Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
GABINET PODPROKURATORA KRÓLEWSKIEGO.

Zostawmy na chwilę w spokoju naszego bankiera i pospieszmy towarzyszyć pani Danglars w jej rannej wycieczce.
Powiedzieliśmy już, iż o godzinie wpół do pierwszej zażądała ona koni, a następnie wyjechała, dając rozkaz jechania w stronę St. Germain. W pobliżu Nowego Mostu wysiadła i udała się pieszo w boczną uliczkę.
Miała na sobie ubiór bardzo skromny, jak przystało na kobietę z dobrym smakiem, która wybrała się na ranną przechadzkę. Po przejściu paruset kroków wzięła fiakra i rozkazała się zawieźć na ulicę Harlay.
Gdy się znalazła w zamkniętym powozie, dobyła natychmiast z woreczka gęstą woalkę i osłoniła sobie nią szczelnie całą twarz, wiążąc silnie końce woala z tyłu słomkowego kapelusza, a następnie z uciechą przekonała się, patrząc w lusterko, iż jest do niepoznania, ponieważ pod gęstą czernią woalu nie sposób było rozpoznać rysów, widać było jedynie białą cerę i błyszczącą źrenicę oka.
Gdy dorożka stanęła na miejscu, pani Danglars szybko uregulowała należność, a następnie z nadzwyczajną lekkością przebiegła schody i weszła do sali Straconych Stąpań.
Rankami w sądach bywa zazwyczaj bardzo dużo interesantów, to też pani Danglars przemknęła się przez salę niepostrzeżenie i dotarła do przedpokoju prokuratora królewskiego. Gdy się tam znalazła, nie potrzebowała nawet wymieniać swego nazwiska, gdyż natychmiast podszedł do niej jeden z urzędników z zapytaniem, czy jest tą osobą, której pan prokurator przyobiecał dać posłuchanie, a gdy dała odpowiedź potwierdzającą, wprowadził ją bez zwłoki bocznym korytarzem do gabinetu prokuratorskiego.
De Villefort siedział przy biurku, tyłem odwrócony do drzwi. Usłyszawszy, że ktoś wszedł do pokoju, odwrócił się żywo, wstał i zamknął drzwi na zasuwkę, następnie opuścił zasłony u okien i dopiero po przekonaniu się, że nikt ich ani słyszeć, ani widzieć nie może, zwrócił się do przybyłej ze słowy:
— Dziękuję pani bardzo za jej słowność.
Następnie podsunął krzesło, a gdy pani Danglars usiadła, rozpoczął rozmowę wyrazami:
— Bardzo już dawno nie miałem szczęścia rozmawiać z panią sam na sam, to też przykro mi bardzo, że spotykamy się w tak smutnych okolicznościach.
— Niemniej, jak pan widzisz, przybyłam na pierwsze twe, panie, wezwanie, aczkolwiek rozmowa ta z pewnością przykrzejszą będzie dla mnie, aniżeli dla ciebie.
De Villefort uśmiechnął się gorzko.
— Pojmujesz pan zapewne moje zdenerwowanie — ciągnęła dalej pani Danglars — zechciej mnie więc oszczędzać, proszę. Iluż to winnych w tym pokoju drżało i okrywało się wstydem, a teraz ja, również drżąca i wstydem okryta, na tem samem siedzę krześle! Zlituj się więc pan nade mną i cieplejszem słowem wzmocnij, bym nie widziała w sobie kobiety występnej, a w panu groźnego sędziego.
De Villefort westchnął głęboko.
— I ja, pani, mam przekonanie, że miejsce moje jest nie w fotelu sędziego, lecz na ławie oskarżonych.
— Jakto, pan?!... ze zdziwieniem rzekła baronowa.
— Tak jest, ja.
— Zdaje mi się, że położenie swe w nazbyt czarnych widzisz kolorach — rzekła pani Danglars, a w jej pięknych oczach rozbłysło przelotne światełko.
