tém i on sam ze ścierką ogromną, pełną drewek na plecach, uginając się pod jéj ciężarem, ukazał się od strony drewutni. Wyłajał go naprzód stróż, potém Jakób po drodze, naostatek sam pan przypadł, któremu żywo począł coś Jasiek prawić niezrozumiałego — i rzuciwszy drewka, pobiegł po świece.
Świece te dla Podkomorzego nie było łatwo tak na zawołanie podać.
Rurkowe łojowe, jakich na codzień używano, miała klucznica pod swém zawiadywaniem, trzeba więc było biedz na folwark po nie, potém je w papier oprawić, zapalić, lichtarz z umbrelką oczyścić, i szczypce zawsze pełne, fundamentalnie z knotów wczorajszych wychędożyć.
A że Jasiek zwykł to był czynić nie śpiesząc się, zwlokło się zapalenie świec tak, że Podkomorzego niecierpliwość do tego stopnia urosła, iż Jaśkowi wnoszącemu światło i wedle zwyczaju — odzywającemu się w progu — niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — pięścią pogroził.
Teraz należało krzesło przysunąć, podać stołeczek pod nogi.
Podkomorzy usiadł.
— Podaj okulary.
Z okularami od niepamiętnych czasów była zawsze turbacya niesłychana. Wereszczaka dbał niezmiernie o te okulary, które sobie do oczów dobrał z niemałą biedą, czasu swéj bytności w Warszawie; chował je, ale nigdy nie pamiętał, gdzie położył.
Miały one dwa czy trzy miejsca, przeznaczone dla siebie, w których się jednak nigdy nie znajdowały. Urzędowe ich ulokowanie było w szufladce przy kartach od maryasza i kabały, niekiedy znajdowano je na komodzie około niebieskiéj filiżanki, czasem walały się na dużym stole, a raz nawet przydybano je na oknie, co Podkomorzego oburzyło, choć sam je tam położył.
W kieszeni od kapoty extra-rzadko się trafiały.
Poczęło się poszukiwanie okularów, macanie po ciemku, bo duże łojówki z umbrelką niedaleko światło rzucały, — i klątwy. Szukał Podkomorzy sam, Jasiek, zawołano Jakóba. — Rozstąp się ziemio! okularów ani słychu.
Powstała burza. Przybiegła stara Dorota ze stoczkiem w ręku na pomoc, i udało się jéj, prawdziwym cudem, albo dziwną domyślnością niewieścią odkryć je utkwione... pomiędzy komodą a ścianą.
Tu dopiéro potrzeba było posłuchać dociekań, czyją winą one się tam dostały, bo, rzecz oczywista — same one, jak powiadał Podkomorzy, wléźć tam nie mogły, ale ktoś sprzątający na komodzie z lekceważeniem karygodném sprzęt ten drogi — nie dość, że zrzucił, lecz nawet występku tego nie był świadom... lub... mogła w tém być niepoczciwa złośliwość.
Przekonawszy się dopiéro, że zsunięcie się za komodę okularom nie zaszkodziło, i futerał ich tylko szwankował nieco, Podkomorzy włożył je na nos, kopertę rozciął, list dobył, zbliżył go do świec i z uwagą rozpoczął czytanie, od intytulacyi.
„Jaśnie Wielmożny Podkomorzy dobrodzieju, a mnie wielce miłościwy panie a bracie.“
Zwykłe listy, tylko dla formalności pisywane, na ćwiartce papieru, rzadko zajmowały więcéj niż jednę stronicę, i obrachowywane bywały tak, że podpis w pewnym odstępie u dołu się mieszczący, wypadał jeszcze nie na samym skraju. Z przerażeniem dostrzegł naprzód podkomorzy, iż na pierwszéj téj stronie nietylko nie było podpisu, ale ani nawet formuł go poprzedzających, odwrócił niespokojnie papier i przekonał się iż list miał trzy całe stronice, a opatrzony był jeszcze — postscriptem.
Oczywiście kuso nań odpisać, per dominum pstrum, nie godziło się, zwłaszcza Podskarbiemu; sprawa być musiała magni momenti, ważna.
Opadły mu ręce.
— Masz tobie! — rzekł w duchu — nie mówiłem?
Podkomorzy wistocie nie mówił nic — lecz zwykł był wyrażenia tego używać, pocieszając się w każdym kłopocie przenikliwością swoją.
Bądź co bądź, potrzeba było zacząć czytać. Operacya ta, niewprawnemu Podkomorzemu, który i z powodu oczów i dla wstrętu do papieru, zawsze się kimś posługiwał — nie przychodziła łatwo z drukowanego — a cóż dopiero z tych zygzaków kancelaryi Podskarbiego, którego „amanuensis“ grzebał jak kura.
Wereszczaka, któremu przed chwilą było zimno, potniéć zaczynał; a nie stało się to od ognia rozpalonego na kominie, bo Jasiek ledwie go rozdmuchał, lecz z niezmiernego wysiłku wszystkich władz umysłowych, jakiego odczytywanie i sylabizowanie wymagało.
Przerywał sobie tylko.
— A niech że go! — O to pisze!... Cóż to znowu jest? — Niéma końca.
Sprawa była skomplikowana dosyć. Nie szło o sejmik, ale o dawny proces z powodu zbiegłego poddanego, którego tożsamości Fleming dowodził, a Podkomorzy przeczył.
Rzecz ta uśpioną była przez czas jakiś, teraz ją wznawiano.
Pomijając to, że sama rzecz niemiłe czyniła wrażenie i groziła procesem, — potrzeba było odpisać.
Przenikliwy Podkomorzy odgadywał, że wznowienie pretensyi było tylko sztuką, ażeby kosztem umorzenia jéj, pozyskać sobie na sejmiku poparcie.
Należało więc tak odpisać, aby i nie dać poznać, że się zwąchało pismo nosem — (wyraził się Podkomorzy) — i podrożyć się... a potém...
Podparłszy się na łokciu Wereszczaka, dumał i wzdychał długo. Zwlekać z odpowiedzią, i po dniu albo dwóch dopiéro, wysłać ją drugim umyślnym do Terespola — nie wypadało.
Dowiodłoby to, że się zbyt namyślano i strwożono. Stante pede należało odpowiedziéć.
W tém był sęk.
Nadchodził czas wieczerzy, po jedzeniu zaś miał Wereszczaka za stałe prawidło wstrzymywać się od wszelkiéj pracy umysłowéj, oprócz wieczornego pacierza.
Trzymał się téż reguły starożytnéj: mille passus meabis, i chodził, pisać więc nie mógł.
Musiał natychmiast zasiąść do listu, wieczerzę odroczyć, kieliszkiem tylko ratafii się pokrzepić i — zbyć się tego licha.
Zawołał Jakóba, który stanął u progu.
— Słyszysz stary, — rzekł — ten list przeklęty od Podskarbiego! Oto mi w porę! Muszę zaraz odpisać... a tu — wieczerza, a po wieczerzy nie mogę.
— Niech z tą kolacyą zaczekają, czy co?
Jakób ręką zamachnął.
— A toż kaczka na rożnie — rzekł — to się w niwecz spali.
— Bodajby go z tym listem — zamruczał Podkomorzy i dodał z heroizmem: — No — to niech się spali. Kat ją bierz... Daj mi kieliszek ratafii, z wieczerzą czekać.
Wereszczace gdy tym tonem mówił, niepodobna było już żadnych czynić uwag. Jakób poszedł po ratafię.
Podkomorzy mentalnie przygotowywał odpowiedź swą, nie szła mu...
Natchnienia nie miał. Dać je mogła ratafia — ale różnie i z tém się trafia. Bywa, że co ma pokrzepić, to w głowie zamęt sprawi.
Jakób przyniósł chleb, sól i flaszkę owéj ratafii, którą Podkomorzy badawczém okiem zmierzył, bo mu się coś zdawało, że ostatnią razą we flaszce jéj zostawił więcéj.
Podejrzenie padło na Jakóba, lecz czasu nie było się o to spierać.
W chwilkę potém, zakąsiwszy chlebem, wistocie uczuł Podkomorzy, iż w głowie mu się wyklarowało...
Wyrazy i wyrażenia ustawiały mu się jakoś zręcznie, przybiegały na zawołanie, wiązały z sobą pięknie; uśmiechał się niektórym z nich.
A chociaż list-by był mógł w takiéj chwili natchnienia zaimprowizować śmiało; ponieważ szło o sprawę z Podskarbiną, bezpieczniéj było i namyśléć się i brulion sobie zostawić. Raptularz taki przydać się może.
Szło więc już tylko o — pisanie.
Stęknął biedny Wereszczaka, bo ręce miał zawsze trochę nabrzękłe i pióro brał ze wstrętem. Lecz dura necessitas.
Otworzył szufladę, w któréj zawsze bywało kilka arkuszy papieru, jeśli nie rygałowego, to wcale przyzwoitego... Spojrzał, wpuścił rękę — dobył, ale zamiast białego — siny, prosty, gruby, rejestrowy, na którym wstyd było odpisywać.
Gorączkowe wypróżnienie szuflady z łona jéj wydobyło: nożyczki stare, kłębuszek wyporków nawinięty na asa kierowego, kawałek wosku, naparstek podkomorzyny, dwie stare koperty, już na kwitki do arendy poobrzynane — i lineał.
Papieru białego — ani śladu.
Krzyknął Podkomorzy — Jakób! aż na drugim końcu domu wszystko się poruszyło — Jakób!
Stary, którego już odroczenie wieczerzy podrażniło, wszedł nadąsany.
— Gdzie papier? papieru niéma? Gdzie się mógł podziać? kto śmiał ruszyć? Sześć arkuszy tu, w téj szufladzie, sam włożyłem.
Jakób o papierze nie wiedział wcale, pobiegł po Dorotę. Dorota zaklinała się wcześnie, że z papierem nie miała do czynienia nigdy; a na wielkanoc pod placki, oprócz starych rejestrów, żadnego innego nie brano. Być wszakże mogło, iż pani Podkomorzyna, obawiając się nadużycia, zamknęła go do swojéj komody, któréj klucz wzięła z sobą.
Wereszczaka w taką już wpadł rozpacz, iż Jaśka natychmiast wykomenderował na wieś po ślusarza, aby komodę otworzył gwałtem — Dorota protestowała — nie pomogło. Jasiek już ruszał, gdy Jakób poważny i milczący z drugiego pokoju przyniósł znalezione, prawdziwém jasnowidzeniem trzy arkusze papieru, które w stoliku saméj Podkomorzyny spoczywały.
Było ich tylko trzy... lecz mogło się to późniéj wyjaśnić, Podkomorzy ochłonął i siadł...
Rozkazał Jakóbowi przynieść kałamarz.
Sprzęt ten, rzadko bardzo będący w użyciu, szeroki u dołu, z szyjką zwężoną, zwykle zatykany korkiem, stał zawsze, od czasów niepamiętnych na komodzie w sypialni. Jakoż znalazł się w swém miejscu, zapylony, ale bez korka...
Pomimo szkła ciemno-szafirowego, z którego był odlany, przeciw świecy okazał się próżnym — atramentu nie było w nim ani kropli.
Lecz na to znany był sposób, wlewało się trochę wody ciepłéj, a osad na dnie przyschły, dawał wcale przyjemnéj barwy ciecz szarawą, z prószynkami pyłu, która na papierze przybierała kolor niezdecydowany lecz czytelny. Dorota podjęła się wskrzeszenia inkaustu.
Teraz dopiéro Wereszczaka przypomniał sobie, że oprócz papieru i atramentu, potrzeba było koniecznie pióra do pisania. Jakób poszedł ich szukać i znalazł dwa. Jedno z długim ogonem białym, pokaźne na oko, lecz gdy mu się Wereszczaka przy świecy przypatrzył, okazało się tragicznie rozdarte na dwie części, i każda z nich wykręconą była tak, jakby zaprzysięgła, że papieru nigdy nie dotknie.
Drugie pióro, mało obcięte, jak więźniom głowy strzygą, było długie, wyglądało na dające się zużytkować, lecz rozeschłe, starte na końcu — nie spuszczało wcale i pierwszym jego owocem był żyd, którego Podkomorzy, papieru żałując, po studencku językiem zlizał.
Splunął zaraz, lecz smak mu pozostał potém tak niemiły, że musiał sobie kazać dać kapkę ratafii i chleba z soli prószynką. Dopiéro to przeszło.
Zamachnął się już poczynać raptularz — i Jakób uspokojony szedł do progu, gdy krzyk się dał słyszéć, który Podkomorzy, tylko w chwilach zupełnego zapomnienia się wydawał.
— A! wciornastki-by cię...
Jakób stanął.
— Nie pisze — szelma!
I cisnął w stół piórem tak, że gdyby nawet potém chciało mu się akomodować, nie mogłoby, gdyż zdruzgotał je w kawałki.
— Biegaj mi zaraz do ekonoma na folwark... pióra! na rany ludzkie, pióra! Żeby téż w domu jednego poczciwego pióra nie było! A to skaranie — a to nieszczęście jakieś...
Jakób wyprawił Jaśka po pióra, a chłopiec nie miał zwyczaju się śpieszyć. Przytém sprawa z ekonomem przedstawiała, mimo prostoty swéj, niektóre trudności wykonania.
Ekonoma nie było w domu. O tych absencyach jego wieczornych, ponieważ nie był żonaty, chodziły wieści różne; zwyczajnie plotki. Oficyalnie zaś ekonom miał się znajdować u arendarza z powodu wątpliwości o wódkę znajdującą się w beczce. Posądzano go o dolewanie pokryjomu sprowadzanéj.
Jasiek więc musiał biedz do karczmy, a karczma znajdowała się o dobry kawał od dworu. Przyszedłszy tu, ekonoma nie zastał, tylko co się oddalił, lecz gdzie był, nie wiedziano.
Tymczasem podkomorzy klął, a że upływały kwadranse, wpadł na pomysł gienialny pisania raptularza ołówkiem.
Egzystencya ołówka w domu, mityczna trochę, nie dawała się dowieść.
Dorota przysięgała, że raz tylko maleńki kawałek jego widziała, którym, śliniąc go mocno, deseń na perkalu panna Petronela rysowała. Nie wiadomo jednak było, czy ołówek ten jéj był własnością, czy skarbową.
Jakób mówił odważnie, że ołówka nie znał żadnego, bo nikt go tu nie potrzebował.
Podkomorzy przypominał sobie, iż coś walającego się w szufladce, podobnego do ołówka, na swe oczy widział.
Strzęsiono wszelkie możliwe kryjówki, w których ołówek miałby prawo spoczywać — nie znaleziono nic.
Tymczasem co się działo z ową kaczką już na rożnie będącą, strach pomyśléć.
Jasiek wrócił w dobre pół godziny, ze trzema piórami, używanemi, zamazanemi, z których jedno zalecał ekonom szczególniéj, jako piszące dobrze, lecz zawczasu zastrzegał się, że on sam nigdy piór temperować nie umiał, scyzoryka po temu nie miał i zwykle pióro dostawał od krewnego swego dominikana w Brześciu.
Przeciwko świecy wzięte pióro owo polecone, jako dobrze piszące, zdawało się miéć wszelkie warunki wymagalne. Ani zbyt spisane, ani zbyt świeże, z nosem trochę przytartym, rozłupane miernie, wyglądało sobie na przyzwoite pióro ekonomskie.
Podkomorzy umoczył je, otrząsnął, przyłożył do papieru — pisało! Odetchnął.
Cienkich rysów nie można było nim nakreślić, ale zgruba, równo mazało znośnie.
Natychmiast Wereszczaka wystylizował: Jaśnie Wielmożny Podskarbi dobrodzieju, mnie wielce miłościwy panie a bracie!
Lecz, tu był sęk. Fleminga niektórzy zwali — grafem, inni ze względu, iż w Polsce równość szlachecka tytułom się przeciwiła, tego sasko-niemieckiego atrybutu odmawiali mu.
Nie ulegało wątpliwości, iż — Graf musiał Flemingowi smakować, z drugiéj strony było to — przylizywanie się magnatowi, o które nie chciał być posądzonym Wereszczaka.
Położył pióro — i — uderzył w palce.
— Niech go kaczki, dać mu grafa, kiedy mu to miłe.
Skasowawszy więc intytulacyę, napisał na nowo:
— Jaśnie Wielmożny Grafie, panie Podskarbi dobrodzieju, mnie wielce...
Znowu sęk. Miał-li Grafa nazwać bratem? Ten tytuł nie dopuszczał już braterstwa.
Wereszczaka wstał zmęczony i przeszedł się parę razy po izbie.
Potniał — na zegarze było pół do dziewiątéj. Kaczka — nie chciał myśléć o kaczce, choć była to cyranka, po któréj palce sobie oblizywać.
Musiała się spalić na węgiel.
Siadł do pisania, lecz sprawę tytułu, braterstwa i t. d. odkładając na późniéj, począł układać raptularz daléj.
Myśli, które w pierwszéj chwili po ratafii tak żwawo i ochoczo mu przychodziły — znikły gdzieś, pochowały się, szło jak z kamienia.
— „Zaszczycony szacownym listem, J. W. Pana, dla którego estymacyi mojéj i wysokiéj weneracyi zawsze...“
Znowu sęk.
Czy weneracya powinna była być — głęboką czy wysoką? — Podkomorzy zaciekał się, splątał — i zaczęło mu się robić na przemiany zimno i gorąco.
Rozstrzygnięcie między: wysoką a głęboką, mógł tylko stanowić usus, potrzeba więc było szukać w listach. Wereszczace zrobiło się zimno — wolał już cały ten początek obrócić inaczéj. Zmazawszy więc — rozpoczął na nowo.
Nie daléj, jak w czwartym wierszu, zaszła trudność nowa, — utknął.
Położył pióro, westchnął, wtém wszedł Jakób i chrząknął.
— Cóż będzie z kolacyą? — spytał.
Wyglądało to na urągowisko — krew się w nim poruszyła.
— A idźże ty mnie, trutniu, do kroć sto tysięcy... nie przeszkadzaj, słyszysz.
Mężny Jakób nie wahał się jednak dodać:
— Blizko dziewiątéj.
— Choćby i dwunasta była! — zawołał podkomorzy i pochylił się nad stołem.
Lecz przerwa w pracy umysłowéj — ciąg myśli rozbity — przytém samo poruszenie gniewne działa zwykle fatalnie. Podkomorzy pogubił wszystko, co miał już przygotowaném, połapać się nie mógł, odczytał, co napisał — daléj ani — rusz. Jednym zamachem przekreślił całą robotę swoję i zniszczył ją. Musiał począć raz jeszcze na nowo.
Szło nadzwyczaj tępo, stało przecież półczwarta wiersza ukośnie i fantastycznie nagryzmolonych, tak, że jedne od drugich uciekać się zdawały — bo Podkomorzy pojechawszy zanadto do góry, posuwał się potém nadto w dół, — powracał do pierwszego i t. d. Wtém odczytując redakcyę tę, która mu się nową wydawała — postrzegł się, że powtórzył tylko najpierwszy swój koncept. Zdumiało go to — bo nie miał poczucia plagiatu popełnionego na samym sobie.
Rozmyślał więc, jakim trybem się to stać mogło? — a czas upływał.
Listu jak nie było tak nie było — bo to, co raz się wydało złém — pomimo recydywy — znajdował podejrzaném.
Pot kroplami spadał mu z czoła — czynił wymówki Opatrzności, która go naraziła na tak nieprzyjemny wysiłek. Czekał natchnienia — nie przychodziło.
Upokorzony, ze smutkiem w duszy, pochylił się i rozpoczął czwarty raz, dając sobie słowo, że bądź-co-bądź wypadnie — nie będzie się już wysilał nadaremnie, i — praeter propter odpowiedziawszy — wyśle podskarbiemu, co Bóg da.
Tymrazem po słowie, zwolna stawiąc, kreśląc, zmieniając, o pół dziesiątéj dokończył mozolnie sklejoną odpowiedź.
Odczytując, chociaż nie był nią zaspokojony, znajdował uchodzącą. Jasną nie była, ale interes wymagał, aby wątpliwości rzucić umyślnie. W kilku miejscach, styl do życzenia coś zostawiał — lecz do piękności wysłowienia podkomorzy nie miał żadnéj pretensyi. Szło o to, aby czarno na białém, przeciw sobie nie wydać świadectwa.
— Pal go licho! — rzekł, wzdychając — jeżeli nie zrozumie, niech głowę łamie. Moja rzecz, odpisać, a jego tłómaczyć sobie i ciągnąć z tego konsekwencye, jakie chce.
Szło tedy teraz już tylko o przepisanie.
Podkomorzy obciął trzęsącą się ręką papier niezupełnie równo — poprawił linie krzywe i zasiadł, trzymając w lewéj ręce raptularz za świecą, a prawą rozpoczynając, Jaśnie...
Papier nie przytrzymywany, poruszeniem ręki prawéj pociągnięty zjechał w dół, a „Jaśnie Wielmożny“ niepostrzeżenie ruszył tak szpetnie w górę, że oparł się na saméj krawędzi.
Wereszczaka zajęty kaligrafowaniem, nie widział, co robił, i pióro dopiéro spadające na podłożony arkusz, oznajmiło mu, że się zaawanturował.
Ćwiartka papieru była zepsutą.
Wprawiło to podkomorzego w taką rozpacz, że, nie zważając na to, iż się przydać mogła na notatki, kwitki, na pomniejsze listy, zdusił ją w garści namiętnie i cisnął w komin.
Papier, jak wiadomo, jest rzeczą zapalną. W zetknięciu z ogniem zajął się płomieniem, i stoczył na posadzkę tak nieszczęśliwie, że, nim podkomorzy ruszył się z krzesła, zapalił zwieszoną ku ziemi serwetę na stole.
Ogień ten potężną garścią zdusił zaraz Wereszczaka, ale co się z nim działo — niepodobna opisać. Szalał po prostu.
Ręce się mu tak trzęsły, że obcięcie drugiego półarkuszka przyszło z większą jeszcze trudnością, niż pierwszego, a po brzegach był powykąsywany obrzydliwie.
— Niech sobie kancelarya się śmieje — mówił w duchu — nie jestem tak wielkim panem, żebym trzymał gryzipiórków, skryptorów, darmozjadów...
Tymrazem tytuł wyszedł, z opuszczeniem jednéj litery, niedostrzeżoném — jako tako. Podkomorzy śpieszył się, bo nawykły do regularnego życia, obdarzony apetytem znakomitym — czuł głód nie żartem. W żołądku odzywały się głosy — owo charakterystyczne burczenie, które było, jakby przemówieniem natury do sumienia! Trzeba było jednak naprzód raz koniec położyć temu nieszczęśliwemu pisaniu.
Do połowy szło jako tako, gdy, zmuszony uciec się do chustki do nosa, i przerwać kopiowanie — Wereszczaka ani się opatrzył, jak pół wiersza już napisanego, powtórzył iterum...
Dopiéro kończąc ten duplikat, powziął podejrzenie!
— Masz tobie!
Nastąpiła chwila zwątpienia takiego, że ktoby był naówczas poczciwego Wereszczakę zobaczył, miałby litość nad nim.
Przepisywać raz jeszcze? — nie miał już siły. Przemazać te wyrazy było to przyznać się do błędu, i obrazić podskarbiego wysłaniem pisma tak niedbale wykonanego.
Podkomorzy powiedział sobie, że mógł to — ignorować.
Zresztą powtórzenie wyrazów, ściśle wzięte, nie było tak wielkim grzechem.
Jednakże siadając pisać daléj Wereszczaka narzekał na los, który mu się dał rodzić w epoce, gdy listy pisać ludzie musieli.
Wrażenie tego usterku tak podziałało na rękę jego, że prawie wyrazu jednego nie mógł napisać teraz, któryby coś do życzenia nie miał. Jednym brakło liter, drugie nadto stały ściśnięte, inne zbyt luźne. O interpunkcyi mowy nie było, gdyż podkomorzy zawsze ją uważał za zbyteczną. Pieścić tak czytelnika, żeby mu pokazywać, gdzie się miał strzymać, gdzie głos zawiesić, gdzie się myśl jedna kończyła, druga poczynała — znajdował Wereszczaka rodzajem rozpusty.
Do końca pierwszéj stronicy dojechawszy, odetchnął. Spojrzał na dokonane dzieło. Nie wyglądało ono wprawdzie lepiéj nad inne współczesne — ale téż nie gorzéj.
— Ujdzie — rzekł w duchu — pal go tam... z elegancyą...
Wziął pióro w rękę i razem półarkuszek dla odwrócenia go, spostrzegłszy dopiéro, że grubego pióra rysy nie były jeszcze suche.
Tak już się czuł znękanym i był nieprzytomnym, iż jakimś studenckim dawnym zwyczajem bezmyślnym, jakgdyby piaseczniczkę miał przed sobą, z najzimniejszą krwią, atrament wylał na papier. Postrzegł zapóźno swój błąd i krzyknął.
Z kałamarza wytoczyła się rzeczułka czarna — i kreśląc kilka meandrów na papierze, a słuchając prawa ciężkości, z arkusza listowego polała się na czysty, a z niego na kolana podkomorzego...
Wereszczaka dłonie załamał, podniósł oczy, Jakób skrzywiony stał przed nim. Pokazał mu, co się za nieszczęście przytrafiło, lecz niepodobieństwo było temu zaradzić, bo pod ręką miał tylko Jakób serwetę, a wiadomo, jakiéj reputacyi zażywają plamy atramentowe. Ruszył po ścierkę.
Wereszczaka zdrętwiały i zrezygnowany siedział — czekając. Jasiek ze ścierką, i to starą, Jakób dla dozoru, a Dorota przez ciekawość, ze stoczkiem w ręku, zjawili się przy stoliku.
Tymczasem Wereszczaka w stoliku dopytał kawałka bibuły, i list nią uwalniał od resztek powodzi atramentowéj; zdecydowany trzeci półarkuszek obcinać i pisać na nowo.
Nikt nie zaprzeczy, że dawał dowody anielskiéj cierpliwości.
Już miał zabrać się do pisania, gdy Dorota, jak wszystkie niewiasty, przewidująca, wzięła do rąk kałamarz, i naprzeciw świecy patrząc, przekonała się, iż — suchuteńki był, atrament z niego wylał się do kropli...
— A co? — zapytał z obawą podkomorzy.
— Niéma nic...
— Dolać wody... ciepłéj — rzekł Wereszczaka — albo z listem, na folwark do ekonoma posłać po atrament.
— Gdzie u niego atrament! — zamruczała, zostająca w niedobrych z nim stosunkach, panna Dorota, i wyszła.
Podkomorzy miał czas odetchnąć.
Zegar wybijał dziesiątą.
Tymczasem papier został ostrzyżony na nowo — podkomorzy nie tracąc chwili usiadł tak gotów, że mu nic nie pozostawało, tylko pióro umoczyć. Jakoż zanurzył je natychmiast, lecz był to dzień feralny (kalendarz stary stuletni świadczył o tém), panna Dorota przepełniła już poprzednio spłukanego staruszka, i miasto atramentu — stał się barszcz, jak mówił podkomorzy.
Dorota utrzymywała nadąsana, że właśnie taki blady atrament najlepiéj czernieje — zresztą innego nie było. Siadł pisać Wereszczaka, chociaż pismo zaledwie było znaczne.
— Pal go, niech sobie oczy psuje! Co mi tam! — rzekł w duchu podkomorzy — pisać moja rzecz, jego czytać.
Tymrazem szło nierównie lepiéj, ręka nieco nabyła wprawy przez poprzedzające próby — przy odwracaniu stronicy zachował wszelkie należyte ostrożności, dobił się aż do respektu i estymacyi, z którą zostawał, zakreślił zygzak ku dołowi, podpisał się z tytułem i manu propria — położył datę — odetchnął...
Odczytać list nie było sposobu — lecz nie czuł się téż podkomorzy w obowiązku.
Teraz szło już tylko o skrojenie koperty, któréj teorya była znaną podkomorzemu, lecz w praktyce nastręczało się trudności nieprzewidzianych mnóstwo. Stare nożyczki, których bez miłosierdzia wszyscy nadużywali, krajały jeszcze, nie tak jednak gładko i równo, jakby były powinny.
Koperta wyszła fantastycznie i krzywo, lecz tém się już podkomorzy nie frasował. Sygnet herbowny, na krwawniku, ut decet, rznięty miał na palcu. Szło o lak.
Klasnął w ręce na Jakóba.
Stary przywlókł się z posępną twarzą.
— Nie wiesz, gdzie lak!
— Jaki?
— Głupi! a jakiż ma być? Lak do pieczętowania... bałwan!
— Laku u nas dawno niéma — odparł Jakób spokojnie.
— Jakto niéma!
— Bo wyszedł — mówił sługa. — Pani podkomorzyna ostatni raz, gdy chciała pieczętować list do kanonika, to wiem, że odrobinę znalazłszy, na pióro nasadziła, żeby palców nie popiekła, i pióro osmoliła... a na pieczątkę nie starczyło...
Dzień był najdowodniéj feralny.
Podkomorzy zażądał opłatka. Był to jedyny surrogat możliwy — Dorota znalazła szczątki czerwonego na komodzie i Wereszczaka się wziął do zalepiania koperty...
Dzieło to niezupełnie się szczęśliwie powiodło, lecz szło o to, aby się do Terespola trzymały z sobą końce. Drżącą ręką położył adres podkomorzy i głosem grzmiącym zawołał o wieczerzę. List do jutra rana miał pozostać na stoliku, gdyż atrament był tak blady, iż należało po dniu sprawdzić czy zczernieje, wedle zapewnienia Doroty.
Kluseczki na mleku, przydymione, zjadł Wereszczaka z apetytem, po nich nastąpiła wysuszona cyranka, którą na głodny ząb — przyjąć było potrzeba. Podkomorzy wstał, przeżegnał się i z przerażeniem spostrzegł, że on co regularnie po pacierzach o godzinie dziewiątéj bywał w łóżku, miał jeszcze przed sobą mille passus i pacierze; a na zegarze północ dochodziła...
A no! dobrze, że się jeszcze i tak skończyło.
Wróciwszy do pokoju, w którym list leżał na stoliku, chcąc się przekonać o czernieniu atramentu — Wereszczaka wziął go do rąk i — dostrzegł tylko, że... przeciwnie atrament, jakby pobladł... Ale — nie mogło to być — po dniu się on musiał wydać inaczéj.
Jak potém zasnął znużony, jak okrutnie chrapał, jakie miał sny, w których przypominało się owo pisanie — opowiadać nie widzimy potrzeby. Obudziwszy się rano, pierwszą myślą było, odprawić posłańca... Zaledwie się przeżegnawszy, pobiegł do pokoju, chwycił przygotowane pismo i z nim pośpieszył do okna.
Okulary wziął, nałożył... patrzy... adresu położonego — ani śladu... atramentu ani znaku — papier przybrukany, więcéj nic.
Uniósł się niepotrzebnie Podkomorzy, i w drobne kawałki podarł wczorajszą pracę.
— Jakób, Jakób!
Jakób z nieodstępnym Jaśkiem biegli oba...
— Posłańca z Terespola mi wołaj!
— On tu już w kredensie czeka od rana...
Podkomorzy w palcach dusił dobytego z sakiewki najpaskudniejszego tynfa, jakiego miał.
U drzwi stał kłaniając się poseł.
— Kłaniaj się, moja duszko, panu podskarbiemu i — powiedz, że ja z odpowiedzią ustną sam przyjadę...
To mówiąc wręczył tynfa posłańcowi i dodał:
— Każ-że sobie dać półkwartek gorzałki!...
Tak skończyła się ta historya, w życiu pana Wereszczaki pamiętna, listu do podskarbiego — a gdy pani podkomorzyna wróciła — miała czego słuchać, bo wszystkie tragiczne jéj przejścia opowiedział żonie — i długo, długo wydychać jéj nie mógł.

1882.





Koncert w Krynicy.


