Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
BAL LETNI.

Tegoż samego dnia i o tej samej nieomal godzinie, w której pani Danglars miała naradę w gabinecie prokuratora królewskiego, powóz podróżny zajechał na ulicę Helder i stanął na dziedzińcu domu Nr. 27.
Po chwili, drzwiczki się otworzyły i z powozu wysiadła pani de Morcef, wsparta na ramieniu syna.
Albert, po zaprowadzeniu matki do jej apartamentów, udał się do siebie, gdzie się przebrał, a następnie pojechał na pola Elizejskie do hrabiego Monte Christo, który go przyjął z nader życzliwym uśmiechem, lecz nic ponadto.
Rzecz dziwna, że nikt kroku dalej posunąć się nie mógł w zażyłości z hrabią. Jeżeli ktoś chciał przebojem iść dalej i przekroczyć określoną granicę, trafiał nieodmiennie na chłód, jakby na skałę nieprzebytą.
Morcef, który z otwartemi rękoma biegł nieomal, żeby go jak najprędzej powitać, dojrzawszy chłodny uśmiech i wyszukaną grzeczność, z jakiemi go przyjęto, opuścił ręce i ledwo ośmielił się podać jednę, co już było zadość uczynieniem zwyczajowi tylko, który domaga się na powitanie podania ręki właśnie, a nie uścisku.
Monte Christo podał również rękę gościowi, przyczem podaną rękę uścisnął nawet, nie był to wszelako uścisk przyjacielski, lecz taki, jaki się daje pierwszemu lepszemu interesantowi, zwyczajowy.
— Otóż już mnie pan ma znów u siebie, bo już przyjechałem!
— Jakże się pan miewa?
— Przyjechałem przed godziną.
— Z Dieppe?
— Treport.
— A prawda.
— I odrazu po wyjściu z domu jestem u pana.
— To bardzo grzecznie z pańskiej strony — odpowiedział Monte Christo tonem tak ugrzecznionym a chłodnym, iż zdanie wypowiedziane równało się zupełnie okresowi: „cóż mnie to obchodzi“.
— Cóż tu u pana słychać?
— O wiadomości pan zapytujesz?... Mnie, cudzoziemca?
— Nie udawaj, hrabio, niewiniątka; gdy zapytuję cię, hrabio, o wiadomości, to znaczy, czyś czasem nie zrobił czego dla mnie?
— Czyżbyś mi dał, wicehrabio, jakieś polecenie? — odpowiedział Monte Christo, udając zaniepokojenie.
— No, no!... i bez polecenia można było coś nie coś zdziałać dla mnie.
— A więc powiem panu, że pan Danglars był u mnie na obiedzie.
— O tem, że będzie, wiedziałem już przed wyjazdem, bo właśnie dla uniknięcia konieczności spotkania się z nim opuściliśmy przecież Paryż!
— Lecz o tem pan nie wiesz, że na obiedzie tym był również pan major Cavalcanti wraz ze swym synem, Andrzejem, młodzieńcem bardzo dorodnym.
— A!... ten książę włoski, o którym, zdaje się, że mi pan już wspominał?
— Nie należy przesadzać, panowie ci używają tytułu hrabiowskiego jedynie.
— Powiadasz pan: „używają“, czyżby to znaczyć miało, że nie mają do niego prawa?
— A skądże ja mogę o tem wiedzieć? A zresztą: oni tego tytułu używają i wszyscy tak ich tytułują, czyż to więc nie na jedno wychodzi, jakby go mieli rzeczywiście?
— Dziwny z pana zaprawdę człowiek. Mniejsza o to zresztą. Cóż tedy?
— Ano nic. Pan Danglars tylko bardzo dużo i z ogromnem ożywieniem rozmawiał z panem Cavalcantim, ojcem. O tobie — jednem nie wspomniano słowem.
— Co dowodzi, że wiele o mnie myślano, a to mnie do prawdziwej doprowadza rozpaczy.
— O cóż panu idzie? Panny Danglars nie było przecież w gronie mych gości... Lecz prawda, panienka ta mogła przecież w domu myśleć o panu?
— O to jestem spokojny, bo jeżeli nawet myślała, to w ten sposób, jak ja myślę o niej.
— Szczególna sympatja! Więc nienawidzicie się oboje?
— Bynajmniej. Ja w każdym razie nie żywię dla niej napewno podobnego uczucia. Więcej nawet powiem — mam wrażenie, iż jest ona materjałem na kochankę najbardziej rozkoszną, czarującą... tylko nie na żonę. Kochankę, widzisz hrabio, można porzucić, gdy z żoną o wiele trudniejsza jest sprawa. Panna Danglars nie wydaje mi się, by była kobietą pewną, którejby można było śmiało powierzyć swój honor.
— Wymagający jesteś nieco, mój wicehrabio.
