Hrabia Monte Christo/Część VII/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ SIÓDMA.
WIELKOŚWIATOWE ROZRYWKI.
ROZDZIAŁ I.
IDEOLOGJA.

Gdyby hrabia de Monte Christo znał lepiej paryskie stosunki towarzyskie wyższych „dziesięciu tysięcy“, zdołałby dopiero wtedy ocenić całą olbrzymią wartość postępku pana de Villeforta.
Pan de Villefort bowiem należał do najwyższych dostojników państwa i utrzymywał na tej wysokości, jak jaki Human albo Mole.
Bez względu na to, kto panował?... a także bez różnicy: czy rząd byłby liberalny, czy też konserwatywny? — ten w każdym calu urzędnik cieszył się zawsze opinią człowieka zdolnego i bardzo na swem miejscu. Znienawidzony przez niewielu, był protegowany stale przez osoby wysoko postawione, aczkolwiek w nikim nie miał przyjaciela.
Pan de Villefort był nietylko urzędnikiem, ale i dyplomatą, stosunki jego z dawniejszym dworem, o czem wspominał zawsze z wielkim szacunkiem i czcią, czyniły go godnym poważania i u młodszej dynastji. Wiedział bardzo wiele, z tego względu chętnieby się go pozbyto, lecz byłoby to nazbyt ryzykowne, zajmował więc swe stanowisko nieprzerwanie, jak jaki pan feodalny, przeciwko monarsze swemu zbuntowany — w fortecy nieprzystępnej. Tą warownią był jego urząd prokuratora królewskiego, z którego umiał cudownym zaiste sposobem ciągnąć wielostronne korzyści.
Urzędu swego nie opuściłby nigdy, chyba dla krzesła senatora, aby ze stanowiska tego paraliżować zamachy opozycji.
Pan de Villefort przytem składał wogóle wizyt bardzo mało. Szanował się. Zaś pogląd taki na samego siebie jest zawsze doskonały. Udawaj że się szanujesz, — a będziesz szanowany! Jest to zasada użyteczniejsza o wiele, niż starogrecka „poznaj samego siebie“. Ludzie współcześni starają się poznać... jedynie drugich, by mieć możność następnie osądzenia ich; siebie — szanują zawsze.
Dla znajomych swych de Villefort był potężnym protektorem, dla przeciwników — wrogiem cichym, ale nieubłaganym. W obcowaniu był wyniosły, wyraz jego twarzy był zawsze zimny; spojrzenie miał również przyćmione, aczkolwiek nieodmiennie przenikliwe.
Rok rocznie wyprawiał bal, na którym gościł zawsze jedynie przez kwadrans, to zn. o trzy kwadranse mniej, aniżeli król na balach dworskich. Nikt go nigdy nie widział ani w teatrze, ani na koncercie, ani też w żadnem innem publicznem miejscu. Czasami, ale zdarzało się to bardzo rzadko, grywał w wista, lecz wtedy trudno było dobrać mu partnerów, zgadzał się na grę z ambasadorem.
Taki to człowiek zajechał teraz przed dom hrabiego Monte Christo celem oddania mu wizyty.
Służący zameldował pana de Villeforta w chwili, gdy hrabia, nad olbrzymim stołem pochylony, rozpatrywał się w karcie, szukając na niej dróg, wiodących z Moskwy do Pekinu.
Prokurator królewski wszedł do pokoju jakby na prokuratorskie wzniesienie, krokiem poważnym i wymierzonym. Był to ten sam człowiek, a raczej dalszy ciąg tego samego człowieka, którego poznaliśmy niegdyś na urzędzie podprokuratora w Marsylji, z tą jedynie różnicą, iż z człowieka szczupłego stał się chudym, z bladego — żółtym; oczy ongi wklęsłe tylko — obecnie zapadły; okulary w złotej oprawie zdawały się być cząstką jego sztywnej figury. Oprócz białego krawata na szyi, był cały czarno ubrany; cmentarniany ten ubiór ożywiała jedynie wąska wstążeczka czerwonej barwy, lekko przez dziurkę od guzika przeciągnięta, która wyglądała jakby była sznureczkiem krwi.