— Pan dobrodziej daruje, jeżeli, może w niewłaściwą porę, ośmieliłem się go inkomodować. Okoliczności, nadzwyczaj naglące, skłoniły mnie do tego kroku.
Z tym frazesem trochę wyszukanym na ustach, stał przede mną, w skromnéj ciupce, w któréj w roku 1866 mieściłem się w Krynicy — unikając nieprzyjemnych odwiedzin pruskich w Dreźnie — człowieczek niewielkiego wzrostu, fizyognomii ożywionéj, blady, ogolony, ale przed trzema dniami, z włosami niepewnego koloru rozrzuconemi fantastycznie dokoła twarzy zmizerowanéj, z oczyma, których wyraz trochę obłąkanego przypominał. Ubranie jego było najosobliwszą mieszaniną ubóstwa i elegancyi. Na kołnierzu od bardzo zbrukanéj koszuli zawiązana była niedbale, rażąco niebieska chusteczka, ręce nie myte, ozdobione były dwoma dużemi pierścieniami, paltocik z kieszeniami powypychanemi, pomięty, zszarzany, leżał na nim obwisło, a reszta ubrania z pod niego wyglądająca, niegdyś stalowego koloru, dziś i rozmiarami i barwą wiele zostawiała do życzenia. Buty naostatek, może niegdyś lakierowane, popękane, wykoszlawione, kazały powątpiewać, czy pod niemi znajdowały się podeszwy. W ręku trzymał cylinder zrudziały i chustkę fularową ogromną, któréj czerwoność nie mogła już skryć brudu.
Pomimo téj powierzchowności, obudzającéj i litość i powątpiewanie o człowieku, minę miał jak najwyśmienitszą, uśmiech na bladych ustach, wiele ognia w wejrzeniu i ruchy śmiałe, a niemal poufałe. Było w nim coś wędrownego, biednego artysty, — pół-waryata, a lekki zapach kminu i atmosfera wódczana, — mówiły, że świeżo gdzieś pokrzepić się musiał.
— Czémże panu służyć mogę? — rzekłem trochę sucho.
— Pozwoli pan dobrodziej naprzód, że się wytłómaczę — przerwał żywo — nie chciałbym być posądzonym o jakieś natręctwo nikczemne.
Tu pochwyciwszy za blizko stojące krzesełko, przysunął je sobie, siadł na niém, kapelusz na ziemi, pod opieką szeroko rozsuniętych nóg, ustawił, starł pot fularem, chrząknął i mówić zaczął:
Nie wiem, czy panu dobrodziejowi znajome jest imię moje, chociaż ma ono pewien rozgłos w świecie.
— Mikołaj Dereczko!
Widząc, że w milczeniu chłodném słucham, sięgnął do kieszeni paltota, dobył z niego plik mocno zatłuszczonych papierów i zabierał się poświadczyć niemi, gdy ruchem ręki wstrzymałem go — i natychmiast archiwum to podróżne nazad wpuszczone zostało do kieszeni.
— Tak! Mikołaj Dereczko — dodał z westchnieniem — to dosyć powiedziéć! Wirtuoz na gitarze i skrzypcach, uczeń Ernsta. Tak jest.
Uśmiechnął się dumnie.
— Ofiara przeciwnych losów, które się na niego spiknęły. Oprócz tego swego czasu poeta liryczny i dramatyczny. Rozmaitości lwowskie drukowały niektóre moje utwory. Napisałem poemat „Obrona Olsztyna,“ dwadzieścia cztery pieśni, dotąd niewydany. Nieszczęściem zastawić go musiałem u Igla. Potomność go ocenić potrafi, nie obecnie! nie! Smak dziś jest zepsuty i świat ostygły. Tak, czcigodny panie, ofiara losu!
Tu parę razy powtórzona czkawka przerwała mu potok wyrazów, które jak lawa gorąco z ust mu płynęły.
Chciałem zapytaniem przerwać mu — aby rozmowę zwrócić do właściwego kierunku, nie mogąc znieść zapachu kminu ani anyżu, lecz pan Mikołaj Dereczko prosił o cierpliwość. Potarł czoło i włosy.
— W tym nieszczęśliwym kraju, który się na niczém nie zna, a o wszystkiém chce wyrokować — rzekł z westchnieniem — potrzeba koniecznie przybyć z patentem z zagranicy, aby zostać uznanym, a w dodatku miéć palto eleganckie i nie wyglądać jak ja... negliżowo! Naprzód słuchać nie raczą, a potém złego od dobrego, miernego od gienialnego nie mogą rozeznać, takich skromnych męczenników gieniuszu jak ja, wprost za drzwi wypychają. Bo, że mam gieniusz, to nie ulega wątpliwości, czuję go w piersiach moich, pod tém czołem! Ale z losem walczyć!...
Przerwałem mu nieśmiało:
— Czémże mu służyć mogę?
— W téj chwili, najprzód odrobiną cierpliwości — przerwał śmiejąc się. — Widzi pan, walczę mężnie z losem. Gdybym był sam, niczém-by to było, ale anioł niewiasta związała los swój z moim, zwierzyła go mnie. Mam dziecinę śliczną... a tu — niesposób dobić się do niczego.
Uśmiechał się mówiąc to.
— Nie rozpaczam — dodał — daleki jestem od tego. Gdybym nawet został pochłonięty przez fale i poszedł na dno; anioł mój weźmie w spuściźnie imię, które kiedyś wypłynie... Dziś niepodobna się wybić z tłumu. Poezyj Milikowski drukować nie chce, kompozycyj moich nie mogę wydać; aby koncert dać, potrzeba środków i poparcia.
Dorozumiewając się, o co chodziło, zwolna zacząłem dobywać pugilares, lecz zobaczywszy ten ruch, pan Dereczko rzucił się gwałtownie.
— Niechże mnie pan wysłucha — zawołał — nie idzie tu o żadną żebraninę, ale o objawienie się ludziom, o wyzwanie ich sądu. Pomiędzy zebranemi tu choremi, jest wielu znawców i miłośników muzyki, może się ktoś znajdzie, co zechce jéj słuchać nie patrząc na człowieka. Pragnąłem dać koncert. Poczciwy Deszkiewicz, gramatyk, pan dobrodziéj go zna, chce się nim zająć, przyjdź mi pan w pomoc...
— W jaki sposób? — odezwałem się. — Jestem tu prawie obcy, znajomości nie mam i nie zabieram... Gdybym chciał...
— Przyjdź pan na koncert — dodał Dereczko.
— Z największą chęcią — dodałem, ujęty tą nędzą uśmiechniętą, choć od niéj kminkówkę czuć było. Będę się starał nawet namówić innych, jeżeli mi się uda.
— Ja o więcéj nie proszę — westchnął Dereczko. — Domagam się od ludzi sprawiedliwości, posłuchania, najbiedniejszemu z ludzi odmawiać się go nie godzi. Prawda! wyglądam bardzo nie obiecująco... — uśmiechnął się — ale trzeba przezwyciężyć uprzedzenie.
Ne chciałem już podsycać rozmowy; i spytałem tylko o czas i miejsce, gdzie się miał koncert odbywać.
Dereczko wskazał mi nowo pobudowaną willę, trochę oddaloną od deptaka i naszych gospód, gdzie był salon dosyć duży i, co rzecz główna, fortepian naówczas może w Krynicy jedyny.
— Szukam jeszcze miłosiernéj duszy i palców, któreby mi akompaniować chciały... kto wié? może je znajdę. Fortepian trzeba podstroić, to już sam dopełnię.
Czkawka się powtórzyła.
— Niech pan dobrodziéj nie zważa na to, że mi ta przeklęta czkawka dokucza — rzekł żywo. — Chcąc się jéj pozbyć, napiłem się wódki, i musiałem się czémś pokrzepić, bo siłę miéć potrzeba, aby grać, a obiad jest bardzo problematyczny.
Pośpieszyłem z ofiarą za bilety, co Dereczko przyjął w milczeniu, jako rzecz naturalną.
Zerwał się potém z siedzenia, skłonił z daleka z wyrazem bardzo miłym biednéj twarzy, i zniknął.
Na deptaku spotkałem kilka osób i wspomniałem o koncercie. Ruszano ramionami.
— Ale któżby na niego poszedł? — odzywali się wszyscy prawie. — W ostateczności bilet wziąć, cóż robić? jest to podatek, jałmużna, ale iść, słuchać!
— Znaż go kto z panów?
Nikt a nikt nie słyszał nigdy tego nieszczęśliwego Dereczki, ale nikt téż posłyszéć go nie był ciekawy, i dać biednemu nietylko jałmużnę grosza, ale ucha jałmużnę.
Około restauracyi zobaczyłem go na ławce wśród małego gronka milczących ludzi, którym opowiadał coś żywo. Był w humorze tym wesołym, który mi serce krajał, śmiał się i niezmiernie wydał mi się ożywionym. Minąłem go idąc daléj.
Jużem się był oddalił kawał drogi, gdy usłyszałem chód prędki za sobą, i zobaczyłem pędzącego za mną Dereczkę, który podskakiwał, kapeluszem dając mi znaki. Musiałem się zatrzymać.
— Bardzo jestem szczęśliwy, że pana łapię — zawołał zdyszany. — Pan pozwoli, tu niedaleko, żonę moję, tego anioła, i cherubinka mego Stasieczka chcę przedstawić.
Niepodobna było odmówić — ciągnął tuż do domku na uboczu stojącego, i śmiejąc się poprzedzał.
Niezajęte to dla wilgoci domostwo, dosyć opuszczone — było schronieniem Dereczki, który tu jednę izdebkę sobie wyprosił — nie darmo.
Wyprzedziwszy mnie, w otwartych drzwiach stojąc, wcale nie zakłopotany tém, że żonie uczyni przykrość, popisując się ze swém ubóstwem, zapraszał do środka.
Pokoik, w którym oddawna nikt nie stał, od tyłu, pełen woni stęchlizny i próchniejącego drzewa, z zapylonemi szybami, miał zaledwie parę stołków, lichy stoliczek, maleńkie na wysokich nogach łóżeczko, a w kącie garść słomy — widocznie posłanie gienialnego wirtuoza, okryte zmiętym i dziwacznym płaszczem starym.
Kobieta wyżółkła, chuda, ze smutnym wyrazem twarzy, tuląca dziecko do piersi, zmieszana, zakłopotana, była tym zapowiedzianym aniołem i cherubinkiem.
Wistocie młoda jeszcze twarz jéj miała na sobie ślady piękności, niebieskie oczy pełne były wyrazu — lecz nędza nielitościwa już starła z tego oblicza ochotę do życia i wiarę w przyszłość. Była to cicha męczennica, za chwilę uniesienia odpokutowująca boleśnie, cierpiąca za dwoje. Dziecię, które na ręku trzymała, smutne, chorobliwie wyglądające — zdawało się równie wygłodniałe i zmęczone jak ona.
Szybko chwyciła z łóżka chustkę dużą, aby nią okryć trochę siebie i bardzo spraną i biedną sukienczynę. Wejrzenie jéj zdawało się mężowi czynić wymówki, iż ją niepotrzebnie wystawiał na oczy ludzi.
Pan Mikołaj udawał, że tego nie rozumie, i dumnym był, że się znalazła na świecie istota, co mu zawierzyła, co los swój z jego losem związała.
— Liziu, kochaneczko... gość...
Zarumieniona kobieta nie wiedziała co począć z sobą. Dereczko gwałtem zapraszał i podawał stołek, z którego zrzucił na ziemię paczkę nut i gruby ręcznik.
— Pragnąłem koniecznie, abyś pan Lizkę zobaczył — mówił ożywiony. — Panie, to istota anielska! to dusza złocista... to święta i męczennica! Gdyby nie ona, dawno by mnie na świecie nie było, a ona i Stasieczek trzymają mnie na nim! Dla nich ciernistą noszę koronę i w walce nie ustaję.
Otarł czoło, uśmiechnął się do żony, pocałował Stasieczka, który trochę przestraszony w początku, bułkę w rączynie ściśniętą na nowo zajadać poczynał. To przypomniało Dereczce, że w kieszeni niósł obiad dla nich i — wcale nie zważając na mnie, dobył w bibułę pozawijaną szynkę, chleb, salceson — sér... kawałek pieczonego mięsa. Wszystko to pośpiesznie na stoliczku przy łóżku porozkładał, żonie podawał i zawołał:
— Siadaj i jedzcie... Pan dobrodziéj pozwolisz! kobiecisko głodne. Zapewne ciepła kuchnia, talerz rosołu... ba i befsztyk a pieczyste i melszpajs, lepsze-by były — ale... trzeba żyć jak się da. To święta niewiasta! Dla mnie i dla Stasieczka od gęby sobie odejmuje. Jedz-że, Lizko, nie zważaj! — szepnął cicho.
Głodny dzieciak tak się napiérał, że biedna kobieta, uśmiechnąwszy się smutnie, jakby mnie przeprosić chciała, musiała siąść wistocie do tego zaimprowizowanego obiadu.
Dereczko patrzał z rozkoszą, jak Stasieczek drżący, wypuściwszy z ręki bułkę, rwał się do mięsa. Żal mu jednak było tego kawałka upadłego na ziemię, i zręcznie podniósłszy, schował do kieszeni.
Milcząca pani Dereczkowa budziła wielkie współczucie — była jakąś istotą skromną, bojaźliwą a znękaną niezmiernie. Wirtuoz usiadł przy mnie i począł szeptać wskazując na nią:
— Ona jedna, gieniusz mój potrafiła ocenić; poświęciła dla niego wszystko... Panie, anioł to jest... a jeśli ja chcę się do czegoś dobić, to tylko dla niéj... Córka zamożnych ludzi, u których dawałem lekcye muzyki, ale to szlachta, dziedzice, ani przystępu. Pogniewali się, córce nic nie chcieli dać, ani ją widziéć na oczy. Wszystko zniosła! — Złożył ręce. — Ale i im się téż nie poszczęściło — dodał — z kretesem stracili, co mieli, i pomarli. Teraz my oboje sieroty. Niegodziwi ludzie rozchwytali, co pozostało.
Westchnął.
— Rajskie to były chwile — szepnął cicho i w oczach mu się łzy zakręciły — gdy ja i Lizka schodziliśmy się, aby wieczorami pomówić z sobą, jak dwie dusze pokrewne. Stawała przy oknie mojéj izdebki, sparta na krawędzi... czatując, czy kto nie podgląda. Bzy kwitły i jaśminy, słowik śpiewał. Jednéj takiéj nocy wykradliśmy się do wiejskiego kościołka...
Westchnął, czoło mu się zasępiło.
— No, i poczęliśmy życie pielgrzymką o chłodzie i głodzie.
Kobieta była tak dzieckiem zajętą, że nic nie słyszała. Dereczko w oczach miał łzy. Zerwał się nagle i otrząsnął.
— Gieniusz zwyciężyć musi! — zawołał, podnosząc rękę.
W obrazku, który miałem naówczas przed sobą, a nigdy go zapomniéć nie będę mógł, tyle było zarazem trywialności i tragiczności, realizmu straszliwego i poezyi krwawéj, tak się to dziwnie w całość zlewało, żem doznał wrażenia nadzwyczaj boleśnego.
Sam bohater, zarazem śmieszny i obudzający pewne współczucie dla swéj odwagi i wiary w siebie — milcząca matka z dzieckiem, oboje na rozdrożu, bez przyszłości, na jutro nawet obiadu pewnego, suknie podarte.... Serca jak one — a przy tém wszystkiém ten uśmiech na pół wesoły, pół ironiczny na ustach...
Wyszedłem wzruszony.
Deszkiewicz ze swą długą brodą i białym płaszczem, który mu dawał fizyognomię dziada kościelnego, siedział w progu mieszkania. Pisał naówczas dyalogi historyczne, którym dawał tytuł dramatów.
— Skądże pan Bóg prowadzi? — zapytał.
Opowiedziałem mu o Dereczce.
— Ale ja znam dawno tego trutnia — zawołał. — Żal mi go wielki, a większy jeszcze téj nieszczęśliwéj kobiety; ale poradzić Dereczce niéma sposobu. Istotnie ma talent, ale zarozumiałość większą jeszcze; pracować nie umiał nigdy, fantazya go niesie na bezdroża. Jutro można mu dać tysiąc guldenów, w tydzień ich nie będzie. Najprzód wystroi żonę i dziecko, potém sam się cudacko ubierze, będzie jadł i pił, dokazywał, szalał, aż wszystko straci.
— Żona-by go powinna wstrzymać, ma przecie nad nim władzę, bo do niéj i do dziecka jest przywiązany — rzekłem, siadając.
— To głupia baba, za pozwoleniem — odparł nielitościwy Deszkiewicz. — Czy uwierzysz? zakochana w nim; nie śmie mu się sprzeciwić, adoruje go! Wszystko, co on robi, dla niéj doskonałe... Napoił ją już goryczą dosyć, a pomimo to, ubóstwia go.
— No, ale i on ją kocha.
— Jeszczeby téż! — krzyknął Deszkiewicz — najniewdzięczniejszym byłby z ludzi, gdyby nie umiał ocenić tego serca. Prawda to istotna, ja najlepiéj wiem, bo historya ta się działa niedaleko od Łańcuta; była córką zamożnych dosyć rodziców, mogła zrobić partyę świetną... ten ją oczarował swojemi poezyami i muzyką.
Splunął stary gramatyk.
— Co to za koniec temu będzie? — odezwał się.
— Przewidziéć go łatwo — rzekłem. — Smutny być musi, a jednak nie godzi się utyskiwać nad losem dwojga ludzi, którzy choć o głodzie mieli błysk i chwilkę szczęścia.
Koncert był oznaczony za dwa dni.
Dereczko biegał, przysposabiając się do niego gorączkowo. Salę sobie wyprosił, fortepian wymodlił, panienkę jakąś do akompaniowania zdołał skłonić tém, że i ona popisowemi waryacyami miała się do koncertu przyłożyć.
Wszystko to jednak było niczém, główném zaś, aby znaléźć chętnych słuchaczy, coby choć po pół guldena dać chcieli.
Śmietanka towarzystwa nie myślała się kompromitować, słuchając nieznanego a niepozornego rzępoły...
Tam zaś, gdzie niéma śmietanki, i mleko bywać nie zwykło. Zostaje tylko serwatka w najlepszym razie, która często pięćdziesięciu centów nie ma do wyrzucenia, a dla któréj muzyka jest obojętną.
Liszt, albo węgierska kapela z czardaszem, śpiewaczka głośna, wirtuoz z orderami, ha! to jeszcze! ale taki nieznany biedaczysko... Widziałem zawczasu z całego usposobienia, że na koncercie będzie pusto.
Nawet ci, co przymuszeni bilety pobrali, kręcili nosami. My ze starym Deszkiewiczem, bądź co bądź, obiecywaliśmy sobie placu dotrzymać Dereczce.
Spotykałem go biegającego z końca w koniec Krynicy, zdyszanego, zmęczonego, ale dobréj myśli, z tym wiecznym uśmieszkiem, który go w najgorszych nie opuszczał chwilach, a może mu je osładzał.
— Anonsuje się wcale nie źle — mówił mi spotykając się — bilety idą, powoli, ale idą. Wiele osób w chwili ostatniéj brać zwykło. Rachuję, że sala będzie plus minus pełna. Postanowiłem zrobić siurpryzę. Pomiędzy elegią Ernst’a, a karnawałem Paganiniego...
— Jakto! ma pan go na programie! — zawołałem zdziwiony.
— A cóż pan myślisz; ja go nawet gram najlepiéj, bo jest w nim piekielnego szału dużo, a to odpowiada mojemu temperamentowi muzycznemu. Otóż, pomiędzy elegią Ernsta a karnawałem, odczytam epizod z mojego poematu. „Śmierć samobójcy!“
— Nie śmiem odradzać, ale przedmiot!
— Wzniosły, tragiczny, dramatyczny, bajronowski! Pisałem ten epizod w chwilach rozpaczy, gdym zwątpił o tym aniele moim... czy on zdoła poświęcić się dla mnie... Laudanum stało na stoliku... wiersz!... posłyszysz pan... strach.. jak wąż mieniący się wszystkiemi barwami wije się... syczy, bryzga jadem rozpaczy.. błyska oczyma fascynującemi... Nie chwaląc się, panie dobrodzieju, co to Słowacki przy mnie! Być może, iż nie jest to tak wykończone, ale ogień i siła, piekielne...

„Ziemio, ty krwi kałużo błotnista!..

Zaczynał deklamować wśród ulicy, gdym go pożegnał, tłómacząc się, że nie chcę, aby mi przedwcześnie psuł wrażenie...
Nadszedł dzień przeznaczony na koncert... Pogoda, która trwała do wieczora, popsuła się o zachodzie słońca, mały deszczyk padać zaczynał.
Deszkiewicz, opiekujący się poczciwie niepraktycznym Dereczką, pierwszy się znalazł przy nim na miejscu.
Widząc mnie nadchodzącego, wciągnął do pokoiku, w którym już Dereczko się znajdował. Przywdział on swój zwykły strój koncertowy. Ponieważ szło mu o to, aby i powierzchownością zajął publikę, kazał się ufryzować.
Śmiesznie mu z tém było.
Koszula nieposzlakowanéj, śnieżnéj białości, krochmalna jak deska, okrywała piersi, spięta dwoma guziczkami pseudo-koralowemi. Frak, mocno zużyty, był przecież nie gorszy od tych, w których kielnerowie posługują. Chociaż zdaje się, że Dereczko zegarka nie miał, łańcuszek na kamizelce kłamał jego przytomność.
Buty były tak misternie wyświeżone, iż zdawały się wychodzić od szewca.
Głowę podnosił ku górze — zawcześnie lubując się muzyką, którą miał nas napawać. Skrzypce swe nosił już w rękach, coraz to po strunach ich przebierając, i uchylając drzwi do sali, aby się przekonać, czy publika nie zaczyna przybywać.
Wistocie zjawiła się dotąd tylko akompaniatorka z mamą. Panna słusznego wzrostu, z minką pogardliwą, strojna niesmacznie, kwaśna... znudzona.
Mama, w czépku przedpotopowym, zajęła zaraz jedno z najlepszych miejsc w pierwszym rzędzie.
Tymczasem wirtuozka przysiadała się do fortepianu i kilka razy przebiegłszy po klawiszach, dała nam przedsmak okropności, które uszy czekały.
Waliła w ten nieszczęsny fortepian, jakby rozbić chciała, a że pedał trzymała ciągle, rodziła się z tego przeraźliwa kakofonia.
Dereczko słuchając, drżał i zżymał się.
Deszkiewicz klął dyabłami.
Muzyk stawał się niecierpliwszym coraz. Zmierzchało, świece pozapalano. Gramatyk, któremu o zmniejszenie kosztów chodziło, sprzeczał się, że dużo światła nie było potrzeba.
Dereczko chciał wystąpić świetnie.
Godzina, o któréj miał się odbyć koncert, nadchodziła, nadeszła — w sali oprócz dwu pań, znajdowało się dwie osoby w kącie, z biletami gratisowemi.
Widząc zniecierpliwienie Dereczki i nie chcąc patrzéć na nie, bo mi przykrém było, wysunąłem się do sali.
Widok był przerażająco smutny.
Świece gorzały pogrzebowo. Całe rzędy poustawianych krzeseł czekały. Panna chodziła w coraz gorszym humorze. Mama to wstawała do niéj, to powracała na krzesło mrucząc, z obawy, aby go kto nie zajął.
Zaczynało kapać z dachu złowrogo — nikt nie przybywał. Nastawiałem ucha ku sieni — grobowe milczenie.
Dereczko coraz to wyzierał z pokoiku i drzwi za sobą zamykał.
Nareszcie — słychać ocieranie nóg na progu, drzwi się otwierają — dwóch panów: jeden otyły bardzo w taratatce, o kiju, łysy, drugi w surducie! chudy — wchodzą. Obejrzeli się po sali, zamruczeli coś do siebie.
Widocznie jeden z nich wotuje za wyjściem, drugi za zostaniem. Siedli w kącie.
Po chwili nie młoda kobieta z ogromnym parasolem, z którego ciecze... zjawia się, zajęta bardzo tym zabytkiem starożytnym, którego w sieniach zostawić się obawiała. Szukała dla niego kąta. Mruczy... usiadła w pośrodku.
Znowu milczenie. Wciska się jeden gratisowy słuchać i zamaszysto potrącając krzesła, rozsiada się w rzędach ostatnich.
Niektóre świece zaczynały płynąć, jak gdyby los nieszczęśliwego Dereczki opłakiwały. Nie śmiem zajrzéć do niego. Żal mi serdeczny.
Wtém panna akompaniatorka, która coraz żywsze dawała oznaki zniecierpliwienia, przybiega do matki. Schyla się jéj do ucha, mówi żywo.
Nie słyszę nic, lecz przysiągłbym, że napiera się wyjść, że przed salą próżną popisywać się nie chce. Matka stara się ją utrzymać, przebłagać. Nie pomaga nic, nie piękna wirtuozka trzaskając drzwiami opuszcza salę, matka wynosi się za nią.
Dereczko na pół drzwi uchylił, zrozumiał ten despekt, jaki go ma spotkać, lecz impavidum ferient ruinae, nie idzie prosić.
Wybiega gramatyk do sieni, aby gorącą wymową powstrzymać rozdąsaną niewiastę. Ale niéma sposobu.
Obrażona, rozpłakana z gniewu, uchodzi.
— Niech-że ją kaci biorą; to sekutnica! — woła dotknięty do żywego Deszkiewicz.
Żal mi się zrobiło biednego Dereczki, wszedłem do pokoiku.
Niepojęta rzecz — znalazłem go w pozie dramatycznéj, uśmiechniętego, tulącego skrzypki do piersi, i wcale nie zmieszanego afrontem, którego doznał.
— Oczywista rzecz — rzekł — że tu deszcz winien wszystkiemu! To darmo, z losem walczyć trudno. Lecz, ponieważ kilka osób naraziło się na błoto i niepogodę, zaprawdę, Dereczko nie zawiedzie ich zaufania. Akompaniatorka, prawdę rzekłszy, szczęście, że sobie poszła, nie potrzebuję jéj. Zagram solo, i w ten sposób cała czystość tonów i ich potęga wyjdą świetnie.
To mówiąc, Dereczko przejrzał się w źwierciadle... i zuchwałym krokiem bohaterskim wpadł na salę.
Prześwietna publiczność ze mną i gramatykiem, składała się z osób ośmiu, lecz — zawsze byli to dobréj woli słuchacze. Ale, z powodu dezercyi akompaniatorki, program musiał być zmieniony.
Zaszyłem się w kątek. Dereczko począł z furyą improwizować.
Gra to była osobliwa, oryginalna, czasem przypominająca cygańską, z niezmierną werwą i ogniem, niekiedy łagodna i delikatna, w któréj się nauczyciel Ernst przebijał.
Dereczko grał niepoprawnie, technikę miał dziwaczną, tony nie zawsze czyste, lecz niepodobna było nie uczuć w jego improwizacyi natchnienia i ducha, artystycznego temperamentu, talentu niezaprzeczonego.
Innego ostudziłaby ta sala pusta... on widocznie grał sam dla siebie, zapomniał, gdzie był, czy go kto słuchał. Było to dla niego zupełnie obojętném.
Skrzypce namiętnie przyciskał do piersi, oczy mu ogniem pałały, ręce poruszały się gwałtownie, dobywał tony dziwaczne, latał, rwał się, warczał...
Ani razu nie dostrzegłem, żeby ku nam się zwrócił. Téj pomocy, jaką dają oklaski, nie potrzebował wcale, ognia miał tyle w sobie, że mu na opalenie téj ogromnéj sali pustéj starczyło.
Grał, grał, nie mógł skończyć. Nie stał w miejscu — poruszał się po estradzie i biegał, wyginał się, schylał, szalał.
Czyniło to wrażenie czegoś tak niezwyczajnego, strasznego, że chwilami dreszcze przebiegały po całém ciele. Jemu pot się lał ze skroni...
Całą swą poranioną duszę, wszystko swe zbolałe serce, historyą swojéj walki wyśpiewał tak, dla siebie samego.
Sił mu nareszcie nie stało, zachwiał się, oczyma dopiéro po sali potoczył, opamiętał się. Sypnęliśmy oklaskami — uciekł.
Pierwsza część koncertu była skończoną.
Pobiegłem za nim.
Znalazłem go wyczerpanego, dyszącego, na jedyném krzesełku, jakie się tu znajdowało. Zobaczywszy nas wchodzących z Deszkiewiczem, podniósł się z uśmiechem na ustach.
— A co? — krzyknął gorączkowo. — A co? grałem? Słyszeliście, jak-em grał. A te bałwany nie chcieli przyjść napoić się tą muzyką. Mieli słuszność! mieli! Taka muzyka nie dla tych, co noszą kalosze i chodzą z parasolami. Oni-by jéj nie zrozumieli. Trzeba miéć duszę, aby się ona w niéj odbiła, a oni mają tylko flaki w sobie. Ale kat ich bierz z oślemi uszami! ja ich nie potrzebuję! ja gram sobie... Pan Bóg mnie słucha i rozumie. Jam się skarżył, a On mi odpowiadał: Męcz się, męcz, bo gdybyś gnuśnie gnił, nie kosztowałbyś tych rozkoszy, które ci daje muzyka.
Zaschło mu w gębie i przypomniawszy sobie, że miał coś w butelce, pobiegł do kąta, przyłożył ją do ust, pociągnął długo. Twarz mu się cała okryła purpurą i poweselała jeszcze.
Schwycił skrzypce swe, starannie je ocierając fularem, tak jakby swojego Stasieczka pieścił. Wdzięczył się do nich.
— Czekajcie — rzekł — wyjdźcie do sali, rezonans tém lepszy, że pusta. Gdyby się tu tych kłód nawaliło, głos-by się tak nie rozchodził. Zobaczycie, zagram wam teraz rozkosze niebieskie. Proszę nie sądzić, że ja tylko piekło umiem grać, jak w pierwszéj części? nie, nie. Kląłem ludzi, ale teraz zaśpiewam z aniołami.
Rozśmiał się i już nie patrząc na nas, wybiegł do sali.
Szliśmy za nim.
W sali parę osób, zapewne domowych, zwabionych ciekawością, przybyło. Do tych nowych słuchaczów należała dziewka, która dzbanek chowała za siebie i zasłaniała się fartuszkiem.
Poważny i spokojny wystąpił na estradę Dereczko. Znowu cały zatopił się w sobie i skrzypcach.
Poczęło się to jak oddalony szmer jakiś, łagodnie, lecz niewyraźnie, zbliżać zaczęło stopniowo. Jeden głos naprzód śpiewał pieśń nadzwyczaj prostą, połączył się z nim drugi — szły tak razem w parze, powoli, aż do chóru, który ten sam śpiew podjął z całą siłą, i wlał w niego charakter nowy.
Nie była to może muzyka aniołów, pomimo spokoju w pierwszéj jego części, nadto z niéj tryskało namiętności ziemskiéj, a czasem smutek i tęsknota tętniała, ale pieśń była szeroka i wielka... Z chóru Dereczko spadł do duetu, do głosu jednego, który cichnął... i umarł w szmerze niedosłyszanym.
Lecz w téj chwili, gdyśmy mu brawo dać chcieli, obudził się, drgnął, podniósł głowę. Przypomniał sobie, że czegoś nie dopowiedział. Na tle ostatniéj pieśni począł coś szyderskiego, złego, kapryśnego, poplątanego dziwacznie, a ciągle zrywającego się do śmiechu.
Śmiech to był tego tajemniczego ptaka, który czasem w puszczy głos ludzki naśladuje szatańsko.
Dereczko na pożegnanie wylał resztki żółci z siebie...
Wódka czy wino, którego się napił przed wyjściem, grały w nim teraz wesołością niezdrową, krzykliwą, zbójecką...
I znowu latał po estradzie, a skrzypce te ukochane, zdawało się, że w drobne kawałki pokruszy w rękach, na których nabrzmiałe żyły występowały, jakby miały popękać i krwią wytrysnąć.
Deszkiewicz, wystraszony tym wysiłkiem, wstał i poszedł ku niemu, chcąc go poskromić, uprowadzić, ale Dereczko go odtrącił. Wszystkich jeszcze szatańskich śmiechów nie wyśpiewał, wszystkiego zgrzytania zębów nie wyrzępolił...
Jak długo to trwało, nie wiem. Na dworze deszcz w początku cichy, jakimś wichrem od gór zmienił się w burzę. Okna sali chwilami oświecone błyskawicami sinemi, stawały jak jakieś otwory płomienistych przepaści...
Kilka razy rozległ się grzmot przeciągły. Huk ten, towarzyszący jego muzyce, zdawał się czynić Dereczce nadzwyczajną przyjemność.
Ludzie wprawdzie na koncert nie przyszli, ale burza przyleciała... i akompaniowała mu dzielnie.
Nawet ulewa, strumieniami z dachów spływająca, dostrajała się do pieśni nieszczęśliwego wirtuoza....
Piorun uderzył tak blizko, że stara jéjmość z parasolem krzyknęła: — a słowo stało się ciałem!
W téjże chwili Dereczko skończył...
Skłonił się ku oknom oblanym blaskiem błyskawicy i noga za nogą powlókł się do pokoiku. Nimeśmy tu przyszli, już złożywszy skrzypce, dorwał się do butelki i wypił, co w niéj było, do dna, roztrzaskał ją o podłogę i rzucił się na krzesełko.
Nie mówił nic. Wesołość jego znikła, a śmiech, co go nigdy nie opuszczał, znikł z twarzy, zrozpaczony się zdawał, smutny i przybity.
Deszkiewicz począł coś mówić, odpowiedział mu, potrząsając tylko głową.
Daliśmy mu spocząć naturalnie — po takim wysiłku, ale spoczywając usnął, i gramatyk wziął go pod swoję opiekę, podejmując się odprowadzić do żony i dziecka.
Nazajutrz trochę niespokojny, co się z nieborakiem stało, nie mając się od kogo dowiedziéć, bo Deszkiewicza nie mogłem spotkać nigdzie, po południu poszedłem do domku, w którym Dereczko mieszkał.
Nie było tu już nikogo. Stancyjka przez nich zajęta stała otworem i okna były także, jakby dla przewietrzenia, szeroko poodmykane. Na łóżeczku leżało stare siano, po podłodze walało się mnóstwo papierków zatłuszczonych, sznurków i strzępek.
Nie miano jeszcze czasu przymieść po nich... ale gdzieindziéj czyż wiele więcéj pozostaje po życiu biednego człowieka?
Stałem zamyślony smutnie, gdy Deszkiewicz się przywlókł.
— A co? — zawołał pojrzawszy — nie mówiłem? Byłem pewny, że już go tu dziś nie będzie. Odprowadziłem wczoraj żonie i położyłem spać; jedno miał na myśli tylko, że ślicznie grał!! Słuchał go kto, czy nie, mniéj dbał o to.
— Nie udało się w Krynicy — rzekł do żony — no, to cóż? Trzeba próbować gdzieindziéj... w końcu albo się gdzieś uda, albo wszystkie struny pękną i będzie finał!!

1882.





Dowmund.
(kartka z życia artysty).