— Być może. Być może, iż myślę o niepodobieństwie, pragnąc znaleźć sobie taką żonę, jaką mój ojciec znalazł dla siebie.
Monte Christo, gdy słowa te usłyszał, zbladł silnie, a sprężyny pistoletów, które w chwili tej właśnie oglądał, odskoczyły nagle.
— Ojciec pański był więc w swem małżeństwie tak bardzo szczęśliwy? — zapytał zcicha.
— Matka moja, hrabio, jest zaprawdę kobietą wyjątkową. Dotąd jeszcze piękna i pełna najwyższych zalet umysłowych. Wracam z Treport. Dla każdego innego syna towarzystwo matki byłoby ciężarem, a co najwyżej familijną przyjemnością, wypełnieniem obowiązku, gdy ja spędziłem z nią tych kilka dni tak miło, swobodnie, poetycznie... jak gdybym przeżył chwile te w towarzystwie królowej Mab, czy Tytanji!
Mając taki ideał na oczach, czyż mogę myśleć o zaślubieniu... panny Danglars? Czy teraz pojmujesz, hrabio, dlaczego podskoczyłbym z radości, gdyby tak panna Eugenja pewnego pięknego poranku zrobiła jak najsłuszniejszą, przyznać to należy, uwagę, że ja, w porównaniu z nią, nazbyt lotnym jestem atomem i że mam w swym majątku tyle zaledwie tysięcy, ile ona ma miljonów?
Monte Christo uśmiechnął się.
— Długo nad wszystkiem rozmyślałem — ciągnął dalej Albert — Franciszek przepada ze ekscentrycznościami, chciałem więc, by się zakochał w pannie Danglars, napisałem do niego w tym sensie aż cztery jak najbardziej płomienne i ogniste listy — i wszystko napróżno, odpowiedział mi bowiem, że jest wprawdzie oryginałem, dziwactw swoich jednakże nie posuwa aż tak daleko, by cofał raz już dane słowo.
— To mi prawdziwa przyjaźń, odstępować komu innemu żonę, której sami nie chcemy, chyba na kochankę!
— A Franciszek przyjeżdża właśnie, co zresztą dla pana jest wiadomością najzupełniej obojętną, ponieważ obdarzałeś go, hrabio, zawsze nie nazbyt znów wielką sympatją.
— Ja?... cóż znowu! na jakich danych urobiłeś sobie, wicehrabio, podobny pogląd? Ja swą sympatją obdarzam wszystkich, wszystkich lubię.
— Czy i ja także jestem na tej wielkiej liście lubianych umieszczony? Dziękuję!
— Nie mieszajmy rzeczy różnych. Otóż ja kocham ewangielicznie, jak to Bóg nakazuje, absolutnie wszystkich, poza tem nienawidzę... paru zaledwie osób. Wracając jednak do pana Franciszka d‘Epinay... kiedyż on przyjeżdża?
— Niezadługo. To wpływy pana de Villeforta jego powrót, jak mi się zdaje, tak bardzo przyspieszyły. Panu prokuratorowi królewskiemu bardzo pilno bowiem wydać swą córkę za mąż, zupełnie tak samo jak pan Danglars, który również chciałby gwałtem pozbyć się swej panny Eugenji z domu.
— Pan d‘Epinay jest najzupełniej do pana niepodobny, ten gotów jest z poddaniem przyjąć swój los!
— Tak. I oto do tego stopnia, że już zaczął myśleć o białym krawacie. Poza tem ma on dla Villefortów poważanie. Pan prokurator królewski uchodził zawsze za człowieka surowego, ale i sprawiedliwego.
— Chwała Bogu — rzekł Monte Christo — jest więc przynajmniej choć jeden człowiek na tym świecie, którym pan nie pomiatasz, jak tym biednym Danglarsem.
— Może to stąd pochodzi, że nie jestem zmuszony do żenienia się z jego córką?
— A, mój drogi panie!... zdaje mi się, że jesteś nieco złośliwy! A najzupełniej niepotrzebnie tak bezustannie się pan miotasz przeciwko temu swemu związkowi z panną Danglars. Pozwól tylko czasowi, by pracował dla ciebie, a kto wie, czy pan pierwszy będziesz miał chęć cofnięcia danego słowa?
— Czy tak? — zapytał Albert ze zdumieniem.
— Ależ tak, kochany wicehrabio, bądź spokojny, i wiedz, iż nikt tak bardzo znów nie myśli o tem, by cię gwałtem prowadzić do ołtarza. Mówiąc jednak serjo, powiedz mi, wicehrabio, czy istotnie byłbyś kontent, gdyby miały się zerwać te stosunki?
— Dałbym za to połowę swego życia.
— A więc — kto wie?... bo i pan Danglars napewno dałby za to miljon franków conajmniej.
— Czyż możliwe, by spaść na mnie mogło szczęście tak nagle! — zawołał Albert, wymawiając to, zlekka się nachmurzył. — Ależ hrabio, jakież pan Danglars ma powody?