Jakkolwiek Monte Christo był zawsze panem siebie, teraz jednak, oddając ukłon za ukłon, z niedającą się ukryć ciekawością wpatrywać się zaczął w twarz przybyłego.
— Panie — rozpoczął rozmowę de Villefort, głosem piskliwym i wymuszonym — panie!... przysługa znakomita, jakąś żonie mojej i synowi wyświadczył w dniu wczorajszym, zniewala mnie do wyrażenia mych słów wdzięczności i szczerego podziękowania ci za czyn twój.
W ciągu całej tej oracji, twarz urzędnika ani na jeden moment nie rozjaśniła się uśmiechem, zachowując bez zmiany cały swój chłód odpychający.
— Panie! — odpowiedział hrabia głosem niemniej lodowatym — za szczęśliwego się uważam, że zdołałem ocalić syna matce; mówią, że uczucie macierzyńskie jest z uczuć najpotężniejszem, najbardziej wzniosłem, najświętszem ze wszystkich. A jeżeli tak jest, to szczęście całe — po mojej jest stronie. Uwalnia to więc pana od spełnienia prostej formalności, jaką jest w tych wypadkach podzięka ocalonych. Pojmuję, iż jest ona dla mnie zaszczytem, lecz rozumiem przytem, iż jest to formalność i nic ponadto.
Odpowiedź taka zdumiała Villeforta. To też zmarszczył tylko zlekka brwi i zmienił temat rozmowy, a spojrzawszy na kartę, którą Monte Christo przeglądał w chwili jego wejścia, rzekł:
— Jak widzę, studjujesz pan geografję? Obszerne ona daje dla badań pole! Jest ciekawa, zwłaszcza dla pana, który, jak mówią, zwiedzić miałeś wszystkie kraje?...
— Tak, panie — lubię się zastanawiać nad rodzajem ludzkim, wszędzie, gdziekolwiek się on znajduje... Ale proszę pana, zechciej usiąść, bardzo proszę.
I Monte Christo wskazał ręką prokuratorowi krzesło, które ten wysoki urzędnik był zmuszony przysunąć sobie, sam zaś usiadł na tem, na którem klęczał przed chwilą.
— Jak widzę, zajmujesz się pan i filozofją również, — odpowiedział de Villefort po chwili milczenia, zebrawszy przez ten czas zapas sił, jak atleta szykujący się do walki z niebezpiecznym przeciwnikiem — gdybym był panem swego czasu, daję słowo, że otworzyłbym sobie mniej przepastne, a więc i mniej posępne widnokręgi myślenia.
— Prawda — rzekł Monte Christo — że człowiek jest brzydką gąsiennicą, jeżeli się go badać będzie z oddalenia i przez powiększające szkła analizy. Ale raczyłeś pan powiedzieć, że ja mam dużo wolnego czasu. Teraz więc kolej na mnie zapytać, czy pan tak bardzo znów wiele masz czynności?... albo raczej, jaśniej mówiąc, czy jesteś zdania, iż twe czynności, panie, są warte trudu?
Zdziwienie de Villeforta wzrosło. Jeszcze nikt nigdy do niego w ten sposób nie mówił.
— Panie — odpowiedział — przebywałeś dotychczas w dalekich, egzotycznych krajach podobno; nie możesz więc wiedzieć jak wszechstronną i wielką jest sprawiedliwość u nas wymierzana.
— Jedyną sprawiedliwością — odbił cios Monte Christo — jest, zdaniem mojem, prawo odwetu.
— By samemu sobie sprawiedliwość wymierzać, trzebaby na to być istotą wyjątkową.