Nazywał się Dowmund, imię było piękne, ale on tak biedaczysko wyglądał, że nie przystawało do niego.
Niewielkiego wzrostu, niezręcznéj postaci, długiéj, bladéj twarzy, z oczyma dużemi, niebieskiemi, małomówny, bojaźliwy, niezgrabny, jąkał się, gdy mówił, wchodząc nie wiedział, na którą nogę miał stąpić, słowem, obudzał zarazem litość i współczucie.
Strój jego w najwyższym stopniu zaniedbany, nieoczyszczony, pomięty, ręce podrapane i zbrukane, włosy w nieładzie, obuwie zabłocone, na pierwszy rzut oka czyniły go podobnym do kogoś przychodzącego za jałmużną.
Pomimo to, wpatrzywszy się w jego czoło, chwytając czasem spojrzenia, można było odgadnąć coś pod tą skorupą ukrytego, ducha i myśl cielesném przywalone brzemieniem.
Jak się dostał do Drezna, o czém, było tajemnicą, z któréj się nie spowiadał. Zapytany, plątał się, bełkotał, ręką machał, zagadywał i tłómaczyć się nie chciał. Okrucieństwem badać go było.
Drezno niegdyś słynęło ze swéj akademii sztuk pięknych, ale się oddawna przeżyło; Monachium, Düsseldorf, Berlin o wiele je prześcignęły. Dziś już tu nad Elbą ani takich profesorów, jak Schnorr, ani wzorów (modeli), ani pracowni, ani naostatek tego natłoku cudzoziemców, których sztuki pociągają, nie znaléźć. Akademia istnieje resztką życia, zapożyczoną z przeszłości. Szczególną uwagę zwracają w niéj na dzieci kraju, obcym się trudno do czegoś docisnąć, a jako współzawodnicy, wcale nie są pożądani.
Z wielkiemi nadziejami przybywszy Dowmund, znalazł się wkrótce bez grosza, bez znajomych, stosunków, bez sposobu utrzymania i dalszego kształcenia.
Było nas wówczas więcéj niż dziś Polaków w Dreznie, ale o Dowmundzie nikt nie wiedział.
Jakimś dziwnym wypadkiem poznał się z nim mój przyjaciel X. naówczas już, kiedy Dowmund, w lichéj izdebce nędznéj gospody na przedmieściu, zadłużony, marł niemal z głodu.
Faktem było, że nie jadł nic nad chleb suchy, a resztę zastępowała, niestety, wódka... Gdy był głodny, przekąsiwszy chlebem, biedak upijał się, kładł na łóżko i zasypiał gorączkowo.
We dnie miał jeszcze siłę malować. W izdebce na strychu, w któréj światła było mało i to niegodziwego, stały na sztaludze i po kątach pozaczynane obrazki...
Kilka kopij z galeryi, do których zrobienia trudno mu się było docisnąć, wykonane dla chleba, sprzedane za bezcen, nie dawały mu umrzéć.
Gdyśmy się o nim dowiedzieli i starali przyjść w pomoc, Dowmund był już na zdrowiu, na umyśle, na energii wyczerpanym i złamanym.
Trochę nadziei wstąpiło w niego, lecz nie sztuka, którą kochał i dla któréj poświęcił siebie, zajmowała go, ale potrzeba utrzymania bytu... Gotów był malować co-bądź, aby żyć, a potém? życie znów oddać dla sztuki.
Mówić o niéj, jak o innych przedmiotach, nie umiał wcale. Gdy w galeryi obraz go jaki uderzył, zajął, stawał przed nim, stał godzinami, patrzał, potniał, ręce załamywał, ale zapytany, nie potrafił zdać sprawy z wrażenia..
Powtarzał z cicha:
— Panie, tego! cudowny! panie! klękać!
Nie pochodziło to z umysłowego ubóstwa, ale, nie był człowiekiem słowa... Bóg go stworzył do pędzla, to jest do czynu, który mu był wyznaczony.
Za to, gdy mówiono przy nim o sztuce, słuchał z uwagą niezmierną, z natężeniem, z głęboką wiarą, że mówiąc o sztuce, nikt, jak o świętości, bez przekonania i namaszczenia mówić nie mógł.
Z pierwszych jego szkiców i obrazków nie można go było sądzić, widoczném tylko z nich było, że ten człowiek, który nawet techniki dzisiejszéj uczyć się nie miał gdzie, wiele odgadł i stworzył dla siebie. Myśl jego własna krążyła dotąd w ciasném kółku kilku motywów wyniesionych z Litwy... Ubogie dzieci wiejskie, lasy stare, krajobrazy zadumane i smętne, i jakieś istoty bajeczne, legendowe powtarzały się na płótnach poczętych...
Gdy miał malować, brał go niepokój o wzór... bo nic bez natury robić nie chciał, nie pojmował nawet, jak się bez niéj obejść było można w najmniejszych akcesoryach... Wyśniwszy jakąś Ondynę, Rusałkę, Świteziankę, szukał jéj potém na ulicy, a gdy nie znalazł, brał odartego wyrostka i malował żebraczkę...
Wprawy miał już wiele i pewną własną fakturę, z któréj mogła się doskonała, oryginalna wyrobić technika. Z podziwieniem widzieliśmy, że rysunek był poprawny, staranny, a nie tak niewolniczy, aby ze wzoru nie stworzył coś własnego. Wzór był dla niego tylko podporą, na któréj opierając się, własnego ducha tchnąwszy w niego, dawał niby tylko to, co widział, ale przecudownie wyidealizowane w tym kierunku, jaki natura wskazywała. Idealizowanie to nie nadwerężało prototypu, podnosiło go do najwyższéj potęgi...
Dowmund, który ani się zastanawiał, jak to czynił, ani umiał wytłómaczyć, talentem od natury mu danym, instynktem dochodził do tego, co jest zadaniem sztuki, w śmiertelném i znikomém dojrzéć i wydobyć z niego nieśmiertelne i wiecznie prawdziwe...
Nic bez wzoru malować nie mogąc, a zapłacić za model nie mając czém, biedny człek dzielił się ostatniemi fenigami z najuboższą dziatwą uliczną i musiał się ograniczać jéj malowaniem.
Obdartusy te powtarzały się na jego obrazkach. Gdy mu lasu było potrzeba, szedł do Szwajcaryi saskiéj, ale tutejszy las po litewskim, wydawał mu się ironią.
Z saskich jodeł i sosen tworzył litewskie, których widma przyniósł z sobą w pamięci.
Gdyśmy się o nim dowiedzieli i nim mu można było przyjść w pomoc kupnem paru robót jego, Dowmund był już tak przybity nędzą, tak złamany walką, że choć podźwignąć się zapragnął, było zapóźno.
W dzień milczący, nieśmiały, osłupiały, zapracowawszy się, aby ze światła korzystać, wieczorem nie umiał sobie radzić inaczéj, albo szedł gdzieś do szynku, tam, gdzie się nie obawiał, aby go znaleziono, lub kupował flaszkę wódki i postawiwszy ją pod łóżkiem, póty pił, aż upojony nie zasnął snem gorączkowym.
Wstawał potém osłabiony, drżący, bezsilny i zjadłszy chleba, wracał do pracy, która go tak samo upajała, jak wódka.
Olbrzymie siły nie mogły podołać takiemu życiu wyczerpującemu, niszczącemu, zabójczemu. Dowmund téż wyglądał straszliwie i patrzéć nań było bolesném.
Starano się go oderwać od tego trybu życia, zapraszać, aby nakarmić, zatrzymywać, aby zmusić do zmiany nałogu i nawyknień. Niekiedy się to udawało chwilowo, lecz zostawiony sam sobie, powracał do wódki i do marzeń... Nie żył prawie z nikim. Napróżno starano go się ugłaskać, przyswoić, spoufalić, dziki był, a długa samotność uczyniła to zdziczenie naturą.
W czasie, gdy prawie trzeźwy, pracował z rana, bo niezwykł był pić, aż gdy zmrok go oderwał od sztalugi, Dowmund nie mając świadków, oprócz swych wzorów w łachmanach wziętych z ulicy, wpadał w jakieś marzenie i zapał, który go zmieniał.
X. podpatrzył go z pędzlem malującego rusałkę w lesie i zdumiał się ogromną metamorfozą. Oczy mu ciemniały i nabierały ognia, twarz — wyrazu energicznego, prostował się i rosnął, potężniał i malując mruczał coś sam do siebie... Śmiał się do obrazu, odchodził, przybliżał, rozgorączkowywał.
Pochwycony na uczynku, jak ślimak, który chowa rogi, natychmiast kurczył się, malał, milkł i ostygał...
Malować przy nikim nie mógł. Proces ten dla niego był aktem tajemniczym, którego oko ludzi profanować nie powinno było.
Przez dosyć długi czas połączone starania tych, co się nim zajmowali, niewiele skutkowały, lepszy byt lepszą tylko wódkę ciągnął za sobą, stopniami jednak Dowmund począł się wstydzić, zapragnął przezwyciężyć.
Jak się późniéj okazało, nie starania życzliwych, ale inna okoliczność podziałała na zmianę usposobień Dowmunda.
Stancyjka w hoteliku nędzna, była stosunkowo drogą, a w najwyższym stopniu niewygodną. Zaczęto go namawiać, że mógł i powinien był nająć parę umeblowanych pokoików skromnych, w odleglejszéj części miasta, gdzie było taniéj, i tam przenieść penaty.
Opierał się w początku, leniwy był i do zmian nie skory; w tym kwartale, w którym się zasiedział, znały go dzieci i łatwo się do stania, jako modele, ściągać dawały. Któż wié? miał może kredyt w jakim szynku, bo i to być mogło...
Lecz naostatek, gdy zamówiony obraz większych rozmiarów malować na poddaszu było niepodobna, Dowmund dał się skłonić do tego, aby szukać nowego mieszkania.
Niewybredny wcale, zdawało się, że z pierwszém lepszém się pogodzi, ale stawało to na przeszkodzie, że wszystkie niemal mieszkania, które się stręczyły, miały wnijścia wspólne z gospodarzami. Téj niewoli Dowmund się poddać nie chciał, upierał się przy wynalezieniu izdebek, do którychby miał wnijście osobne i gdzieby go nikt nie kontrolował... Bóg wié! powracał czasem mocno napiły i wstydził się tego...
X., który go raz w tym stanie złapał w ulicy, z trudnością w nim poznał nieśmiałego, milczącego Dowmunda.
Napój zupełną w nim dokonywał metamorfozę. Stawał się zuchwałym, szyderskim, wielomównym, a nawet, w co było najtrudniéj uwierzyć, zarozumiałym.
Gdy X. nam o tém rozpowiadał, sądziliśmy, że ogaduje nieszczęśliwego, lecz mieliśmy sposobność przekonać się, że tak było wistocie.
Dowmund zwykle unikał tego, aby z nami i przy nas sobie podchmielić! Wódki, nawet przed obiadem, odmawiał, siedział u stołu milczący i kwaśny.
W tym roku właśnie, gdy się liczba ziomków w Dreznie zmniejszyła, a domy, w których zwykle obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia i Wielkiéj Nocy, znikły, przenosząc się gdzieindziéj, pozostała garstka nasza postanowiła na wigilię Bożego Narodzenia zebrać się gdzieś, bodaj w niemieckiéj restauracyi, byle być razem.
Niestety! wigilii polskiéj wedle starego obyczaju żadna siła ludzka tu na obczyźnie stworzyć nie mogła.
Niemcy za pieniądze gotowi są wszystko w świecie wykonać podług obstalunku, nie zbywało im na dobrych chęciach, ale ażeby ta wieczerza uczyniła wrażenie, którego wspomnienia pozostały z lat dziecinnych, brakło... wszystkiego!.. począwszy od powietrza, aż do snopka naszego zboża w kąciku.
Było to nędzne naśladowanie, obudzające większą tęsknicę tylko i niewysłowiony smutek...
Nasze odwieczne potrawy tu w parodyach jakichś występowały, siano na stole nie było naszém sianem, opłatki wyglądały inaczéj, ryby niepodobne były do naszych, a kutia i makowe przysmaki nie dały się nawet strawestować na żarty.
Cóż było robić przy takiéj chybionéj wieczerzy, któréj jedyną przyprawą była myśl, iż w téj saméj godzinie, gdzieś daleko szczątki rodzin naszych łamią opłatki i może... o nas pomyślą!
Krzepiono ducha butelkami wina, do którego wreszcie i Dowmund się dał namówić, ale pił je jak wodę i nie widać było, żeby go ono rozweselało nawet. Smutniejszym stawał się coraz.
Dopiéro gdy przy kawie przyniesiono koniak i likwory, a X. począł do dużego kieliszka nalewać ich Dowmundowi i parę gwałtem zmusił wypić, zobaczyliśmy zupełną malarza metamorfozę.
Otworzyły mu się usta, podniósł głowę, uśmiech twarz rozjaśnił, i począł mieszać się do rozmowy.
Nastrój ogólny był ożywiony i wesoły. Dowmund nie umiejąc się zastosować do niego, wpadł w zapał jakiś dziwny...
On, który nigdy słów kilkunastu związać nie umiał w rozmowie, stał się prawie wymownym.
X. dolewający mu koniaku, obrachował, że całą butelkę wyszafował na to obudzenie ducha...
Rozmowa, nie wiem jak, zwróciła się do sztuki.
— Co to mówić o sztuce? — zawołał, przysłuchawszy się temu, co X. zagaił ze mną — w tym przedmiocie nikt nie wié tajemnicy życia i nikt nie odgadnie tajemnicy sztuki... Prawidła! tu niéma żadnych prawideł! Nauka! sztuki się nauczyć nie można. Przynosi ją z sobą człowiek w tym węzełku, którym go wyposażono z tamtego świata, albo nigdy miéć nie będzie... Ja, gdym się do życia obudził, wiedziałem, że malarzem być muszę... Nędza połamała skrzydła! nie udało się. Nie wszystkie ziarna schodzą...
Ktoś począł o Dreznie i akademii. Dowmund się śmiał.
— Jaka to akademia? — rzekł — jedyna prawdziwa to galerya... a wszystko to, co o niéj z katedr bredzą, funta kłaków nie warte... Najwięksi malarze pewnie się u nikogo malować nie uczyli, tylko u siebie samych.
— Ależ technika! — przerwał mu X.
— Każdy miéć musi swoję — odparł Dowmund — a kto jéj stworzyć nie umié, nie jest artystą. Pożyczaną techniką nie zajedzie daleko...
Machnął ręką, aż kieliszek próżny wywrócił, ale i to go nawet nie zmieszało, tak był rozgorączkowany.
— Cała sztuka w duszy — zawołał. — Obraz trzeba miéć wprzódy w sobie, nim się go na świat wyda, a kto go szuka na płótnie, znajdzie tylko plagiat... Gdy mi się obraz śni, ja go węglem, palcem, nogą, biotem i gliną namaluję!
Słuchaliśmy zdziwieni mocno. Dowmund odrodzony, dumnie i zgóry na słuchaczów spoglądał.
Wkrótce jednak jakiś dysonans w rozmowie, jakieś niedostrzeżone słowo, które go otrzeźwiło, zamknęło mu usta.
Wieczór ten dla nas był rewelacyą człowieka, jakiegośmy w nim ani znali, ani się domyślali; na nieszczęście potrzeba było tego sztucznego środka, tego stanu nienaturalnego, aby się Dowmund objawił nam, jakim był wewnątrz.
Skorzystałem z tego rozwiązania ust, aby mu dodać odwagi i niepowodzenia pierwiastkowe, męczarnie, na jakie tu był wystawiony, wytłómaczyć wyborem tego nieszczęsnego Drezna, które wcale inaczéj się przedstawia z daleka, niżeli jest wistocie.
Słuchając, milczał.
— Pan nie jesteś fatalista? — zapytał po przestanku.
Nie odpowiedziałem na to pytanie, a Dowmund podchwycił zaraz:
— Ja wierzę w przeznaczenie, nikt losu swojego uniknąć nie może. Mój był taki, że musiałem wędrować tu i tu się zadławić nędzą, ale czy to koniec? Ja nie wiem. Nędza, widzi pan, to jak komu, jednych zabija, drugich odżywia... Kto wié, co czeka daléj?
Do późna w noc trwały rozmowy i po zanuceniu „W żłobie leży...“ rozeszliśmy się wszyscy rozmarzeni, smutni, a pocieszeni tém, że się w nas wspomnienia rozkołysały.
Gdym nierychło potém spotkał się z Dowmundem znowu i spodziewał się znaléźć go rozmowniejszym, ze zdumieniem postrzegłem, iż powrócił do swego normalnego milczenia, bojaźliwości, osłupienia. Słowa się od niego dopytać nie było podobna.
Na wiosnę, zmuszony do dłuższéj podróży, opuściłem Drezno na kilka miesięcy. Powróciwszy, wielu z ziomków nie zastałem, a Dowmund mi całkiem wypadł z pamięci.
Ponieważ co roku sławna galerya drezdeńska powiększa się nowemi nabyciami, a nie wszystkie z nich do nowszych szkół należą, ciekawy byłem, czy w czasie niebytności mojéj coś nie przybyło do dawnych malarstwa zabytków.
Jednego dnia więc poszedłem znowu do galeryi, poczynając mój obchód od Rafaelowskiéj Madonny. Nie było nowego tak jak nic, oprócz dwu krajobrazów Salvatora Rosy, w tym rodzaju jego, który tak naśladowano zręcznie późniéj, że niekoniecznie wszystkie Salvatory za autentyczne uchodzić mogą.
Przy téj sposobności, zwróciłem się naturalnie do Ruysdaela, aby podumać przy jego cmentarzu i nacieszyć się małemi obrazkami... Szedłem do cmentarza, gdy zdala już poznałem stojącego przed nim Dowmunda zapatrzonego, pogrążonego w téj kontemplacyi, obcego całemu światu... z rękoma, jak do modlitwy złożonemi.
Usiadłem z boku, nie chcąc mu być natrętnym i więcéj jemu, niż Ruysdaelowi, się przypatrując.
Tak, był to on, Dowmund, ale zaszła w jego powierzchowności zmiana wielka, dająca do myślenia.
Twarz miał innego wyrazu, ubiór staranniejszy, jakieś uspokojenie i pogodzenie się z życiem, zwiastowało wejrzenie jaśniejsze, oblicze nie tak jak dawniéj zamknięte.
Ale zarazem krótki ten przeciąg czasu okrutnie go zestarzył; wychudł, oczy mu się powiększyły, pierś zdawała wpadłą. Ręce, które trzymał przed sobą, uderzały tém, że się składały z kości i skóry tylko...
Nagle zakaszlał się mocno, przytknął chustkę do ust i ustąpił na bok, aby napad silny uśmierzyć... Potrzebował na to dosyć czasu, nim zmęczony, krokiem chwiejnym zdołał się przywlec do kanapki i, nie poznając mnie, siadł tu spocząć.
Podałem mu rękę. Przestraszył się i drgnął cały... nie poznał mnie odrazu, musiałem się przypominać.
— Jesteś pan ciągle w Dreźnie? — zapytałem go. — Słyszałem, żeś miał myśl udać się do Krakowa?
— A! tak, do Krakowa — rzekł roztargniony — tak, lecz nie myślę teraz się stąd wynosić. Do Drezna, jakie ono jest, można się przyzwyczaić i przyrosnąć.
— Jakże mu się powodzi? — zapytałem.
Rozśmiał się smutnie.
— Stosunkowo, nawet nie źle — odparł.
Z podziwieniem przekonywałem się, że był rozmowniejszy daleko, nie unikał rozmowy, śmieléj się odzywał i słowa mu płynęły łatwiéj, ochotniéj.
— Malujesz pan co?
— A! ja? — ja, zawsze! zawsze! — odparł. — Mam teraz wielki obraz w myśli... wielki, cudowny, ale mi się jeszcze tak przedstawia mglisto, że malowania począć niepodobna. Dobywam go dopiéro z tych mroków...
Po chwili spytałem, czy mi się pozwoli odwiedzić. Zmieszał się jakoś.
— Ale bo — rzekł — widzi pan, ja tak mieszkam i daleko i biednie, a u mnie tak mało do widzenia...
Zakaszlał się znowu i nie dawszy mi swego adresu, chustką zatuliwszy usta, zniknął, uchodząc jakby przed natręctwem mojém.
Kaszel jego nie podobał mi się, a zresztą zmiana, jaką dostrzegłem w nim, nie zdawała się na gorsze... Wolałem go teraz takim, jakim widziałem...
Nierychło potém, będąc u X., zagaiłem o Dowmunda.
— Co się z nim dzieje?
— A! — odparł mój przyjaciel — nie wiem, jak określić, co z nim jest; lepiéj, gorzéj!? Trudno powiedziéć... Byleby tylko suchot nie dostał.
Jakiś czas potém znowu nie widziałem artysty. Mówiono mi, że malował i udało mu się zbyć kilka swoich kompozycyj i kopij, co wszędzie, a szczególniéj w Dreźnie jest niepospolicie trudném.
Kopie z galeryi kupują tylko więksi właściciele magazynów artystycznych, a że i zarobić lubią i często nieprędko sprzedać im się uda, płacą więc artystom nie wiele więcéj nad to, co płótno i farby warte. Własne utwory malarzy, jeżeli nie są bardzo udatnemi krajobrazami z natury, mogą się przydać chyba „kochanym ziomkom“, a ci kupują z łaski... i t. d., i t. d.
Słowem, artysta, który jeszcze nie zdobył sobie imienia, ciężką walkę z losem staczać musi o suchy chleba kawałek...
Parę razy spostrzegłem zdaleka na ulicy Dowmunda i widok jego mnie pocieszył. Ubrany był prawie elegancko, a przynajmniéj z pewném staraniem, aby po ludzku wyglądać, włosy były przyczesane, buty całe, surdut nie tak zszarzany. Wszystko to mogło zwiastować pewne przejednanie się z rzeczywistością, nabranie ochoty do życia...
Upłynęło parę miesięcy znowu. X. przyszedł do mnie z życzeniem, abym obrazek Dowmunda, wymalowany dla pani Z., na jéj żądanie zobaczył, osądził i, gdyby potrzeba, uczynił jakąś uwagę... Sam Dowmund miał tego życzyć sobie, odmówić było i niegrzecznie i niesumiennie. Szło o przyszłość artysty.
Umówiliśmy się o dzień i o godzinę. Dowmund mieszkał w jednéj z uliczek, naówczas jeszcze istniejących, na stary sposób pobudowanych, tak zwanego pirnajskiego przedmieścia, dziś oddawna do miasta wcielonego.
Uliczka, któréj imienia nie przypominam sobie, miała jeszcze ogródki zielone, a domki jéj jednopiętrowe przypominały budowy XVIII wieku. Tu można się było jeszcze sądzić przeniesionym do małego prowincyonalnego miasteczka.
Życie w tych uliczkach było téż cale inne niż w mieście, rzadko się tu zjawiały powozy, a dzieci w koszulinkach zabawiały się swobodnie piaskiem na chodnikach. Akacye wychylały się z ogródków gałęźmi w ulicę, bielizna schła na drewnianych płotach. Ale w oknach skromnych mieszkań widać było doniczki z kwiatami i życie niemi przeglądało to stare, spokojne, poczciwe, nie dobijające się blasku, którego dziś trudno gdzie znaléźć.
Kamieniczka, do któréj weszliśmy, nie wielka, miała nad pierwszém piętrem w dachu parę pokojów, a te Dowmund zajmował. Schody były stare, ale czyste, budowa także nie zdawała się dzisiejszą ani rozmiarami, ni stylem. Jednę ścianę od dziedzińca okrywała stara winna latorośl, okryta bujnemi liśćmi, w ogródku pełno było róż i kwiatów.
Gdyśmy wchodząc, pomijali parter, otworzyły się drzwi z boku nagle i w nich ukazało się dziewczę, które zarumienione, zobaczywszy obcych, natychmiast drzwi zatrzasnęło i znikło, aleśmy mieli dosyć czasu, aby to piękne zjawisko widziéć w całym blasku.
W bardzo skromnéj, perkalikowéj sukience, która na niéj leżała jak ulana, panienka z chusteczką białą na szyi, z główką odkrytą, otoczoną warkoczami bujnych złocistych włosów, miała twarzyczkę idealnéj piękności, a tak poetycznego wyrazu, iż oba stanęliśmy zdumieni i zachwyt się musiał na nas malować, bo dziewczę zmieszane odwróciło się szybko i pierzchnęło.
Spojrzeliśmy na siebie z X., który uśmiechając się zrobił uwagę, że dla malarza miéć na parterze taki cudny wzór i spotykać go codzień może, było osobliwém szczęściem, bo cudniejszego wzoru trudno było znaléźć.
— Niepodobna, ażeby go nie natchnęła — zawołał X.
U góry czekał już na nas Dowmund we drzwiach otwartych, aby do pracowni wprowadzić.
Nie była ona tak zaniedbaną i brudną, jak pierwsza, ale ubóstwo i tu patrzało z każdego kątka. W pośrodku pokoju, w niezłém świetle na sztalugach, wystawiony był obrazek tak jak ukończony.
Dowmund milczący wprowadził nas wprost przed płótno.
Wystawiało ono jakąś rusałkę, czy świteziankę, istotę idealną, legendową, zaledwie dotykającą stopą ziemi, płynącą ponad nią. Skronie jéj były uwieńczone kwiatami wodnemi.
Na pierwsze spojrzenie poznałem w rusałce wzór, który tylko co się oczom naszym przedstawił, niepodobna się było omylić, ani wątpić, że to było studyum z natury. Malarz tylko z ziemi zupełnie tę istotę przeniósł w krainy nadpowietrzne i uczynił ją niemal bezcielesną.
Była prześliczna, a cały obrazek miał doskonale pochwycony charakter poetyczny, legendowy, jakiegoś podania ludu. Wyglądało to jak strofa z jakiéjś pieśni.
Szczególniéj pięknie był pojęty krajobraz i tło w mrokach, mgłach i światłach jakichś czarodziejskich, tajemniczo go przerzynających.
Staliśmy długo, nic nie mówiąc, i zdaje się, że to milczenie niepokoiło Dowmunda, bo się oglądał ciągle na mnie i na X., jakby wyzywał, abyśmy coś powiedzieli o obrazie.
Czerwieniał i bladł. Widząc go tak poruszonym, począłem pochwałą kompozycyi, na którą ona ze wszech miar zasługiwała.
X. jeszcze się więcéj unosił nad nią. Uścisnęliśmy rękę artysty, a ja obróciwszy się do niego, wpatrywałem się teraz w twarz uważniéj.
Uderzyła mnie wychudzeniem i jakby chorobliwym wyrazem, który dziwnie się na niéj zlewał i łączył z jakiémś wewnętrzném uspokojeniem i daleko większą pewnością siebie, niż dawniéj Dowmund okazywał.
Zmężniał i dojrzał, widocznie był panem swego talentu.
Na pochwały jednak odpowiedział bardzo skromnie, iż spodziewał się coś więcéj i lepszego stworzyć w przyszłości, że mu po głowie chodziły cudne pomysły, których wykonanie w warunkach, w jakich się znajdował, niestety, było niemożliwe.
Wistocie ta tak zwana pracownia była izdebką ciasną, nizką, a i okno tém tylko się odznaczało, że refleksów od ścian i murów nie przynosiło, bo umieszczone było dosyć wysoko.
Cokolwiek większych rozmiarów obraz niepodobieństwem było malować.
Oprócz rusałki już dokończonéj, do ścian poodwracane stały umyślnie płótna, których artysta nie chciał nam pokazywać, ale X. lepiej z nim spoufalony, nie zważając na opór i wymówki, kilka z nich wyciągnął.
Niemal na każdém z tych poczętych płócien, była główka niewieścia, zawsze taż sama, zawsze ta z dołu dzieweczka, ale w rozmaitych postaciach.
Artysta musiał czuć, że się tém zdradzał, bo czerwieniał mocno, jąkał się, odbierał p. X. szkice... i w końcu odwrócił jego uwagę, wyciągnąwszy zupełnie innego rodzaju scenę nocną, w któréj oprócz dość szczęśliwego studyum świateł, nie było nic nadzwyczajnego.
X. chociaż był z Dowmundem bardzo poufale, wstrzymał się od wszelkich uwag nad tą powtarzającą się twarzyczką, aby nieśmiałego człowieka nie wprawić w kłopot.
Zabawiliśmy chwilę, przysiadłszy naprzeciw obrazu. Dowmund, czy ze wzruszenia, czy od dymu cygar, parę razy się mocno zakaszlał. Kaszel ten, który mnie uderzył już w galeryi, miał charakter niedobry, poradziłem mu coś, podziękował, ale dodał, że to po prostu był katar zastarzały.
Zabawiwszy jakiś czas, wyszliśmy przeprowadzeni przez niego, a w ulicy X. odezwał się do mnie, iż bardzo się cieszy, bo wedle najpewniejszych wiadomości, jakie zasięgnął o Dowmundzie, artysta zupełny miał wziąć rozbrat z tą nieszczęsną wódką, którą się w początkach zalewał tak okrutnie.
— Ale teraz — dodał X. — lękam się, aby Dowmundowi nowe nie groziło niebezpieczeństwo. Niepodobieństwem jest, aby się nie zakochał w tym swoim cudnym modelu, któryśmy widzieli żywym i malowanym! To może być niemal straszniejszém od wódki, bo, jedno z dwojga, albo go poprowadzi do rozpaczy, lub do ożenienia. A taka Niemeczka śliczna — mówił daléj X. — ma tylko jednę w życiu godzinę, w któréj jest ideałem. Wkrótce potém przeradza się ona w bardzo pospolitą, prozaiczną istotę, która całém brzemieniem zaciąży na biednym artyście. Wątpię bardzo, aby zamożną była, a w takim razie nie wydadzą jéj za takiego biednego przybłędę i w dodatku Polaka; jeżeli jest ubogą, on dla niéj zabić się będzie musiał, i talent poświęci dla chleba... tak jak krewby swą wytoczył dla ukochanéj.
— Zdaje mi się — odparłem — gdyśmy wyszli na ulicę, że obawy są przedwczesne. Nie sądzę, aby Dowmund skłonnym był do zakochania się.
X., który był ciekawy i żywo go los biednego artysty obchodził, wkrótce potém doniósł mi, śmiejąc się, że nie mógł wytrzymać, aby nie zasięgnąć wiadomości o mieszkańcach domu, w którym stał Dowmund.
Dół zajmowała właścicielka kamieniczki odłużonéj, obarczona liczną rodziną. Była to wdowa po kamermuzyku Szmicie. Najstarsza jéj córka, ta piękność, którą widzieliśmy, kształciła się w konserwatoryum na śpiewaczkę, imię jéj było Gretchen.
Miała, jak się zdawało, przyszłość przed sobą i nie mogła bałamucić naszego biedaka, który téż nie miał nic w sobie, coby dziewczę pociągnąć mogło. Ani powierzchowność, ani wymowa go nie czyniła ponętnym.
X. słyszał, że zaledwie parę razy Gretchen się uprosić dała, aby ją Dowmund malował.
Obawy o zakochanie były, jak się okazało, płonne.
Przeszło znowu kilka miesięcy, straciliśmy go z oczów.
Piękny istotnie obrazek naszego artysty, który pani — — zamówiła przez litość, chociaż miał zalety niepospolite, ale imienia sławnego nie przynosił z sobą, został gdzieś do ciemnéj izdebki wygnany. Nikt go już nie widział potém.
Parę razy spotkałem na Tarasie Dowmunda, lecz ani się od niego nic dowiedziéć, ani po nim domyśléć nie umiałem. Raz zdawał mi się weselszy, to znów jakiś zrozpaczony.
Spytałem go, czy miał robotę, zapewnił, że na jakiś czas dosyć był zajęty. Nie skarżył się. Wkrótce jednak potém doniesiono mi, że należało poszukać mu jakiegoś zamówienia. Znalazłem parę portretów do przekopiowania, a oszczędzając jego miłość własną, sam poszedłem z tém do niego... i nie znalazłem w domu. Przypadkiem pannę Gretchen spotkałem znowu w kurytarzu, która mało co się rumieniąc, oznajmiła, że Herr von Dowmund, wyszedł.
Mówiąc z nią miałem czas lepiéj się jéj przypatrzéć. Była wistocie piękną, ale widziana bliżéj, robiła wrażenie szczególne. Rysy były cudownie czyste, regularne, klasyczne, ogół i wyraz trywialny i ogołocony z poezyi wszelkiéj.
Tłómaczyłem to sobie tém, że życie pracy i ubóstwa wyidealizować nie mogło. Śliczna ta istota nigdyby skrzydłami myśli nie mogła się podnieść nad poziom, chodziła po ziemi... uczucie nie mogło jéj dźwignąć, martwy chłód był wybitnym charakterem.
W tydzień potém na Tarasie, w czasie koncertu spotykam mojego X.
Zaczęliśmy od muzyki, przeszliśmy od niéj do Makarta, którego właśnie „Siedem grzechów“ (Mór we Florencyi) wystawione były. X. wspomniał nawiasem, że Dowmund był zachwycony tą kompozycyą.
— Ale, à propos Dowmunda — dodał wesoło. — Zaszła podobno wielka zmiana w jego losie.
— Na złe czy na dobre? — spytałem.
— Na dobre — odparł X. — Stryjaszek jakiś bezdzietny zmarł mu na Żmudzi czy na Litwie... i, Dowmund spadek po nim bierze.
X. śmiał się.
— Bardzo to niewielka rzecz, bo nie wiem, czy piętnaście tysięcy rubli wyniesie, ale dla kogoś, co nigdy nie miał nic, jest to bardzo wiele. Lękam się, aby upojony tą fortuną, nie puścił sobie cugli, i żeby piękna panna Szmitówna i jéj matka, sądząc go majętnym, nie pochwyciły w swe sieci.
Ledwie tych słów domawiał, gdy mijający nas pokazał się Dowmund, ale trudno mi go było poznać. Miał na szyi krawat niebieski, surducik aksamitny, kapelusz z ogromnemi skrzydłami, jak z igły, i piękną laskę w ręku. Z tém wszystkiém było mu najśmieszniéj nie do twarzy.
Szedł widocznie upojony szczęściem swojém, nie sam. Obok niego sucha, wyprostowana, z twarzą pomarszczoną, ubogo ale starannie ubrana kroczyła mama Szmitowa, a za nią śliczna Gretchen, na którą ze wszech stron padały wejrzenia, tak wistocie cudnie była piękną maseczką.
Zobaczywszy nas, Dowmund zmieszał się, bo nie rad był, żeśmy go w tém towarzystwie widzieli. Poszli razem ku kawiarni.
Pomimo rozpromienienia na twarzy artysty uderzał wyraz straszny wyniszczenia, wyżycia, trawiącéj gorączki. Nim znikł nam z oczów, dwa czy trzy razy usłyszałem kaszel jego suchy, straszny, który on usiłował śmiechem stłumić.
— Uważałeś — rzekłem do X. — jak on wymizerowany. Spadek przyszedł może w samę porę, aby mu na cmentarzu grób było za co zakupić.
— A! tak źle nie jest — odparł X. — Siły młodości wielkie, a potęga szczęścia także ogromna. Szczęście leczy. Dostać sukcesyę i kochać się w takiéj uroczéj Gretchen!..
Dziś, gdy to piszę, w opustoszałém, choć coraz piękniejszém Dreznie, nawet Taras nie jest już tém, czém był. Te tłumy cudzoziemców, które miasto całe zalegały, wieczorami przepełniały sale. Szło się nie tyle dla muzyki, jak dla tysiąca twarzy, które tam spotkać było można. Nie było téż prawie wieczora, ażeby się nie przeszło po Tarasie.
Wprędce potém znalazłem się znowu w sali obok Dowmunda, który pił grog i siedział, tym razem sam jeden, ale z tak tryumfatorskim twarzy wyrazem, że miłoby było na niego spojrzéć, gdyby nie wychudzone policzki i nie ciągły kaszel, który go dusił.
Przysiadłem się do niego, chcąc mu powinszować i przekonać się, jakie wrażenie uczyniła na nim zmiana losu.
— Cóż pan robisz teraz? — zapytałem.
Zwrócił się ku mnie.
— Pan wiész? — odparł drugiém pytaniem.
— Wiem, i winszuję.
— A! — zawołał cały ożywiony, ale razem w téj chwili zduszony kaszlem, który nierychło mu pozwolił mówić daléj. — A! cały jestem teraz w marzeniach. Cudowne obrazy chodzą mi po głowie, śnię o nich po nocach. Pani Szmit, u któréj mieszkam, kazała mi szopkę w dziedzińcu przerobić na pracownię. Kończą ją. Będzie nie wspaniałą, ale doskonałą. Płótna mam zamówione, nie potrzebuję się ograniczać rozmiarami małemi. Figury wielkości naturalnéj.
Potarł ręką po czole.
— Trudność będzie z modelami — odezwałem się — i z mnóstwem akcesoryów, o które w takich miastach jak Rzym, Paryż, Monachium bardzo łatwo, a w Dreznie ich prawie niéma.
Dowmund pomyślał.
— Ale Drezno z innych względów dla artysty ma nieoszacowane korzyści. Galeryę najprzód, potém spokój i ciszę, odosobnienie.
Zaczepiłem go o treść przyszłych kompozycyj.
— Mam ich dziesiątkami do wyboru — zawołał. — Najprzód taniec rusałek po księżycu w lesie, nad jeziorem... potém kilka ilustracyj do poezyj Krasińskiego i Słowackiego.
Oczy mu się paliły.
— Wybór był trudny. Sam nie wiem, od czego pocznę, a chciałbym stworzyć od razu arcydzieło.
Widać, że w głowie natłok myśli nie był jeszcze uporządkowany, bo, chcąc mi z nich zdać sprawę, przechodził z jednéj do drugiéj, plątał się, mieszał, zamyślał nagle, przerywał sobie. Oczy jego widziały już te kreacye przyszłe, ale usta opowiedziéć ich nie umiały.
Potrzebował czasu, aby wszystko to w nim osiadło, ułożyło się i przybrało formy więcéj oznaczone, ale umysł był ogromnie zajęty.
Przyznał mi się, że po całych nocach śnił o tych przyszłych obrazach swoich, że je czasem w marzeniach widział już wykończonemi, a przebudziwszy się, nie mógł sobie jasno i wyraziście przypomniéć.
Po pierwszéj szklance grogu nastąpiła druga, kaszlał coraz mocniéj i w końcu z sali ustąpić musiał.
Ciekawy nowéj pracowni i biednego Dowmunda, którego stan zdrowia mnie niepokoił, poszedłem w kilka dni na małą uliczkę zastukać do tego domu, w którym się mieścił.
Służąca wskazała w dziedzińcu, świeżo, naprędce skleconą pracownię.
Była to wielka izba naga, z oknem olbrzymiém ku północy — wistocie doskonała dla malarza, ale czuć w niéj było jeszcze mocno wilgoć, wapno, farbę, pokost i powietrze było nieznośne.
Dowmund się właśnie przenosił z malarskiemi przyrządami, gdyż mieszkanie zatrzymywał na górze. Dwa ogromne płótna od Gellera, stały już na nowiuteńkich sztalugach, ale dotąd niedotknięte węglem. Na stoliczku przygotowane były farby i pędzle pokupowane. Dowmund krzątał się, ustawiał, i w chwili, gdym wszedł, próbował giętkości manekina, który był kupił, i niezmiernie się nim cieszył.
Przywitał się ze mną wesoło, lecz spostrzegłem, jak wprzódy, że żywsze poruszenie, ożywiona rozmowa, natychmiast kaszel obudzały.
— Czemu pan się nie radzisz na ten kaszel? — zapytałem.
— A! to samo przejdzie — rzekł — nawet się już zmniejszył. Cudowne światło!! Moje dwa ogromne płótna stoją tak wygodnie, tak przestronno, że to rozkosz prawdziwa.
— No, ale cóż malujesz?
— Właśnie się z tém biję — zawołał. — Sam nie wiem, od czego począć. Zdaje się, że ulegnę pokusie i będę rusałki malował.
Uśmiechnął się zagadkowo.
— Bądź co bądź — dodał — charakter w obrazie wiele znaczy, ale główne zadanie sztuki — odtworzyć piękność, wydzielić ją z tych ułomności, jakie wszelki objaw cielesny piętnują, uczynić nieśmiertelną... Stworzę cały wieniec rusałek tak pięknych... tak pięknych...
Mówił jeszcze, gdy, zapewne o gościu nie wiedząc, w progu stanęła, jak ilustracya do jego słów — Gretchen. Była tego dnia cudowniéj piękna, niż kiedy, bo coś w niéj rozbudziło ducha... i zdawała się nie tém, czém była wistocie, ale stokroć nad siebie samę piękniejszą.
Dowmund zobaczywszy ją, oniemiał. Dziewczę, gdy mnie spostrzegło, chciało się cofnąć, ale nie zmieszało się do zbytku. Uśmieszek przebiegł jéj przez usteczka, zaszwargotata coś prędko, główką potrząsnęła i znikła.
Dowmund stał wpatrzony we drzwi.
— A cóż panie! czy nie ideał? — zawołał — królowa rusałek... ale ja, ja z niéj jednéj dobędę kilkanaście coraz odmiennych.
Szybkim krokiem zbliżył się do mnie.
— Alem nie powiedział panu; to moja narzeczona, córka pani Szmit. Jestem szczęśliwy! nad wyraz wszelki szczęśliwy! Nie wiem, czém Opatrzności za to szczęście wywdzięczę, jak mam Bogu za nie dziękować. Wszystko, com przecierpiał, zapomniane. To anioł, panie! A przede mną pole do tworzenia... olbrzymie. Czuję w sobie siłę ogromną.
Kaszel mówić mu nie dał.
W chwilę potém tłómaczył mi, że to było czysto nerwowe krztuszenie się, nic więcéj.
Upojonego szczęściem tém, pożegnałem wkrótce i wyszedłem z sercem ściśniętém. Stan jego zdrowia, nawet dla profana, był tak dobitnie, wyraziście niebezpiecznym, że widziéć go uśmiechniętym na brzegu przepaści, sprawiało boleść niewysłowioną.
Wszystkie znamiona suchot, w tym wieku zabójczych, objawiały się tak stanowczo, iż wątpić nie było można, że dni jego są policzone.
Ale Gretchen mu się uśmiechała — i płótna czekały, aby myśl się na ich białych przestworzach wcieliła barwna i żywa.
Ten, niegdyś tak milczący i bojaźliwy Dowmund, cały zamknięty w sobie, pod wpływem choroby może, stanu ducha, nadziei szczęścia i ziszczenia swych artystycznych marzeń, był nowym odrodzonym człowiekiem, a w piersi jego śmierć już zaczajona siedziała, czyhając na swą ofiarę.
Nie można się było powściągnąć od uczucia politowania, od najżywszego zajęcia jego stanem. Namówiłem doktora W., ażeby ze mną pod pozorem zamiłowania w sztuce i jako amator poszedł do Dowmunda, starając się zbadać stan jego, czy była jeszcze jaka ocalenia nadzieja.
W kilka dni potém, spóźniwszy się trochę, ku wieczorowi, znaleźliśmy się z nim razem w pracowni malarza. Czując zapewne osłabienie, kazał tu sobie urządzić rodzaj sofki do spoczynku, na któréj-by się mógł położyć i odpocząć.
Zastaliśmy go naprzeciw białego jeszcze płótna, wyciągniętego na tém łóżku zaimprowizowaném, z twarzą dziwnie ogorzałą, z rumieńcami wypalonemi.
Przypisywałem to rozbudzonéj wyobraźni i chorobliwemu stanowi artysty. Wstał pośpiesznie na przyjęcie nasze, poruszony bardzo i zmieszany razem, witając mnie i doktora z pewném zafrasowaniem, i oglądając się dokoła niespokojnie.
Naówczas śledząc jego wejrzenia, spostrzegłem nad sofką na półce butelkę, w której łatwo było poznać wódkę, zwaną Nordhäuser. Wśród rozmowy z nami, Dowmund nieznacznie chustkę rzucił na półkę, widocznie aby zasłonić tę oskarżającą butelkę.
Był tak nienaturalnie podbudzony, ożywiony, iż nie mogłem wątpić, że osłabiony wrócił do dawnego nałogu, szukając w nim sił, których czuł, że mu brakło. Doktor nie spostrzegał może tego, ale się przysiadł do niego, począł żywą rozmowę o sztuce, i pilno mu się przyglądał, przysłuchiwał, w oddechu, w barwie twarzy, w wyrazie oczu szukając symptomów do dyagnozy.
— Nic więc jeszcze zaczętego niéma? — zapytałem Dowmunda.
— Dotąd, niestety! nie! — odparł żywo. — Biję się z myślami, tłoczą mi się jedne od drugich świetniejsze, nie wiem, od czego mam poczynać! Rzuciłem już kilka rysów na płótno, bo kartonów robić nie lubię, cały zapał i natchnienie od razu rzucając na obraz. Z kartonu robiąc, zawsze się już artysta staje kopistą i stygnie. To ostygnięcie może być czasem dla niego korzystne, ale zawsze osłabia, odejmuje ogień, którego nadto miéć nie można. Myślałem już o czémś podobném do bitwy Hunnów Kaulbacha — dodał — bo mój obraz musi coś przedstawiać nadziemskiego w obłokach, ale bitwa, pochód apokaliptyczny śmierci, wojny i moru, nie odpowiadają mojemu usposobieniu, wolę rusałki!
Mówił potém długo o tych niewieścich, idealnych, w mgły rozpływających się postaciach, o ich oświetleniu, o liniach kompozycyi — rozmarzony, zadyszany, zakaszlał się i padł na sofkę, nie mogąc wybuchu tego uśmierzyć.
Spoglądaliśmy na siebie z doktorem, który sam zakatarzony, podał mu parę pastylków Dr. Waltera. Dowmund przyjął je i na chwilę kaszel ustał. Zabawiliśmy jeszcze do zmierzchu, i wyszli, przeprowadzeni przez niego aż do bramy. Silił się na wesołość i dobry humor.
Gdyśmy się oddalili nieco, pośpieszyłem spytać mojego towarzysza, co sądził o stanie chorego.
— Daj Boże, abym się mylił — rzekł — ale znajduję go bardzo źle... Głos dowodzi i oddech, że płuca są mocno zaatakowane... ma gorączkę.
O butelce z wódką nie śmiałem wspomniéć, ale przenikliwe oko doktora, nie widząc jéj — domyśliło się czegoś. Zapytał mnie, czy nie wiedziałem co o dawnym trybie życia Dowmunda — powiedziałem prawdę.
— Niéma wątpliwości — przerwał doktór — że mógł powrócić do nałogu, czując się osłabionym. Chwilowo nawet może doznać łudzącéj ulgi, a że wątpię bardzo, aby mu życie uratować można... niéma nawet co tu robić, trzeba zostawić go losowi... Przynajmniéj nie czuje się ani zagrożonym, ani nieszczęśliwym, i cały żyje nadziejami. To mu koniec osłodzi.
Starałem się pomimo smutnego tego wyroku nakłonić doktora, ażeby odwiedził artystę, lepiéj się mu przypatrzył, i jeśliby czém mógł ulżyć mu w cierpieniu lub być pomocnym, nie usuwał się od tego.
— Tu nic już do zrobienia niéma — rzekł wzdychając mój towarzysz — ale będę zaglądał. Smętne to a ciekawe razem widowisko.
Ponieważ Dowmund miał wprędce rozpocząć swoje rusałki i spodziewał się w chwili natchnienia rzucić główny zarys kompozycyi na płótno, a życzył sobie, aby widziano jego pomysł i krytykowano go, po niejakim czasie znalazłem się znowu w pracowni. Zastałem go, jak niedawno wyciągniętego na sofce, znużonego, naprzeciw płótna, na którém nie było nic, oprócz kilku liniami oznaczonego lasu, i tła, na którém postacie rusałek malować się miały.
Żadna z nich nie była nawet naszkicowaną.
Zarumienił się widząc, żem z ciekawością wpatrywał się w płótno, na którém trudno coś było rozeznać.
— Leniwym i niedołęgą mnie pan możesz nazwać — począł prędko — ale, doprawdy natłok myśli jest takiém nieszczęściem, jak brak ich zupełny. Nie mogę się zdecydować. W głowie mam obraz czasem cały, ale w chwilę potém zmienia mi się i wpadam w stan niepewności, co lepiéj... a potém? potém godzinami marzę, patrzę, męczę się i nużę.
— Mnie się zdaje — odparłem nieśmiało — że w takim razie szkic, próba... mogłaby najlepiéj rozstrzygnąć.
— A! nie — zawołał — nie, na te próby i szkice artysta się zużywa, zniechęca, osłabia. W pełni sił chcę przystąpić do dzieła.
Tymrazem nie mogłem rozpoznać, czy biedny Dowmund miał gorączki trochę, czy ona była sztucznie wywołaną napojem. Poskarżył mi się na osłabienie, które przypisywał katarowi, radziłem się położyć, spocząć i z naciskiem dodałem radę, aby chłodzącego coś użył, a strzegł się wszelkich napojów rozgrzewających.
Posłyszawszy to, zmieszany mocno, począł bardzo żywo tłómaczyć się, że zachowywał jaknajściślejszą dyetę.
Nie pozwalając mu się odprowadzać, wyszedłem smutny, i miałem już pominąć dom, gdy stara pani Szmitowa, która mnie tu widywała, zatrzymała ukłonem w progu.
— A! — odezwała się po cichu i nieśmiało. — Gdybyś pan był łaskaw na chwileczkę wstąpić do mnie.
To mówiąc wprowadziła mnie do „gute Stube“ z małomieszczańską, ubogą elegancyą urządzonéj. Brak smaku i ubóstwo, które wielka czystość znośném czyniła, charakteryzowały salonik.
Nie brakło w nim ani na komódce saskiéj porcelany i podarków z dawnych lat, ani lichtarzy ze świecami w koronkowych z papieru kołnierzykach, ani haftowanych a okrytych kapkami stołeczków, ani familijnych fotografij i portrecików na ścianach.
Zaledwieśmy próg przeszli, obróciła się ku mnie z twarzą stroskaną, ręce składając obie jak do modlitwy.
— Mój dobry panie... Jesteś ziomkiem pana von Dowmund... Zmiłuj się, widujesz go dosyć często... powiedz, jestem przestraszona... Zdaje mi się chory, i coraz gorzéj, więcéj osłabiony... Oświadczył się o moję Gretchen... mówiono, że wziął spadek znaczny, że mógł być bogatym. Myśmy biedni, ja i Gretchen zgodziliśmy się na zaręczyny. Co teraz począć! Doktór F., nasz przyjaciel, który go widział, mówił mi poufnie, iż życiu jego zagraża niebezpieczeństwo. Biedna Gretchen!
I ocierając łzy szepnęła cicho pani Szmitowa:
— Żebyś pan przynajmniéj mu przypomniał obowiązki, powinien narzeczonéj zapisać, co ma... Ta biedna Gretchen... Ona takie około niego ma staranie... Sześć koszul uszyła na maszynie... i wszystkę bieliznę dla niego prasuje...
Nie wiedziałem wistocie co odpowiedziéć, lecz zdało mi się, że obawy dodawać nie powinienem... i starałem się uspokoić staruszkę.
— My bo, proszę pana — odparła po chwili — do niczego szczęścia nie mamy. Ot i z tym Polakiem. Gdyby żył, Gretchen byłaby może szczęśliwą, ja spokojną. Tak się stało ze mną, nieboszczyk nie dosłużył emerytury całéj, a niewiele mu do niéj brakło.
Nie śmiałem ostrzedz wdowy, aby Dowmundowi nic pić nie pozwalała... bałem się wspomniéć o Nordhäuserce... napomknąłem tylko, że ścisła dyeta w jedzeniu i napojach była konieczną.
— A! już co do tego pan może być spokojnym — odparła. — I ja i Gretchen gotujemy mu same. Ma codzień Fleisch mit Gemüse, a piwo leciuchne, nic więcéj. Sałaty ze śledziem i kartoflami, którą lubi, nie pozwalamy mu.
W progu jeszcze, podając mi rękę pani Szmitowa, powtórzyła, iż jeśliby narzeczonemu się pogorszyło, rachuje na mnie, abym mu obowiązek względem Gretchen przypomniał.
Ta mieszanina najsmutniejszéj w świecie tragiedyi z najtrywialniejszą rzeczywistością, tak mnie dotknęła nieprzyjemnie, żem długo potém unikał nawet dowiadywania się o Dowmunda...
Pomocą mu być stawało się niepodobieństwem, a patrzéć na ten zgon artysty, na którym można było wielkie pokładać nadzieje, boleśnie ściskało serce.
Późną jesienią wszedł do mnie X. z twarzą posępną.
— Dowmund mnie po kilkakroć pytał o was — rzekł. — Dlaczegożbyście go nie odwiedzili? jeżeli kiedy, to dziś jestto obowiązkiem.
— Dlaczego dziś? — zapytałem.
— Bo, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, jutro będzie zapóźno — rzekł X. lakonicznie.
— Jakto?
— Dowmund niewątpliwie dogorywa — odparł mój przyjaciel. — Boleśnie jest patrzéć na niego, ale okrucieństwem byłoby go opuścić.
Oświadczyłem się natychmiast z gotowością towarzyszenia X., który miał po południu odwiedzić artystę. Nie chciał mi nic więcéj powiedziéć o stanie jego, oprócz, że zdawał się zrozpaczony.
Przed zmierzchem znaleźliśmy się znowu w pracowni, bo Dowmund doznając trudności wchodzenia na wschodki do dawnego mieszkania, przeniósł się tu już całkiem. Gdyśmy wchodzili, usiłował się dźwignąć z sofki, ale natychmiast opadł na nią. Był straszliwie wychudzony, oddech miał krótki, ale twarz mu się śmiała i oczy błyskały jasno.
— Chwilowe osłabienie — odezwał się do mnie — wkrótce to przejdzie. Czuję się zupełnie dobrze.
Tuż przy sofce siedziała, gdyśmy weszli, Gretchen z małą siostrzyczką, miała jakąś robótkę w ręku. Piękna, spokojna, zimna, zrezygnowana, starała się uśmiechać.
— Pan widzi — odezwał się Dowmund do mnie, chwytając rączkę narzeczonéj i okrywając ją namiętnemi pocałunkami — jakiego mam anioła stróża przy sobie. A! jestem téż prawdziwie szczęśliwy... Teraz już nic nie staje na przeszkodzie, abym wielki mój obraz rozpoczął... Siły powrócą wprędce, natchnienie czuję potężne. Spójrz pan tam — wskazał na płótno. — Królowa rusałek już się unosi w powietrzu, ale to tylko cień zaledwie tego, czém ona będzie!
Wistocie na płótnie, blado podmalowana, sama jedna, jak widmo, zawieszona w powietrzu, leciała Gretchen wyidealizowana, podobna do niéj, ale nie taka, jaką była żywa, stokroć piękniejsza nad nią, a wzór siedzący obok wydawał się dziwnie zimnym i zastygłym obok téj postaci, która z niego stworzoną została.
Z wielkim zapałem Dowmund począł mówić o obrazie razem i o przyszłém swém małżeństwie, o szczęściu, które go czekało. Mówiąc zwracał się do ładnéj Niemeczki, chwytał ją za ręce, które ona mu posłusznie dawała, zapalał się, szalał, śmiał się...
Kaszel przerywał mu to uniesienie, przykładał chustkę do ust. Gretchen podawała pastylki, a Dowmund znowu wracał do gorączkowego marzenia.
X. i ja staraliśmy się przerywać mu, nie dając mówić nadto. Gretchen szeptała, że doktór nakazał nie męczyć się, ale to nic nie pomagało, Dowmund potrzebował dzielić się z nami szczęściem swojém.
Widok był przejmujący.
Dziewczę, które się obyło z tém, lub może nie widziało niebezpieczeństwa, siedziało wyprostowane, zimne, obojętne, i czasem tylko półuśmieszkiem odpowiadało na zaczepki artysty.
Ten chłód nie raził Dowmunda, miał w sobie namiętności za dwoje, a ostygłość Gretchen przypisywał zapewne jéj skromności przy obcych.
— Do wesela wszystko już jest przygotowane — rzekł zwracając się ku mnie. — Potrzebuję tylko dni parę, aby osłabienie przeszło. Dziś już ono znacznie się zmniejszyło, jestem dużo lepiéj. Kaszel tylko trochę uparty pozostał. Nie proszę nikogo na skromne moje wesele — dodał — chcę, aby było ciche i nie męczyło mnie zbytnio, bo jeszcze zawsze jestem konwalescentem. Natychmiast potém wezmę się do płótna, i czuję, że praca pójdzie mi teraz łatwo. A! jak jestem szczęśliwy!
Zaczęło zmierzchać, Gretchen wstała, aby lampkę zapalić. Złożyła bardzo systematycznie swą robótkę, zdjęła mitenki i z wielką ostrożnością dopełniła swojego obowiązku, poczém dygnąwszy nam, razem z siostrzyczką poszła do matki.
Zaledwie się drzwi za nią zamknęły, gdy Dowmund podniósł się na sofce, składając wychudzone ręce.
— Trzeba mojego szczęścia — zawołał — aby natrafić na taką perłę! Piękna jest, to najmniejsza... ale jéj złote serce, ale jéj rozum, jéj talent! Nie słyszeliście, jak śpiewa... a przytém, anioł miłosierdzia! Wprawdzie nie byłem ja tak mocno chory, jak się troskliwéj matce i córce i doktorom zdawało... lecz jak chodziły koło mnie! Co to za istoty łagodne, dobre, ciche!...
Raz rozpocząwszy pochwały swéj Gretchen, Dowmund nie mógł już mówić o niczém więcéj. Chcieliśmy go namówić do spoczynku i odejść, nie puścił nas... Potrzebował obszernie wyłożyć plan, teraz już stale obmyślony, obrazu.
— Nie chcę się naprzód wychwalać — dokończył kaszląc — ale czuję, że stworzę coś natchnionego. Mogą być błędy... lecz będzie życie i poezya...
Postrzegliśmy oba, gdy kończył, że się rozmową znużył i wyczerpał zupełnie. X. zamknął mu usta, zmusił położyć się i zamilknąć.
Był posłusznym. Leżącemu już na sofie i okrytemu pledem podaliśmy ręce, życząc dobréj nocy...
I była to, noc dobra, ostatnia.
Rozmarzony usnął z obrazem ideału w oczach, aby się nie zbudzić więcéj... We dwa dni potém szliśmy za jego pogrzebem, a za trumną postępowały w żałobie, narzeczona i jéj matka... Nie wiem już, czy co więcéj wzięły po nim w spadku, nad płótno, na którém blada... smutna unosiła się Gretchen, jakby goniła w obłokach ducha, który uleciał przed nią...