— Na dnie każdej namiętności spotyka się zawsze męczarnie i dlatego to Ewangelja, to niewyczerpane źródło pociechy dla nieszczęśliwych, daje nam cudowny przykład córki rybackiej i żony wiarołomnej. Przyznam się panu, że ilekroć przypomnę sobie minione rozkosze młodości mojej, tak już ode mnie oddalonej, zdaje mi się zawsze, że mi je Bóg wybaczy, bo już cierpieniami aż nadto je okupiłam. Tak mówię ja, kobieta. Lecz pan jesteś mężczyzną, którego świat zawsze przecież uniewinnia, a młodość burzliwie spędzona nawet podnosi w wielu oczach, czegóż się więc obawiać możesz, jakie robić sobie wyrzuty?
— Znasz mnie pani dobrze — odpowiedział de Villefort — obłudnikiem nie jestem, a przynajmniej nie udaję nigdy takiego bez potrzeby. Jeżeli zaś me czoło wygląda posępnie, to dlatego, że je kirem przyoblekło bardzo wiele nieszczęść, jeżeli serce skamieniało, to dlatego jedynie, by było zdolne wytrzymać dalsze ciosy. I ja nie byłem takim, jak jestem, w dniach młodości mojej, w dniu mych zaręczyn, gdy siedziałem przy boku mej pierwszej narzeczonej, nad brzegiem południowego morza, w Marsylji.
Od tego czasu jednak zmieniło się bardzo wiele w mojej duszy. A świadomość złych czynów popełnionych tkwi w sercu i umyśle jak rana, zatrutą dana strzałą. I wyrzucamy sobie: dlaczego postąpiliśmy tak właśnie, gdy można było inaczej: dostojniej, uczciwiej, lepiej?... Tak cierpią umysły męskie. Wy, panie, przeciwnie. Bardzo rzadko doznajecie wyrzutów sumienia. Być może dlatego, iż bardzo rzadko działacie według własnej woli; wszystkie postępki wasze nieomal zawsze są wam narzucone, przez wolę silniejszą, męską: błędy więc wasze są prawie zawsze wynikiem występku innych.
— Czy tak jest, jednak, czy inaczej, to błąd, który ja popełniłam, był błędem moim własnym i poniosłam za niego wczoraj karę bardzo ciężką.
— Biedna ty jesteś, biedna — rzekł de Villefort, ściskając silnie dłoń swej byłej przyjaciółki — kara, jaka cię spotkała, była ciężka, jednakże...
— Co?
— Jednakże muszę ci, pani, powiedzieć: zbierz wszystką swą odwagę, całą moc duszy, bo do tej chwili nie znasz jeszcze sprawy tej w całości.
— Boże wielki!... zawołała pani Danglars z przerażeniem — cóżby jeszcze być mogło?
— W sprawie tej pani widzisz tylko przeszłość, przeszłość mroczną i posępną, gdy tymczasem może mieć ona przyszłość... przyszłość jeszcze bardziej ponurą, okropną, krwawą nawet.
Baronowa, znając zimną krew de Villeforta, przeraziła się tem jego uniesieniem tak dalece, że mimowoli otworzyła usta do krzyku, głos jednak zamarł jej w piersiach.
— Jakim sposobem ta przeszłość zmartwychwstała? — zawołał de Villefort — jakim sposobem z głębi grobu wyszła na świat? — pojąć nie mogę.
— Prosty wypadek, niestety, to sprawił — powiedziała Herminja.
— Wypadek?... o nie! W takich razach niema wypadków.
— A czyż nie był to wypadek, że hrabia Monte Christo nabył ten sam dom właśnie? Czyż nie wypadek sprawił, że kopać kazał w ogrodzie?... by na powierzchnię ziemi wydobyć szczątki mojej biednej dzieciny?
— Otóż jestem zmuszony powiedzieć pani, że hrabia Monte Christo nie mógł znaleźć przy kopaniu ani skrzynki okutej, ani też szkieletu nowonarodzonego dziecka, ponieważ pod temi drzewami, w ogrodzie tym, nie było ich wcale. I to jest właśnie najokropniejsze.