— A więc ja nią jestem — zawołał z płomieniami w oczach Monte Christo — bo nie zawaham się ją sam sobie wymierzyć! Tak, ja jestem istotą wyjątkową. I jestem przekonany, że żaden człowiek dotychczas nie stanął nigdy w położeniu, któreby memu było podobne. Królestwa królów mają swoje granice, moje jest bezkresne, jest tak wielkie, jak świat. Ja bowiem nie jestem ani włochem, ani francuzem, ani mieszkańcem Indji, lub Ameryki. Jestem człowiekiem bez ojczyzny, nowym „Janem bez ziemi“. Nie należąc do żadnego kraju, nie dbając o opiekę jakiegośkolwiek rządu, nie uznając w żadnym człowieku brata, nie będąc nikim, ani niczem skrępowany... działam szeroko, swobodnie i śmiało. Wrogami moimi są jedynie: odległość i czas, ale tych wytrwałością swoją potrafię ujarzmić zawsze. Trzecim moim wrogiem, najpotężniejszym, jest śmierć. Ona jedna może stanąć w poprzek mym zamiarom, wstrzymać mię może na mej drodze. Mówię to śmiało i otwarcie, nawet tobie, który królewskim prokuratorem jesteś przecież. A któż z ludzi powiedzieć sobie może: „jutro, — kto wie? czy nie będę we władzy prokuratora królewskiego?“
— Jakże pan możesz mówić podobne słowa? Nie jesteś francuzem?... Dobrze! Od chwili wszelako, gdy stanąłeś nogą na francuskiej ziemi, francuskim podlegasz już prawom.
— Wiem o tem doskonale, mój panie. Ja jednak, zanim się udam do jakiegoś kraju, staram się uprzednio poznać ludzi, z którymi żyć mi przyjdzie. Poznaję ich tak, iż znam ich lepiej, aniżeli oni siebie znają. Z tego wynika, że jeżeliby wypadkiem prokurator królewski miał do mnie interes, to z nas dwóch, on napewno byłby bardziej zakłopotany spotkaniem.
— To znaczy — rzekł wahając się Villefort — że natura ludzka jest omylna i że każdy człowiek jest zdolny jakiś błąd popełnić?...
— Błąd, albo nawet występek... niedbale odpowiedział Monte Christo.
— A pan, panie de Monte Christo, czyż miałbyś być wyjątkiem pomiędzy żyjącymi i nigdy żadnego nie popełnić błędu? Miałbyś być jeden bez zarzutu i skazy?... Zupełnie doskonały.
— O! nie jestem ja doskonałością bynajmniej. W każdym razie jednak mogę upewnić pana, że wasza sprawiedliwość napewno mi nie grozi. Zresztą i pan nie potrzebujesz się lękać mego jasnowidzenia.
— O!... odpowiedział de Villefort z uśmiechem — o tem nie pomyślałem nawet. Pozwól jednak, hrabio, że ci powiem otwarcie, „bracie mój, zaślepia cię duma. Nad innych się wznosisz, lecz pamiętaj, że nad tobą jest Bóg“.
— Nad wszystkimi jest Bóg, panie — rzekł Monte Christo głosem tak przenikliwym, że Villefort zadrżał mimowolnie. — Duma moja jest tylko dla ludzi, którzy, jak węże, są gotowi rzucić się zawsze na tego, kto jest od nich wyższy, a nie depcze nogą. Wobec Boga jednak ma duma w prochu się korzy, wobec tego Boga, który z nicości mnie wyprowadził, abym się stał tem, czem jestem.
— Teraz uchylam czoła przed tobą, panie hrabio. Jeżeli istotnie jesteś silnym, czystym, nieskalanym... masz prawo być dumnym. Lecz duma twa musi do czegoś zmierzać?