1883.





Radca Maciek.
(nowella).


Ludzie — mawiał jeden ze starych moich, którym się przysłuchiwałem w młodości — ludzie są jak jabłka. Na téjże jabłoni, proszę się przypatrzyć, wisi jedno zwrócone ku słońcu, drugie w cieniu, trzecie przykryte liśćmi, czwarte ściśnięte — a każde ci inaczéj dojrzeje i smakować będą różnie.
To, któremu słoneczko przyświecało zawczasu, jedno z dwojga: albo się rozwinie ślicznie, zarumieni cudnie i słodyczy nabierze, lub zeschnie przedwcześnie — dojrzałe i zarobaczone.
W cieniu rośnie czasem na to, aby kwaśne było długo, ale gdy dojrzeje — i trwa i smakuje.
Słowem, każdy owoc nawet ma swą dolę, a ta sama gałąź daje i najpiękniejsze i najnędzniejsze.
Toż samo z ludźmi się dzieje.
Lat temu dwadzieścia i kilka, poznałem w Warszawie pana Macieja, naówczas rzeczywistego radcę stanu, powszechnie szanowanego urzędnika.
Był to mężczyzna, którego wiek trudno się dawał odgadnąć i oznaczyć. Widać było po nim, że żył długo i wiele przeżyć musiał, ale się tém raczéj zahartował niż zmęczył. Słusznego wzrostu, silny, blondyn i mało co posiwiały, cery żółtawéj, oczu szarych — przy swych latach miał jeszcze ruchy młodzieńcze, a gdy za rękę ścisnął zapomniawszy się, niejeden z bólu sykał. Dłoń miał potężną, jakby pracą namulaną i wyrobioną.
Nigdym go nie widział smutnym, ani kwaśnym; twarz nosił zawsze pogodną, uśmiechniętą i napiętnowaną męstwem takiém, jakby się niczego nie obawiał. Nie znosił szczególniéj młodzieży męskiéj, tchórzliwéj i bez energii.
Do przymiotów tego człowieka, w którym wszystko znamionowało autodydakta (z czém się nie taił), należało to, że go, starego już, wszystko żywo obchodziło... Nowe odkrycie, nowa książka, każda rzecz, w któréj było życie — zajmowała go, pociągała. Nie opuścił żadnego odczytu, nie uspokoił się, aż to, o czém mówiono wiele, bliżéj poznał i zbadał.
Bezdzietny — wdowiec, swobodny, niemajętny, ale téż nie cierpiący niedostatku, służbą swą niewiele zajęty, pan Maciéj wiódł życie, które zdala przynajmniéj musiało się wielu wydawać szczęśliwém.
Nie widziałem go nigdy ani znudzonym, ani nieświadomym, co ma począć z czasem. Śpieszył się, rachował z godzinami — dni miał zapełnione, wyobraźnię zawsze czémś zajętą, w kieszeni jakąś książkę, przed sobą jakieś oczekiwanie.
W rozmowie najczęściéj starał się jéj nadać nastrój żartobliwy, ale złośliwym nie był, owszem, czuł w nim każdy łagodnego i gotowego na usługi człowieka.
Jak-eśmy się poznajomili i zbliżyli, trudno mi dziś to wytłómaczyć; przyszło to samo z siebie, zwolna, gdy każde spotkanie więcéj nas spoufalało.
W końcu staliśmy się przyjaciołmi, wzajemnie sobie zwierzając, widując chętnie, coraz częściéj; stosunek nasz nabrał tego charakteru, jaki częstokroć tylko długie lata nadają.
Pan radca Maciéj mówił dużo i chętnie, ja słuchać lubię; a ze swego życia miał zawsze tyle epizodów do opowiadania, iż nigdy mu na nich nie zbywało. Wspominał chętnie dawniejsze czasy. Z tych jednak urywanych epizodów o jego własnéj przeszłości trudno było powziąć jakieś wyobrażenie. Dowodziły one tylko, iż się ocierał o wielu bardzo ludzi, przebywał w sferach różnych — i wędrował dużo po bożym świecie.
O sobie mówił nawiasowo, nie zwierzając się z tego, co osobiście go dotykało.
Raz jednak wieczorem, u mnie, gdy się mała gromadka gości rozeszła, i pozostaliśmy we trzech tylko — z panem Stanisławem, z którym radca był tak spoufalony jak ze mną — ożywił się więcéj niż zwykle.
Wyszedł był właśnie pewien jegomość, o którym wiedzieliśmy, iż się własną siłą dobił w świecie znakomitego położenia. Ta krescytywa była ze wszech miar zagadkową, gdyż nasz dorobkowicz nie miał nadzwyczajnych przymiotów — nauki mało, zdolności mierne, charakter niemiły i szorstki. Odznaczało go jedno — to upór rzeczywiście zdumiewający; szedł zawsze i wszędzie przebojem, mówił głośno, nie ustępował nikomu.
Gdyśmy o tém raz prawili, co w praktyczném życiu najważniejszém jest, aby człowiekowi znośny byt zapewnić — radca się odezwał, machając ręką:
— Wierzcie mi, silna wola i zimna krew to są najlepsze i najskuteczniejsze narzędzia. Rozumie się, że szczęścia téż potrzeba i okoliczności, jeśli nie pomyślnych, to przynajmniéj nie — gwałt zadających i niszczących wszystko. Uporem idzie się daleko — miękkich los i ludzie bez miłosierdzia gniotą.
Nikt mu nie zaprzeczał. Pan radca Maciéj paląc cygaro, sparty na kolanie, zapatrzył się w ogień na kominku.
Milczeliśmy wszyscy.
Długo był jakby sam w sobie i wspomnieniach swych zatopiony.
— Najlepszą ilustracyą tego, com rzekł — dodał po chwili — byłaby moja własna historya.
Szepnąłem nieśmiało:
— Jeżeli ona sama się na usta napiera, dlaczegóżby jéj nie powiedziéć nam kwoli zbudowaniu??
— Dlatego się jéj boję rozpocząć — odparł, śmiejąc się pan radca Maciéj — że siebie znam, gdy z tego kłębuszka nić rozwinę, nie skończę jednego wieczora...
Westchnął.
— Myśmy i trzy i cztery słuchać gotowi — dodał Stanisław.
Radca się zamyślił.
— Z temi wspomnieniami — dodał żywo — gra niebezpieczna. Ruszywszy je, niepodobna pyłu i kurzawy nie podnieść, a te nie są zdrowe...
Nikt z nas już mu gwałtu zadawać nie myślał — milczeliśmy. Pan Maciéj nie patrzył na nas, ale w kominek, i począł mówić, dziwnie — jak gdyby sam do siebie i dla siebie.
— Najstarsze moje wspomnienia sięgają tego czasu, gdym był nie panem Mateuszem, ani panem Maciejem, ale najprościejszym w świecie, Maćkiem... Ojciec mój miał kawałek ziemi w osadzie szlacheckiéj, w któréj było nas tylko dwie rodziny rozrodzone tak, iż z tego urosła wioska cała, przy szabelce chodzących za pługiem ludzi rycerskiego stanu. Połowa była Wieniawitów, połowa Rawiczów... Wcisnęło się dwóch czy trzech Dołęgów, jeden Pobóg... ale tych w gromadzie naszéj, ani znać, ni czuć nie było.
Ojciec, o ile wiem, przypominam sobie i słyszałem o nim, niepowodzeniami przybity, oprócz tego ze krwi już niecierpliwy, gorączka, w końcu życia potrafił się tak ze wszystkiemi poróżnić, iż nikogo w osadzie, nawet z najbliższych krewnych, przyjaznym sobie nie miał. Żył zupełnie odosobniony, ubożejąc coraz, wyrzekając na los swój, odgrażając się niebu, a co krok zapadając głębiéj.
Siedział w długach po uszy, miał w sądzie spraw kilka, z sąsiadami na miedzach spotkać się nie mógł, ażeby do kłótni, łajania i odgróżek nie przychodziło.
Z żydem arendarzem, który mniéj więcéj wszystkich głaskał i z nikim się nie rad był zadzierać, także od dawna się skłócił; proboszcz go strofował, łagodził, więc od niego uciekał. Dosyć powiedziéć, że z rodzonym bratem Joachimem, od piętnastu lat, szli na noże.
Pamiętam, jak za mgłą widząc, ostatnie lata życia ojca mego. W domu niedostatek był graniczący istotnie z nędzą; ojciec, wyrostek sierota najęty, łobuz, złodziéj, szkodnik i zuchwalec, stara baba pijaczka, i ja — sierota — mieściliśmy się w walącym domku, którego dach zaciekał, ściany w ziemię zapadały, gdzie często nie było z czego ognia rozpalić i co przy nim ugotować.
Żyliśmy na wiosnę — zieleniną, kartoflami, drobiem, którego mało co było, kaszą stęchłą, czasem bez soli... słoniną starą, któréj skąpiono...
Nie zawsze był chleb, a nigdy do syta...
Ojciec, już złamany, często musiał leżéć, nie mogąc się podnieść, bo w kościach go łamało, a ręce miał pokurczone i nabrzękłe.
Jeśli nie jęczał, to kłócić się musiał...
Żywa dusza do nas nie zajrzała nigdy, nie pomógł nikt.
W polu o jednym koniu i jednéj chudéj krowie, niewiele zrobić było można. Orano licho, siano pośladem, gnoju téż nie mieliśmy, aby zajałowiałe zagony zasilić.
Często kawał dobry zostawał nie orany, nie zasiany, bo ani czasu, ni sił na to nie stało.
Na mnie naówczas nikt nie zwracał uwagi; włóczyłem się samopas, rzadko mogąc do innych dzieci przystąpić, bo nienawiść ku ojcu spadała téż na mnie. Pijaczka gospodyni biła, popychała, parobczak prześladował.
Ojciec zdawał się nie chciéć patrzyć na mnie, aby nie myśléć, co mnie czeka, i serca sobie nie krwawić.
Zawczasu téż nauczyłem się sam myśléć o sobie... a gdym był głodny, pojęcie cudzéj własności zupełnie się zacierało...
Szczęściem, przeznaczając mnie na tak twardy los, natura dała zdrowie i siły, jakich najrozpieszczeńszym dzieciom braknie. Mogłem wytrzymać chłód, głód, pragnienie, znużenie największe, a wygód nie potrzebowałem żadnych.
Zostawiony sam sobie — tę walkę o byt poczułem ledwie spiąwszy się na nogi, i w niéj się zahartowałem.
W osadzie znano mnie naówczas z tego, żem był zuchwałym szkodnikiem, i gdzie mnie zobaczył kto, wnet wołał i pędzał, bo się domyślał, żem bez przyczyny się nie podkradł.
Pędzano i szczuto... nie wiedząc nawet za co...
Ostatnie dni ojca przypominam téż sobie.
Z łóżka już nie wstawał, w nocy chrzęszczało mu w piersiach okropnie, a kaszel straszny go dusił... klął i rzucał się — wołał gospodyni — dawano mu wody, przegotowanéj ze skórką od chleba; naostatek słabnąć począł i senność go objęła gorączkowa.
Było to latem... W chacie panował zaduch i skwar niedowytrzymania, choć okienko było wyjęte. Leżałem na moim barłogu, spać nie mogąc, bom był téż głodny. Dopiéro, gdy się na dzień brało, snem kamiennym zasnąłem.
Zbudziłem się, gdy mnie ktoś nogą kopnął, i zląkłem mocno, bo izba, zwykle pusta, pełną była ludzi. Hałas w niéj panował, a głosy podniesione, krzykliwe około łoża ojcowskiego, napaść jakąś zdawały mi się oznaczać.
Porwałem się na nogi i padłem, bo ludzie, którzy się cisnęli, nie zważając na mnie, nie dawali ruszyć z miejsca.
Co się stało, zrozumieć nie mogłem.
Ojciec leżał niedaleko odemnie, na nizko wysłanéj pościeli, żółty, siny, nieruchomy, z ustami i oczyma otwartemi, z piersią obnażoną.
Brat Joachim, jego żona, kilku sąsiadów, parobcy, wyrostki, cisnęli się zaglądając, swarząc, kłócąc.
Coraz to ktoś nowy zaglądał przeze drzwi i starał tu się wcisnąć.
Gospodyni z fartuchem na oczach, u pieca stojąc płakała...
O śmierci naówczas słyszałem już wiele, alem nigdy zblizka nie widział umarłego, dlatego nie odrazu zrozumiałem, iż ojciec nie żył.
Gdym o tém wreszcie posłyszał, nie rozpłakałem się. Ogarnął mnie jakiś strach, zdziwienie, ciekawość, ale żalu nie czułem. Nieboszczyk, choć kochał mnie pewnie, obchodził się ostro, i pędzał jak inni. Rzadko bardzo pogłaskał po głowie. Nie lubił patrzéć na mnie, bo widok ten mu serce krwawił.
Gromada ludzi dokoła tych zwłok, o które się nikt nie troszczył, nikt ich nie tknął, stała gwarząc, śmiejąc się nawet zcicha, popychając. Wchodzili, wychodzili, aż w progu się pokazał z krzyżykiem i książką w ręku proboszcz, ksiądz Słotwina, w wytartéj, staréj sutannie.
Na widok jego uciszyli się ludzie, rozpierzchiwać i rozstępować zaczęli.
Surowym wzrokiem powiódł po tym tłumie niesfornym, który dobrze znał księdza Słotwina; bali się go wszyscy, ruchem ręki wnet zrobił porządek.
Kląkł się modlić i wszyscy go w cichości naśladowali.
Wstał potém, szukając kogoś oczyma. Brata Joachima już tu nie było. Zapytał gospodyni o szczegóły śmierci, ale ta wiedziała tylko, że zrana znalazła ojca nieżywym.
Postrzegł potém mnie leżącego na ziemi i smutnie poruszył głową, obejrzał się po chacie, namyślał, co ma począć.
Mówić tu nie było z kim.
Wyszedł, wołając, aby mu pana Joachima ściągnięto; a ja, korzystając z tego, iż miejsce zrobiono, wymknąłem się za nim na podwórze.
Stryj szedł już, bez czapki, bez kapoty, ręce w tył założywszy, i zimno, ale z poszanowaniem powitał proboszcza.
— Co myślicie? — zapytał proboszcz.
Joachim brodę potarł.
— A mnie co do tego! — odparł. Alboż on mi bratem był za życia? Niech go sobie kto chce grzebie i myśli o tém, ja palcem nie ruszę...
Przecież to wam należy z prawa, i opieka nad dziećmi! — dodał ksiądz.
Aż się wstrząsnął pan Joachim.
— Znać ni wiedziéć nie chcę — rzekł stanowczo. — Grunt i dom sprzedadzą, bo na nich więcéj długu, niż ten chłopiec wart. Chłopiec łotr, ja mam swoje dzieci, a chleba nie do zbytku... Niech dobrodziéj czyni, co chce — dokończył — ja ani dam, ani zrobię nic... Stał on mi za życia ot tu (pokazał na gardło), niech na sądzie bożym odpowiada!!
Skłonił się pan Joachim i odszedł...
Proboszcz mówił potém z innemi, radził, zwoływał, szło oporem.
Nie słyszałem już nic, tylkom widział, że do południa nikt się niczego nie tknął.
Wyrostek, zabrawszy, co miał i co mógł schwycić, zniknął zaraz, baba wiązała węzełki. O mnie nie pomyślał nikt.
Chata stała otworem, a ciało nieruszone.
Dopiéro wieczorem ksiądz proboszcz przysłał zakrystyana; dwóch starszych z bractwa weszło do izby, i pomyślano o trumnie, którą z opiłków starych zbił cieśla...
Nie wiem, co tego dnia jadłem, ale mi się zdaje, żem suchego chleba kawałek znalazł i jaje zepsute, które wypiłem... Bałem się iść do chaty, więc na noc pod szopką, na garści słomy spałem razem ze starym psem, który mi pod bokiem się umieścił i odpędzić się nie dawał, a nocą ciągle się zrywał, naszczekiwał i wył...
Tak mnie ranek zastał i deszcz z burzą zmusił pod dachem szukać schronienia. Głód czułem okrutny, a sposobu zaspokojenia go nie mogłem znaléźć...
Nie płakałem jednak, alem zły był...
Musiałem po sąsiednich ogrodach polować, czy czego nie znajdę. Przekradającego się tak już opodal od chaty złapała dziewczyna od sąsiada, i na pierwsze jéj odezwanie się, przestraszony, chciałem uciekać, ale mnie za kołnierz chwyciła.
Nie znałem jéj dotąd, ledwie kiedy widując zdaleka.
Była silna i dorosła, więc się jéj z rąk wydrzéć nie mogłem. Nie poznała i ona mnie, aż nierychło domyśliła się, żem być musiał sierotą po nieboszczyku.
Spytała mnie, czym jadł; powiedziałem jéj płacząc, bo dopiéro teraz na łzy mi się zebrało, żem prawie nic w gębie nie miał, bo w domu nie było nikogo. Padłem tam zaraz pod płotem na ziemię, obawiając się, aby mnie nie biła.
Dziewczyna patrzyła na mnie długo; nie powiedziała nic i dała znak, abym za nią szedł! Ciężko się było ruszyć z pod płota, a iść nie myślałem, aby było po co, więc zostałem na ziemi, gdziem był, niemal ogłupiawszy z głodu i zmęczenia.
Spuściłem oczy i dłubałem trawę...
Chwila upłynęła, gdym dwie bose nogi zobaczył przed sobą — podniosłem głowę i spostrzegłem dziewczynę tęż samę, która mi kromkę chleba z kawałkiem séra podawszy, sama, nie czekając podziękowania, uciekła.
Jak-em jadł ze zwierzęcą chciwością, musiało się dobrze wbić w pamięć, gdy po dziś dzień rozkosz tę jeszcze mam przytomną.
Wróciłem potém przez płoty pod naszę szopę, gdzie, wody się napiwszy przy studni, zasnąłem znowu.
Gdym się obudził, w uszach dźwięczał mi śpiew... podniosłem głowę, przecierając oczy, i zobaczyłem księdza w komży stojącego w podwórzu, a dwóch ludzi żółtą trumnę dźwigających we drzwiach naszego dworku... Organista śpiewał coś.
W dziedzińcu nie było nikogo, oprócz kościelnéj służby i księdza; ludzie ciekawi stali poza płotami zdaleka, poza chatami, nikt za trumną ojcowską iść nie chciał, nawet stryj Joachim.
Takiego pogrzebu, jak późniéj mówiono, nikt w naszéj osadzie nie pamiętał.
Prawda, że ojciec sobie nieprzyjaciół wielu zrobił, ale téż nikt a nikt mu w godzinę zgonu nie przebaczył.
Nie lepsi więc byli od niego.
Widząc, że trumnę wyniesiono, coś mnie tknęło, żem ja powinien był za nią pójść. Przypomniałem sobie, iż na pogrzebie idące widywałem dzieci; ale spojrzawszy na siebie, żem był bosy, odarty, niemyty i nieczesany, zawstydziłem się tak pokazać...
Byłbym pod szopą został, gdyby mi zakrystyan nie dał znaku nakazującego, abym się stawił bliżéj.
Sam mnie wziąwszy za ramiona, ręce mi złożył jak do pacierza i kazał iść tuż za trumną.
Byłem posłuszny. Szedłem z suchemi oczyma, nie mogąc płakać. Zdala ludzie, krewni nasi, za płotami i przy domach stojący, pokazywali na mnie palcami.
Zakrystyan coś śpiewał czasami na przemiany z księdzem, to znowu szli milczący, i tak ciągnęliśmy do cmentarza, a w kościołku w dzwon żałobny bito przez cały czas.
Nie pamiętam już innych szczegółów pogrzebu. Zakrystyan kilka razy to mnie popychał, to odpychał... Ziemia zaczęła się sypać na trumnę.
Wszystko to krótko trwało.
Leżałem skurczony na mogile, obok grobu ojca, gdy mnie człek jakiś za barki wziął, wskazał na wrota i kazał iść precz.
Na cmentarzu nie było już nikogo.
Bezwiednie prawie powlókłem się do naszéj chaty. W ulicy, która niedawno pełna była ludzi w zagrodach stojących i przypatrujących się pogrzebowi, teraz pusto było, mroczno i czerwonawe światełka błyszczały po oknach.
W podwórzu stary pies mnie przywitał... nie było żywéj duszy. Podszedłszy, znalazłem drzwi domu zamknięte, drągiem zaparte i zapieczętowane; okno było deską z wnętrza założone.
W pobliżu nikogo...
Z obojętnością psią, razem z moim towarzyszem psem, skierowałem się pod szopę. Nie byłem głodny, a o jutrze nie umiałem myśléć... Jedno mi się ciągle przypominało: co ja jeść będę? i skąd co dostać potrafię?
W tych marzeniach, sam nie wiem jak zasnąłem.
W nocy przez sen słyszałem parę razy naszczekiwanie psa, ale dopiéro słońce poranne ze snu twardego mnie przebudziło.
Kobieta otyła, czerwona, z głową, ogromną chustą, jak dziś pamiętam żółto-czerwoną, zawiązaną, z policzkami świecącemi, stała nade mną.
Była to żona zakrystyana Fabisza, Marcicha.
Widywałem ją dawniéj zdaleka.
Nic nie mówiąc, z palcem tłustym przyłożonym do ust, stała długo nieruchoma nade mną, jakby chciała zagadkę jakąś odgadnąć.
Parę razy jéj w oczy spojrzałem — pies siedzący przy mnie poszedł ją obwąchać dokoła, powrócił, ziewnął i siadł obok mnie...
Zakrystyanicha odchrząknęła.
— Chodź ze mną! — rzekła krótko, jakby miała prawo rozkazywania.
Zdawało mi się teraz, gdy ojca nie stało, że każdy kto chciał, mógł mi rozkazywać; wstałem natychmiast i powlókłem się za nią.
Pies, ostrożniejszy, odprowadził mnie do wrót i tu pozostał na starych swych śmieciach.
Moja przewodniczka potoczyła się zwolna ulicą i weszła do zagrody stryja Joachima.
Zmiarkowawszy, że mnie może do niego prowadzić, od któregom brał nieraz cięgi i boksy, bylem miedzę przestąpił, znając jego nienawiść ku ojcu, zatrzymałem się u wrót. Marcicha obejrzała się razy parę i stanęła w podwórku, u drzwi, wołając stryja Joachima.
Wyszedł powoli z krótką fajeczką, któréj nigdy z ust nie wypuszczał.
— Cóż, wy o synowcu waszym, Maćku nie myślicie? Chłopca znalazłam pod szopką... Chata zaparta, żywéj duszy, toć z głodu zdechnie.
Stryj zwolna odjął fajkę od ust, splunął daleko, ze świstem jakimś rzucając ślinę, i rzekł sucho:
— A to niech sobie zdycha.
— I myślicie, że Pan Bóg się nie upomni za sierotą? — poczęła Marcicha — toć to wasza krew!
Joachim patrzył w inną stronę i pykał...
Zaczął coś potém jakby nucić pod nosem...
— Któż się nim opiekować będzie? — spytała litościwa kobieta.
— A mnie co do tego? Za życia my się z bratem nie znali, po śmierci ja o dziecku wiedziéć nie chcę. Chatę już zapieczętowano... Sprzedadzą ją i nie starczy na długi. Ja mam moje dzieci...
Wydrapałem się był, gdy to mówił, głową ponad płot; zobaczył mnie i zaraz się odwrócił.
— Choćby mi nakazano z urzędu — dodał — ja chłopca nie wezmę!... — zawołał gniewnie. — Przepadnie licho, nie wielka szkoda!
I wszedł napowrót do chaty, drzwi za sobą zamykając, aby się nawet Marcicha nie spodziewała po nim przedłużenia rozmowy.
Gdy wyszła z podwórza Fabiszowa, trochę się zawahała co zrobić, spojrzała na mnie. Stałem pod płotem, czekając rozkazów i gryząc w ustach kawałek kory odartéj od kołka.
Pokiwała głową, poczciwa kobiecisko.
— Chodź tymczasem za mną!
Szedłem znowu posłuszny.
Na pół drogi do probostwa, przy którém w osobném domostwie zakrystyan Fabisz mieszkał, stała karczma.
Znałem ją dobrze, bom nieraz tam ojca musiał szukać...
Bogaty Hersz w niéj gospodarował, z panami szlachtą, od których trzymał karczmę, umiejąc sobie dawać rady tak, że on tu ważniejszą grał rolę, niż każdy z nich. Człowiek był przebiegły, wymowny, nie zbyt sumienny, ale nadzwyczaj, jak dziś zowią, bo dawniéj tego wyrażenia nie znano — praktyczny.
Zakrystyanichę przyjął zdejmując jarmułkę i prowadząc do wielkiéj szynkowni, z wielką uprzejmością. Ja się za próg nie ważyłem, stanąłem przy uszaku od drzwi, które były otworem.
Marcicha i on gwarzyli bardzo żywo, widocznie radziła się go i narzekała na coś, rękami szeroko rozkładając i poruszając na poparcie słów.
Gdy doszli do szynkwasu, Marcicha parę obwarzanków wziąwszy, przyniosła mi je do drzwi, za co aż w rękę-m ją pocałował, bo mi się do nich oczy śmiały.
Marcicha kazała sobie podać kieliszeczek czegoś czerwonego, wypiła, tupnęła nogą, coś na ucho szepnęła arendarzowi, alem tylko słyszał: Jak Boga kocham! Uderzyła się w piersi, i powróciwszy do progu, mrugnęła, abym za nią szedł.
Obwarzanki, o które się obawiałem, aby mi ich kto nie odebrał, skonsumowałem tak żywo, że gdyśmy doszli do probostwa, śladu ich nie było.
Fabiszowie mieścili się w chacie, — bo inaczéj tego nazwać było trudno — stojącéj w dziedzińcu probostwa, obrosłéj dokoła olchami. Bardzo w miejscu je tu posadzono, bo gałęźmi gęstemi osłaniały budynek, w takim stanie opuszczenia będący, tak nędzny, iż się go wstydzić trzeba było.
Wprawdzie i probostwo niewiele lepiéj wyglądało — ale przynajmniéj je raz w rok na Wielkanocne święta bielono.
Fabisz był człowiek niemłody, między swojemi uchodzący za rozumnego, a nawet uczonego. Faktem było, iż niekiedy brał książkę i siadłszy na ławce, czytał z uwagą wielką.
Człek był spokojny, a przypadek w młodości jeszcze uczynił go kulawym, co się téż do uspokojenia przyczyniło. Małego wzrostu, czarnego włosa, bystrych oczu, powolnego słowa, gdy się odezwał, wyważywszy co powiedziéć miał, i poparł to, podnosząc wskazujący palec do góry — nie łatwo go było już zbić z tropu i przekonanie zmienić.
Uczciwy, regularny, chodził jak zegarek — ksiądz mógł mu skarbonki i wszystko powierzyć, więc szanował go i, w czém mógł, dopomagał.
Marcicha Fabiszowa była kobietą żywą, gadatliwą, chętnie się w nieswoje rzeczy mieszającą, ale dobrego serca. Lubiła czasem kieliszek wódki, na co mąż się krzywił.
Dziecko mieli jedno, Julisię, chude, blade, nędzne, pieszczone i z nóżkami pokrzywionemi.
Aż do progu domostwa szedłem za jéjmością, tu mi się kazała zatrzymać. Nie było nikogo w podwórku, ogromny kot czarny siedział na przyzbie, łapę lizał i nią się czesał... co zwróciło zaraz całą moję uwagę...
Wydał mi się strasznym.
Z za drzwi otwartych posłyszałem rozmowę Fabiszowéj z mężem. Zaczęła od opowiadania o tych niepoczciwych ludziach, co przez zemstę sierocie dawali z głodu umrzéć. Mowa była o mnie i o stryju Joachimie.
Fabisz ostrożnie wypytywał.
— On tu się za mną przywlókł — dodała Marcicha. — Słuchaj, Fabisz, jesteśmy nadto ubodzy sami, abyśmy go mieli brać, zresztą, Bóg go wie, co za natura, jeśli się w ojca wdał! — ale tymczasem łyżkę strawy... jak Boga kocham. Posłuży, wody przyniesie... A nie może być, aby się kto z familii nie zlitował, aby ich sumienie nie ruszyło...
Fabisz coś mruczał tak cicho, żem nie mógł dosłyszéć, potém ona głośniéj znowu:
— Ja bo nie powiadam, żebyśmy mieli się nim obciążać na wiekuistość... ale, jak Boga kocham, ty w kościele, mnie trzeba wyjść, baba, co przychodzi, nie zawsze jest, Julusi saméj zostawić strach... czasem-by jéj dopilnował, czasem gołębi i kur, co nam kradną.
Fabisz odezwał się:
— Ale to w tym wieku żre, ty nie wiesz, jak... klusek i chleba temu nie nastarczyć. Ja to wiem! to to!!
Znowu ciszéj mówili, alem przeczuwał, że się zgodzą. Wyszła Fabiszowa; bo przy niéj tu zawsze była prawda, wzięła mnie za rękę, przyprowadziła do męża, siedzącego przy oknie i kazała go pocałować w nastawione palce...
— A teraz, ino żywo — rzekła — idź mi wody przynieś, rozumiesz. Wiadro tu stoi. Naprzód je popłóczesz... Potrafisz wody dostać?
— Czemu nie? — odparłem, szukając wiadra.
Wśród izby na podłodze, na kawałku starego, podartego i pokapanego woskiem kilimka, siedziała w jednéj koszulinie mała, chuda Julusia... O małom z pośpiechu jéj nie potrącił...
Dziecko za mną ciekawemi wodziło oczyma.
Zaraz téż w godzinę może potém, jużem ją na rękach miał i nosił... od czego się służba moja poczęła.
Dokończywszy téj pierwszéj części opowiadania, radca westchnął i zwrócił się ku nam.
— Mógłżem się ja wówczas spodziewać — odezwał się smutnie — że z takiéj nędzy, opustoszenia i sieroctwa, kiedykolwiek się potrafię wydostać?
Opatrzności Bożéj pewnie winienem wiele, ale i własnéj sile téż trochę.
Zrozpaczone położenie daje męstwo wielkie. Nie miałem naówczas lat dziesięciu, nie umiałem nic; jakim sposobem zbudziła się we mnie siła i chęć wydobycia z téj nędzy, tego nie potrafię wytłómaczyć.
Patrzyłem z ciekawością nadzwyczajną na wszystko, co mnie otaczało — i w głupiéj mojéj głowie starałem się wyciągać pewne wnioski dla własnego użytku.
Zakrystyan czytywał — był on dla mnie pierwszym wzorem i ideałem człowieka... Zapragnąłem umieć czytać jak on. Nie pamiętam, jak doszedłem do posiadania elementarza, a liter mnie nauczył Fabisz.
Czytałem chciwie, ale nie rozumiałem nic...
Między językiem książki i jéj myślami a pospolitą mową, nie było dla mnie żadnego jeszcze związku.
Niezrozumiałe zupełnie rzeczy stopniowo mi się objawiały. Padała na nie jakaś jasność nagle i poczynałem potrosze pojmować ich znaczenie.
Nie rozumiejąc téż ani jednego słowa ministrantury, nauczyłem się służyć do mszy świętéj, a gdym doszedł do téj perfekcyi, iż przed proboszczem mogłem mszał nieść do ołtarza, zająłem niejako urzędowe stanowisko w zakrystyi.
Wyręczałem Fabisza, który z powagą mógł we drzwiach zakrystyi przypatrywać się i doglądać świec, aby nie topniały.
Słyszałem proboszcza, który raz odezwał się do zakrystyana:
— Ale to szkoda tego chłopca, żeby się tak zmarnował.
Tymczasem ja zrana nosiłem wodę, późniéj Julusię na rękach, niekiedy mszał, i wodę znowu... zdawało mi się, że w przyszłości miejsce zakrystyana zająć będę zdolnym, co za szczyt najwyższy i cel ostateczny zabiegów poczytywałem.
Gdy się to działo, sprzedano za długi zagon ojcowski; kupił go stryj Joachim. Miał naówczas dzieci kilkoro... Ponieważ ojcowiznę moję nabył tanio, proboszcz podobno kołatał do jego sumienia, aby coś dla mnie przeznaczył, ale się zaklął z furyą wielką:
— Ani złamanego szeląga!
Na tém się skończyło.
Jakby wistocie mściwa ręka boża dosięgła późniéj nielitościwego człowieka: zmarł mu synaczek jeden najulubieńszy, w pół roku na ospę dwoje; z pozostałych syna i córki, w kilka miesięcy gardlana choroba zabrała pierwszego... Jedno dziecię pozostało mu tylko...
Naówczas grzebiąc małego, proboszcz mu rzekł do serca:
— Widzisz, panie Joachimie, nie miałeś litości nad sierotą, teraz Bóg nad tobą jéj nie ma.
Trafiło mu to potém do serca, bo przyszedł na probostwo w kilka dni i ofiarował się wziąć mnie do siebie.
Nie wiedziałem, o co chodziło, gdy mnie na probostwo zawołano, ale tu zobaczywszy stryja, o małom zaraz nie pierzchnął. Ledwie mnie proboszcz siłą za rękę wciągnął do izby.