— Nie było ich wcale? — powtórzyła pani Danglars, wlepiając osłupiały wzrok w twarz prokuratora królewskiego, w spojrzeniu którego malował się najokropniejszy przestrach. — Nie było wcale?... powtórzyła raz jeszcze.
— Nie — potwierdził de Villefort, opuszczając czoło na ręce skrzyżowane, na stole leżące — nie było ich tam, nie było!...
— Czyż nie w tem miejscu pochowałeś nasze dziecię? Tak przecież mówiłeś... Dlaczegóż mnie oszukiwałeś?... W jakim celu?... powiedz pan!
— Owszem pochowałem je tam, w ogrodzie i w miejscu, o którem ci mówiłem. Posłuchaj jednak, pani, dalej, posłuchaj, a użalisz się nade mną niewątpliwie.
— Ach, mój Boże!... jakżeż okropnie pan mnie dręczysz i przerażasz. Mów pan jednak, słucham.
— Pamiętasz może, jak się skończyła ta noc okropna, kiedyś na łóżku leżała nieomal konająca, w tym adamaszkowym pokoju, a ja — niemniej drżący i skołatany, oczekiwałem chwili twego rozwiązania. Dzieciątko przyszło nakoniec na świat... lecz oddano mi je w ręce bez oddechu, martwe, jak się zdawało.
Pani Danglars porwała się z krzesła, jakby prądem elektrycznym rażona.
— Myśleliśmy, że nieżywe — powtórzył de Villefort — włożyłem więc ciałko do skrzynki, poszedłem do ogrodu, wykopałem dół i pospiesznie pogrzebałem. Zaledwie zdążyłem zasypać skrzynkę ziemią, w pierś mą ugodził nóż Korsykanina, który kiedyś zaprzysiągł mi zemstę. Uczułem straszliwy ból, chciałem krzyknąć, lecz w tej chwili straciłem przytomność i padłem na ziemię. Nigdy nie zapomnę, jak ogromny dowód wielkiego serca dałaś wtedy, gdy sama konająca nieomal, wyszłaś niemniej do ogrodu, by mnie szukać, a potem ratować. Dzięki twym staraniom jedynie, wróciłem do życia wtedy.
— Po paru dniach wróciłaś do domu swego, ja zaś jako powód rany, podałem pojedynek.
Długo jednak chorowałem, coś cztery miesiące. Kazano mi dla wzmocnienia sił wyjechać następnie na południe, gdzie przebyłem rok cały nieomal. Gdy powróciłem nakoniec do Paryża, dowiedziałem się na wstępie, że owdowiałaś, a potem wyszłaś za pana Danglarsa.
Myśl o mogiłce naszego dziecka nie dawała mi jednak spokoju. Pewnej nocy udałem się do pałacyku w Auteuil, który pozostawał bez zmiany własnością mego teścia, a następnie poszedłem do ogrodu i zacząłem kopać. Była późna jesień. Przez lato trawa bujnie się rozrosła, a jesienią nikt jej nie zbierał. Kopanie szło mi z trudnością, wykopałem jednak dół dość głęboki, a jednak skrzynki dokopać się nie zdołałem. A jednak napewno w tem samem kopałem miejscu, przypomniałem sobie bowiem, iż właśnie w tejże chwili, gdym wtedy dół, po ułożeniu trumienki, zaczął zasypywać, dosięgło mnie uderzenie sztyletu, otóż po ciosie otrzymanym upadłem nie na ziemię, co dobrze pamiętam, a i ty to zapamiętałaś może, lecz na ławeczkę, sztucznie ze złomów skał uczynioną. Obejrzałem się tedy, — ławeczka znajdowała się tuż poza mną. Kopałem więc dobrze. A jednak skrzynki nie było...
— Skrzynki nie było!... powtórzyła jak echo pani Danglars, przytłoczona wzruszeniem.
— Nie myśl, pani, bym poprzestał na tej jednej nieudałej próbie — ciągnął dalej opowiadanie de Villefort — wielokrotnie powracałem nocą do ogrodu i przekopałem go cały miejsce przy miejscu, i skrzynki nie znalazłem nigdzie.