— Kiedyś istotnie zmierzała. I mnie kiedyś kusił szatan. I do mnie, jak ongi do Chrystusa, mówił: „synu człowieczy oddaj mi pokłon, a oddam ci królestwa całej ziemi“. Wahałem się czas długi, bo istotnie bezmierna duma oddawna rozpierała me serce, lecz wreszcie powiedziałem mu: „Posłuchaj, mówiono mi zawsze o Opatrzności, nigdym jej jednak nie widział! Sądzę więc, że nie masz Opatrzności. A jeżeli jest tak, ja pragnę zostać Opatrznością, bo według mego mniemania nic nie masz piękniejszego jak sprawiedliwie karać i nagradzać“. Szatan pochylił wtedy głowę i westchnął. „Mylisz się — rzekł — Opatrzność jest, istnieje, nie tak łatwo tylko zobaczyć ją można, ponieważ ona jest córką Boga, a więc jak Bóg jest niewidzalną, jej działanie nawet jest niewidzialne, działa ona tajemnemi ścieżkami. Opatrznością więc zrobić cię nie mogę, conajwyżej — uczynić cię posłannikiem tej Opatrzności“.
De Villefort z nieukrywanem już zdumieniem spojrzał na Monte Christo.
— Więc tylko śmierci się lękasz? — zapytał.
— Nie mówiłem, że lękam się jej, jedynie — że mogłaby ona zniweczyć me zamiary.
— A starość?
— Posłannictwo me spełni się, nim się zestarzeję.
— A szaleństwo?
— Już mi raz groziło...
— Oprócz śmierci — ciągnął dalej Villefort — starości i szaleństwa, jednej jeszcze rzeczy winieneś się obawiać, t. j. apopleksji, co jednym ciosem uderza i niszczy, żyjesz wprawdzie, a jednak już nie jesteś tem, czem byłeś. Przyjdź, panie, do mnie kiedy, a pokażę ci mego ojca, Noirtiera de Villefort, który dziś jest tylko nieruchomym starcem, podległym woli najsłabszej w domu istoty, swej wnuczki, Walentyny, a który ongi wstrząsał królestwami.
Dla oczu mych widok ten byłby nie do zniesienia, na szczęście Bóg litościwy na dom mój zesłał i światło, dwoje dzieci, które wstępują w życie dopiero. Tym dwojgiem dzieci są: Walentyna, córka moja z pierwszego małżeństwa mego, z panną Renatą de Saint-Meran, i Edward, syn obecnej mej małżonki, któremu ocaliłeś życie.
A teraz żegnam pana — zakończył swą przemowę de Villefort, który od dość dawna się podniósł i już stojący mówił dalej — żegnam pana, unosząc do domu ten szacunek dla niego, utrwali się on, nie wątpię, gdy pan zechce bliżej się z naszym domem zaznajomić; w żonie mej masz pan już dozgonną przyjaciółkę.
Hrabia skłonił się i już w milczeniu odprowadził gościa swego do drzwi salonu.
Gdy odjechał powóz de Villeforta, Monte Christo z ciężkiem westchnieniem uciśnionej piersi rzekł sam do siebie: dosyć, dosyć tego jadu, którym serce me aż po brzegi zostało wypełnione. Muszę nań jakiegoś poszukać lekarstwa.
I uderzył w dzwonek; wszedł Ali.

— Idę do pani. Za pół godziny wyjeżdżam jednak, niech powóz będzie gotowy.
ROZDZIAŁ II.
HAYDE.

Mieliśmy sposobność zaznaczenia już, iż młoda greczynka mieszkała wraz z hrabią wprawdzie, w apartamencie jednak oddzielnym najzupełniej. Jej mieszkanie urządzone było na sposób wschodni w całości. Posadzki wysłane były wszędzie miękkiemi tureckiemi dywanami, ściany powleczone bogatą materją jedwabną, nakoniec wszystkie pokoje były wprost zarzucone miękkiemi poduszkami przenośnemi.