Rozpłakawszy się, odmówiłem stanowczo pójść do stryja; pamiętałem, jak był okrutny i jak ojca prześladował.
Padłem księdzu do nóg, nie było sposobu skłonić mnie; dano pokój.
Zostałem więc przy Fabiszu.
Na początku drugiego roku, za dziećmi płacząc nieustannie, umarła żona Joachimowi — poszła za nią córeczka. Stary opuścił gospodarstwo i na cmentarzu siedząc, płakał po całych dniach. Potém pić zaczął i napiłego, śpiącego musiano z mogiłek do domu odnosić.
Dopieroż wszyscy w osadzie za księdzem powtarzać zaczęli, że to jest boży palec za sierotę.
We dwa lata, gdy ja się w zakrystyi, coraz większe zdobywając zaufanie, krzątałem jak w domu, wyręczając doskonale Fabisza, wiedząc, na jaki dzień który ornat i kapę gotować, kiedy obrusy na ołtarzu zmienić, utrzymując ampułki w pożądanym stanie czystości, zbierając wosk, dając sobie rady z gaszeniem i zapalaniem świec, lampy przed ołtarzem i t. p., stryj Joachim nieszczęśliwego żywota dokonał...
Ponieważ po nim nie pozostał nikt, ja-m był najbliższym i jedynym spadkobiercą. Mogłem się od téj chwili uważać za jednego z dostatniejszych w naszéj osadzie. Naznaczono mi opiekunów, a raczéj sami się oni teraz znaleźli... Proboszcz z tytułu tego, żem w zakrystyi posługiwał, także w opiece głos pozyskał.
Pamiętam, jak mnie przyprowadzono przed moich panów opiekunów, dwunastoletniego wyrostka.
Z moich krewnych jedni głosowali, żebym przy kim ze starszych począł się wdrażać do gospodarstwa, drudzy byli za tém, aby mnie dać do bakałarza...
Wtém proboszcz skinął na mnie.
— A ty Maćku? czegobyś sobie życzył?
W dwunastym poczynającym się roku, miałem już dosyć otwartą głowę, aby nie lękając się szkoły, odpowiedziéć otwarcie:
— Ja, proszę ojca dobrodzieja, chcę się uczyć!
Ten mój mniemany dostatek, który tak cudownie spadł na mnie, na miarę naszéj biedy mógł się chyba nim nazwać.
Rozumie się, że ksiądz, pocałowawszy mnie w głowę, głosował za mną i przy téj zręczności stojącym u drzwi opiekunom powiedział kazanie.
— Widzicie, że ten smarkacz ma więcéj rozumu niż wy wszyscy... Nie byłoby tych waśni, zajadłości, niepokojów i téj nędzy między wami, gdybyście się czegokolwiek uczyli i cokolwiek umieli. Ale u waszmościów tak, jeszcze się wąs nie wysypał, parobczak nic nie umiejąc, żeni się, dzieciska go obsiądą, i z pokolenia w pokolenie coraz większa ciemnota i nędza... Zobaczycie, że z tego błazna człowiek będzie.
Gdy mnie do Białéj do szkoły odwieziono, okazało się, że dochody z całych posiadłości ś. p. stryja Joachima ledwie starczą na utrzymanie ubogie i korepetycyę. Być może, iż dzierżawca i opiekunowie korzystali z sierocego mienia, tego tam nie wiem, ale to pamiętam, że życie musiałem opędzać najskromniejszém utrzymaniem się zaspokajając.
Dawano za mną ordynaryę jéjmości, u któréj byłem na stancyi, która pochodziła także z naszéj osady, gotowemi pieniędzmi bardzo mało. Oporządzenie moje było więcéj niż skromne: surducina z sukna grubego, późniéj i łatany na łokciach, z butami wiekuisty kłopot, bo ledwie jedne podzelowano, już drugim odpadały podeszwy.
Mnie to wcale nie obchodziło...
Wszedłem do szkoły z dobréj woli, i z najmocniejszém postanowieniem teraz już nie na zakrystyana się sposobić, ale na księdza...
Rozumiałem to, że wszystko zależało od nauki... Słyszałem po raz pierwszy tę sentencyę z ust Fabisza i ona w umyśle moim utkwiła na wieki, że im kto więcéj umié, tém wyżéj stanąć może.
Poprzysiągłem więc sobie, iż uczyć się i uczyć będę aż do... wyczerpania téj studni nauk, a byłem tak, z pozwoleniem, głupi, żem sobie wyobrażał naukę, jako rzecz ograniczoną, zamkniętą. Chciałem naturalnie, wedle systemu Fabisza, doścignąć jaknajwyżéj...
Poprzysiągłem sobie przed ołtarzem, iż wszystko poświęcę dla nauki...
Żelazna wola i upór dziecka zrodziły się z tego postanowienia. Roiłem, że nauką dojdę do najwyższych szczeblów, i że dosyć ją będzie posiąść, aby się dopomniéć o to, co jéj należało.
Z głową do góry i ogromną pewnością siebie, kroczyłem daléj. Nie szło mi jednak, jak po maśle.
Nie upłynął rok, gdy w odsyłaniu ordynaryi i wypłacie tego, co na utrzymanie moje było nieodzownie potrzebném, zaszły trudności... ani ordynaryi, ani pieniędzy nie było. Przez kogoś trzeciego proboszcz mi dał znać, iż potrzebował widziéć się ze mną.
Z Białéj do Tucznéj drogi kawał. Na piechotę trudno się było samemu ważyć, a okazyi do miejsca nie mogłem znaléźć. Tymczasem gospodyni nieopłacona patrzyła krzywém okiem i wyrzucała mi to, że karmiła na kredyt. Zniecierpliwiony musiałem szukać sposobu dostania się na miejsce, przysiadając z żydkami, którzy od wsi do wsi mnie przewozili za małą opłatą. Nierychło dostałem się do naszéj osady i zaraz po drodze wysiadłem u wrót plebanii. Poszedłem naprzód do Fabiszów, którzy mnie poznawszy, niezmiernie byli radzi, lecz z pierwszych ich głosów dowiedziałem się, że około mojego dziedzictwa było krucho i że coś zaszło dla mnie bardzo niepomyślnego.
Pobiegłem na plebanię.
Ksiądz zobaczywszy mnie, brewiarz złożył, z którego się modlił.
Pytał naprzód, jak-em się tu dostał? potém zawahał się trochę, nim przystąpił do tego, co mi miał zwiastować.
— Żal mi cię, Maćku — rzekł — ale cośmy się cieszyli, żeś po nieboszczyku Joachimie miał dziedziczyć i ja-m się spodziewał z ciebie tu miéć człowieka, coby drugich pokrzywionych prostował, a podobno... wszystkie te nadzieje pójdą marnie. Zjawił się jakiś zapomniany trzeci brat ojca twego i Joachima, poszło na prawo wszystko i, jak mnie się widzi, tobie się z tego nic nie dostanie! Już teraz — dodał proboszcz — na twojéj schedzie sekwestr, adwokaci gospodarują, nim słońce wejdzie, rosa oczy wyje...
Milczałem słuchając.
— Cóż ty myślisz? — zapytał ksiądz czule i troskliwie. Nie wrócić-by ci do zakrystyi?
Ja-m się zadumał, ale odwaga mnie nie odeszła.
— A cóż? — rzekłem wzdychając — w szkołach się już nasłuchałem tego, jak sobie ubodzy radę dają, popróbuję i ja. Są tacy, co majętniejszym buty czyszczą za kawałek chleba i schronienie przy nich, i ja-m gotów, a uczyć się muszę... Ale możeż to być, aby mnie ojcowiznę odebrano? — spytałem.
— Wszystko może być — odpowiedział ksiądz — bo nieprawość i chciwość ludzka jest większą i silniejszą niż miłość chrześcijańska i bojaźń boża. Ja tu praw twoich bronić będę, ale, co ja mogę? Jeżeli ci się co okroi, a ocalę, dam znać, ale mało na to rachuj, a niech ci Bóg błogosławi, dawaj sobie rady, nie oglądając się na nikogo.
Pocieszał mnie, jak mógł, starowina, lecz widać było, że sam niewiele ufał, aby mógł co uratować.
Poszedłem przenocować do Fabiszów, gdzieśmy dopóźna przesiedzieli gwarząc. Nazajutrz próbowałem dowiedziéć się o mojéj schedzie, alem tylko tyle zrozumiał, że teraz do niéj przystąpić nawet nie było mi wolno. Pretensye wydziedziczonego przez lat tyle brata, koszta różne, miały mi wszystko odebrać.
Fabisz także mnie chciał do zakrystyi zwerbować, ale mnie do szkoły ciągnęło coś; po dwóch dniach rozsłuchów daremnych, nie dostawszy ani grosza, ani nadziei, abym co mógł miéć stąd, poszedłem napowrót do szkoły.
Przez całą drogę myślałem, co pocznę, alem męstwa i ducha nie stracił.
— Choćby o żebranym chlebie, choćby przyszło u żyda służyć — mówiłem sobie — uczyć się będę.
Ponieważ trochę moich rzeczy u gospodyni zostało, musiałem do miasteczka powróciwszy, zajść do niéj. Odgadła z twarzy, żem z próżnemi rękoma powracał, ale niebardzo się pogniewała za to na mnie. Rozumiała, że w tém winy mojéj nie było. Pozwoliła, aby do czasu węzełek mój u niéj pozostał, gotową była nawet czasem łyżką strawy pożywić, ale darmo na stancyę wziąć nie mogła...
Ja-m téż o to żalu do niéj nie miał, bo sama ubogą była.
Drugiego dnia jużem po mieście sznurkował, czy się gdzie nie wszrubuję.
Właśnie przybył do szkół nowy profesor matematyki, którego zwano Rzymskim. Nikt go tu nie znał. Stary kawaler, sam jeden, jak palec, ubogi, rozglądał się tak po mieście, jak ja za służbą.
Narajono mi go, że chłopca potrzebował; poszedłem do niego.
Człowieka takiego jeszczem w życiu nie widział.
Wyprostowany, jakby drewniany, suchy, chudy, żółty, ruchy miał machiny, zawsze jednakowe. Oczy ogromne siedziały mu na wierzchu głowy nic nie mówiąc, usta téż nie więcéj lubiły się rozgadywać. Zamiast mówienia krzywił twarzą dziwacznie, mrugał, brwi ściągał, usta wydymał i zacinał, chrząkał i często słowa nie odpowiadając, ręką tylko coś wskazał, na tém kończąc.
Zdawał się zawsze jakby osłupiały, zamyślony głęboko i nieprzytomny, goszcząc gdzieś na innym świecie duchem. Obracał się, chodził tak, że kto go raz widział, pewnym być mógł, że za drugim razem zobaczy go znów słowo w słowo poruszającym się tak samo, bez najmniejszéj zmiany.
Żadna lalka, nakręcona sprężyną, nie mogła być sztywniejszą a bardziéj milczącą.
Ale, gdy stanął przy tablicy, zawinąwszy rękawy, wziął kredkę w palce długie i począł wykładać, słowa mu z ust płynęły bez namysłu, bez przerwy, bez zająknienia, tak samo machinalnie, jasno, wyraźnie, łatwo, i wówczas wstępował w niego jakiś duch... ożywiał się...
Kredkę i gąbkę położywszy, stawał się napowrót milczącą, zadumaną lalką.
Od ludzi stronił i nie potrzebował ich... W domu, powróciwszy z lekcyi, chodził, fajkę palił, jadł o danéj godzinie, co mu podano, regulował się ściśle wedle zegarka, i był téż machiną.
Gdym przyszedł mu się rekomendować, obejrzał mnie, skrzywił się, nos ściągnął, jakby mi chciał kichnąć w oczy, obszedł raz i drugi dokoła i w dwóch słowach kazał się wprowadzić, a w niewielu więcéj wyłożył mi moje obowiązki.
Oprócz mnie, była przyjęta stara kucharka.
Miałem czyścić buty i odzienie, zamiatać, posługiwać.
Usługa ciężką nie była, tylko musiała stosować się do godzin, bo gdym się opóźnił z czém, słowa nie mówiąc, za ucho mnie brał, prowadził do zegara, pokazywał godzinę i groził.
U niegom się nauczył, jaka była wartość czasu. Zresztą człowiek był równie dobry, jak dziwaczny, i równie zimny, jak regularny.
Naglądał na moje zatrudnienia i na mnie, ale się zbyt drobnostkowo nie mieszał w to, com poczynał. Mijało czasem dni trzy, cztery, a literalnie ani jednego słowa z ust jego nie słyszałem. Drudzy nie byli szczęśliwsi. W korytarzach spotykając się z kolegami profesorami, stawał czasem na momencik w ich kółku i słuchał, ale nigdy się nie odzywał z niczém. Postawszy, posłuchawszy, kłaniał się dokoła i szybkim krokiem odchodził. Ktoby myślał — do pilnéj roboty? Po to tylko, aby wielkiemi krokami z fajką po pokoju swoim spacerować. Gdy był w bardzo dobrym humorze, widywałem go tak sam-na-sam, podnoszącego wysoko nogi, przypatrującego się własnym ruchom, stąpającego to szybciej, to powolniéj, i uśmiechającego się do siebie.
Jawném było, że w obcowaniu z samym sobą miał największą i jedyną przyjemność.
Przy tablicy téż był w swoim żywiole. Mówił, jakby recytował rzecz wyuczoną, ale żaden zarzut i trudność nigdy go nie zmieszały, był panem tego, co wykładał.
Dziwak ten zakrawał na monomana. Wszyscy koledzy wyśmiewali się z niego, ale jako nauczycielowi nic mu zarzucić nie było można.
W życiu domowém odznaczało go skąpstwo nadzwyczajne. Grosz dać było dla niego męczarnią, a oszczędzić rozkoszą najżywszą. Nie czynił jednak żadnych wysiłków, aby zdobyć pieniądz.
W tych terminach, gdy u nas są we zwyczaju kolędy, podarki i t. p., profesor Rzymski wpadał w niepokój widoczny. I gospodynię i mnie starał się zbyć — in natura, jakimś podarkiem, aby grosza nie dobyć.
Nie wiem dobrze, co się dostawało gospodyni, która na śpiżarni i kuchni się mściła za jego skąpstwo, a ja dostawałem stare buty, po dziesięć razy obejrzane, lub jeszcze starszą odzież jakąś.
On sam dla siebie równie był skąpym. Cośmy jadali, Bogu tylko wiadomo, kucharka karmiła nas tém, co było najgorsze i najtańsze.
Profesor zdawał się tego ani widziéć, ani czuć... To co ja często młody i głodny psom oddawać musiałem, on spożywał cierpliwie, nie czując różnicy najlepszego od najobrzydliwszego. Miałem tu swobody dosyć, i nauka mi szła z łatwością, o niéj tylko myślałem...
Dwa lata bez najmniejszéj zmiany upłynęło na usługach Rzymskiego, jeszcze rok mi pozostał tylko do skończenia szkoły wydziałowéj. Mogłem miéć wygodniejsze miejsce korepetytora, alem wolał zostać przy Rzymskim, bom tu dla siebie miał więcéj czasu.
Co się tyczy mojéj ojcowizny, stało się z nią, co przepowiedział proboszcz, znikła i roztopiła się w rękach prawników i spadkobiercy. Zostało dla mnie wszystkiego trzysta złotych, które proboszcz siłą prawie wyrwał i zachował u siebie, nie chcąc mi ich dać, aż póki bym do szkół wojewódzkich nie przeszedł.
Upragniony ten dla mnie moment zbliżył się nareszcie.
Ksiądz wcale się nie sprzeciwiał temu, abym naukę kontynuował, ale przepowiadał mi, że będę miał wiele trudności do zwalczenia. Dał mi półtorasta złotych na drogę i z temi dostałem się do najbliższego Lublina.
Świadectwa miałem tak dobre, że mi o korepetycye nie było trudno...
Historya tych lat, gdym szkolne nauki aż do maturitatis kończył, niéma w sobie nic osobliwego. Uczyłem się dobrze i nabierałem zarozumiałości ogromnéj.
Najpewniejszy byłem, że raz dobiwszy się do ostatniéj klasy, albo wnet znajdę świetne pomieszczenie, lub marzyłem już o uniwersytecie...
Co obrać sobie? Żadna nauka mi się nie uśmiechała zalotniéj od innych... Wszystkie równie były ponętne i nie wiem, co mnie skłoniło do wybrania wydziału prawnego...
Zdaje się, żem już wówczas marzył o karyerze urzędowéj.
W uniwersytecie siedziałem jak mól nad książkami. Wszystkie egzamina zdawałem szczęśliwie, zdania miałem najlepsze..
Zazdrościli mi drudzy.
Stałem trochę odosobniony i milczący, jak mój Rzymski.
Stopień pozyskałem cum eximia laude. Suknie miałem wytarte, koszule grube i stare, buty niezawsze całe, ale głowę zadzierałem do góry, pewny tego, że dokończywszy tak wydziału, pomieszczę się świetnie i z jaknajwiększą łatwością.
Nie miałem przyjaciół, o tych więc nadziejach przyszłości nie było komu mówić i nikt mnie nie rozczarowywał.
Dwóchset złotych nie miałem całego majątku, gdy pozyskawszy stopień, co mi się zdawało najwyższym szczeblem... ostatnim celem, odetchnąłem, pewien, że dziś lub jutro ubiegać się o mnie będą.
Szło o wybór zajęcia.
Podałem się do służby, do któréj mnie stopień i nauka kwalifikowały. Prośba i papiery zostały przyjęte, i po nich nastąpiło głuche milczenie.
Trwało ono trzy miesiące.
Poszedłem się przypomniéć.
Nikt nie wiedział, gdzie była moja prośba, gdzie papiery, i po długiém szukaniu, chodzeniu, znaleziono je nietkniętemi.
Po drugich trzech miesiącach, chociaż mi się udało znaléźć tanie lekcye jakieś, zagrażał już wprost głód.
Dróg, któremi potrzeba było się przedzierać, aby dostać pomieszczenie, nie znałem. Nikt mnie nie popierał.
W kancelaryach słuchano mnie ziewając, albo nawet i słuchać nie chciano.
Po upływie pół roku, jak dziś pamiętam, trafiłem do biura, w którém prośbę i papiery złożyłem, w popołudniowéj godzinie. Stoliki, pulpity i izby były puste.
Jeden jedyny stary urzędnik, z twarzą czerwoną i opryszczoną, z nosem nabrzękłym, w wice-mundurze wytartym, chodził zażywając tabakę po kancelaryi. Zobaczywszy mnie, po raz... może dwudziesty, począł mi się w oczy śmiać.
— A wiesz! — zawołał — że jesteś pan do pokazywania za biletami. Co waćpan sobie myślisz, że to tak łatwo, choćby dyurnisty miejsce pozyskać dlatego, że masz kwalifikacyę? A gdzie plecy? kto tu się o waćpana troszczy? Urzędników, nas jest więcéj niż potrzeba. Myślisz, że cię puszczą dlatego, żeś zdatny, ażebyś drugim tém łatwiéj chleb odbierał? Toś mi naiwny! Czy z księżyca spadłeś? hę?
Stałem nie mówiąc słowa, a on śmiał się coraz serdeczniéj.
— Przedziwny pan jesteś! — mówił. — Możesz tu posiwiéć, stojąc tak na jednéj nodze...
— Cóż mam począć? — spytałem.
— Albo ja wiem? Znajdź plecy! Kłaniaj się, stań się potrzebnym! Śmieszna pretensya dlatego chciéć posady, że się na nią zasłużyło?
— Ja na początek nie wymagam wiele — rzekłem pokorniejąc.
— Ale waćpanu nie dadzą nic a nic! — odparł napiły. — Próbuj waćpan zapisać się gdzie do teatru...
Odszedłem mocno zgryziony.
Dopiéro późniéj pocieszałem się tém, że to, com słyszał, wyszło z ust pijanego i nie miało sensu. Tymczasem jednak sprawdzało się, co przepowiedział.
Miałem wówczas stancyjkę na Podwalu, w poddaszu, wyczerpywały się ostatki, lekcyj nawet trudno było znaléźć.
Myślicie, że mi to odebrało ducha? jako żywo! Obliczywszy kasę, znalazłem w niéj dwadzieścia złotych.
Garderoba była w tym stanie redukcyi, iż z niéj nic na żydy puścić nie mogłem, bobym nie miał w czém chodzić. Buty na nogach schadzałem ostatnie, używając ich tak ostrożnie, iż powróciwszy do domu, natychmiast z nóg zrzucałem.
Ale na ulicy głowa była do góry! a co się w sercu działo, o tém ja tylko wiedziałem i Bóg.
Do nielicznych moich znajomych z uniwersytetu i kolegów prawnego wydziału należał Wrzesiński, syn urzędnika, głowa nieosobliwa, nauki niewiele, ale w salonie uchodzący za pełnego nadziei młodzieńca.
Byliśmy z nim wcale nie źle, bo mu nieraz pomagałem. Spotykam go w ulicy z ogromną pliką papierów pod pachą, śpieszącego do kancelaryi, bo on już posadę uzyskał, mając ojca na urzędzie.
Spostrzegłszy mnie, stanął i przywitał się.
— Prawdziwe to szczęście, że pana Mateusza spotykam — rzekł. — Mam nawał roboty, i nie mogę jéj podołać, a oto właśnie mi dziś narzucono napisanie memoryału... Nie mógłbyś mi dopomódz?
Rzuciłem okiem na zadanie. Zmiarkowałem, dlaczego się z niém zwracał do mnie, było nadzwyczaj zawikłane i trudne, wymagało erudycyi, któréj nie miał.
Uśmiechnąłem się.
— Czasu mam do zbytku — rzekłem — ale, z najżywszą chęcią pomożenia koledze, ja na chleb, którego nie zapewniłem sobie dotąd, pracować muszę.
— Ja najchętniéj będę... bonifikował — zająknął się Wrzesiński.
— Tak — rzekłem — ale nadto jesteś delikatnym, abyś miał sobie cudzą pracę przywłaszczyć.
Zarumienił się mocno kolega. Mnie szło wielce o to, abym, choćby ofiarą pracy, zdobył tymczasem bonifikacyę.
Wziąłem z rąk jego papiery i dodałem:
— Potrzebuję zarobku, dopóki nie pozyskam miejsca, więc zgoda. Wyręczę cię, ale...
— Zapłacę, co postanowisz — żywo wtrącił Wrzesiński. — Kiedy to może być gotowe?
Potrzeba było dobrze fałdów przysiedziéć, aby dać rady zadaniu, ale ja nie miałem nic do czynienia. Obiecałem zrobić prędko, i, jak się spodziewałem, dobrze...
Przedmiot mi nie był obcy. Potrzebowałem do niego świeższego materyału z biblioteki. Notatki moje starczyły do dawniejszych sprawozdań. W dziesięć dni już przepisywałem na czysto ów memoryał. Kolega zapłacił go, jak chciałem, i zabrał... Miałem znowu na kilka tygodni zapewnione liche utrzymanie.
Jak się wówczas żywiło? tak, jak tylko młodość i nadzieja mogą się przeżywiać.
Kawa w rozmaitych porach dnia, lub to, co się w lichych kawiarniach nazywa tém imieniem, była rzeczywistą podstawą. Bułka ją dopełniała. W lichéj restauracyjce podejrzany bulion, często cuchnący kożuchem, ladajaki kawałek mięsa zastępował obiad. Po obiedzie szły znowu kawy i bułka.
W tym programie jednostajnym bardzo rzadko zachodziły waryanty. Nie pozwalałem sobie, a nie byłem téż do wygódek nawykłym.
Jaki był los mojego memoryału, o tém się dowiedziałem nierychło. Wrzesiński go przepisał naturalnie, przedstawił i został awansem wynagrodzony.
Ruszyło go sumienie.
Postarał się dla mnie o umieszczenie, ale w hierarchii gryzipiórków było ono tak skromném, że dla człowieka ze stopniem uniwersyteckim stawało się śmieszném. Cóż miałem począć? przyjąłem je... z ironią w duszy i zasiadłem do kopiowania niedorzeczności, które czasem śmiech we mnie wzbudzały nonsensami, jakie w sobie zawierały.
Stało się, iż raz, gdym tak przepisywał coś, a potém przez pół dnia nic do czynienia nie miałem, żem siedząc za stolikiem, opatrzył jakby komentarzem nieustającym ów niedorzeczny dokument. Co tam na marginesach popisałem, wiedział Pan Bóg; nie miałem litości, szyderstwo było zjadliwe.
Przez nieuwagę owę makulaturę zostawiłem na stole.
Jakkolwiek podrzędne zajmowałem miejsce, i tego mi zazdroszczono. Ktoś z tych, co do mnie urazę mieli, iż zasiadłem na twardym stołku, na który on spodziewał się dostać, napatrzył mój komentarz i poniósł się z nim do starszyzny.
Oburzenie i zgorszenie wybuchnęły z gwałtownością niezmierną. Nie dano mi się tłómaczyć, nie spytano nawet, straciłem liche owo miejsce...
Ale z rąk do rąk przechodzący papier inkryminowany zwrócił na mnie uwagę. Znalazł się ktoś, co uznając mnie niebezpiecznym, zarazem przyznał i to, że mogłem być użytecznym bardzo.
Gdym się najmniéj spodziewał, dano mi posadę lichą, małą, w innéj dykasteryi.
Tu jeden ze zwierzchników mnie potrzebował... tak samo, jak Wrzesiński.
Zrażony, zniechęcony, tymczasowo gotów byłem dać się wyzyskać, byle nareszcie zdobyć jakieś miejsce i zrobić sobie początek.
Nie byłoby mi to dopomogło, niestety, gdyby...
Tu radca śmiać się począł.
— Posłuchajcie — dodał. — Ulicą szły dwie panie, jedna niemłoda, nieładna, otyła, bardzo strojna... druga obok niéj, do niéj podobna, młoda, ułomna, smutnéj twarzy i zbiedzona swą powierzchownością; za niemi z językiem wystającym, wlókł się faworyt piesek, niepomiernie wypasiony, z trudnością na krótkich nóżkach niosący brzuszynę, która się prawie wlokła po ziemi.
Na zawrocie ulicy — panie przechodzą ją szybko, psiak niemogący podążyć za niemi, wpada... tuż, tuż pod koła pędzącéj dorożki. Przez litość nad psiakiem, porywam go z pod kół niemal na ręce i ratuję...
Krzyk się daje słyszéć. Widzę starszą panią, załamującą ręce. Obie przypadają do mnie z wyrazami najżywszéj wdzięczności.
Okazuje się, żem ocalił faworyta pani prezydentowéj, która nie wiedząc, jak mi odwdzięczyć, po zarekomendowaniu się mojém, zaprosiła mnie na herbatę.
Piesek pani prezydentowéj był moim jedynym, najpierwszym protektorem, jemu winienem, żem na szczeblu drabiny hierarchicznéj mógł postawić nogę.
Wieczorem nie było nikogo na zaproszonéj herbacie, oprócz pani, jéj córki, ocalonego pieska i mnie. Dopiéro, gdym odchodzić miał, zjawił się sam pan prezydent. Rodzina cała składała się, jak się tu dowiedziałem, z tych pań tylko... Bardzo niepiękna panna Wanda, nieco ułomna, z wyrazem twarzy łagodnym i cierpiącym, była jedynaczką.
Z początku małomówna, późniéj ośmieliła się i w kółku tém, spędziłem wieczór dość przyjemnie. Sama pani matka, bardzo zręcznie rozpytała mnie o wszystko, co się tyczyło mojéj osoby.
Nigdym nie umiał kłamać, ani się przechwalać, a mam i miałem zwyczaj żartobliwie swoją biedą potrząsać; tak samo téż, nie kryjąc się wcale z tém, co zacz byłem, naiwnie i poprostu opowiedziałem pani prezydentowej moje sieroce dzieje.
Słuchano mnie ze współczuciem.
Nie taiłem nic, ani nawet, żem się spodziewał pracą i wytrwałością mój zły los zwyciężyć. Gdy pod koniec wieczoru nadszedł prezydent, człek poważny, zimny na pozór i znudzony, przedstawiono mnie jemu i przyjęty zostałem dosyć łaskawie. Przy pożegnaniu zaproszono wreszcie, abym czasem odwiedzał państwa M...
Przez kilka tygodni wszakże nie poszedłem tam, i byłaby się może znajomość rozchwiała, gdybym znowu na ulicy nie spotkał pani z panną i nie został powtórnie zaproszonym.
Przyjęto mnie jak dawnego znajomego, a pies uratowany przeze mnie, znalazł się tak przyzwoicie, iż sam przyszedł do mnie z powitaniem. Prezydentówna téż była bardzo grzeczną.
I znowu pod schyłek wieczoru przybył gospodarz domu, tym razem w rozmowie informując się staranniéj, jakim sposobem o miejsce etatowe zabiegałem, do kogo prośbę podałem i t. p.
W parę tygodni, niespodzianie otrzymałem odpowiedź na moję przestarzałą petycyą, iż na posadę w kancelaryi pana prezydenta byłem naznaczony. Poszedłem dziękować naturalnie panu i pani, nie wątpiąc na chwilę, komu to zawdzięczać miałem.
Na początek miejsce owo było nadzwyczaj — skromne, ale i roboty niewiele przy niém. Prezydent więc, aby wypróbować siły moje, dawał mi zadania do opracowania wyjątkowe. Wywiązywałem się z nich, starając okazać, co umiałem.
Pierwszym skutkiem tego było, żem sobie nieprzyjaciół i zazdrosnych siła pozyskał. Wiedziano jednak, żem bywał u prezydenta, żem miał jego protekcyę i obawiano się. Niewiele mi szkodzić kto mógł, ale psot płatano dosyć, aby życie zatruć.
Szczęściem nie przylegało to do mnie; wesołą twarzą, umysłem spokojnym znosiłem wszystko.
Tymczasem coraz ściślejsze zawiązywały się stosunki pomiędzy mną, a niepiękną i ułomną prezydentówną. Byłem naówczas młodym i przystojnym mężczyzną — ludzie z pewnością posądzali mnie, że zbliżałem się do panny dla krescytywy i protekcyi.
Mogę poprzysiądz, że tak nie było.
Biedna panienka zyskała moje współczucie dobrocią, uprzejmością, i tém, żem ją widział opuszczoną i nieszczęśliwą. Przywiązałem się do niéj nie w widokach ambicyi, ale z potrzeby serdecznéj.
Z pierwszego szczebla, gdym dał dowody pracowitości i zdolności, postąpiłem wprędce na wyższy. Nadzieja teraz już mnie podtrzymywała i sił dodawała.
Matka panny dała mi do zrozumienia, że choć ubogi i na teraz nie mający środków utrzymania rodziny, o córkę starać się mogłem.
Ojciec nie bardzo był rad z tego, ale się nie przeciwił. Nastąpiły zaręczyny.
Pensya moja wówczas nie wynosiła więcéj, nad parę tysięcy złotych — musiałem czekać. Ojciec obiecywał popchnąć mnie wyżéj, jak tylko-by się wakans trafił — ale tego nie było.
Gdy się to działo, nagle jednego wieczoru przybywszy do prezydentowstwa, znalazłem cały dom rozstrojony. Prezydent leżał paraliżem tknięty. Sprowadzono doktorów, zostałem na posługach, czuwałem dni kilka przy chorym, który zmarł, mogę powiedziéć, na moich rękach.
Z nim razem wszystkie nadzieje moje poszły do grobu, pozostała tylko niepiękna narzeczona, dane jéj słowo, a ze spadku po ojcu nic, oprócz pensyi wdowy, bardzo szczupłej.
Wszyscy, począwszy od panny — sądzili, że się cofnę — ale téj nikczemności, dzięki Bogu, nie popełniłem. Oświadczyłem, że słowa dotrzymam, jak tylko się dobiję możności wyżywienia rodziny.
Nie odebrano mi miejsca — i być może, iż postępowanie moje z prezydentówną zjednało mi u zwierzchności szacunek..
Lat trzy ciężkiéj pracy ubiegło, nim się mogłem ożenić. Położenie wcale było nie świetne, żona bez posagu, ale miałem z niéj towarzyszkę tak dobrą, przywiązaną, pracowitą i rozumną, że gdym ją po kilku leciech utracił, nie chciałem już po raz drugi stawić na loteryą małżeńską.
Żonie winienem, żem w ciężkim zawodzie urzędnika mógł wytrwać, nie schodząc z prostéj drogi — nie zrozpaczywszy o sobie, nie trwożąc się trudnościami, jakie spotykałem na téj drodze — żonie winienem, żem się nie splamił przedajnością.
Męstwem i pogodnym umysłem pokonywałem nieustanne trudności, jakie miałem do zwalczenia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Radca zapatrzył się w ogień kończąc swe opowiadanie, westchnął — i już więcéj z niego dobyć nie mogliśmy.