— Widzisz, wicehrabio, jaki jesteś dumny i egoista, jak cię to dotknęło, że pan Danglars pomyśleć mógł o zerwaniu związku. Otóż bankier okazał się człowiekiem złego smaku i woli istotnie kogo innego, niż pana.
— Któż to jest taki?
— Nie wiem, staraj się pan sam to zbadać.
— Dobrze. Pojmuję pańską dyskrecję. Posłuchaj pan jednak. Matka moja... a raczej nie matka, lecz ojciec chciałby wydać w tych czasach bal.
— Bal?... w lecie?...
— Bale letnie są teraz bardzo w modzie. Otóż, czy nie byłbyś pan natyle łaskaw, ażeby zaprosić na bal ten panów Cavalcantich, ojca i syna?
— Kiedyż bal ten się odbędzie?
— W najbliższą sobotę.
— Major Cavalcanti pojutrze wyjeżdża.
— W takim razie zechciej zaprosić wicehrabiego Andrzeja.
— Wiesz, wicehrabio, iż prośbą swą wprowadzasz mnie w duży kłopot. Ja tego młodzieńca najzupełniej nie znam, i najzupełniej za niego nie ręczę.
— Dlaczego go pan przyjmujesz w takim razie u siebie?
— To zupełnie inna sprawa. Został mi on polecony przez bardzo zacnego księdza, który jednak co do niego mylić się może bardzo. Zaproś go pan do siebie wprost, ale nie żądaj, bym ja go do domu waszego wprowadzał. Gdyby tak później ożenił się on z panną Danglars, to możebyś miał do mnie wtedy o to urazę, a nawet chciał się strzelać ze mną. Zresztą ja sam nie wiem, czy będę mógł być na tym balu u państwa?...
— A to z jakich przyczyn?
— Przedewszystkiem dlatego choćby, że mnie nikt nie zaprosił.
— Właśnie po to jedynie przyszedłem. Moja matka bardzo cię prosi o to.
— Pani hrabina de Morcef? — zapytał hrabia ze drżeniem — pamiętała o mnie i mnie na bal ten zaprasza?
— Nie bądź, hrabio, zbyt skromnym. Nie należysz do jednostek, o którychby się zapominało tak łatwo. W czasie naszego pobytu w Treport bezustannie mówiliśmy o tobie. Matka moja jest naprzykład zdumiona twym młodzieńczym wyglądem. I wiesz co?... podejrzewam, iż tak, jak hrabina G. bierze cię za lorda Ruthwena, tak matka moja widzi w tobie znów Cagliostra. Więc będziesz u nas, hrabio, w sobotę?
— Skoro hrabina de Morcef o to prosi, będę. A pan Danglars z rodziną, czy będzie również?
— Naturalnie. Chcielibyśmy mieć również u siebie tę wielką postać Temidy, pana de Villeforta, wątpimy jednak bardzo, by nam się to mogło udać. A ty, czy tańczysz hrabio?
— Ja?
— Tak jest, ty. Cóż byłoby w tem dziwnego?
— Prawda. Ja jednak nie tańczę, lecz za to bardzo lubię patrzeć na tańczących. A pani hrabina de Morcef czy tańczy?
— Nigdy. Będziecie więc rozmawiali. A matka moja tak bardzo pragnie porozmawiać z panem!
— Czyż tak?
— Daję ci na to słowo honoru. I przyznam ci się, hrabio, że ze wszystkich znanych mi osób, ty jeden zdołałeś zwrócić na siebie jej większą uwagę.
Albert sięgnął po kapelusz i powstał, hrabia odprowadził go do drzwi.
— Wiesz, wicehrabio — powiedział — żałuję bardzo, iż ci wspominałem o Danglarsie.
— Przeciwnie, jestem ci bardzo za to, hrabio, wdzięczny.
— Kiedyż powraca pan Franciszek?
— Za pięć, sześć dni najwyżej, przyczem jego ślub ma się odbyć natychmiast po przyjeździe państwa de Saint Meran.
— Przyprowadźże go do mnie, gdy tylko się zjawi w Paryżu.
— Postaram się zadość uczynić twemu życzeniu, hrabio. A teraz do widzenia, w sobotę.
Po odjeździe Morcefa, hrabia zwrócił się do Bertuccia.
— Cóż tam? — zapytał.
— Jeździła do sądu, w którym bawiła około półtorej godziny, a potem wróciła prosto do domu.
— W takim razie, kochany panie Bertuccio — rzekł hrabia — jednę ci teraz dać mogę radę, byś się udał jak najprędzej do Normandji i nabył tam posiadłość, o której ci już mówiłem.
Bertuccio skłonił się w milczeniu, a ponieważ jego życzenia były najzupełniej zgodne z otrzymanym rozkazem, wyruszył w podróż tego samego jeszcze wieczora.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.