Hayde miała do posług trzy służące greczynki i jednę francuzkę. Młoda greczynka całe dnie spędzała w ostatnim przeważnie pokoju, który nie miał okien, a tylko w suficie jednę wielką szybę lustrzaną, po przez którą wlewały się do pokoju promienie słoneczne i światło. Leżała zazwyczaj na atłasowych poduszkach koloru błękitnego, srebrem haftowanych, prawą ręką, powabnie zgięta, otaczała głowę, lewą zaś trzymała przy ustach długi cybuch.
Ubrana była w strój niewiast z okolic Epiru, t. j. w atłasowe spodeńki białej barwy, bogato zahaftowane, z których wychylały się dwie drobne, jakby dziecinne nóżki, przybrane w sandałki z zakrzywionemi noskami, złotem i perłami wyszywane; stanik w długie niebieskie i białe prążki, z szerokiemi rękawami, ujętemi u dołu w srebrne klamry; na staniczku tym spuszczonym, z wycięciem w formie serca, tak, iż szyja i górna część piersi pozostawały odkryte, błyszczały trzy guzy brylantowe znacznej wielkości.
Staniczek u dołu i spodeńki u góry łączył pas w żywe kolory tkany, z długiemi frendzlami. Na głowie miała czapeczkę złotą, perłami naszywaną, z pod czapeczki zwieszała się świeża róża purpurowa, która od czarnych włosów, odbijała prześlicznie.
Przepiękna twarz, typu czysto greckiego, z dużemi, czarnemi oczami, ocienionemi jedwabnemi rzęsami, wspaniałe łuki brwi, nos prosty, usta jak korale, nakoniec zęby jak perły.
Z tą czarowną całością łączył się kwiat młodzieńczy w całym swym blasku i woni; Hayde mieć mogła bowiem lat dziewiętnaście, do dwudziestu, najwyżej.
Monte Christo rozkazał przywołać do siebie służebną greczynkę i polecił jej zapytać się swej pani, — czy zechce go przyjąć?
W miejsce odpowiedzi Hayde skinęła na służącą, aby uniosła ku górze dywan nad drzwiami zawieszony.
Monte Christo wszedł.
Hayde podniosła się wtedy, wspierając się na ręku, w której trzymała nargilę, zaś podając hrabiemu rzekła z uśmiechem:
— Dlaczegoż każesz pytać się o pozwolenie wejścia? Czyż już panem mym być przestałeś, a ja czyż niewolnicą twoją już nie jestem?
Monte Christo uśmiechnął się lekko.
— Hayde — rzekł — zapewne wiadome jest pani...
— Dlaczego mi nie mówisz ty, jak zwykle? — przerwała greczynka — czy zawiniłam co może?
— Hayde — zaczął tłumaczyć hrabia — wiesz chyba, że znajdujemy się we Francji, jesteś więc wolną?
— Cóż to jest wolność? Co ona dać mi może?...
— To znaczy, że jesteś panią siebie i swej woli, że możesz w każdej chwili odejść.
— Ciebie porzucić?... Z jakiej że przyczyny zrobićbym to miała?
— Czyż ja mogę wiedzieć? Młoda jesteś... świat stoi przed tobą otworem...
— Ja nikogo znać, ani widzieć nie chcę.
— A gdybyś wśród młodzieży, którą poznać możesz, znalazła kogoś takiego, któryby ci się podobał, — możebyś zechciała wtedy pójść za nim?...
— Nie widziałam jeszcze nigdy mężczyzny równie jak ty pięknego i nie kochałam nikogo, prócz ciebie i ojca.
— Biedne dziecię!... ale też nie mówiłaś nigdy z nikim, tylko z ojcem i ze mną.
— A czyż ja pragnę rozmawiać z kimkolwiek? Mój ojciec nazywał mnie zawsze swojem szczęściem, ty mówiłeś niejednokrotnie, że jestem radością twego życia....
— To ojca swego pamiętasz jeszcze?