1884.





Trzej królowie.
(Wspomnienie akademickie, napisane w twierdzy magdeburskiéj).


Było to w Wilnie, ale o wiele późniéj od téj szopki, w któréj pokazywano:

To profesor Rustem,
Co maluje z gustem.

Garstka młodzieży akademickiéj, zagrzana duchem wielkiego poety, który niedawno wyszedł z jéj łona, roiła poemata, dramata, romanse na tle podań ludowych i religijnych osnute, lub w formy ludowe przyodziane.
Urywki dramatów, które razem z szopką po domach chodziły z Herodem, z dyabłem, z żydem i żydówką, ekonomem i chłopem, wielce rozpoetyzowanemu naówczas panu Józefowi Podolakowi (nazwijmy go tak, nie chcąc prawdziwego podawać nazwiska) nastręczyły myśl napisania czegoś dla szopki.
Gorączka we wszystkiém, co czynił, pan Józef, między nami przezwany Beppo, z powodu miłości literatury włoskiéj, chwycił się szopki z niewymownym zapałem. Nie tylko, że sam obiecywał napisać coś dla tego teatru, z którym téż zamierzał chodzić po domach, ale namówił i niemal zmusił kilku innych do spółdziałania.
Wymawiano się, ale myśl pusta nie była tak bardzo wstrętną, a fantastyczność jéj i swoboda, z jaką można było puścić sobie cugle, młodym poetom się uśmiechały.
Jeden skorzystał niepoczciwie z szopki i spróbował w nią wcisnąć fragment swojego naśladowania Manfreda, czemu Beppo zapobiegł. Nastawał on na przedmioty ludowe, legendowe i t. p.; nie łatwo było coś nowego znaléźć.
— Pocóż szukać nowego? — wołał Beppo — dosyć stare odświeżyć.
Bądź-co-bądź myśl zaczynała się uśmiechać, starano się o szopkę i wszyscy zasiedli do tworzenia dramatów.
Ażeby się dwu nie zeszło z sobą na jednéj myśli lub zbyt pokrewnéj scenie, po kilku dniach, rozpytali się o udział biorący w szopce, kto co sobie wybiera.
Beppo oświadczył, że konfiskuje „Trzech królów“.
— Ale cóż ty z niemi zrobisz? — zapytał ktoś z nas.
— Zobaczycie!
— Boję się, ażebyś nie obszedł się z niemi bez należytéj rewerencyi i szydersko; to w szopce nie uchodzi — rzekł drugi.
— Proszęż cię, nie ucz mnie elementarnych rzeczy! — odparł obrażony Beppo.
Temat Trzech królów, przypuszczając, iż poeta mógł z niego coś nowego wydobyć, był dla szopki właściwy, lękaliśmy się jednak jakiegoś wybryku Włocha, który czasem dla ekscentryczności wiele był gotów poświęcić.
Idąc wzorem Beppa, inni téż ograniczyli się motywami odświeżonemi, wzięto Heroda, ktoś sobie wymówił karczmę i żyda, inny ekonoma i chłopa i t. p.
Jeden nawet czarownicę i dyabła sobie zapewnił. Szopka obiecywała się na tle ludowém i tradycyjném z nową siłą rozwinąć.
Beppo cieszył się ideą, drudzy szczególniéj figlami, do których chodzenie po znajomych domach z szopką asumpt dawało.
Wielu owych Trzech królów było ciekawych, gdyż Beppo mocno się niemi zajmował.
Jednego wieczora wyrwało mu się, że on w formie dramatu ludowego zmuszonym jest zaprowadzić zmianę i dopełnić go opowiadaniem.
— Jeżeli Grekom wolno było miéć chóry, dlaczego ja sobie nie mogę pozwolić jakiegoś deklamatora, który mi namaluje to, czego w szopce pokazać niepodobna?
— Ale cóż to będzie za potworna mieszanina? — rozśmiał się jeden.
Beppo zagryzł usta.
— Zobaczycie — odrzekł sucho.
Teofil, któregośmy posądzali wszyscy, iż chociaż przyrzekł nam kolaboracyę, w ostatniéj chwili skrewi i z placu dmuchnie, z wielką powagą wniósł, gdy się już zbliżały dni oznaczone na naszę peregrynacyę, że bez próby ani myśléć się wybierać.
Zdania były podzielone, ale, przy całém lekceważeniu szopki, wymaganie to nie było bez podstawy.
Szopka akademicka nie powinna była w żadnym razie narazić się na śmiech, na fiasco, które z nieprzygotowania wyniknąć mogło.
Zgodziła się większość na to, aby w dużéj izbie, niemal salce na górze w domu Orłowskiéj, którą ja naówczas zajmowałem, z pomocą parawanu, wielkiéj sofy i t. p. urządzić rodzaj teatrzyku i na nim próbę odbyć gieneralną z lalkami i z tekstem do ich dramatów.
Ciężar przyjęcia i urządzenia spadał na mnie, ale go przyjąłem z ochotą i choć, jak zwykle, bez grosza będąc, osnułem wielką operacyę kredytową, aby koledzy mieli tytuń, herbatę i coś do tego jeszcze. Nie byliśmy naówczas wymagający.
Jużeśmy wszyscy obłokami dymu napełnili salkę i rozmowa nadzwyczaj była ożywioną, gdy nareszcie z urzędniczą swą powagą, szeroko drzwi otwierając, z rękopismem widomie tkwiącym na piersiach, wszedł oczekiwany Beppo.
Czoło jego okryte było zmarszczkami, a twarz miał posępną.
Zaledwie rzuciwszy rękawiczki na stół, zapytał o królów, chcąc ich widziéć i poznać osobiście.
Prawdę rzekłszy, chociaż zmagaliśmy się na figurynki, aby one coś więcéj warte były od pospolitych, nie były to arcydzieła.
Trzej królowie, ze wszystkiemi atrybutami swego dostojeństwa, dosyć biednie wyglądali i łatano! Zwłaszcza płaszcze z czerwonéj bawełnicy od poszewek z poduszek zapożyczonéj, wiotkie, nie układały się w fałdy malownicze...
Beppo się skrzywił.
Napił się potém herbaty, ciągle obcując ze swym rękopismem, nie z nami, gotował się do popisu.
Ten przyjść miał dopiéro z kolei po żłobku, po pieśniach pastuszych i dramacie sielankowym więcéj rozwiniętym niż zwykle, wedle pierwowzoru w kantyczkach...
Beppo zatopiony w sobie mało co słuchał. Naostatek nakazał milczenie i rozpoczął.
Niepodobna mi tu powtórzyć téj fantazyi, gdyż zaledwie ogólne jéj rysy i niektóre szczegóły pozostały w pamięci, starać się będę jednak dać o niéj wyobrażenie.
Teatr w pierwszéj scenie ma wyobrażać górne strefy powietrzne, noc gwiaździstą ponad grodem, w którym złożone są relikwie Trzech królów; Kaspra, Malchera i Baltazara.
Święci stąpają w powietrzu... przeprowadzani przez aniołów... jakby się wybrali na wycieczkę. Północ bije, od któréj rozpoczyna się dzień Trzem królom poświęcony.
Dawni towarzysze podróży idą wesoło, rozmawiając, a z rozmowy téj dowiadujemy się, że mają ten przywiléj, na pamiątkę ich ofiary złożonéj niegdyś przy Żłobku w Betleemie, że w rocznicę dnia każdy z nich jednemu niemowlęciu w kolebce na ziemi, ma prawo dać na życie: mirrę, kadzidło i złoto.
Trzech staruszków bawić się zdaje ta wycieczka ponad ziemią, to zaglądanie do kolebek ubogich, ku którym ich aniołowie prowadzą. Rozumie się, iż obdarzonemi w tym dniu dziećmi są biedni...
Wśród rozmowy, królowie spoglądają na biedną ziemię i wielką litością serce ich się porusza.
Chociaż wszyscy trzej szli obok siebie, mając w pośrodku króla Złota, działo się to mimowolnie i bez rozmysłu, że on swych towarzyszów wyprzedzał nieco i jakby prowadził.
Król Kadzidła, równie jak pierwszy wspaniale szatami z wschodnich tkanin okryty, był po nim najokazalszym.
Król Mirry, w płaszczu ciemnym, obramowanym ledwie dostrzeżonym sznurkiem złota, szedł skromny, milczący i zadumany.
Niekiedy zatrzymywali się, opierając na lekkich obłoczkach przesuwających się nad ziemią, naówczas one posłuszne stawały i układały się wedle ich myśli.
Aniołowie téż przestawali leciéć i czekali, aż królowie nowym dla siebie nasycą się widokiem.
Nagle król Złota stanął i zwrócił się do króla Kadzidła.
— Bracie — rzekł — przychodzimy raz w rok z darem i pomocą jednemu z dzieci człowieka. Bóg nam dozwolił pociechę i zasiłek złożyć w kolebce biednych zapaśników, którym życie tak ciężkie... aleśmy jeszcze nigdy nie starali się dowiedziéć i popatrzéć, co się z naszemi darami dzieje i jaką z nich korzyść wyciągają obdarowani. Nie wątpię, że za łaską bożą, moje złoto ulgę przynosi człowiekowi, życie mu ozłaca, ale wasze dary?
Tu zwrócił się do króla Kadzidła, który żywo odparł:
— Ani ja téż nie powątpiewam, że komu ludzie kadzidło święcą i kto niém oddycha, musi się stać lepszym... że ono go upajając uszlachetnia i podnosi.
Król Mirry milczał, nie zdając się miéć ochoty odgadywania skutków swojego daru, ani wątpliwości, iż on téż na dobre wychodzi ludziom.
— Cóż wy myślicie, bracie? — zapytał go król Złota.
— Myślę, że i mirra na coś się przydać może — szepnął poważny staruszek.
— Ale, przyznaj, że gorzka jest — rozśmiał się król Złota — i że ten, co ma otrzymać złoto, nie zamieniłby go na wasz kosztowny lek.
— A jabym tego leku na żadne nie zamienił złoto — rzekł król Mirry spokojnie.
— Każdy z nas przyniósł, co miał najdroższego i najlepszego — odezwał się król Kadzidła — ja téż przy wartości mojéj ofiary stoję...
Król Złota zdawał się tak być pewnym, iż jego dar był najprzedniejszym, że się tylko uśmiechał.
— Wiecie co, bracia — odezwał się po namyśle — łatwo możemy naszę ciekawość zaspokoić i spór ten rozstrzygnąć. Od lat tylu co roku roznosimy dary, a nigdyśmy nie dowiadywali się, jak one zużytkowane zostały i co z nich dla dzieci urosło... Wszystko wiedzący aniołowie, towarzysze nasi, gdy zażądamy, łatwo nas zaprowadzą do tych chat i domków, których kolebki obdarzaliśmy. Poświęćmy jednę tę noc, cóż myślicie? kilku naprzód moim dzieciakom?...
— Dlaczegoż nie? — odparł król Kadzidła — mamy zupełną swobodę wędrówki téj nocy, a noc nasza jest długa. Dosyć będzie trzech twoich, królu, odszukać.
Król Mirry zgodził się milczący na wszystko.
Aniołowie nie potrzebowali, aby im wolę objawiono; czuli oni ją i odgadywali, i jasny, biały przewodnik ze złotą laską pielgrzymią w ręku, spojrzawszy na króla Złota, zwolna począł spuszczać się ponad ziemię.
Nie potrzebował szukać dziecięcia, któremu przed półwiekiem złoto wsypano w kolebkę... sama wola i myśl poprowadziły ich ku niemu.
A że wola świętych była silną, prąd, który się z niéj zrodził, uniósł ich tak chyżo ku celowi, że w mgnieniu oka stali u wspaniałych wrót ogromnego i cudnie pięknego ogrodu, wśród którego tysiącem świateł połyskiwała budowa królewskiéj wspaniałości i przepychu.
Złoto dokazało tu cudów wistocie. Kątek ten ziemi nie był wcale podobnym do kraju, który go otaczał. Wszystko stworzyła w nim praca i sztuka. Drzewa z całego świata zwiezione, zasadzone, pielęgnowane, zakryte od wichrów, osłonione od burz, obwarowane od zimna, rozrastały się w tysiącznych kształtach, okryte kwiatami i owocami. Wody opanowane wytryskiwały do góry, rozbijały się o skały, zanurzały pod ziemię, rozlewały w jeziora. Jak raj wyglądał ten ogród na sztucznych górach, z zielonemi dolinami, rozlegający się tak, iż końca jego dojrzéć nie było można.
Budowy w środku świeciły od złota, barw świeżych i rzeźb wspaniałych. Na dachu stał cały las marmurowych posągów.
Około pałacu roiła się służba liczna, wytwornie ubrana, śmiejąca się, wesoła.
Trzej królowie weszli niewidzialni do wnętrza. Szczęśliwość zdawała się tu panować.
Król Złota tryumfował. Wkoło słychać było pochwały człowieka, który umiał używać bogactw i korzystając z nich dla siebie, zarazem dzielił się niemi z ubogiemi, szukał ich i czynił tyle dobrego, ile zdołał...
Król Złota był szczęśliwym.
— Widzicie — rzekł — mówią, że złoto psuje! Nie! ono wspomaga cnotę, ale gdzie występek jest zakorzeniony, gdzie zło zapanowało, tam zapewne i złoto musi być na zło zyskane. Nie psuje ono, ani zatruwa, równie na dobre, jak na złe obrócone być może. Macie oto przykład...
— Jeden — odparł król Mirry — szukajmy więcéj tych twoich obdarzonych, jeżeli wszyscy równie dobrze wyszli...
Anioł, odgadujący ich myśli, już torował im drogę do powrotu, pałace i ogrody znikły z oczów, i znowu pod niebem gwiaździstém lecieli, gdzie ich prowadził.
Okolica posępna, dzika otaczała miasto jakieś przeludnione, ogromne, jak w czarnych powijakach całe zakute w obłokach duszącego dymu... Stali ponad domem olbrzymio rozrosłym, ciemnym, wyglądającym jak twierdza... i weszli za przewodnikiem do izby sklepionéj, w któréj sam jeden nad księgą wielką rachunków siedział człowiek z głową wypełzłą, z wejrzeniem dumném i srogiém... wychudły, żółty i niewydający się szczęśliwym.
Był to dzień jakichś rachunków dorocznych... stosy papierów liczbami zadrukowanych, skrzynie złota i srebra w sztabach i pieniądzach, pootwierane były przed nim.
Liczył swe miliony.
Czytali z łatwością w jego myśli. Miał kilkaset milionów w swém władaniu, na których ile łez, krwi, ruin, przekleństw leżało... nie liczył, ale rachował, że jeszcze tego wszystkiego było mu mało. W téj chwili potrzebował obalić jakiegoś spółzawodnika, pozbawić chleba tysiące robotników, aby miliony nowe popłynęły do skrzyń jego... W duszy téj nie było iskierki miłości dla niczego, dla nikogo, tylko niepomierna żądza panowania przez złoto...
Król Złota zasmucił się wielce... i smutek ten wyrwał go zaraz na górę, stracili z oczów milionera i jego skarby.
Wszyscy milczeli.
Jeszcze jednego chciał widziéć król, a anioł sunął już w odległą stronę... i przebiegli jednym polotem przestrzenie wielkie, aż przewódca spuścił się ku ziemi.
Na półwyspie zakrytym górami od północy i wiecznie kwitnącą wiosną, na wyniosłości nad morzem stał gmach rozległy, o dwóch wieżycach, o mnogich podwórcach, o sadzie, który platany, drzewa figowe, dęby zawsze zielone ocieniały...
Powietrze mimo nocy i powiewu wiatru od morza było łagodne i miłe. Pałac stał czarny i we śnie pogrążony, w jedném tylko oknie gorzało światełko.
W pokoju, z którego ono połyskiwało, siedział otoczony wszystkiém, co rozpieszczone ciało dla wygody wymagać mogło, człowiek nie stary a zniszczony. Na twarzy jego malowało się wyżycie, znużenie, znękanie niewysłowione.
Król Złota, który czytał z łatwością w umysłach ludzi, stanąwszy przed nim, zatrzymał się przed zagadką... Myśli tego złamanego życiem bogacza tak były poplątane, zwikłane, zaciemnione, iż ich on nawet rozplątać nie umiał.
Spytał go więc duchem:
— Powiedz mi, co ci jest? co cierpisz i czego pragniesz?
Odpowiedź, do któréj był zmuszonym zapytany, przyszła niełatwo i nieprędko.
— Sam nie wiem — rzekł — co mi jest... co mnie szczęśliwymby mogło uczynić, a co zrobiło nieszczęśliwym. Nie smakuje mi nic, nie pragnę niczego, wyczerpałem wszystko do dna, nic dla mnie powabu niéma. Śmierci się lękam, choć życie dla mnie stało się męczarnią. Zaledwie zamarzę o czémś, złoto mi dostarcza, czego pragnę; a gdy pożądane przyjdzie, niesmak mu towarzyszy.
Król Złota nie pytał się więcéj, oczy spuścił i dał znak aniołom, podnieśli się do góry... półwysep, pałac, ogrody, morze, znikły im z oczów...
Kolej zatém przyszła na króla Kadzidła, który uśmiechnął się do anioła i wezwał go, ażeby tych jego wybrańców ukazał im dla porównania...
Król Złota szedł z niemi milcząc i wzdychając.
Lecz anioł już znowu z górnych stref, z pod obłoków zniżał się ku czarnéj ziemi, posypanéj światełkami, jak gwiazdkami. Lecieli ponad wielką stolicą, gwarną pomimo nocy i poruszającą się życiem jéj właściwém. Spali jedni... część tymczasem jutrzejszego dnia żywot przygotowywała.
Na oddaloném ubogiém przedmieściu, w domu zabrukanym, na piętrze, do którego po ciasnych wschodkach trzeba się wspinać było... w maleńkiéj izdebce ubogo zaopatrzonéj, mężczyzna osiwiały, z długim włosem rozrzuconym na ramiona, z czołem jasném myślą i natchnieniem, ale pomarszczoném troską, siedział i pisał.
Niekiedy powstawał, zadumany przechadzał się i powracał do stolika, rzucając na papier wierszy kilka. Niekiedy pocichu, na palcach wymykał się ze swéj izdebki i szedł posłuchać oddechu uśpionéj żony choréj, leżących w kolebkach dzieci... Wszędzie widać było więcéj niż ubóstwo, niedostatek, brak najpotrzebniejszych w życiu posiłków, które czynią je znośném.
Obok tego ogołocenia, wszędzie wisiały wieńce laurowe, pochwalne hymny, apoteozy malowane i pisane.
Był to jeden z najsłynniejszych poetów swojego wieku, wieszcz, przed którym kłonili głowy swoi i obcy, mąż, którego słowa słuchano, jak wyroczni z poszanowaniem, ale mu dawano z głodu umierać.
Mówili jedni:
— Nie prosi przecie?
Drudzy:
— Obraziłby się ofiarą!
Inni, odkładali pomoc do obrad, do namysłu, do jakiegoś daru narodowego, któryby miłości własnéj nie obrażał.
Tymczasem wieszcz — wieszcz z głodu, z troski o rodzinę obumierał. Miałże się skarżyć? nie mówiłoż wymownie za niego położenie? Nie wiedzieliż oni wszyscy, że nie miał nic...
Król Kadzidła patrzył długo na swą ofiarę... milczał, a król Złota szepnął:
— I sława nie daje szczęścia...
Nie było tu już nic więcéj do badania, do widzenia, ale król z tego jednego przykładu o swych darach sądzić nie mógł. Cóż dziwnego, że poeta był nieszczęśliwym?... zawsze brakłoby mu tych ideałów, za któremi gonił.
I znowu lecieli daléj, ale już żaden z nich nie otwierał ust.
Widok tych losów ludzkich tak różnych, tak dziwnych, tak do dźwigania ciężkich, przygniatał szczęśliwe i do kontemplacyi szczęścia nawykłe duchy.
W chwili, gdy anioł ich wiódł do pałacu, który jak gmach urzędowy wyglądał, i był nim, ogromna kupa zburzonego motłochu opasywała dziedzińce... a straszliwa kocia muzyka przerywała sen najsławniejszemu z mężów stanu tego wieku.
Nie wiedzieli, co zawinił i czy był winnym, lecz oburzyło ich to ściganie, a król Kadzidła zgorszył się tém, iż ujrzał twarz swego wybrańca z za szyb odgrażającą się i pięść jego wyciągniętą do góry, jakby na karki gminowi zburzonemu spaść miała.
Szybko dał znak aniołowi, aby ukazał ostatniego z okadzonych... wzdychając już, aby choć jednego znalazł szczęśliwym...
Stanęli nad brzegiem Renu, u którego wznosiła się piękna willa w ogródku. Widok z niéj roztaczał się szeroko na rozlaną rzekę i na przeciwległe brzegi okryte gniazdami starożytnemi, ruinami burgów i zamczysk.
W willi mieszkał poeta...
Wszystkie warunki szczęścia zdawały się go otaczać. Kochająca, troskliwa, kochana żona, pięknie rozkwitłe dzieci, zamożność, która się o jutro nie potrzebuje troszczyć, a na piękném licu uwieńczonego poety, który bezsenną noc spędzał przy lampie nad stołem, okrytym papierami, wypisany był nieuleczony smutek, nieprzebłagany ból.
I tu zeschłe wieńce wisiały na ścianach, a miały znaczenie wielkie, bo one były tą boleścią, co go pożerała.
Stary pił długo z kielicha uwielbień, karmił się oklaskami, czuł się ulubieńcom, noszono go na rękach. Słowo jego brzmiało, jak słowo wieku, ale ten zachwyt trwał przelotną chwilę. Na trybunę sławy wystąpił człowiek nowy i zagłuszył go, zepchnął...
Tłum biegł za nowym apostołem idei, odpychając starca i mówiąc mu:
— Miałeś godzinę swoję, masz kartę, ale wiecznie nam starczyć nie możesz, bo ludzie są szczeblami, a po nich spinamy się ku niebu...
Więc troska zagryzała — zapomnianego... i na gwałt z piersi dobywał pieśni to wyrzutów, to rozpaczy, to błagające politowania.
Ale tłum, gdy głuchym być chce, okrutnym jest.
Gdy wpatrzywszy się w bolejącego, trzej królowie cofnęli się milczący, król Złota zwrócił się do króla Mirry.
— Chcesz-że i ty próbować owocu darów? — rzekł — gdy my tak zasmuceni odchodzimy, zaspokoiwszy grzeszną może ciekawość? Zaprawdę, ani lepiéj, ani inaczéj być nie może z twojemi jak z naszemi...
— Nie wiem, jak jest — odparł zagadnięty — lecz jeśliście wy, bracia moi, przeszli przez rozczarowanie, nie godzi się, abym ja go sobie oszczędzał. Idźmy...
Anioł już podnosił skrzydła i puścili się nizko, ponad ziemią, bo droga do jednéj z kolebek nie była daleką.
Stanęli u wrót niepozornego domku, w którym nic dostatku ani wytworności nie zdradzało, ale twardą pracę i zapasy z życiem.
W oknach świeciło się jeszcze, mimo późnéj godziny. Około komina rozsiadła była rodzina liczna; mąż w sile wieku, olbrzymiego wzrostu, ogorzały, z rękami zapracowanemi, trzymał na kolanach najmłodsze chłopię... córeczkę złotowłosą tuliła do siebie matka, dwoje starszych, syn i córka, posługiwali ojcu i matce...
Wesoły gwar, jak muzyka harmonijna, mile zabrzmiał w uszach niewidzialnych gości.
A mężczyzna mówił do żony:
— Ani ty, ani ja, nieprawdaż, nie będziemy się skarżyć na życie, choć było ono goryczy pełne i walk pełne i spocząć nie dające. Ale goryczą hartował się i krzepił człowiek, ona go wzmacniała i jak trunek siły podnosiła. Kto wié, czy w miękkich pieluchach jabym się wyrobił na człowieka, czy zmarniał gnuśnie, jak jeden z tych biedaków, co karmieni słodyczami... samych potém słodyczy od życia potrzebowali. Niech żyje ta siła tajemnicza, która mi wśród przeciwności przychodziła w pomoc i Bóg niech będzie błogosławiony....
Król Złota spojrzał na anioła, a wzrok jego mówił:
— Chodźmy! Cóż my tu więcéj do czynienia mamy? Zobaczymy dwu innych.
Król Mirry nie odpowiadając nic, nie sprzeciwiał się, ani okazywał, iż mu zwycięstwo pochlebiało. Szedł skromny za towarzyszami.
Anioł z uśmiechem błogim zatrzymał się... u wrót, nad któremi przybity krzyż drewniany, boży dom lub sług bożych przytułek oznaczał.
Był to klasztorek ubogi, mały, w jedném z odludnych przedmieść niezbyt rozległego grodu; ale obok niego, szeroko rozwijały się mury budynków, w których oknach z zasłonami... ledwie dostrzeżone tliły się światełka nocne.
Wielka, uroczysta cisza otulała to schronienie bólu, cierpień, choroby.
Szpital to był... a anioł z królami stał w maleńkiéj celce zakonnicy, która klęcząc modliła się przed krzyżem.
W tym zachwycie była tak piękną, twarz jéj promieniała jasnością taką, że się aniołowie nią radowali i królowie stali zdumieni.
Jak ona być musiała szczęśliwą... jak na gładkiém czole jéj najmniejsza troska nie spoczęła, jak dusza wznosiła się swobodnie ku Bogu, jak błogo jéj było!
A modlitwa z ust płynąca brzmiała:

„Dziękuję ci, o Boże mój, żeś mi dał zakosztować goryczy i bólu, że twardą ręką losu chłostałeś mnie, albowiem w boleściach oczyszczał się duch mój i wzmacniałam się przeciw nim i były mi do noszenia coraz lżejsze. Dziękuję ci, Boże mój, żeś mnie, wołającéj o miłosierdzie, nie wysłuchał, bo cierpienie stało się lekarstwem, dolegliwości nauką, męczarnia błogosławieństwem. Dziękuję ci, Boże mój, za ten kielich zaprawiony goryczą, ale zbawienny, na którego dnie czysty napój dla ducha znalazłam“.

Wśród modlitwy téj, godzina wybiła, dzwonek się dał słyszéć i zakonnica, przeżegnawszy się, pobiegła krokiem żywym na służbę boleści.
I po téj drugiéj próbie król Mirry nie tryumfował, ale mu żal trochę było brata, króla Złota, któremu owoc jego darów czoło zachmurzał...
Tymczasem noc się zbliżała w tych wędrówkach do końca, a jeszcze królowie darów swych nie rozdali. Anioł przewódca leciał więc na trzecią próbę goryczy.
Sam los ją oznaczał, bo wybrańcy z jednych lat wskazani byli.
Mieścina była mała, a chata w końcu jéj, napół w ziemię zapadła, nie obiecywała, aby tu obraz miły miał się ich oczom nastręczyć.
Drzwi stały już otworem, a we wnętrzu światełko widać było i głos się rozlegał śpiewający raźnie poranną pieśń pobożną.
Człowiek barczysty z łopatą i miotłą na plecach, zabierał się wychodzić z domu, latareńkę miał u pasa. Rozglądał się po chacie i zdrowemi jeszcze, białemi zębami kąsał kawał chleba, który trzymał w ręku. Chleb był czerstwy, ale zęby mocne i podniebienie nie pieszczone.
Na twarzy pomarszczonéj, w każdéj zmarszczce zdawało się zaczajone siedziéć szyderstwo...
Żartował sobie z chłodu, którego nie czuł, z głodu, który lada czém uspokajał, z pracy, która mu była rozrywką.
Wyglądał na żebraka, a królewską miał butę i pogardę ludzi i świata.
Nie potrzeba go było ani pytać, ani badać, cały on mówił za siebie. Można było przewidziéć, że na nim ani złociste powozy, ani marmurowe pałace, ani szamerowani szwajcarowie stojący w ich bramach, nie uczynią żadnego wrażenia, oprócz szyderstwa.
Można było zarazem odgadnąć, przez co ten człowiek przechodził, nim się dobił do tego portu... spokoju i zobojętnienia...
Po-za nim stało życie, jak czarny pas, polany srebrnemi łzami, ale teraz droga już stała się szerszą i szedł po niéj nie patrząc, co nadepcze.
Królowie milcząc przypatrywali się, gdy ostatni kęs chleba połknąwszy, drzwi chaty za sobą zatrzasnął i majestatycznie szedł w swoję ulicę, na któréj odpadki życia cudzego dla utrzymania bytu swego zmiatał i zbierał...
Był szczęśliwy.
Nikt z królów nie rzekł nic, aż po długiém milczeniu król Złota zwrócił się do króla Mirry.
— Bracie, myśmy życia zapomnieli, a może i nie znaliśmy go siedząc na wyżynach, z których tylko wierzchołki dostrzegaliśmy. Nie wina więc nasza, żeśmy pobłądzili.
— W czém? — odparł król Mirry.
— Zamiast nieść wybranym tak samo, jak Chrystusowi Panu wszystkie trzy dary razem, myśmy każdy zosobna obdzielali ludzi bogactwem, sławą i goryczą. Z tego trojga twoja tylko mirra jedna okazała się naturze człowieka zbawienną. Zmieńmy więc obyczaj i zamiast każdy z nas zosobna, darzmy wszyscy razem naszych wybrańców. Trochę złota, trochę sławy, trochę goryczy, pewniéj ich szczęśliwemi uczyni...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Taki był pomysł dramatu do szopki akademickiéj, napisanego z wielką werwą, przez Beppa, który uważał swoję elukubracyą za arcydzieło.
Tymczasem, choć słuchaliśmy go cierpliwie, gdy nareszcie dokończył i zwycięskim wzrokiem potoczył po słuchaczach, w których licu spodziewał się czytać uwielbienie, zdumiał się oziębłości wypiętnowanéj na twarzach.
— Strasznie to górnolotne! — rzekł pierwszy Teofil. — Gdzieżeś ty widział, aby co podobnego w ludowéj szopce mogło ujść, być zrozumianém i ocenioném. Zrób z tego, co chcesz, choć mnie się zdaje, że z tego, jak bicza z piasku, ukręcić nic nie można.
Zmarszczyło się straszliwie lice Beppa.
— Nie rozumiecie nic! — zawołał — jesteście ludźmi rutyny i zacofania...
— Cała fabuła — odezwał się drugi z towarzyszów — sztucznie naciągnięta, a tak sklejona, że w niéj niepodobna uniknąć nieustannych nielogiczności i kontradykcyi. Ci królowie tacy są symplicyusze, że muszą aż zobaczyć, aby się dorozumiéć najprostszych rzeczy, ta wędrówka ich z niebios dla rekreacyi..
Ruszył ramionami, niektórzy śmiać się zaczęli,
Beppo gorączkowemi ruchami zgarniał porozrzucane karty swojego rękopismu, dusił je, miął, łamał i pakował za pazuchę.
— Dajcież mi pokój! — zawołał — z waszą głupią szopką, i z całą tą niedorzeczną zabawą... Wolicie żyda i żydówkę, dyabła i czarownicę? de gustibus non est disputandum, a ja z tego zrobię...
— Co? — rozśmiał się Teofil. — Wyzywam cię, abyś znalazł przyzwoitą formę, w którąbyś potrafił wtłoczyć fantastyczny pomysł.
Beppo zapalił fajkę, milczał, ale inni téż rozpraw o szopce wznawiać nie myśleli.
Dopiéro pod koniec, rzucono pytanie:
— Cóż będzie z szopką?
— A no, nic! — zawołał Beppo — ja umywam ręce; pomysł mój był niedorzeczny, jak się tu grzecznie wyrażono, a ja mówię, że i cała wasza szopka nie wiele więcéj warta nad niego. Dać temu pokój!
I nie było szopki... ani poematu.

1885.





Disce.
(fragment).


Dante mnie wiódł do niego.
Mrok naprzód gęsty, potém ogarnęły nas ciemności. Staliśmy na jakimś skraju ziemi — krok daléj była przepaść — mnie nogi więzły do skały... Wlepiłem oczy w czarną zasłonę nocy, którą mi wskazywał poeta... Lecz nie widziałem nic jeszcze... Z ciemnego tego tła, w którego głębinach seciny tysięcy lat utonęły i znikły — zwolna przed oczyma mojemi począł się wynurzać szereg postaci w koronach, z berłami w dłoni. Na ramionach jednych siedziały orły ze skrzydłami opuszczonemi, u boku innych stały lwy z paszczęką krwawą; pod stopami jednego leżał smok włócznią przebity.
Z tych cieniów ostatni, w głębi stojący, zanurzony był napół w mrokach i ledwie dojrzéć się dawał, — najbliższy leżał na ziemi w rozdartym płaszczu, z obnażoną głową. Trup to był jeszcze za żywota...
W tym świecie przeszłości, prawa wzroku na opak były zmienione. Najdalsi, w mroku stojący, wydawali się olbrzymami, daléj zmniejszały się cienie, najbliżsi karłów mieli rozmiary.
Niektórzy naprężali się, aby swoich poprzedników dorosnąć — napróżno — do łątek byli podobni.
Oblicza zamglone, dalekie, na krańcach, rycerskie były, poważne, majestatem odziane. Szły po nich dumne, aż w końcu bezwstydne, zmęczone. Ostatni — trup leżący na ziemi, zamiast oręża i berła, trzymał chusteczkę batystową podartą, którą łzy niewieście ociérać musiał.
W tym długim cieniów łańcuchu szukałem jednego tylko. Pomiędzy Francuzem, w którym czuć było pół Włocha, z piórkiem nad czołem i kolczykami brylantowemi w uszach — a Szwedem, w którym kropla krwi Jagiełłów płynęła, ujrzałem go... Stał odosobniony, oparty na krzywéj szabli, w kołpaku z piórem zamiast korony, odziany pancerzem żelaznym, okryty płaszczem zszarzanym w bojach. Twarz miał bladą i ogorzałą, płeć ciemną, włos czarny. Tuż za nim z głową do góry, z brwią ściągniętą, oparty na hetmańskiéj buławie, z księgą pod pachą — stał, jak na straży, mąż rozumnego oblicza.
Czy hetman był królem? czy król hetmanem tylko? nie podobna było rozeznać, ani na jednego patrząc, nie widziéć drugiego. Zrosłemi z sobą być się zdawali.
W tym cieniów świecie milczącym, myśl nie potrzebuje głosu, aby na jego skrzydłach uleciała; niewidoma przebywa mil tysiące i dostaje się tam, dokąd je wola posłała.
Widziałem, jak się zmarszczył, czując, że myśl czyjaś nad nim ulatywała.
Dźwięczało w niéj wiekopomne: — Disce, puer!
Ściągała mu się brew i falowało czoło, szukając w pamięci tego ubogiego chłopięcia, które spotkawszy idące do szkoły, uginające się pod ciężarem dźwiganéj księgi — obdarzył nieśmiertelném słowem.
Na obłoku, nad głową jego, zarysował się obrazek...
Był dzień jesienny, słotny i zimny. Szare chmury goniły się na niebie zamgloném. W ulicach Wilna świeciły błotniste kałuże. On i hetman wracali pieszo z téj góry, na któréj urwisku stanąć miała wieża grobowa dla Bekiesza, bo dla kacerza na cmentarzu miejsca nie było.
Wróg, współzawodnik, przyjaciel od serca potém, Bekiesz miał tu pomnik otrzymać z ręki Stefana.
Król szedł smutny — Zamojski zadumany o ludzkich losach.
Przed niemi na pustym placyku nie było nikogo, krom chłopięcia idącego do szkoły. Był to pauper z miseczką drewnianą u pasa, w połatanym kubraczku, w skórzniach sznurkami pościąganych, w czapeczce staréj z uszami. Twarz miał bladą, policzki wpadłe, ale w oczach jakąś gorączkę i męstwo.
Ciężka, ogromna księga w drzewo oprawna, z mosiężnemi klamrami, spoczywała na słabém ramieniu, ale ją dźwigał dumnie a śmiało, choć mu pot lał się z czoła.
Stanął król i usta mu się otwarły, z poza warg uśmiechniętych wilcze białe zęby błysnęły. Czekał. Gdy chłopię się zbliżyło, uderzył je po ramieniu.
Pauper podniósł ciekawe, ale nieulękłe oczy.
Disce, puer — odezwał się król — faciam te Mości panie!...
Zamojski szepnął dziecku:
— To król.
Chłopak zwolna poprawił księgę, zsuwającą się z ramienia, i zdjął czapczynę, a król powtórzył mu: Disce, puer.
Siłą tego słowa, dzieciak później urósł na dostojnika kościoła, ale naród, który je słyszał, nie wziął do serca.
— Nie wiem, czy ten, komum rzekł: Disce, zrozumiał mnie w téj chwili... — począł mówić cień — ale zrozumiał słowo. Naród je słyszał także, ale nie zrozumiał nigdy.
Przyszedłem do niego więcéj jako nauczyciel, niż jako żołnierz i obrońca, a powtarzałem od pierwszéj chwili, gdym stopą dotknął téj ziemi, aż do ostatniéj, gdym konał z gorzką myślą, że mnie struto — jedno tylko: Disce...
Światła potrzeba było wszędzie, a ja je niosłem, oni się nic uczyć nie chcieli.
Znalazłem rozbujałą swobodę, a odumarłem ją rozgorzałą do buntu. I mój Zamojski, co ją chciał dla mnie ukrócić, dla następcy stał się rozprzężenia wodzem. Z krwi Zborowskich urodził się rokosz, z rokoszów wyrosły konfederacye.
Kazałem ściąć zuchwałego Zborowskiego, upokorzyłem ród jego... było to moje: Disce — dla szlachty. Krwią tego nieszczęśliwego podzieliliśmy się z Zamojskim, aby nią napisać na szkolnéj tablicy narodu: Disce.
Ale naprzeciwko nam wyniesiono posąg pogański Wolności ukoronowanéj, i postawiono go na ołtarzu...
Wszyscy się jéj kłaniać musieli — nikt tknąć nie ważył. Kazali i mnie bić jéj czołem, gdy mi dłonie krępowała. Na sejmach, gdym żądał posłuszeństwa i ofiary dla wspólnéj ojczyzny, gdym oddawszy, com miał, nawoływał do podatku dla obrony — oni mnie zadawać śmieli marnotrawstwo i samowolę. Zuchwałe słowa nieraz mi rękę do miecza ściągnęły, a łzy na powieki...
Poili mnie żółcią, gorszą od trucizny.
Disce moje rozbijało się o twarde głowy, o rozkołysane serca, i moje nauczycielstwo szło marnie, bo nie chcieli swobody od swawoli, ani karności od niewoli rozeznać.
Wszystko przerabiać było potrzeba, a nas dwu tylko stało do roboty — hetman i ja...
Mężny i bitny naród cały siedział na koniu, a pieszego żołnierza nie znał, bo szlachcicowi z konia zsiąść wstyd było... a nie w polu walczyć, ale grody zdobywać mieliśmy.
Stanęła najemna piechota — krzyknęli na zdradę, jakbym wojsko zaciągał nie przeciw wrogowi, ale przeciwko bóstwu ich.
Przeciwko burzliwéj szlachcie, która w szable tylko dzwoniła — zaczęliśmy tworzyć nową, tych, co pomagali żołnierzowi głową, piórem, pędzlem, dłutem, kunsztem... szlachtę z mieszczan i ludu... rozdając jéj herbowne znaki nasze, ja wilcze zęby i skrzydła krwawe, Zamojski włócznie swoje krwawe. Na każdéj z tych tarcz nowych, stało niewidzialnemi wypisane głoskami: Disce — faciam te Mości panie!
W całéj téj lesistéj, w borach i puszczach zamkniętéj ziemi, w której spoczywał Bekiesz, nie było wyższéj szkoły, światło się leniwie przedzierało. Ludzi, coby je przynieśli — brakło. Jeden zakon naówczas miał siły młode i zapał do walki i zdobyczy, do pracy i męczeństwa. Zawołałem go na pustkowie, aby budowali i karczowali. Uczyniono mi z tego zbrodnię... choć sumienia nie ucisnąłem nikomu, niczyjéj nie tknąłem wiary.
Rosło mi czasem serce, boć nie wszystka praca szła marnie. Jak na wiosnę odzywały się głosy śpiewaków...
Zamojski nauczył mnie imion Reja, Kochanowskiego, Sępa. Za niemi szli, któremi naród się miał chlubić — dziejopisowie, mówcy, uczeni, pobożni — mojemi wychowańcami posługiwały się panowania następców. Ja im wykołysałem Skargę, ja dałem Kromera, Sarnickiego, Solikowskiego.. cały zastęp ludzi, co zasłynąć mieli i chórem za mną powtarzali: Disce...
Głos słabnął i twarz blada cienia królewskiego mieniła się jakby męczarnią wewnętrzną... Wzrokiem ścigał snadź lata, co po mogile jego przepłynęły... w których ucichło: Disce, a rozległo się: Nie pozwalam!... Myśl stąpała po ruinach... usta milczały...

Niknął mi z oczu... a z nim cały ów szereg jakby drogą mleczną rozpostarł się na tle nocy i w łonie jéj utonął.

San Remo, d. 12 listopada 1886 r. w nocy.





Psiarek.
(opowiadanie).