Zacząłem rozmyślać i doszedłem do przekonania, że Korsykanin po dokonaniu zabójstwa — jak mniemał, odkopał skrzynkę i zabrał ją ze sobą. Na co by jednak człowiek miał zabierać ze sobą trupa?
— By mieć jakiś dowód — zrobiła uwagę Herminja.
— O nie, pani! To przypuszczenie jest zgoła bezpodstawne. Lecz nasuwało się przypuszczenie drugie, bardziej logiczne, nieomal pewne nawet: dziecko żyło i dlatego zbrodniarz zabrał je ze sobą.
Pani Danglars krzyknęła okropnym głosem i chwytając dłonie de Villeforta, zawołała:
— Moje dziecko żyło! I ty żywą dziecinę pogrzebałeś, nie przekonawszy się uprzednio, że jest martwe?! Ach!
— Czyż mogę wiedzieć?... Czyż ja wiem cośkolwiek?! — odpowiedział de Villefort wpatrując się przytem w baronową takim wzrokiem, iż zdawało się, iż lada chwila opuści go rozum i wpadnie w obłęd lub w szaleństwo.
— O moje dziecię! — zawołała baronowa, padając na krzesło i chustką tłumiąc szlochania.
Villefort tymczasem wrócił do przytomności; a gdy się to stało, zrozumiał natychmiast grozę położenia, postanowił przeto, dla odwrócenia burzy macierzyńskiej, nad jego głową się zbierającej, przejąć zbolałą matkę tą samą trwogą, jakiej sam doznawał.
— Czy pani jesteś zdolna pojąć — rzekł, powstając z krzesła i zbliżając się do baronowej, aby słów jego ciszej wymawianych nie mógł dosłyszeć nikt, prócz jednej baronowej, — że jeżeli tak się stało istotnie, to jesteśmy zgubieni oboje, i tak jest prawdopodobnie, to dziecię żyje i ktoś zna tajemnicę jego urodzenia. Że zaś Monte Christo mówił przy nas o wykopaniu dziecka, co było kłamstwem, a co za tem idzie, — strzałą, skierowaną w naszą stronę, on jest panem tej naszej wspólnej tajemnicy i los nasz trzyma w swej ręce.
— O Boże! Boże miłościwy!
De Villefort na te wykrzykniki odpowiedział rumieńcem tylko.
— Ale to dziecię, to dziecię!? — powtórzyła matka, powracająca ciągle do jednej i tej samej myśli.
— Ileż razy i ja go szukałem! — odpowiedział de Villefort, załamując ręce — ileż razy przywoływałem je, w czasie długich bezsennych nocy, ileż razy zapragnąłem posiadać bogactwa królewskie, aby mieć możność zakupienia miljona tajemnic, od miljona ludzi i wśród nich odnaleźć własną. Aż nakoniec po długich namysłach doszedłem do przekonania, że korsykanin, tak bardzo od swojej ojczyzny daleki, mógł zrobić z dzieckiem dwie jedynie rzeczy. Albo je utopić...
— Niepodobieństwo! — krzyknęła pani Danglars — przez zemstę zabić można człowieka, ale z zimną krwią rzucić do rzeki dziecko maleńkie — nie sposób.
— Albo je oddał do domu podrzutków — dokończył prokurator.
— Tak, tak się stało, jestem tego pewna.
— Pospieszyłem więc natychmiast do szpitala i dowiedziałem się, że tej samej nocy, dn. 20 września dziecię jedno było istotnie wrzucone do koła; owinięte było ono w połowę cienkiej serwety płóciennej rozdartej rozmyślnie; na pozostałej połowie widniała połowa herbu i litera „H“ pod połową korony baronowskiej.
— A więc dziecię moje żyje! Bo to moja bielizna. Tak właśnie była wszystka znaczona, pan Nargonne był bowiem baronem, a ja mam przecież na imię Herminja. Dzięki ci Boże, że chociaż dziecię moje nie umarło! Gdzież ono jest? Gdzie jest dziecię moje?