Uśmiechnęła się na to pytanie.
Jest on i tu, i tu — rzekła, kładąc rękę na sercu i na oczach.
— A ja, gdzie jestem?... zapytał z uśmiechem Monte Christo.
— Ty... jesteś wszędzie!
Monte Christo ujął dłoń Hayde, chcąc ją ucałować, lecz naiwne dziewczę cofnęło rękę, nadstawiając czoła.
— W każdym razie wiedz, Hayde — rzekł hrabia poważnym tonem — że jesteś wolna. Jeżeli zechcesz tu pozostać — pozostań, jeżeli odejść zapragniesz — uczynić to możesz w każdej chwili, a nawet udać się, dokąd tylko zechcesz, na rozkazy twoje jest powóz zawsze gotowy. Ali i Mirto towarzyszyć ci mogą wszędzie, jeżeli tylko taka będzie twoja wola. Jednę tylko mam do ciebie prośbę...
— Jaką?
— Zachowaj tajemnicę swego urodzenia, nie wspominaj nigdy jednem choćby słowem, o swej przeszłości, w żadnym wypadku nie wymów imienia swego dostojnego ojca, ani twej nieszczęsnej matki.
— Panie mój, już raz ci powiedziałam, że nikogo widzieć nie pragnę, a więc i nikogo nie będę widziała.
— Dziecię moje — odpowiedział Monte Christo — wiesz dobrze, że ja cię nigdy nie opuszczę, drzewo przecież nie opuszcza nigdy kwiatu, ale kwiat opuszcza drzewo.
— Ja ciebie, panie, nie opuszczę nigdy, bo jestem pewna, iż bez ciebie nie mogłabym żyć.
— Biedne dziecię, za lat dziesięć ja już będę stary, gdy ty — będziesz dopiero w pełni rozkwitu wtedy.
— Mój ojciec miał długą białą brodę, a przecież go kochałam! Mój ojciec miał lat sześćdziesiąt, a jednak był dla mnie piękniejszy, od młodzieńców, których widywałam.
Nie chcę widywać nikogo. Życie moje wypełniają po brzegi trzy uczucia: smutek, miłość i wdzięczność.
— Jesteś godną córką Epiru, wdzięczną i poetyczną. Widać to również, iż pochodzisz z królewskiego rodu bogiń, które twoja jedynie wydała kraina. Bądź więc spokojną, moje dziecię, córko moja, pamiętać będę o tem, aby młodość twoja nie była stracona. Jeżeli bowiem kochasz mnie jak ojca, to wierzaj, że i ja cię kocham jakby dziecko własne.
— Mylisz się, panie, ja ciebie nie tak kocham, jak ojca kochałam, moja miłość dla ciebie jest inna. Mój ojciec umarł, a ja żyję przecież, gdybyś ty umarł... i ja nie żyłabym.
Hrabia podał rękę greczynce z uśmiechem najwyższej tkliwości, ona zaś, przycisnęła usta do tej ręki.
Tak usposobiony do widzenia się z Morrelem i jego rodziną, hrabia odszedł, powtarzając zcicha tych kilka wierszy z Pindara.
„Młodość jest kwiatem, miłość owocem... Szczęśliwy, winne grona zrywający, po nasyceniu wzroku ich dojrzewaniem“.
Powóz stał gotowy przed pałacem. Hrabia wsiadł i konie ruszyły wichrem, jak zazwyczaj.


ROZDZIAŁ III.
RODZINA MORRELÓW.

W bardzo krótkim czasie hrabia znalazł się na ulicy Meslaw, gdzie rozkazał zatrzymać się przed pałacykiem oznaczonym numerem 7-m.
Ujrzał pałacyk jasno perłowej barwy, z pięknymi kwietnikami za ozdobną kratą.
W oddźwiernym, który mu otworzył bramę, hrabia poznał starego Koklesa, że jednak Kokles, jak czytelnicy sobie przypominają, miał jedno tylko oko, które w ostatnich latach bardzo osłabło, przeto hrabiego nie poznał.