Wzięto go do dworu przez miłosierdzie.
Matki nie miał dawno, ojciec się puścił na żebry i jemu się kazał prowadzić, bo chociaż nie oślepł zupełnie, ale mało co widział, a robić nic już nie zdążał.
Chodził więc boso, głodny, od wsi do wsi, od chaty do chaty, żyjąc suchym chleba kawałkiem i wodą.
Sypiali latem pod płotem, zimą po szopach, rzadko w ciepłéj izbie.
Psom się musiał opędzać, a ojciec znędzniały, zbolały, nie oszczędzał dziecka.
Jednego dnia zaniemógł idąc na gościńcu, położył się w rowie, przykrył siermięgą, otulił jak do snu, stęknął razy parę i nie wstał więcéj.
Chłopak siedział przy nim, budził go nazajutrz próżno, płakał, aż urzędnik nadjechał. Starego pochowano a jego wzięto, aby odstawić do miejsca urodzenia.
Wodzili go długo, nim się tam dostał, i rzucono sierotę na łaskę gromady. Krewnych, takich, co by się do niego przyznali, nie było. Doniesiono do dworu; nie wiadomo, kto się tam zlitował — kazano wziąć go na folwark.
Posługiwali się nim wszyscy, bo nawet psom pańskim on osypkę dawać musiał: stróż, stróżka, a cóż dopiéro ekonom, ekonomowa, oficyaliści...
Byle przysiadł, ktoś już wołał i kazał mu gdzieś iść, lub coś robić.
Dobrego słowa dać nikt nigdy nie myślał, a strawę i odzież dostawał jakimś zawsze przypadkiem; co drudzy nie pojedli lub nie donosili — ochłapki i łachmany.
O duszyczkę, w tém biedném ciele zamkniętą niewolnicę, któżby się troszczył? Że Iwaś mówić umiał, zawdzięczał to poczciwéj naturze człowieka, która naśladować lubi i musi, powtarza i przedrzeźnia jak ptaszki, co się śpiewać uczą. Jednakże w téj życia jego dobie, ktoby był sobie zadał pracę policzyć wyrazy, które w skarbcu swoim miał Iwaś — znalazłby ich na podziw mało.
Z tych pewnie trzecia część była dla niego pustym dźwiękiem, bez znaczenia. Wielką rozkoszą był czasem sen — bo jest jakby śmierć chwilowa, i chleb, gdy był głodny.
Przysmaków wonią tylko mógł się napawać.
Z przyjaciół, miał naówczas jednego starego psa, z którym się czasem suchym chlebem dzielił.
Na folwarku, przy kuchni, potém w stajni, gdzie podściół wymiatał, doszedł lat kilkunastu. Był chudy, osmalony, ale silny i zręczny.
Zabrakło we dworze chłopca przy kredensie, bo ostatni umarł dostawszy ospy. W przewietrzone jego odzienie przyobleczono Iwasia.
Służba była nowa, któréj uczyć się musiał, ale korzyści jéj tak ogromne, że chłopiec miał się za najszczęśliwszego z ludzi.
Wylizywał talerze, ogryzał kości, udawało się pochwycić potrosze niedojadków pańskiego stołu.
Miał odzież całą i buty.
Smutném było, że bił go, kto chciał, łajał, kto zamarzył; nie odzywano się prawie nigdy do niego, bez jakiego epitetu ornans — ty kanalio, ty łotrze, Iwaś, paskudo jakiś, lub t. p.
Na to wszystko chłopiec ani odpowiedziéć, ani ust nawet otworzyć nie śmiał. Zawołany poruszał się, słuchał, biegł, robił, co mu kazano, i milczał.
W rozmowę z Iwasiem nikt się wdawać nie myślał; był istotą tak dalece upośledzoną, że wszelkiego zetknięcia z nią unikano.
Właściwie były to ręce, nogi, jakaś siła do zużytkowania — nie widziano w nim człowieka.
On zaś sam, ażeby się ośmielił do kogo przemówić, spytać, zażądać czego — nie było przykładu. Wiedział, czul, jakie-by to wywołało oburzenie i pociągnęło za sobą skutki.
Nawykł więc zupełnie się zamykać w sobie, i nie miéć w świecie nikogo, oprócz siebie.
Taki stan sieroctwa, nawet nie wszystkie sieroty dotyka — był on wyjątkowy... i nie mógł pozostać bez skutku na rozwijającego się właśnie, na rosnącego człowieczka.
Tak samo jak na roślinę działa słońce, powietrze, rosa i miejsce, wśród którego rozkłada liście i gałązki — to odcięcie od społeczności ludzkiéj; pozostawienie samemu sobie, musiało oddziaływać na Iwasia.
Chłopiec, aby nie uschnąć i nie zemrzéć, musiał się niejako rozdwoić, być w sobie dwiema istotami — Iwasiem i jakimś bezimiennym towarzyszem jego; musiał mówić z sobą, nauki dawać sam sobie, łajać i pochwalać.
Nie dawało to spoczywać umysłowi, ale ruch jego w ciasnych ramach, bojaźliwie, ostrożnie się odbywał. Ze wszystkich stron jak ściany stały zagadki, co chwila spotykał coś niezrozumiałego.
Uczyło go nie słowo — bo tego nikt mu nie dawał — ale życie, wypadki; gdy dla drugich ono poprzedza czyny, dla niego było ich następstwem, które z mozołem musiał wyciągać z guza częstokroć i bólu.
Nie koniecznie najmilszy i najłatwiejszy to był sposób uczenia się — myślenia, lecz nie dawał spoczywać... chodziło o skórę. Czujnym być musiał.
Brak zupełny towarzystwa, zespolenia z czémś, z kimś, zmusił go szukać sobie znajomości i przyjaciół gdzieś-indziéj, nie między ludźmi. Milczący po całych dniach, z myślą zastygłą, Iwaś oglądał się za życiem jakiémś, któreby ze swojém mógł związać i porównać.
Stało się to, niewiedziéć jak i kiedy, poczęło, nie wiem od czego. Iwaś zawiązał przyjaźń i najściślejsze stosunki ze zwierzętami i roślinami.
Gdy tylko czas pozwalał, największą dla niego przyjemnością było godzinami całemi siedziéć nieporuszonemu, z oczyma wlepionemi — naprzykład w stado wróbli, albo przypatrywać się bodaj pająkom i muchom. Wcielał się tak w ich naturę i czynności, zdawał się je rozumiéć tak, że się do nich uśmiechał.
Nie miał ulubieńszéj nad tę rozrywki, albo raczéj zatrudnienia, gdyż brał tę zabawkę bardzo seryo i dla niego była ona jedyną prawie ważną życia sprawą.
Na wiosnę, gdy z ziemi poczynają kiełkować rośliny, siadał na ziemi i badał, jak się to one dobywają, rosną, rozkładają liście, obracają ku słońcu i przybierają kwitnąć. Niektóre z nich nawet poświęcał nienasyconéj ciekawości swéj, usiłując odkryć — może tajemnicze źródło życia...
Tak samo żywo go interesowały drobne stworzonka, muszki i to mnóstwo bezimiennych włóczęgów, które w trawie i po ziemi nieustannie się zwija, rodzi niedostrzeżone i ginie i odżywa.
Nie było istoty żywéj, któraby nie pociągała Iwasia, chociaż względem ludzi obojętnym był i ledwie na nich patrzył. Uważał ich za nieprzyjaciół, przeciw którym się ciągle musiał bronić i miéć na baczności.
W kredensie nie dawano mu wypoczynku, więc chwile te kontemplacyi, w których mógł zasiąść przypatrywać się, były bardzo rzadkie, kradzione.
Od świtu zaczynała się robota — zamiatanie, czyszczenie, bieganie z posyłkami; rosła ona w ciągu dnia, po obiedzie, czasem nieco późniéj, gdy wszyscy odpoczywali, nieco wolniała, a wieczorem powracała z nową gwałtownością. Dopiéro późną nocą, gdy wszystko było pomyte, poustawiane, gdy ludzie się porozchodzili, pospali, Iwaś mógł spocząć także.
Zdaje się, że pierwszemi przyjaciołmi jego, musiały być psy podwórzowe, z któremi poznał się, wylewając pomyje.
Oczekiwały one na niego zwykle, wychodziły naprzeciw znajomego ceberka, ruszając ogonami; towarzyszyły mu w krzaki za kuchnią, gdzie ceberek wylewał, a potém niektóre z nich, poznawszy jego usposobienie łagodne, ważyły się w okolice i pod same drzwi kredensu.
Z niektóremi z nich Iwaś rozmawiał pocichu.
Lecz myliłby się, kto by sądził, że psy przenosił nad inne zwierzęta; były one dla niego zbyt już cywilizowane i nadto podobne do człowieka. Daleko wolał wróble dzikie i stworzenia, które ze światem, do którego on należał, nie miały związku.
W nich, on bez innego nad instynkt nauczyciela podpatrywał to, co nie wiedział jak nazwać, ale co w jego pojęciu było prawdziwém życiem natury.
Gdyby Iwaś umiał mówić, coby on za śliczne historyjki mógł prawić o muchach, o stonogach i pająkach, których obyczaje tak pilnie studyował.
Największą rozkoszą dla niego było, gdy potrafił odgadnąć, intuicyą cudowną, naprzykład dokąd mucha leci, co robić będzie i jaki ją los spotka. Niekiedy cudownie mu się to udawało; naówczas aż w ręce plaskał z uciechy.
W kredensie, pracując zasmolony, wyrosnął Iwaś.
Natura nie dała mu najmniejszego wdzięku, nawet w młodości.
Był silny, zdrów, wytrzymały, zahartowany — ale twarz miał smutną, na pozór bez wyrazu, rysów nieregularnych, zwiędłą przed czasem, włos najeżony, oczy jakieś, jakby obłąkane. Zdawał się niezgrabnym, poruszał się niezręcznie.
Powierzchownością więc losu, sobie poprawić nie miał nadziei.
Zdawało się, że go natura przeznaczyła do prostéj pracy, do zwierzęcego tylko zużywania siły.
Nie miał nieprzyjaciół, bo posłuszny i cichy, nie narażał się nikomu, słowa nie burknął, nie zniecierpliwił się nigdy, ale pokochać go, ulitować mu się téż nikt nie myślał.
Była to istota obojętna; przechodzono około niego, nie patrząc, nikt się nim nie zajmował.
Gdy nareszcie wzrost już na chłopca kredensowego uczynił go zasilnym, zadużym, jednego pięknego poranku dano mu suknie lokajskie, rozumie się noszone i najgorsze.
Rozpoczynał nowy zawód, jako służka sług, przeznaczony do najutrapieńszych posług, które dla innych były wstrętnemi.
Zawsze jednak była to krescytywa.
Z niezmierną czułością spojrzał Iwaś na swojego następcę, chłopaka nieskończenie żwawszego i więcéj rozbudzonego, niż on był.
Jako lokaj początkujący miał wprawdzie robotę za wszystkich, ale zawsze więcéj wśród niéj chwil wytchnienia i swobody.
Wyrobiło się o nim naówczas przekonanie, które, jasno sformułowane, on sam podsłuchał.
— Głupi chłopiec, tępy, ale pracowity i nie ma złych nałogów. Niewiele z niego zrobić będzie można, ale się na machinę wykształci nie gorszą od innych.
Iwaś niezupełnie to zrozumiał, lecz rzecz była zresztą dla niego obojętną. Nigdy nie miał żadnéj nadziei i żadnych pragnień, nie czuł się zdolnym do władania sobą i los swój zdawał zupełnie na ludzi.
Co z nim miano zrobić? Więcéj czuł ciekawości niż strachu.
Prawie w ten sam czas, gdy Iwaś przeobleczony został lokaikiem, panicz przyjechał na wakacye. Dano mu go do posług.
Młode chłopię było żywe, ogniste, ciekawe, rozpuszczone i wydało się Iwasiowi przynajmniéj tak ciekawe, jak wróble.
Bawił go nadzwyczaj Alfredek, który w Iwasiu chciał napróżno znaléźć powiernika, towarzysza, wspólnika do wybryków, a znalazł tylko sługę, ale bezprzykładnego poświęcenia.
Iwaś czuł, że było zupełnie naturalném, aby on poddał się temu temperamentowi stworzonemu do rozkazywania; słuchał go z rozkoszą, gotów był skoczyć w ogień i w wodę.
Bawił go panicz.
Alfredek nadużywał chłopca z egoizmem młodości chciwéj życia, ale złym nie był.
Zaraz w czasie tych pierwszych wakacyj, palec mu u lewéj ręki ustrzelił, lecz Iwaś ani pisnął, ani się poskarżył. Dostał za to starą chusteczkę na szyję i dwa złote.
Bez palca tego doskonale się obchodził, a rana zgoiła się bardzo prędko.
Następnego roku nogę złamał, usiłując przy koniu pomódz Alfredowi i ratując jego. Leżał dosyć długo, ale noga się zrosła dobrze.
Iwaś więcéj się przez to przywiązał do Alfreda niż on do niego, to pewna.
Pan niewdzięcznym nie był, lecz zdawało mu się, że Iwasiowi niewiele potrzeba. Byt Iwasia nie polepszył się, tylko więcéj nierównie miał czasu na swe zabawianie się naturą, ptakami, robakami i wszelkiém bożém stworzeniem.
Było mu to zawsze najulubieńszém zajęciem.
Ale miłość ta i ciekawość stworzeń różnych nigdy go nie skłoniła do łapania ich i osadzania w niewoli. Instynkt jakiś mówił mu, że naówczas już by ich takiemi, jakiemi są, nie widział, ale jakiemi się stają w pętach. Ogród był dla niego rajem a najdziksze kąty najrozkoszniejszemi.
Bardzo naturalném téż było, że ta ciekawość życia zapoznała go z pasiecznikiem i zbliżyła do pszczół; zachwycony został ich rozumem.
Byłby może nazawsze pozostał tak na wsi, nie wychodząc poza dwór, ogród i pasiekę, gdyby wojna nie wybuchła, a panicz nie potrzebował iść na tę wojnę.
Złożyło się tak, iż pachołka wierniejszego dać mu rodzice nie mogli nad Iwasia.
Z początku ta ogromna zmiana, która wprawić miała w ruch, pchnąć w świat, przeraziła go; ale Alfredek był wesół, radował się i śmiał z trwogi swego sługi. Iwaś musiał być posłusznym.
Nauczono go, co miał robić z koniem, jak się obchodzić z pańską bronią, co czynić, czém i jak.
Z niewygodami był od dawna obyty... głód i chłód znosił lepiéj niż inni.
Gdy wyciągnęli w pole, Iwaś, człowiek nowy, znalazł się tu lepiéj przygotowanym do życia żołnierskiego, niż ci nawet, co z niém byli oswojeni. Odgadywał instynktem wiele rzeczy, bo w naturze tkwi bój i ona do niego potajemnie usposabia.
Zwierzęce niemal rozwinęły się w nim władze i przeczucia.
Nikt nie słyszał w nocy lepiéj najmniejszego w powietrzu drgnięcia, ziemi dźwięku, tego co wiatr przynosił, co mruczało w jego powiewach.
Z podziwieniem późniéj radzono się Iwasia, gdy się jego przepowiednie ziściły nieraz.
W pierwszéj bitwie, Iwaś, zdala przy obozie będąc, oczyma ścigał pana... i przyniósł go rannego na swych rękach, płacząc, a uratował kosztem ran, których nawet nie czuł.
Alfredek winien był mu życie, ale to tak się zdawało obowiązkowém, naturalném, że mu nawet nie dziękował. Iwaś téżby nie zrozumiał podziękowania; serce go poprowadziło.
Długi czas upłynął, nim się ranny wyleczył, nim chodzić począł, nim się wojna skończyła i oba mogli powrócić do domu.
Iwaś miał tyle, jeśli nie więcéj, ran i blizn co pan jego, ale o tych nie wspominał wcale.
Doskonały na wojnie, nieopłacony w obozie, Iwaś w domu nie mógł się przydać panu Alfredowi. Był w najwyższym stopniu niepokaźny, niepozorny, niezgrabny, milczący i w pokojach czynił wrażenie niemiłe.
Przez czas jakiś los jego zostawał nierozstrzygniętym. On sam, choć mu go wolno było wybierać, nie myślał wcale o sobie. Chciał tylko pozostać w miejscu i przy Alfredzie.
Nie rozumiał życia gdzieindziéj, tylko tu, gdzie był od niepamiętnych czasów.
Po długiém wahaniu się, dano mu miejsce przy kredensie. Powracał niejako do swych wspomnień dziecinnych, do lat chłopięcych.
Taż sama obojętność na los, która go dawniéj odznaczała, została cechą jego charakteru. Nic nie żądał, niczego się nie spodziewał, sam nic dla siebie wymyśléć nie umiał.
Stara miłość zwierząt, gdy powrócili na wieś, obudziła się w nim z siłą nową.
Nigdy za to w życiu nie spojrzał na kobietę Iwaś bez jakiegoś strachu, którego sam nie rozumiał. To pewna, że się ich obawiał wszystkich i uciekał od nich.
Czy się do tego przyczyniało to, że go dawniéj chłopięciem baby nielitościwie tłukły? trudno zgadnąć, lecz w życiu żadnéj nie pokochał i ani próbował się zbliżyć.
W rzadkich wypadkach, gdy która sobie z niego zażartować chciała, albo istotnie bałamucić zamierzyła, Iwaś uchodził, wymykał się, unikał i tak był zafrasowany, jakby go największe nieszczęście spotkało.
Wiadomém było wszystkim, że nawet w dłuższe rozmowy z kobietami nigdy się nie wdawał. Odpowiadał nie patrząc im w oczy, zbywał słowami krótkiemi, odwracał się, wymykał.
W kredensie, mimo pracowitości Iwasia, czasu wiele zostawało mu niezajętego. Naówczas szedł albo do pasieki lub w ogród, w gąszcze, kładł się na ziemi i przypatrywał życiu, które go otaczało.
Nikt tak dobrze nie znał gospodarstwa mrówek, jak on, dróżyn, któremi chodziły, ciężarów, które dźwigały, kryjówek, w jakich składały swe zapasy. Poznawał ich wiek po barwie i kształtach.
Tak samo robaczki, ślimaki, muszki, których nazwisk nie znał po swojemu je mianując, miał w pamięci i rozpoznawał wszystkie.
Nikt nad niego obyczaju ptaków, ich gniazd budowy, śpiewu, znaczenia nie wiedział lepiéj nad niego. Niektórych roślin i traw imiona, jakie im lud nadawał, ponauczał się Iwaś, innym sam je wymyślał. Miał między niemi ulubione i wstrętne, przyjaciół i nienawidzonych. Tych gnębił i wyrywał, w chwilach rzadkich większego roznamiętnienia. Wogóle jednak był spokojny, nie poruszał się łatwo, i zimną krew miał zawsze.
Ludzie, wśród których żył, patrzyli nań z rodzajem politowania, był im obcym, oni jemu. Daleko poufaléj czuł się ze zwierzętami.
Tak powoli doszedł Iwaś do lat średnich, nie postrzegłszy nawet, że w tym kredensie i w domu, z którym się zrósł, coraz było biedniéj, głodniéj i chłodniéj.
Zaraz po wojnie to się zwolna czuć dawało.
Alfred naprzód żył bardzo pańsko, potém ożenił się i życie jeszcze się więcéj ożywiło. Pracy było wiele, często po całych nocach.
Hulanki te i zbytki im mniéj na nie stawało, tém większym szałem się odznaczały, jakby się chciano upoić, aby końca nie widziéć. Jeden może Iwaś go nie przeczuwał, nie rozumiał...
Jak piorun to spadło na niego, gdy się dowiedział nagle, iż Alfred majątek sprzedawał, albo raczéj, iż mu go sprzedać miano. Nie rozumiał, czy ma zawsze pozostać przy kredensie, czy iść? dokąd?...
Gdy naostatek i resztki kredensu zostały zlicytowane, poszukał pana. Alfred nie miał nic, wynosił się szukać biednego chleba kawałka do miasta.
Iwaś ani mógł pojąć, ażeby opuścił swego pana; był to jedyny człowiek, z którym go coś łączyło.
Niewymowny, z trudnością Alfredowi mógł się dać zrozumiéć.
— Ale, mój Iwaś, co ja tam z tobą zrobię? Ja sam nie wiem, co jeść będę? Służącego trzymać nie mam za co...
Iwaś nic a nic nie potrzebował.
Naprzód w ciągu życia nic nie wydawał na siebie, więc nie chcąc, grosza zebrał trochę, którego ani liczył, ani o niego dbał; powtóre, mógł pracować... Nie dał się więc odpędzić panu i wybrał się z nim do miasta.
Prawda, że rozczulony tém poświęceniem pan Alfred go uściskał; Iwaś nie wiedział, za co on mu mógł tak dziękować? Szedł za instynktem... inaczéj nie mógł postąpić.
Z nowemi ludźmi żyć nie potrafiłby nigdy.
Z kredencerza wrócił tedy na sługę do wszystkiego, jakim był w wojsku.
Alfred najął gdzieś izdebkę na czwartém piętrze, w alkierzyku barłóg sobie wysłał Iwaś.
Z początku szło jako tako, późniéj pan Alfred nie zawsze trzeźwy do domu powracać zaczął. To była klęska straszna dla Iwasia, który nie pił nigdy nic oprócz wody.
Opłakał to po cichu.
Zamiast znaléźć zajęcie w mieście, znalazł tu stary żołnierz towarzyszy i zabawiał, otumaniał biedę swoję.
Iwaś musiał czatować, aby go na schody wciągnąć, rozebrać, położyć, otulić, przesiedziéć przy nim część nocy. Żałował tego swojego pana, nie mogąc zrozumiéć nałogu jego.
— Musi pić z desperacyi — mówił w duchu. — Taki piękny majątek mu zabrali.
Za temi staremi drzewami, które Iwaś znał od dzieciństwa, i on tęsknił bolejąc, a we snach nigdy o niczém inném prócz nich nie marzył.
Panu Alfredowi uwag czynić, przestrogi mu dawać, nigdyby nie śmiał stary sługa. Myślał, co to będzie? i oczy ocierał.
Z początku wypadki te z paniczem, bo Iwaś Alfreda i teraz jeszcze tak nazywał, trafiały się rzadziéj, potém przypadać zaczęły częściéj coraz, naostatek weszły tak we zwyczaj, że sługa musiał czatować na powracającego, którego zawsze ktoś odprowadzał do wrót kamienicy.
Pomimo takiego życia Alfred, dzięki znajomym, przyjaciołom, rodzinie, utrzymywał się przez czas jakiś, płacił komorne i chodził dosyć porządnie odziany.
Iwaś jednak dostrzegał, że coraz ciaśniéj być musiało.
Gdy zaczynało braknąć na pierwsze życia potrzeby, bardzo nieznacznie, aby panicza nie obrazić, spróbował czerpać z własnych oszczędności, byle mu na niczém nie zbywało.
Pan Alfred wcale się na tém nie poznawał, szło jak z płatka.
Iwaś mówił sobie:
— Do czego mnie to potrzebne? Uchowaj Boże nieszczęścia, a nie będzie nic, no, to co? pójdę żebrać pod kościół; albo to mnie wiele potrzeba! Byle suchar a woda.
W ciągłém prawie upojeniu, pan Alfred nie domyślał się nawet ofiary swojego sługi. Najsmutniejszém to było, że im gorzéj szło, tém biedny stary żołnierz był weselszym. Powtarzał:
— Kiep świat — i zasypiał nucąc piosenkę żołnierską.
Iwaś słuchał jéj i płakał.
Jednego wieczoru pana Alfreda we dwóch musieli wciągnąć na wschody i ledwie na łóżku mogli położyć, tak zbytkował, wyrywał się i dokazywał.
Nazajutrz zachorował mocno.
W domu nie było ani złamanego szeląga. Iwaś dobył swojego skórzanego woreczka i czerpać zaczął z niego, nie myśląc o jutrze.
Alfred téż się niczém nie troszczył. Potrzeba było doktora, lekarstw, dozoru przy chorym, jadła.
Płacił, milcząc, sługa za wszystko.
Z przyjaciół i towarzyszy mało się kto dowiadywał, a nie pomagał tak jak nikt.
Parę razy jednak znalazło się coś na stoliku przy łóżku, ale tego Iwaś nie tknął; Alfred wprędce tém sam rozporządził.
Z chorobą, pomimo starania lekarzy, szło gorzéj coraz.
Jednego dnia w korytarz wyprowadziwszy doktora, Iwaś pocałował go w rękę i śmiał zapytać:
— Co będzie z paniczem?
Doktor mu w oczy popatrzył, poklepał go po ramieniu i ruszywszy głową, rzekł:
— Wstać nie wstanie, ale pociągnie jeszcze...
I odszedł.
Wistocie Alfred ciągnął.
Polepszyło mu się nawet o tyle, że mógł na łóżku siąść, obstawiony poduszkami, i zdawało mu się, że wkrótce wstanie. Przyjaciele czasem przychodzili, grali w karty; zjawiały się butelczyny.
Iwaś szepnął o nich doktorowi, ale ten zbył go obojętném ramion ruszeniem.
Ciągnęło się tak daléj.
Gorzéj bywało, lepiéj na przemiany, a stary żołnierz wysechł na drzazgę i ledwie już dyszał.
W woreczku Iwasia było właśnie może tyle, ile na pogrzeb ubogi potrzeba.
I jednego wieczoru zasnął panicz, aby się już nie obudzić.
Sługa był przy nim jeden, na nim wszystko, ale na chwilę nie stracił potrzebnéj przytomności umysłu. Wcześnie był przygotowany do téj chwili, a nawet w duchu obrachował, co ona kosztować będzie.
Nie zabrakło więc niczego, i pogrzeb ubogi odbył się tak, jak należało, nawet się znalazł towarzysz, co krzyż żołnierza poniósł za trumną na poduszce.
Po pogrzebie, zaledwie Iwaś mógł swoje łachmany wydobyć z alkierza, wszystko opieczętowano.
Znalazł się we wrotach kamienicy, z węzełkiem na plecach i z próżnym woreczkiem skórzanym, w którym kilka tylko złotych pozostało.
Nie umiał sobie powiedziéć co czynić i nie wiedział nawet, gdzie przenocuje.
Szczęściem litościwy stróż domu, który go widywał często, a znał z milczenia i pracowitości, na tę jednę noc dał mu przytułek u siebie.
Długo rozmawiali półsłowami.
Iwaś chciał pod kościół. Stróż mu dowodził, że miejsca żebraków nie stały otworem pierwszemu lepszemu do zajęcia, że się o nie dobijano, i nie bardzo łatwo było dostać się na wschodki. Musiał się wkupić lub wprosić.
Cóż tu było począć z sobą?
Sił miał jeszcze tyle, że coś robić mógł łatwo... ale co i gdzie?
Przychodziło mu na myśl o żebraninie na wieś, choć tam już nikogo nie było, powrócić.
Znał każdy kątek w niegdyś swojéj wiosce. Zdawało mu się obowiązkiem tam pójść umierać.
Kawał drogi!
Przyjaciel stróż nastręczył mu w biednéj ubogiéj kamieniczce dziurę, nie izdebkę, i obowiązki odźwiernego. Tymczasem, było to błogosławieństwo boże. Iwaś tak mało potrzebował, byle gdzie głowę przytulić... Zamiatał więc, porządkował, pracował i zasługiwał się jak umiał, aby go nie wypędzono.
Nawykły do zajęcia jakiegoś, pomimo, że je sobie wyszukiwał, że się do niego nastręczał, okrutnie nudził się długiemi godziny.
Siadał naówczas w swojéj dziurze, i myślał.. Błądził po pustéj i wymarłéj przeszłości swojéj.
Izdebka była zdawna zaniedbana i opustoszała. Przed Iwasiem mieszkały w niéj i rządziły się swobodnie myszy. Z wielką przyjemnością ujrzał on je, powracające nieśmiało.
Żywo przypomniała mu się młodość owa, gdy ze zwierzętami myślą i duchem obcował...
Myszy, jakby w nim przeczuwały przyjaciela, oswoiły się wprędce. Miał więc przyjemność przypatrywać się im, wkrótce coraz swobodniéj harcującym po podłodze. Żywił je okruszynami swojego chleba i stworzył sobie z nich właśnie takie towarzystwo, jakiego mu było potrzeba.
Rozumieli się, jak nie można lepiéj... Znał z nich każdą osobiście... a one się go bynajmniéj nie obawiały.
Oprócz myszy izdebka obfitowała w pająki, które sieci swe swobodnie po kątach rozpościerały. Bawiły i one Iwasia i znajdował je rozumnemi bardzo.
Być może, iż inne jeszcze pomniejsze stworzenia nie uszły jego baczności, bo to pewna, iż nigdy żadnego żyjątka nie zabił, ani się niém brzydził.
Życie, we wszystkich swych tajemniczych przejawach, było dla niego rzeczą jakąś świętą... wielką, poszanowania godną.
W dziedzińcu zamiatając, razu jednego znalazł Iwaś zrzucony niewiadomo skąd wazonik rozbity, z resztką ziemi i tkwiącą w niéj na pół zeschłą nieznaną roślinką.
Stał długo nad tym trupem i myślał... Naostatek wziął go i zaniósł do swéj ciupy.
Ziemię poprawiwszy, doniczkę związawszy, podlawszy zwiędłą roślinkę, począł ją hodować.
— A nuż? — mówił sobie.
Zeschła nasturcya, bo ona to była, cudem jakimś przyszła do siebie z omdlenia i poczęła blade puszczać listki; blade, bo światła było tak mało i tak biedne, że zabrakło promieni, któreby ją pomalowały zielono.
Zawsze to jednak było... życie!
Iwaś tryumfował prawie tak, jakby je człowiekowi ocalił.
Myszy straciły trochę jego serca... całe niemal wrosło do wazonika...
Oprócz nasturcyi, puściły w nim dokoła jakieś trawy i mchy z nasionek w ziemi uśpionych...
Iwaś ich wyrywać nie śmiał.
Dla niego trawa miała też same prawa do życia co najwspanialsza arystokracya kwiatowa.
Jedna doniczka, jakim sposobem potém pomnożyła się towarzyszkami kilkoma na oknie, o tém wiedział tylko on, co je gdzieś na bruku i śmietniskach pozbierał.
Ogródek był osobliwy, z którego śmiałby się każdy, oprócz tego, co go stworzył. Dla niego było to czémś tak piękném, jak najwspanialsze orchidee, które się złotem opłacają.
Godzinami siedział nad niemi i podziwiał, podziwiał to życie, które się tak cudownie dobywało z niczego... z siłą niepochwyconą...
Gdybyśmy zaręczyli, że Iwaś bywał szczęśliwym w swych kontemplacyach natury téj biednéj, chorowitéj, cierpiącéj, niktby nie uwierzył; ale jemu tak mało było potrzeba...
Zwolna dziecinniał, powracał do tego stanu ducha i umysłu, z jakiego wyszedł.
Był to ten sam Iwaś, który, przy kredensie pomywając, legiwał pod płotem wśród pokrzyw i przyglądał się na wiosnę kiełkującéj trawie.
I tak, jednego dnia rano, gdy się na podwórzu o swojéj nie pokazał godzinie, gospodarz wszedłszy do izdebki zastał go na łóżku ostygłym... a wśród podłogi tańcujące myszy, które się przerażone rozbiegły.
Na oknie kwitła nasturcya, chora na bladaczkę...

1886.





Rejent Wątróbka.


Kto miał szczęście znać rejenta Wątróbkę, ten go nigdy nie zapomni, ale trzeba było wiedziéć szczegółowo główniejsze przynajmniéj wypadki jego życia, aby tego poczciwego oryginała ocenić.
Naprzód co do jego nieszczęśliwego nazwiska, z którego był dumny, musimy objaśnić, że Wątróbków jest stary ród szlachecki, prosapia niepoślednia; z razu jednak wygląda to na przezwisko, ma fałszywą woń i pozór plebejuszowski. Tymczasem ekscerpt z drzewa gienealogicznego Wątróbków, wykazujący biskupów, opatów i kasztelanów w XIV wieku, poczciwy rejent Wątróbka nosił zawsze w kieszeni.
Ogromny spis wszystkich dóbr, które Wątróbkowie posiadali, z nadzwyczajną dokładnością dokonany, nie przeszkadzał temu, że zdawna byli oni podupadli, zubożali a rejent nie mógł się nazwać posesyonatem.
Postać i fizys jego nie były już wcale arystokratyczne, z wyjątkiem jednéj cechy: miał bardzo małe ręce, choć nie ładne, bo o to się nie starał. Na krwawniku rznięty sygnet ojcowski, aby mógł nosić i klejnotu tego nie gubić, zmuszonym został jedwabną nitką obmotać obrączkę. Jakiéj barwy potém była ta nić, wątpię, ażeby ktokolwiek oznaczyć potrafił.
W drugim dziesiątku tego wieku po raz w życiu pierwszy miałem przyjemność spotkać pana rejenta, przypadkiem na popasie w drodze. Dowiedział się o mojém nazwisku, a że znał mojego ojca, przyszedł zaraz poznać się i za mną.
Było to jesienią późną i w porze najnieprzyjemniejszéj: słotnéj, zimnéj. Mały, ruchawy niezmiernie, z twarzą nieustannie się wykrzywiającą, wyrazistą, nie piękną ale uderzającą oryginalnemi rysy, rejent miał na sobie lisiurkę wytartą, około szyi okręcony szal stary i spłowiały, na nogach berlacze osobliwych kształtów...
Zacząwszy od zapytań:
— Co kawaler tu porabia, w tym kącie zapadłym; dokąd i z czém jedzie; czy ma co do przekąszenia i nie jest głodny? i t. p. — rejent jak siadł na ławce i począł opowiadać, badać, śmiać się, prawić anegdotki, przebałakał tak cały czas aż do zaprzężenia moich koni, poświęciwszy swoje, które oddawna na niego czekały.
Zastanowiło mnie w rozmowie z nim, że wszystkich znał, a o czémkolwiek mówić przyszło, ze wszystkiém był oświadomiony, nic mu nie było obcém, obchodziło go wszystko.
Wiadomości najprzerozmaitsze sięgały nawet aż do literatury, któréj nowości znał; choć kilka słów francuskich, straszliwie wymówionych, wprawy w języku tym nie dowodziły, rozumiał go dobrze.
Musiał miéć naówczas z górą lat pięćdziesiąt, ale żywość miał prawdziwą młodzieńczą, dziarskość dwudziestokilkoletniego chłopaka i, choć okutany, poobwijany od zimna i wilgoci, kręcił się, jakby mu zimno zawadzało.
Króciuchna ta znajomość, na gościńcu zawarta, gdym o niéj ojcu, powróciwszy do domu, wspomniał, wywołała wesoły wykrzyknik:
— Poczciwe rejencisko! a, prawda, że oryginał?
Ja niewiele o téj oryginalności mogłem sądzić, ale ojciec, który znał go zdawna, utrzymywał, że to była istota wyjątkowa.
Na imieninach u państwa W..., wśród bardzo licznego zjazdu, po raz wtóry zetknąłem się z nieoszacowanym rejentem. Wyglądał wcale inaczéj, miał bowiem naówczas używany frak granatowy z guzikami błyszczącemi, kamizelkę kaszmirową, chustkę na duczce niebieską, popielate spodnie, a włosy najdziwniéj do góry nastrzępione, które nieustannie rękoma roztrząsał i znowu wygładzał.
Wszyscy go witali wesoło i uprzejmie, zdawał się miłym wszędzie a czynnym był i osobą i mową tak, że na chwilę nie spoczywał. Jego szybką ale dobitną mowę i śmiech klarowny, jasny, czysty, bez żółci, słychać było z kolei po wszystkich kątach domu.
Niekiedy powoływano się na niego i słychać było:
— Rejencie! rejencie!
Wezwany nadbiegał i kupka ludzi gromadziła się zaraz koło niego, któréj gwar wesoły towarzystwo ożywiał.
Niezawsze przebywając w tych stronach, nie miałem tu wielu znajomych, oprócz trochę dzikiego, bardzo czasem dziwacznego, ale nie bez dowcipu i złośliwości pana B. z Czachca.
Ten zwykle w towarzystwie był, jak korek w wodzie, spływał po wierzchu nie zanurzając się, obserwował a czasem słówkiem rzucił ostrém i okrutnie bolesném, choć tak ogładzoném, że trzeba je było przełknąć w milczeniu.
Tego dnia, dzikszy może niż zazwyczaj, p. B. nie mając kogo, trącał mnie łokciem i bawił się rejentem, który mu się wydawał śmiesznym.
— Czy pan pierwszy raz dziś spotykasz tego nieoszacowanego Wątróbkę? — zapytał mnie potém, szczególnie dnia tego będąc usposobionym, bo zwykle nie lubił mówić; wolał słuchać i śmiać się.
— Tak dobrze, jak pierwszy raz — odpowiedziałem — bo raz tylko spotkaliśmy się na gościńcu.
Pan B. począł się śmiać z tym wyrazem satyra, który mu był właściwy; ciągnął daléj po francusku, bo ten język był mu najmilszym:
— Ale to unikat! Zapytaj go pan, co robi cesarz chiński i jak stoi sprawa w komisyi radziwiłłowskiéj, i co się dzieje w parlamencie angielskim, i kto wygra proces o grunta w Połonnym Hrodzie, ręczę, że z równą dokładnością potrafi wszystko objaśnić. Ale toby jeszcze było niczém, gdyby zarówno do wszystkiego nie chciał się mieszać.
Spojrzał na mnie pan B. Słuchałem z uwagą, postrzegł się, że już zawiele jak na siebie powiedział, ściągnął więc usta, wedle swego zwyczaju, w rodzaj ryjka, i zamilkł.
Ciekawość moja była tak rozbudzona że nie mając wśród tych imienin nic lepszego do roboty, nieznacznie chodziłem w ślad za Wątróbką i niedyskretnie się przysłuchiwałem.
Charakterystyka pana B. okazała się trafną, gdyż wistocie Wątróbka był niezmiernie oświadomiony i żywo zajmował się najmniejszego z sobą związku niemającemi osobami i okolicznościami.
Z mowy jego wnosić mogłem, że nie wzywany, ale sam z własnéj woli mieszał się tak czynnie do wszystkiego. Z kilku napomknień widać było, że nie zawsze nawet bezkarnie mu to uchodziło, ale nic go nie zrażało.
Przy stole traf mnie posadził obok pana B., który był milczący tak, że na parę pytań moich nie odpowiedział wcale. Raz tylko, jakby mimowolnie rzucił mi w ucho, patrząc na Wątróbkę:
— Don Kiszot!

∗             ∗

Jakoś w kilka tygodni po tych imieninach, trafił się wypadek w sąsiedztwie, w domu ze wszech miar poszanowania godnym, w rodzinie nie majętnéj, ale zacnéj. Przyjęty do chłopców nauczyciel, rozkochał w sobie jednę z córek państwa X. i wykradł ją. Ojciec wyparł się dziecięcia; nic go nie mogło przebłagać.
Zrobiło to wrażenie ogromne, bo wszystkim i rodziców i téj biednéj panienki wielce żal było.
Jeszcze się tém zajmowano, gdy jednego dnia zajechał do nas rejent Wątróbka.
Ojciec go otwartemi przyjął rękoma, rad niezmiernie i miłemu gościowi i może nadziei, że po południu wraz z komornikiem, wezwanym z Bogusławców, zaprosi go do wista po trzy grosze.
Ale z Wątróbką ani było mówić można o czém inném, oprócz awantury owéj w sąsiedztwie, dla któréj, jak się okazało, przybył do nas umyślnie.
Główną kwaterę założywszy u nas, miał stąd czynić wyprawy do L., aby ojca przebłagać, a córce i uwodzicielowi wyjednać przebaczenie.
Téj ciężkiéj roli pośrednika dobrowolnie się podjął, a gotował się do niéj z taką gorączką, jakby ona mu do serca przyrosła i obchodziła najbliższe pokrewne osoby. Rejent pannę raz w życiu widział, nieszczęśliwego zaś guwernera ani razu.
— Kochany rejencie — odezwał się zaraz w początku mój ojciec — jest to sprawa tak delikatnéj natury, bolesna, że obcemu się do niéj mieszać niepodobna. Tylko czas ułagodzi słuszny żal.
— A tymczasem oni z głodu poumierają! — zawołał rejent. — Sprawa delikatna, tak, drażliwa niewątpliwie, dlatego właśnie powinien się każdy starać dopomódz, aby się to szczęśliwie skończyło. Byłem już w Kobryniu, gdzie oni we dwoje u żyda na komornem siedzą, i złajałem tego chłystka. Spłakałem się nad panienką, a teraz jadę... i choćby plackiem przyszło paść do nóg... padnę, ale muszę gniew zażegnać.
— A mnie się zdaje — rzekł ojciec — bogdajbyś nie podraźnił gorzéj jeszcze! Daj teraz pokój, czekaj!
— Ale nie mogę! — wykrzyknął rejent. — Obowiązek sumienia.
Ojciec chciał zmienić rozmowę, nie było sposobu: Wątróbka, przejęty, poruszony, ciągle powracał do swego.
Należy dodać, że naszego sąsiada X. znał bardzo mało, stosunków z nim nie miał żadnych; przewidziéć więc było łatwo, iż jego wmieszanie się źle zostanie przyjęte.
Wiedzieliśmy, iż pan X., do najwyższego stopnia zrozpaczony postępkiem córki, wpadał prawie we wściekłość, gdy się nawet matka ośmielała wstawiać za córką.
Wszystko to Wątróbkę, zamiast zrażać, podniecało jeszcze i zachęcało.
Do wista nie dał się nakłonić; po obiedzie zaraz pojechał do L., zabawił krótko, i powrócił o mroku.
Ojciec, swym zwyczajem, siedział z fajką na baryerze przed domkiem, gdy rejent się zjawił.
— A cóż? — zapytał.
— No, nic, ale zrobiłem początek.
— Jakiż?
— Wypchnął mię za drzwi, powiadając, abym nosa nie wścibiał, gdzie nie należy — rzekł rejent spokojnie, i tylko włosy ręką czochrał i następnie gładził. — Na dziś dosyć, jutro rekapituluję... Pan chorąży mnie nie wypędzisz? Przenocuję gdziekolwiekbądź.
— Nocuj i siedź, póki tylko chcesz — odparł ojciec — admiruję twe poświęcenie się, ale ci przepowiadam, że przykrość miéć będziesz a nic nie wskórasz... Znam jego, jest zacięty, niełatwo go zmiękczyć.
— Ale próbować należy — odparł rejent — to darmo! Żeby z tego powodu córki się wypierać i wydziedziczać i nie dać się jéj na oczy pokazywać... to się nie godzi! Serce miéć potrzeba! W pierwszéj chwili pojmuję oburzenie, uniesienie, ale teraz czas ochłonąć.
Rejent pozostał na noc, nazajutrz znowu pojechał do rozgniewanego ojca, który schował się przed nim. Rejent siedział i czekał do wieczora o głodzie i powrócił z niczém do nas. Ruszył po raz trzeci i skończyło się na tém, że u zamkniętych wrót pan X... kijem mu zagroził.
Wątróbka wrócił skonfundowany wprawdzie niepowodzeniem, ale bynajmniéj nie zrażony... Uznał tylko, że potrzeba było ojcu więcéj dać czasu na wyburzenie się całkowite. Pożegnał więc nas i odjechał.
Dowiedzieliśmy się późniéj, iż wygnanym onym młodym państwu dał naprzód schronienie u siebie, a potém póty pracował, biegał i prosił, aż byłemu guwernerowi wynalazł zajęcie.
Ale ponowione próby przebłagania ojca zupełnie mu się nie powiodły.
Ten jeden wypadek dał mi wyobrażenie o rejencie. Był ubogi, a niezamożność swą zawdzięczał tylko temu mieszaniu się do spraw cudzych. Śmiano się z niego, wstrzymywano go, ale natura jego była taka, więc nic nie pomagało. Zaledwie zasłyszał o czémś, zrywał się i szedł złapać guza.
Naówczas gdym go poznał, był wdowcem bezdzietnym, ale historya jego ożenienia należała także do ekscentrycznych wybryków. Dlaczego nigdy nikt nie uznał w nim heroizmu i bezprzykładnego poświęcenia się, a wszyscy się z niego naśmiewali? nie wiemy; dlaczego ci nawet, którym służył z takiém zaparciem się siebie, nie okazywali mu wdzięczności, rzecz niepojęta.
Pan B. z Czachca zwał go Don Kiszotem i miał po części słuszność; obok heroizmu była śmieszną ta jawność, jaką mimowoli nadawał swoim uczynkom. Śmieszność zaś nawet cnotę na tym padole zabija.
Rejent ożenił się był, jak mi późniéj opowiadano, po roku 1831. Tę, która miała być jego żoną, poznał przypadkiem w domu, w którym jéj czasowo dano przytułek. Była to osoba nadzwyczajnéj piękności, świetnego wychowania, ale sentymentalizmu chorobliwego i egzaltacyi nadzwyczajnéj. Mieszkając u majętnych krewnych, czasu pewnego poznała pięknego sąsiada, który się w niéj zakochał i w którym téż ona się rozmiłowała. Nastąpiły zaręczyny, ale nie było czasu na wesele: narzeczony, rozchorowawszy się nagle, umarł po kilku dniach męczarni.
Rozpacz narzeczonéj dochodziła do szaleństwa; musiano ją gwałtem oderwać od zwłok, a że bogatsi krewni, u których się wychowywała, już nie chcieli być jéj dobrodziejami, wzięli ją biedniejsi.
Od nich dowiedział się Wątróbka o historyi panny Waleryi, ulitował się nad biedactwem i postanowił ożenić się z nią. W chwili uniesienia, nie obrachowując następstw, nie zastanawiając się nad przyszłością, Wątróbka oświadczył, że gotów jest, chociaż nie kochany i nie kochający, iść z sierotą do ołtarza.
Nie widział jéj nigdy w życiu, gdy to postanowienie uczynił. Nikt naówczas nie śmiał go odwodzić od poświęcenia, które istotnie piękném było i szlachetném.
Krewni pochwycili go za słowo, sierota zezwoliła na ślub z człowiekiem zupełnie obcym.
Przy bardzo szczupłéj fortunce Wątróbki, ożenienie to musiało pociągnąć za sobą najopłakańsze następstwa. Nieszczęśliwa Walerya była i wychowaniem i losem swym do najwyższego stopnia rozdrażnioną, niecierpliwą, w pożyciu nieznośną. Czuła swą wyższość jakąś nad biednym człowiekiem, który się dla niéj poświęcił, i obchodziła się z nim w sposób nieznośny. Wymagająca, wiecznie skarżąca się, dumna, zatruła życie rejentowi i w dodatku, bez względu na jego położenie, wydatkami bez rachuby, zrujnowała go.
Wątróbka z cierpliwością anielską znosił swe męczeństwo. Szczęściem, trwało ono niedługo, gdyż biedna kobieta, wydając na świat syna, który żył tylko godzin kilka, sama po nim wkrótce umarła.
Można było powiedziéć, że się niebo nad poczciwym ale nieopatrznym człowiekiem zlitowało.
Nigdy najmniejsza skarga nie wyrwała się z ust jego. Pamięć okrutnéj żony szanował i wystawił jéj wspaniały nagrobek.
To ożenienie było może najheroiczniejszym ze wszystkich czynów poczciwego rejenta, innych pomniejszych zliczyć niepodobna. Nie gardził bowiem najdrobniejszą okazyjką uczynienia komuś przysługi.
A ludzie śmieli się z niego!
Nikt nie ocenił człowieka, któremu tylko przydomek „wścibskiego” narzucano, i ten mu do śmierci pozostał.
Śmierć w opuszczeniu była logiczném zamknięciem długiego, powolnego, dobrowolnego męczeństwa.
W ostatnich czasach podupadł majątkowo do tego stopnia, iż się już zaledwie na dzierżawie kilku chat mógł utrzymać. Nakoniec dziedzic, nie odebrawszy tenuty, wygnał go z dzierżawy. Rejent z resztkami rupieci i starą, kulawą gospodynią, któréj sam więcéj niż ona jemu służył, wyniósł się do małéj mieściny, na komorne do żyda.
Z czego i jak żył, to było nierozwikłaném zadaniem; wiedziano tylko, że potrzebował bardzo mało.
Posługiwali się nim szczególniéj żydzi do pisania próśb i układania dokumentów, które wedle formy stylizował. Jeden z żydów, którzy go najwięcéj wyzyskiwali, w najniepoczciwszy sposób wciągnął go w jakąś szalbierską spółkę, i sam uciekłszy za granicę, rejenta, jako spólnika, podał w podejrzenie. Biednego Wątróbkę wsadzono do więzienia.
Ktoby sądził, że mu to wielką boleść sprawiło, myliłby się wielce.
Zapominając o sobie, Wątróbka znalazł tu biedniejszych od siebie, bo potrzebujących pociechy i moralnego sprostowania. Nawracał więc ludzi, którzy tak samo się z niego śmieli tu, jak wprzódy, gdy był w lepszym bycie, jego znajomi i przyjaciele.
Żywa dusza nie ujęła się za niewinnego, który lat dwa pozostał pod kluczem, nim go dla braku dowodów wypuszczono.
Z węzełkiem resztki łachmanów, których w więzieniu nie porozdawał, znalazł się jednego rana stary, złamany, ale pogodnego oblicza rejent na ulicy, wcale nie wiedząc, ani dokąd się uda, ani co jeść będzie.
Zdawało mu się nadzwyczaj prostém, że każdy, do kogo zapuka, da mu przytułek.
Okazało się jednak, że nikt go znać nie chciał.
Aby miéć wyobrażenie o nikczemności człowieka, potrzeba w nieszczęściu tylko żądać pomocy.
Psy gdy widzą, że jednego z nich gryzą inne i że napadnięty skomli z bólu, mają zwyczaj rzucać się na niego i dogryzają ofiarę.
Coś podobnego czynią ludzie; nieszczęście, zamiast obudzić litość, niecierpliwi ich i gniewa.
Faktem jest, że Wątróbka idąc pieszo w mróz od jednego przyjaciela, który mu drzwi zamknął przed nosem, do drugiego, któryby był niechybnie toż samo uczynił, siadłszy pod krzyżem, zasnął i we śnie śmierć litościwa uniosła duszę jego do nieba...
Pozostało po nim wspomnienie... dziwaka. Ludzie tak dalece go nie mogli zrozumiéć, iż się aż do obłąkania uciekali, aby sobie wytłómaczyć tę namiętną ofiarność.
Wszystkim o nim anegdotkom, najsmutniejszym nawet, nadano koloryt komiczny; i w czapce błazeńskiéj z dzwonkami odszedł zacny człowiek z tego świata, który go zrozumiéć nie umiał.
Pochowano go z urzędu, jako włóczęgę, w jakimś wspólnym dole.
I jest mu w nim najlepiéj!