— Alboż ja wiem? — odpowiedział de Villefort z rozpaczą w głosie. — Czyż pani sądzisz, że gdybym wiedział, narażałbym cię na tyle nerwowych wstrząśnień i przeprowadzał przez wszystkie stopnie uczuć, od niepokoju, bólu, trwogi, aż do radości?... jak dramaturg, lub romansopisarz? Nie, niestety. Jakaś kobieta w sześć miesięcy potem zgłosiła się z drugą połową serwety i zażądała, by jej wydano dziecię, co uczyniono.
— Trzeba było się dowiedzieć, czegokolwiek o tej kobiecie, odnaleźć ją.
— Mniemasz pani, że nie starałem się o to? Znam się doskonale na śledztwach i, upewniam cię, użyłem wszelkich środków, jakimi rozporządza policja i nic nie odkryto. Nie zniechęciłem się tem wszelako, przez cały długi szereg lat badałem, szukałem, śledziłem... wszystko napróżno. Teraz podwoję jeszcze usiłowania i prowadzić je będę, zaręczam ci, że wytrwale, bo obecnie już nie samo sumienie, ale jeszcze i bojaźń dodawać mi będzie bodźca.
— Nie zdaje mi się jednak, by hrabia Monte Christo miał istotnie coś wiedzieć. Z jakiej racji miałby nas prześladować?
— O pani, wierzaj, że złość ludzka jest bezkresna, przewyższa ona z pewnością dobroć Boga. Czyś pani spoglądała w oczy tego człowieka, gdy nam to wszystko opowiadał?
— Nie. Niezwykły to, ale przedewszystkiem bardzo dziwny człowiek. Moją uwagę zwróciło jedno tylko, to mianowicie, iż w czasie tej całej wspaniałej uczty, jaką dla nas przygotował, sam nic nie jadł, zadawalając się małymi łykami wody jedynie.
— Tak, to prawda i ja to spostrzegłem. Gdybym wiedział wówczas tyle, ile wiem teraz, nichym nie wziął do ust, w przekonaniu, że pragnie nas otruć.
— A jednak byłbyś się pan mylił, jak się okazuje.
Niewątpliwie... a jednak, niech mi pani wierzy, że ten człowiek ma jakieś względem nas zamiary. I dlatego to właśnie chciałem się z panią rozmówić, bo pragnąłbym uzbroić panią przeciwko całemu światu, a zwłaszcza przeciwko niemu. Powiedz mi, pani — zapytał prokurator, wpatrując się w baronową mocniej i głębiej niż zazwyczaj — czyś nigdy, nikomu, nic nie mówiła o naszym związku?
— Nigdy i nic nikomu!
— Pani rozumie mnie, że jeżeli zapytuję: nikomu, to znaczy — proszę wybaczyć mi tę moją natarczywość — nikomu, absolutnie nikomu na świecie?
— O... rozumiem pana doskonale — odpowiedziała baronowa, rumieniąc się silnie — i przysięgam, że nie mówiłam nikomu, nikomu absolutnie.
— Czy nie mówisz pani czasami przez sen?
— Śpię zawsze spokojnie jak dziecię, czy już zapomniałeś?
Silny rumieniec wystąpił przy tych słowach na twarz baronowej, zaś bladość na twarz Villeforta.
— Prawda — rzekł tak cicho, że ledwo go było można dosłyszeć.
— A więc? — rzuciła pytanie baronowa.
— Wiem już, co mi czynić należy — odpowiedział de Villefort — od dziś za tydzień najdalej wiedzieć będę, co to za jeden jest ten pan de Monte Christo, skąd pochodzi, jakie ma zamiary i dlaczego w obecności naszej mówił o dziecku, które rzekomo miało być zakopane w jego ogrodzie?
Prokurator królewski wypowiedział słowa te takim tonem, że nawet hrabiego przejęłyby dreszczem, gdyby je był słyszał.
Potem uścisnął rękę, której baronowa ucałować mu nie pozwoliła, i z szacunkiem odprowadził ją aż na korytarz.
Pani Danglars po wyjściu z pałacu sprawiedliwości wsiadła do innego fiakra, który ją zawiózł do miejsca, gdzie jej własny powóz na nią oczekiwał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.