Przy wjeździe, powozy musiały okrążać mały klomb, z wodotryskiem pośrodku. Luksus ten budził niemało zazdrości w całej dzielnicy, do tego nawet stopnia, że pałacyk Morrelów był tam nazywany „Małym Wersalem“.
Pałacyk miał dwa piętra i facjatkę, prócz suteryn, w których mieściły się piwnice, pralnia i kuchnia.
Sala jadalna była dębowa, salon błękitnym był obity aksamitem, pokój sypialny znów zielonym wyłożono adamaszkiem; był jeszcze gabinet dla Emanuela i mały salonik, oddany na wyłączny użytek Julji.
Całe drugie piętro było oddane Maksymiljanowi. Rozkład pokoi na tem piętrze był zupełnie ten sam, co na pierwszem, [...][1] dla przyjaciół.
Gdy powóz hrabiego zatrzymał się przed bramą, Maksymiljan znajdował się właśnie przed domem.
Gdy Kokles otworzył bramę, a Baptysta, zeskoczywszy z siedzenia, zapytał: czy państwo Herboldowie i pan Morrel zechcą przyjąć hrabiego Monte Christo? — Maksymiljan to usłyszał.
— Hrabiego Monte Christo?... zawołał wtedy, wybiegając naprzeciw gościa — ależ naturalnie, że hrabiego przyjmujemy! Dzięki ci, hrabio, żeś nie zapomniał o obietnicy.
Mówiąc to, młody oficer uścisnął rękę hrabiego.
— Pozwól, hrabio, że będę przewodnikiem twoim. Siostra jest w ogrodzie zajęta przy krzewach różanych, szwagier zaś rozczytuje się w dziennikach.
Na odgłos kroków, młoda kobieta, ubrana z niezwykłą starannością w ranny jedwabny szlafroczek, odwróciła się z niechęcią.
Młodziutka Julcia zmieniła się teraz w poważną i stateczną matronę, w panią Emanuelową Herbold, jak to jej przedstawiciel domu Thomson i French ongi przepowiedział.
Julja ujrzawszy nieznajomego, krzyknęła i chciała uciekać.
— Jak pan dostałeś się tutaj? — zawołała — to doprawdy nieładnie z pana strony, lecz zwłaszcza bardzo brzydko ze strony mego brata, który nigdy o siostrę się nie zatroszczy, nie pomyśli, by ta się możliwie prezentowała. Penelonie! Penelonie!
Starzec, który grządkę kwiatową rozkopywał, zatknął łopatę w ziemię i zbliżył się do wołającej z czapką w ręku. Białe włosy srebrzyły gdzieniegdzie gęstą jeszcze czuprynę; cera ogorzała, oko śmiałe i żywe, zdradzały starego marynarza.
— Co panienka rozkaże?
Penelon nie mógł się nauczyć nazywać córki swego dawnego pana — panią Herboldową. Dla niego — była ona ciągle jeszcze „panienką“.
— Penelonie — powiedziała Julja — proszę cię, idź i daj znać mężowi memu, że pan hrabia Monte Christo raczył przybyć do nas.
A potem, zwracając się do hrabiego, dodała:
— Pozwoli pan, że na chwilę pobiegnę do siebie, tymczasem Maksymiljan zaprowadzi pana do salonu.
I, nie czekając na pozwolenie, jak spłoszony ptak, pobiegła ku domowi.
— Przykro mi, panie Morrel — odezwał się Monte Christo — że narobiłem tyle zamieszania w waszym domu.
— Patrzaj pan — odpowiedział młody wojskowy — jak tam mąż zaaferowany, naciąga na domową marynarkę, kamizelkę, zamiast surduta!
— Zdaje mi się, że twoja rodzina pełnego zażywa szczęścia — powiedział hrabia.