1886.





W oknie.
(poemat żałobny).


Naprzeciw mojego domku w ... miałem długo plac pusty, zagrodzony deskami i dotąd niezabudowany, chociaż dokoła już stały dosyć pokaźne kamienice.
Ale pośpiesznie, jak grzyby, powyrastały one z ziemi w téj części miasta odległéj od głównego ogniska, która życia jeszcze nie miała i spodziewała się je pozyskać. Zbyt świetne nadzieje zawiodły spekulantów i o ów nieszczęsny plac nikt się już nie kusił.
Widok z okien moich wcale miłym nie był. Zaniedbany grunt służył tymczasowo właścicielowi i sąsiadom za rodzaj śmietniska, na które zwożono wszystko, co gdzieindziéj zawadzało. Oprócz tego, ponieważ plac był piaszczysty, kopano doły i dobywano piasek w potrzebie, który furami stąd zabierano.
Nie można sobie wystawić nic smutniejszego nad ten opuszczony, zapomniany kawałek ziemi.
Powierzchnia jego nierówna, poryta, porosła w lecie zielskiem nędzném, brudna — w jednym końcu garbiła się górami śmieci, w drugim zapadała w doły po deszczach, pełne gnijącego błota. Boki tych śmietnisk świeciły wszelkiemi resztkami i łupinami żywota, jakie tylko sobie wyobrazić można: skorupami garnków, szczątkami butelek, obłamkami talerzy, zrzynkami gnijących papierów, poszarpaném obuwiem, kośćmi zżółkłemi, popiołem i węglami.
Zsiadało się to w jednę masę dla przyszłych badaczów i archeologów, a drugiego roku już z nasion, które wiatry przyniosły, coś kiełkowało i zieleniało. Uważałem przez lat kilka, że zawsze prawie jedne i też same rośliny rozpoczynały wegetacyą, a po nich przychodziły i następowały szeregiem inne — w porządku niezmiennym.
W drugim końcu placu rosła jedna jedyna, stara, obłamana akacya, mizerna, biedna, u góry tylko zieleniejąca w lecie, rozpłatana na pół od wiatru.
Jak i czém ona tam żyła — jest jéj tajemnicą. Po pod nędzném ogrodzeniem, gdzieniegdzie rosły jakieś krzewy, których rozpoznać nie umiałem. Plac miał téż swych lokatorów, do których należały krety, myszy i szczury — nieliczne ptastwo.
Kiedy niekiedy otrzymywał ktoś pozwolenie złożenia tu desek, tarcic, opiłków, cegły; wówczas otwierały się wrota — plac zmieniał swą jednostajną fizyognomią nudną i smutną.
Unikałem, o ile mogłem, wyglądania przez okno w tę stronę, i długi czas jakoś plac pusty wcale mojéj nie zwrócił uwagi. Jednego dnia, przypadkiem rzuciwszy okiem, dostrzegłem ogromne stosy cegły ustawione od ulicy i, co mnie najmocniéj zdziwiło, kilku ludzi, którzy kopali.
Kupy żółtawéj ziemi wznosiły się już na prawo i na lewo. Domyśliłem się łatwo, iż naostatek ktoś na osieroconym tak długo placyku budować się ośmielił. Było to razem pociechą dla mnie i mogło trwożyć, bo sąsiedztwo domu stawiło zagadkę, co w tym i z tego domu być miało.
Nie każda kamienica jest miłą, pod bokiem.
Nie dziw, że potém z wielką ciekawością śledziłem cały postęp w budowaniu nowego domu.
Z fundamentów nic wnieść nie umiałem; bardzo szybko i niezbyt, jak mi się zdawało, starannie uwinął się z niemi budowniczy; dom jak grzyb do góry się podnosić zaczął. Nie wielki, miał tylko pięć okien od frontu, a formy jego architektoniczne dosyć zwyczajne domyślać się kazały, że jaknajoszczędniéj murowano — prostą kamieniczkę, dla dochodu.
Pierwsze belki, które przywieziono, z drzewa nie bardzo suchego, cienkie, jeszcze mocniéj mnie utwierdziły w przekonaniu, że dom ozdoby naszéj części miasta nie przyczyni.
Mur z cegieł był cienki, cegła rozsypująca się i nieosobliwa. Starania nie widać było o nic, oprócz, aby to stanęło jaknajtaniéj a może jaknajprędzéj.
Przed jesienią téż dom był pod dachem z takich cieniuchnych krokiewek skleconym, że mi się wierzyć nie chciało, iż dachówkę utrzymać potrafią.
Gdy do wykończenia przyszło — przekonałem się, że to będzie mieszkalne pudełko bez żadnych ozdób i najmniejszego starania, aby oko mile na niém spoczęło. Szła za to budowa niewypowiedzianie szybko, a nim zaczęto tynkować, już na płocie wisiała karta z napisem — „Do najęcia“.
Zima się w tym roku spóźniła tak, że domostwo przed mrozami stało już z zapadniętemi oknami, gotowe... na przyjęcie tych, co się w niém zamieszkać odważą.
Jednego ranka zjawiła się na dole tablica niewytwornie malowana, zwiastująca: „Wyszynk rozmaitych trónkuw, wudek, pywa i t. d.“. Niewiele to było obiecującém — a sąsiedztwo takiego szynku bywa prawdziwém utrapieniem. Nie chciało mi się już patrzéć w tę stronę.
Wiedziałem tylko, iż w ciągu zimy, oprócz szynku na dole, nikt się do domu nie wprowadził.
Pośpiesznie nalepione tynki, od pierwszych mrozów popękane, stały się obrzydliwie plamiste; dom, choć nowy, powierzchowność miał odrażającą.
Deszcz, śnieg i pluchy zmywały napróżno wywieszone karty, oznajmujące, iż wszystko było w porządku.
Nadeszła wiosna, właściciel trochę ściany pomazał na nowo, zabrano się do uporządkowania podwórka i ogrodzenia, placyk przybrał nową fizyognomię — nie ładną ale znośną.
Kwiecień się już rozpoczął, gdy jednego dnia rano spostrzegłem, znanego mi z migdałowego surduta wyszarzanego, właściciela nowéj kamieniczki, który prowadził z sobą kobietę średniego wzrostu, otuloną wielką, wyblakłą i wynoszoną chustką.
Gdy się zwróciła, mogłem tylko rozpoznać bladą i młodą twarzyczkę. Ubranie było ubogie, ale chędogie.
Trwożliwie, pośpiesznie dziewczyna z właścicielem weszła do wnętrza i w chwilę potém ujrzałem gospodarza otwierającego okna drugiego piętra. Pokazywał i zalecał części mieszkania tam się znajdującego.
Oględziny domu trwały dosyć długo, poczém kobieta sama już wybiegła szybko i rzuciwszy okiem na dom raz jeszcze, bardzo przyśpieszonym krokiem puściła się ulicą i z oczów mi znikła.
Mogłem się jéj teraz lepiéj przypatrzeć. Twarzyczkę miała dosyć przystojną, lecz troski życia wyryły się na niéj tak straszliwie, tak dobitnie, iż los nieszczęśliwy odrazu z niéj wyczytać było można. Szła jakby przestraszona i nieprzytomna — zatopiona w myślach.
Ubiór czysty był niezmiernie ubogi, począwszy od obuwia do okrycia głowy. Nie widać w nim było najmniejszéj kokieteryi, która nawet przy ubóstwie objawiać się umie; pomimo to wyglądała przyzwoicie i nie było zaniedbania rozpaczliwego w ubraniu.
Zagadką było dla mnie, czy mieszkanie zostało najęte, ale po południu rozwiązała się ona, bo stróż zaczął myć okna, zamiatać i oczywiście przygotowywać pół pięterka na przyjęcie lokatorów.
Przez cały dzień następny trwały te przygotowania; trzeciego rano zajechał wózek biedny i ciągnięty przez dwóch ludzi, starego w łachmanach i chłopię bosonogie. Pełen on był sprzętów, na które rzut oka starczył, aby poznać, że należały do ludzi nietylko ubogich, ale najuboższych.
Były to nieodzownie potrzebne szafeczki sosnowe, stoły, stołki, łóżka, od siekiery przed laty wyciosane, połamane, łatane — zczerniałe... biedne nad wyraz wszelki... Wśród nich leżały węzełki, pościel, łachmany i strzępki różne, których użytku odgadnąć było trudno. Rozpoznałem części krosienek, deski obszyte suknem do prasowania, wałki do maglowania, kuchenne naczynia.
Wszystko było stare, poszczerbione i zużyte.
Zaczęto wnosić te ruchomości na górę, wózek potoczył się nazad i raz jeszcze przywiózł ładunek podobny. Tu już i para skrzynek i kufer ze skóry odarty się mieścił.
Za tym wozem można się było i lokatorów spodziewać. Jakoż, niebawem ukazała się młoda owa dziewczyna, tak samo przyodziana jak pierwszym razem. Na nędzném, starém krześle z kółkami, obok niéj ciągnięto, a ona popychała téż — siedzącego, skurczonego, obwiniętego kołdrą pstrą i dywanikiem podartym staruszka, który głowę miał na piersi bezwładnie zwisłą, tak, że twarzy jego wcale widać nie było i nic oprócz żółto siwych, długich, okalających ją włosów. Chustka kobieca otaczała jego ramiona.
Z jednéj strony wózka tego była dziewczyna, z workiem dużym w ręku, z drugiéj stara kobieta, która także usiłowała popychać — okrywały ją niemal łachmany. I ona trzymała torbę w ręku, a zawiniątko jakieś pod pachą.
Z wielkim trudem wtoczyło się to na podwórko, a tu dopiéro rozpoczęto dobywanie starca z krzesła, którego prawie na rękach do domu wniesiono. Jak późniéj dostał się na drugie piętro, anim mógł, ani chciałem się przyglądać, tak mnie widok téj niedoli głęboko poruszył.
Wieczorem w jedném z okien zabłysło po raz pierwszy światełko, a cień na storze plamistéj przesuwający się — przypominał postać dziewczęcia.
Przez długi czas nie miałem odwagi, przyznam się, spojrzéć na okna kamienicy. Nic téż tam do widzenia nie było; nie przyozdobiono ich niczém, nie ukazał się ani wazonik, ni kwiatek, ni firanka.
W kilka dni późniéj dostrzegłem tylko przy ostatniém oknie głowę dziewczęcia pochyloną tak, że się domyślić było łatwo, iż w krosnach nad jakąś robotą pracowała.
Na ciemném tle profil malował się bardzo wyraziście, jakby w dwubarwnéj kamei; rysy były regularne, piękne, ale oblane niewypowiedzianym smutkiem.
Godzinami siedziała tak nieruchomie nad robotą; czasami znowu zrywała się co chwila, odwoływana od niéj, i jakby każda minuta była jéj drogą, powracała z pośpiechem, aby natychmiast oderwać się znowu.
Zaledwie siadła — już niespokojnie podnosiła głowę i biegła. Znikała, ukazywała się niespokojna. Wszystko tam musiało być na jéj rękach.
Na twarzy wyraz się nie zmieniał — nie widać było zniecierpliwienia — niepokoju, rysy jak skamieniałe, nieporuszone, ani uśmiech rozjaśnił, ani zniechęcenie ich nie zmarszczyło. Starca ani staruszki w tém oknie, ani w innych nie widać było nigdy.
Czasami w popołudniowych godzinach dziewczyna, zawsze jednakowo ubrana, wyrywała się z domu pośpiesznie z jakiémś pudełkiem w ręku i bardzo żywo biegnąc ulicą znikała z oczów, tak samo śpiesząc, gdy późniéj wracała.
Można było odgadnąć z tych niewielu oznak życie smętne i biedne, jakie tam prowadzono, którego dziewczę stanowiło jedyną podporę.
Ubóstwo nie ma przyjaciół, ludzie się do niego zbliżyć lękają, nie zawsze z obawy aby mu nie potrzebowali przyjść w pomoc, więcéj dlatego, że widok téj walki o byt jest smutnym.
Tu téż do nowych lokatorów przez czas długi nikt nie przychodził, zresztą gości, jakich oni przyjmować mogli, trudno było rozróżnić od tych, którzy szynk na dole odwiedzali.
Upłynęło kilka miesięcy, lato nadeszło, a oprócz otwierających się teraz okien, w mieszkaniu żadna zmiana nie zaszła. W lipcu wszakże dziewczę mniéj u krosien siedziało, nieustannie od nich odrywane, a po kilku tygodniach już tylko przemykające się pośpiesznie przez izdebki niekiedy się ukazywało.
Raz dostrzegłem znajomego mi dobrze doktora ubogich, który wsunął się do kamienicy naprzeciwko. Czatowałem na niego, gdy powracał, aby się coś dowiedzieć, bo mnie to ciche ubóstwo mocno zajmowało.
Pochwyciłem wychodzącego — aby spoczął u mnie.
— Masz, widzę, praktykę w sąsiednim domu — rzekłem, sadzając go w biblioteczce.
— Dopiero od dziś — odparł smutnie — biedna to praktyka, bo ja tam nic pomódz nie będę mógł, a...
Nie dokończył.
— Domyślam się wielkiego niedostatku — wtrąciłem.
— Nie mylisz się — rzekł doktór, zapalając cygaro i wzdychając. — Potrzeba koniecznie duszę jakąś miłosierną tam posłać — ale z temi ludźmi trudno będzie, bo duma ich równa się ubóstwu... Nic od nikogo przyjąć nie zechcą. Byli niegdyś zamożni, a z przeszłości pozostało im uczucie godności, które nie dopuści ręki wyciągać. Panna Adela pracując, zabija się, ojciec dogorywa, matka rękami pokurczonemi od reumatyzmu pończochy wełniane robi — głodem mrą, a przyjąć pomocy nie chcą.
— Znam ich oddawna — dodał doktór — ale mi wyniósłszy się tu znikli z oczów. Poczciwi, zacni ludzie; na nieszczęście, które ich dotknęło, wcale nie zasłużyli, znoszą je nie szemrząc. Widok ten serce rozdziera...
— Nie mająż rodziny? nikogo?
— A! rozrodzoną bardzo i majętną — dodał doktór — ale bez serca. W takich warunkach przyjąć pomoc, w jakich ją ofiarowano, nie dozwalało poczucie godności własnéj. Wszystko to smutno się skończy!!
— Mój Boże — przerwałem doktorowi — przecież-by téż jakiś środek pomożenia w sposób delikatny mógł się znaléźć.
Lekarz ruszył ramionami i milcząco potrząsnął głową.
— Żal dziewczęcia, które się tak zmarnuje i zamęczy — dodałem.
— Żal — potwierdził doktór zadumany — tém bardziéj, że takiego poświęcenia dla rodziców, takiéj cichéj, spokojnéj ofiarności dziecięcia — trudno drugiéj znaléźć na świecie.
Niewiele mając czasu, doktor spojrzał na zegarek i pożegnał mnie. Ciekawość, podbudzona teraz żywiéj jeszcze, prowadziła mnie często do okna.
Nadeszła jesień, naprzód ta urocza, która czasem wiosnę-by przypominała, gdyby liście z drzew nie opadały; potém słotna zimna i dla starych, a chorych zabójcza.
Okna naprzeciwko stały zamknięte; nic widać nie było przez nie.
Zrana raz, w dzień wichru i pluchy, wbiegł do mnie doktór ubogich, jak powiadał, aby się ogrzać trochę. Siadł u komina i zadumał się smutny. Domyślałem się, że wracał z przeciwka. Na twarzy jego poczciwéj malowało się to współczucie bezsilne, które przejmuje serce wobec nieszczęścia bez ratunku.
Nie śmiałem go rozpytywać, a on sam nie śpieszył wygadać się przede mną.
Napoiłem go herbatą. Kilka razy podchodził do okien zobaczyć, czy się nie wyjaśniło, ale prawdziwie jesienna słota bez nadziei szarym, wilgotnym płaszczem pokrywała wszystko. Świat stał mokry, zmarzły — zbiedzony jak ludzie, drzewa ogołocone z liści zdawały się trząść od zimna.
— Byliście naprzeciwko? — spytałem.
— Tak jest — westchnął z cicha. — Staruszek nocy nie dożyje.
— Niéma na to ratunku? — spytałem.
— Żadnego; było to przewidziane oddawna — rzekł doktór. — Kto wie, może to lepiéj; przestanie się męczyć...
Nie dokończył, zatopiwszy się w myślach.
Gdym po wyjściu doktora poszedł do mojego okna wieczorem, spostrzegłem, że jedno naprzeciw było otwarte. Co to znaczyło, domyśliłem się łatwo...
Stary, którego widziałem niesionego w krześle, nie żył. W nocy kilka świeczek płonęło przy łożu, na którém spoczywały zwłoki, oczekując na trumnę. Okryta wyszarzaną narzutką dziewczyna biegała ciągle, nie mając czasu płakać. Na niéj jednéj leżało wszystko, pogrzeb, przygotowania do niego, wydatki, oznajmienie urzędowe o śmierci, formalności... Aż do późna widziałem ją z pośpiechem, zdyszaną, wymykającą się z domu, powracającą samą lub z kimś potrzebnym... a w nocy na piętrze widać było ruch nieustający.
Nim się rozwidniło, przyniesiono prostą trumnę.
Staruszki nie widać było; musiała bezsilna leżéć zapewne, a córka dzieliła się pomiędzy zmarłym ojcem, a rozpaczającą matką.
Litościwi ludzie z dołu pomagali jéj potrosze. Pogrzebu aniśmy w ulicy posłyszeli ani postrzegli; był to pogrzeb nędzarza, na który się nikt nie ciśnie, bo nie ciekawym jest człowiek podobnego obrzędu. Z urzędu i obowiązku przybywają ci, co muszą.
Przez cały ten dzień jeszcze okno pokoju, który zajmował, stało otwarte. Córka, z pogrzebu powróciwszy, nie ukazała się już, była przy matce. Pracującéj przy oknie nie widziałem przez dni kilka, bo musiała zapewne siedziéć przy choréj. Doktór mój znajomy parę razy zachodził tu, co mnie utwierdziło w przekonaniu, że matka chorować musiała. Nie wstępował jednak do mnie, aż zapukałem w szybę raz i dałem mu znak, że go proszę. Spojrzał na zegarek, bo czas miał wymierzony poczciwy staruszek, i szybko wszedł do mnie, nie zrzucając paltota.
— Nie chcecie nawet spocząć? — spytałem.
— Czasu nie mam — odparł, witając się — jesień zawsze roboty nam przysparza, szczególniéj pomiędzy ubogiemi. Dnia zamało, aby obowiązkom podołać.
— Stary umarł! — dodałem — a jednak zachodzicie tu.
— Teraz koléj na staruszkę — odezwał się doktór siadając na chwilę. — Ci, których nędza do jednego przykuła łańcucha, najczęściéj gdy śmierć porwie towarzysza, przeżyć go nie mogą. Wątpię, ażeby staruszka długo pociągnęła. Nie wstaje już z łóżka. Strach pomyśléć, co się stanie z osieroconém dzieckiem, które téż ostatkiem sił goni... Pogrzeb ojca wyczerpał grosz, zapracować go niepodobieństwo...
— Ale czyż nikt w pomoc nie przyjdzie? — zapytałem.
— Pomoc przychodzi — szepnął lekarz — ale ona upokarza i dobija, a harda dziewczyna uważa ją za pożyczkę tylko, którą zwrócić jest obowiązaną.
W kilka dni potém sprawdziła się przepowiednia doktora: staruszka skończyła życie. Pogrzeb był tak cichy i biedny jak pierwszy...
Wieczorem w jedném oknie się świeciło, czuwała za niém biedna sierota.
Znając zacnego doktora, który nie tylko lekarstwami ale radą i opieką służył swéj ubogiéj klienteli, byłem pewnym, że nie opuści dziewczęcia, którego rodzinę znał; stosunki w mieście liczne dozwalały mu łatwiéj niż komukolwiek znaléźć środki nieupokarzające — zaopiekowania się sierotą. Ale z doktora dobyć coś nie było łatwo, bo się chwalić i mówić o tém, co czynił, nie lubił.
W kilka dni po pogrzebie staruszki, w oknie zjawiła się blada twarzyczka dziewczęcia pochylona nad robotą. Teraz ją nic po całych dniach nie odrywało od niéj. Nie wychodziła prawie z domu i domyślałem się, że w szynku na dole żywić się czémś musiała.
Zrana, jak tylko dobrze rozwidniało, siadała do krosien, nie wstawała do południa, przerywała pracę na czas bardzo krótki i wracała do niéj; siedziała do wieczora, a potém przy zapalonéj lampce prawie zawsze do późnéj nocy.
Można było dostrzedz niekiedy, jak szybko ocierała łzy z oczów, aby na to czasu nie tracić.
Nieruchomy ten profil ze swym wyrazem smutku skamieniałego robił takie wrażenie przejmujące, iż długo mu się przypatrywać nie było można. Co dni kilka wybiegało dziewczę na miasto z pudełkiem w ręku i niedługo zabawiwszy powracało. W stroju, w ruchach — w obliczu nic się nie zmieniło. Zdawała się tylko oswojoną z tym bytem i jakby bezmyślną; duszą była gdzieindziéj.
O ilem mógł dostrzedz, do niéj nie przychodził nikt przez całą zimę; i aż do wiosny lampka się paliła dopóźna, dziewczę wstawało ze świtem, a pracowało, gdy gdzieindziéj wszyscy już spali.
Wrzawy i hałasy, które często całemu sąsiedztwu bardzo się niemile czuć dawały, bo szynki nocami napełniała gawiedź i włóczęgi — jéj zdawały się nawet nie zwracać uwagi.
Z nadchodzącą wiosną, gdy się rok kończył mieszkania, jednego dnia nadszedł właściciel kamienicy.
Okna w mieszkaniu dziewczęcia pootwierano — ruch jakiś widać było, i drugie piętro opróżnione zostało.
Ponieważ nie widać było, aby sprzęty wynoszono, domyślałem się, iż biedna pracownica przeniosła się na poddasze.
Tak było wistocie, puste dotąd nędzne izdebki na strychu ożywiły się tu twarzyczką, która w jedném z okien zasiadła u krosien i nanowo poczęła swą pracę Penelopy nieskończoną.
Jak sobie sama starczyć mogła, usłużyć, wydołać wszystkiemu, czém żyła — zaledwiem się umiał domyślać.
Zdala twarz, oddawna wychudzona i zmizerowana, wydała mi się jeszcze bledszą i smutniejszą niż kiedy, ale godziny pracy się nie zmieniły.
Niekiedy tylko widać ją było podpartą na ręku i zadumaną — z oczyma wlepionemi w ścianę. Nagle po takiém zapomnieniu się, chwytała za igłę i z podwojonym pośpiechem i gorliwością do roboty powracała.
W czerwcu, na mieście, spotkałem się z dawno niewidzianym doktorem ubogich, który się tak śpieszył jak zawsze. Zatrzymałem go.
— Nie bywasz już na mojéj ulicy? — zapytałem — nie chcesz nawet przyjść na chwilę spocząć u mnie.
— A! — odparł doktór — właśniem chciał was spytać, co się stało z tą sierotą z naprzeciwka? Mieszka ona tam jeszcze?
— W tym samym domu, ale pod strychem — odpowiedziałem — i tak pracuje jak dawniéj. Mówiliście o rodzinie i krewnych zamożnych, żeby téż kto z nich nie dał jéj przytułku!!
— Ofiarowano go — rzekł — ale nie przyjęła. Może miała słuszność — jest biedną ale swobodną i nie potrzebuje się rumienić za to, że żyje na łasce rodziny.
— To zależy od... rodziny — odezwałem się. Wy, co ją znacie, powinnibyście choć inne zajęcie znaléźć dla sieroty, która się niewdzięczną igiełką zamęcza, ledwie mogąc pewnie na kawałek chleba zarobić.
— I to trudno — odparł doktór. — Dumna jest, a przytém...
Machnął ręką, ale z miny téj i z ruchu odgadnąć nie umiałem, co miał na myśli.
Po krótkim przestanku, stary szepnął niewyraźnie:
— Nie będzie się męczyć długo!
Pożegnał mnie i poszedł.
Przypomniałem sobie wychudzoną twarz, zapadłe oczy, ręce białe, które zdala nawet wydawały się jakby wyschłemi.
Wiosna nie odżywiła biednéj. W miarę jak się wzmagało gorąco, uważałem, że częściéj opadały jéj ręce bezwładnie. Dłużéj siadywała zadumana, chusteczką ocierała twarz ciągle okrywającą się potem. Wydawała mi się chorą i osłabioną.
Za pierwszém spotkaniem z doktorem, doniosłem mu o swojém spostrzeżeniu.
— Jutro muszę u niéj być — odparł mi krótko i zanotował sobie w książeczce.
Jakoż nazajutrz, czatując, pochwyciłem go, gdy wychodził z przeciwka i zaciągnąłem na spoczynek do mnie.
— Jakżeście ją znaleźli? — zapytałem.
Nie odpowiadając mi doktór, począł chodzić po pokoju krzywiąc się. Odwrócił się potém ku mnie.
— A cóż? — rzekł — jest źle, ale ja na to nic nie poradzę. Gdyby była wielką panią i miała ochotę do życia — czas-by jeszcze może ocalił ją i przedłużył... egzystencyą. Gdym się jéj dziś począł rozpytywać o zdrowie, uśmiechnęła mi się smutnie.
— Jestem wistocie chora, słabnę, wieczorami mam gorączkę, w nocy się ona wzmaga — ale — tém lepiéj, krócéj się męczyć będę. Żyć nie mam ochoty.
Starałem się jéj dowieść, że utrzymanie życia jest obowiązkiem.
— Tak, rzekła spokojnie, gdy człowiek jest na coś światu potrzebny, ale istota jak ja będąca sobie ciężarem, a drugim zawadą — poco ma żyć? Nie mam już na świecie nikogo, a dla mnie spocząć, zasnąć na wieki — będzie największém szczęściem. Nie próbujcie mnie leczyć — dodała — naprzód dlatego, że leczenie się z mojém życiem nie da pogodzić, powtóre, że — mnie tém nie uczynicie przysługi.
Chciałem ją przekonać, że powinna była przyjąć od krewnych pomieszczenie na wsi, gdzieby odżyć mogła.
— A! nie! nie! — zawołała — wolę tu sobie umrzéć spokojnie, niewidziana, niż tam być ludziom widowiskiem wstrętliwém. Wyjść z tego położenia, w jakiém zostaję, najusilniejszą pracą niepodobna — dodała. — Zarabiam tyle, aby z głodu nie umrzéć i zostawić na pogrzeb...
— Na tém się rozmowa skończyła — dodał doktór. Nie widzę sposobu wyrwania jéj — nieuchronnéj śmierci. Może pociągnąć tak rok, półtora — ale, jeżeli nie zmieni myśli, nie zapragnie sama uratować się, nie pokocha życia...
Nie mówiliśmy więcéj, bo nam przeszkodzono. Opowiadanie lekarza uczyniło na mnie tak bolesne wrażenie, żem długo potém na okno w poddaszu nie spoglądał.
Jesienią już podniósłszy oczy przypadkiem, w oknie ujrzałem naprzód profil znajomy dziewczęcia, a naprzeciw niego nową twarz męską... młodego człowieka, bladego jak ona, smutnie się w nią wpatrującego. Rysy twarzy miał sympatyczne.
Ciekawość, obudzona tém we mnie, zatrzymała dłużéj w oknie, chciałem widziéć niespodzianego gościa tego, gdy z domu będzie wychodził, i odgadnąć stosunek, jaki mógł łączyć tę niedawno rozpaczającą istotę z tym kimś — jéj obcym.
W dobre pół-godziny dopiero znikła twarz mężczyzny w oknie, a ukazała się we drzwiach domu. Nieznajomy ubrany był ubogo ale czysto... cała postać zwiastowała w nim wykształcenie i wyszlachetnioną naturę.
Nie miał lat trzydziestu... Wyszedł powoli upojony i zadumany z tego domu, niepewien, gdzie się zwróci; postał trochę w progu i zwolna pociągnął ku miastu.
Z okna dziewczę wyjrzało za nim i znikło.
Miałaż to być opatrznościowa do życia zachęta?
Następnych dni kilka nie zjawił mi się ów gość, a dziewczę siedziało przy krosienkach. Zdala twarz zdawała się nie tak bladą i jakby leciuchnym okraszoną rumieńcem.
Wstąpiłaż w nią nadzieja?
W sobotę następną wieczór był piękny i pogodny, młody gość zjawił się u drzwi. W kwadrans potém razem z nim wyszło dziewczę. Zblizka je zobaczywszy, przekonałem się, że ów rumieniec i odrodzenie zrozpaczonéj było złudzeniem. Twarz wprawdzie idealnego nabrała wdzięku, ale piętno śmierci już na niéj było wyryte.
Szła nadzwyczaj powoli, z widocznym wysiłkiem, niekiedy rękę przykładając do piersi i stając, aby odetchnąć. Naówczas towarzysz jéj zatrzymywał się także, zwalniał kroku, pochylał się troskliwie, i szli znowu daléj.
Kawałek ulicy, który z okna mojego widać było, przeszli tak wolnym krokiem, iż długo mogłem się im przypatrywać. Mężczyzna był nadzwyczaj zajęty swą towarzyszką, ona téż niby udawała ożywioną i wesołą. Znikli mi z oczów.
Doktór, z którym co kilka dni się zawsze prawie gdzieś spotkałem, gdym go zapytał o sierotę, smutnie się uśmiechnął.
— Gorzéj jest — rzekł krótko.
Opisałem mu to, com z mojego obserwatoryum mógł postrzedz.
— Wiem o tém — rzekł. — Młody, poczciwy ale nieszczęśliwy... bez przyszłości... w niéj się rozmiłował... Gotów się żenić, ale ona zna swój stan, czuje, że żyć nie może i wyjść za niego nie chce. Fantazya poprostu. Małżeństwo, jeśliby życia nie ocaliło, mogłoby je przedłużyć... Bywały wypadki... Ale dziewczę uparte i dziwnie rozmarzone!...
Zmuszony wyjechać na kilka miesięcy, w podróży zapomniałem o tym dramacie, który się przed oknem mojém odegrywał. Tyle ich przechodzi ciągle przed oczyma naszemi, których widzimy tylko pierwsze sceny lub ostatnie.
Wiosna była znowu, gdy szukając czegoś w pokoju, usłyszałem śpiew w ulicy, jakby żałobny... Wyjrzałem...
Przed domem stała spora ludzi gromada i wóz z karawanem o dwóch koniach; w téj chwili właśnie wynoszono trumnę otwartą, w któréj wieńcami i kwiatami okryta spoczywała marmurowa twarzyczka sieroty z idealnym wyrazem, jaki śmierć rysom człowieka nadaje, nim się one w proch rozsypią. Leżała w białéj sukience, w zasłonkach, ukwiecona, jakby szła do ołtarza, do ślubu.
Tuż przy trumnie szedł blady z wypłakanemi oczyma przyjaciel ostatni. Miał tyle męstwa, że sam kierował wszystkiém i dźwigał na wóz zwłoki. Pot ciekł mu z białego czoła.
Gdy wóz ruszył z przed kamienicy, on jeden poszedł za trumną daléj. Ludzie się powoli rozpływać zaczęli. Ksiądz zaśpiewał... zaturkotało i karawan pociągnął ku cmentarzowi.
Okna na strychu stały szeroko pootwierane. W jedném z nich wazonik zielony sam pozostał, a zdawał mi się zdaleka pączkiem mirtu spóźnionym.

∗             ∗

Nazajutrz przyszedł mnie doktór odwiedzić i zaledwie stąpił na próg, ręką wskazał w stronę kamienicy.
— A co? — rzekł z tym spokojem, jaki częsty widok śmierci daje wszystkim lekarzom — a co? dramat skończony, jak przewidywałem. Sierota poszła na cmentarz, a ostatnie jéj dnie promyk złoty oświecił.
— Na tak krótko! — rzekłem.
— A komuż on przyświeca stale i długo? — rzekł lekarz. — Nie doznała zawodu; biedny chłopiec kochał ją tém goręcéj, że miał utracić. Dłoń jego zamknęła znużone powieki.
Doktór zadumał się trochę i nagle zwracając ku mnie, rzekł żywo:
— Nie jest-że to poemat?

1886.


KONIEC.






  1. „Cztery wesela“ II, 115—116. Cytuję według I-go wydania z r. 1834
  2. „Psiarek“ w „Biesiadzie literackiéj“ r. 1888 N. 1. W obecnym zbiorze Nowel str. 637.
  3. „Studya literackie“ Wilno 1842 str. 272.
  4. W przedmowie do powieści „Dwa a dwa cztery“, datowanéj w Wilnie 1 kwietnia 1832 roku.
  5. Zob. książkę moję: „J. I. Kraszewski, zarys biograficzno-literacki“, Kraków 1888, str. 32—37.
  6. „Wielki świat małego miasteczka“ tom I, str. 43.
  7. „Miała żółtą suknię z ponsowemi sznurkami, zielone wstążki na głowie, niebieskie trzewiki, fioletową chustkę i pomarańczowy kapelusz.“ („Dwa a dwa cztery,“ str. 130.)
  8. Może nie będzie bez interesu uwaga, iż kilka powieści rozpoczął Kraszewski wprost od dyalogu. Do ich liczby należą: „Milion posagu,“ „Ostrożnie z ogniem,“ „Ramułtowie,“ „Sto dyabłów,“ „Na tułactwie.“
  9. Gra w karty
  10. Historyczne.
  11. Historyczne
  12. Jest mała książeczka nieznana dotąd bibliografom, jak mi się zdaje, zamykająca w sobie długi spis cnot Królowéj Konstancyi, zebrany przez Hieronima Bildziukiewicza, jéj dedykowany i zdaje się, że nawet w Wilnie wydany. Każda cnota jest emblematycznie wycięta na miedzi z podpisem czterowierszowym łacińskim. Ed. in 4-to, dr. piękny i papier, rok w chronostychu na końcu 1610.
  13. Z kroniki Gwagnina można się przekonać, że ten most oddawna się tak nazywał. Zaczął go stawić Ulryk Hozyusz, ojciec sławnego kardynała, za Zygmunta Starego.
  14. Sethus Calvisius, apud Mart. Zeillerum (Ed. Ulm. 1663. in 12, pp. 225. Anhangs. 22) p. 198.
  15. Pisownia nie jest całkowicie XVI w., lecz główne tylko tamtéj ma cechy. (Nota autora).
  16. Wyrażenie współczesne, niewiadomo skąd początek biorące.
  17. Rozrywki T. VI. r. 1826, N. XXXV, p. 283 i dalsze.
  18. Dziś ma ich półtorasta; co za różnica ludności!
  19. Edy. 2-ga, str. 140, 141.
  20. Ed. 2-ga str. 100.
  21. Auct. H. N. 131.
  22. Niesiecki T. III. I. 27.
  23. Nathan Moskowicz.
  24. Tak przetłómaczył Włyński. Słowa oryginału następne (Ed. Dobromil. 1611. p. 133 — „Scurra quidam polonicus, valetudine mentis liberius dicax, cui etiam ad opprobrium vitae Sanczyko nomen crat.“
  25. Dworzanin Górnickiego.
  26. J. Kochanowski: Apophthegmata.
  27. Kronika, Księga V., r. 1533.
  28. Bielski, Kronika, Księga V.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej brakuje słowa ruszyli.
  30. Jean Paul.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.