— Myślę, że zdanie to jest bliskie prawdy. Niczegobo też nie brakuje im do szczęścia. Młodzi, weseli i kochają się. Mają 25.000 liwrów dochodu rocznie i wydaje im się, że posiadają skarby Rothszylda.
— Dwadzieścia pięć tysięcy liwrów? to przecież jest bardzo mało! — zauważył Monte Christo z taką łagodnością i niekłamaną prawdą, że serce Maksymiljana zabiło żywiej na ten głos. — Sądzę — ciągnął dalej hrabia — że to młode małżeństwo nie poprzestanie na tem i że z czasem dojdą do miljonów? Czy pański szwagier jest adwokatem, czy też może inżynierem?
— Jest kupcem, panie hrabio. Objął dom nasz po śmierci mego ojca. Pozostało po nim w majątku pięćkroć sto tysięcy franków, z których połowę otrzymałem ja i połowę siostra, bo tylko nas dwoje było. Gdy Emanuel ożenił się z siostrą, nie miał jednego grosza majątku; ambicją jego stało się jednak, iż musi posiadać tyle, ile ma jego żona; przez lat pięć pracował, wraz z żoną usilnie, aż nakoniec zdobył upragnioną sumę. Cała Marsylia z podziwem patrzyła na szlachetne wysiłki tych dwojga dzieci i oklaskiwała je.
— Juljo — rzekł Emanuel do swej żony w owym dniu szczęśliwym — oto Kokles oddał mi przed chwilą ostatnie sto franków, do uzupełnienia sumy dwóch kroć pięćdziesięciu tysięcy, którą postanowiliśmy zebrać sobie. Czy zgodzisz się, aby pół miljona było całym naszym majątkiem? Weź wszelako przytem pod uwagę, że dom nasz dawaćby nam mógł, jak dawał dotychczas, minimum 40,000 franków rocznego dochodu. Możemy jeszcze sprzedać w każdej chwili firmę, za sumę conajmniej 300,000 franków... Co więc zrobimy? Zastanów się i daj odpowiedź.
— Mój przyjacielu — odpowiedziała wtedy ma siostra — dom Morrela, jego córka prowadzić mogła jedynie.
— I ja tak myślałem — rzekł Emanuel — chciałem poznać jednakże twe zdanie.
— Jeżeli tak, to poznaj w całości mój pogląd na tę sprawę: bilans roku zamknęliśmy właśnie przed chwilą, to też swobodnie możemy zamknąć kantor.
I tak zrobiono. O godzinie 3 dnia tego firma Morrel i Syn istnieć przestała. O godzinie kwadrans na czwartą przybył jakiś kupiec zaasekurować swe dwa okręty, zysk był niewątpliwy piętnastu tysięcy gotowizną.
— Szanowny panie — oświadczył jednak Emanuel — zechciej się udać do naszego sąsiada, pana de Lonay, myśmy bowiem nasz dom już zlikwidowali.
— Od jak dawna? — zapytał zdziwiony kupiec.
— Od kwadransa.
— Otóż dlatego to, panie hrabio — zakończył swe opowiadanie Maksymiljan — siostra moja i szwagier mają tylko 25,000 franków rocznego dochodu.
W tej samej chwili, gdy Maksymilian kończył te słowa, zbliżył się Emanuel, ubrany w surdut. Skłonił się z wytworną grzecznością hrabiemu i poprosił, by zechciał odpocząć w ich domu.
Salon, do którego hrabia został wprowadzony, był przesycony cały czarowną wonią kwiatów, umieszczonych w ogromnej wazie japońskiej. Julja ubrana już poważnie, w strój pełen wytwornej prostoty, przyjęła hrabiego we drzwiach.
Hrabia, gdy wszedł w progi tego domu, odrazu odczuł jego atmosferę szczęścia. To też stanął niemy, zatopiony w marzeniach. Spostrzegł się wreszcie, że to milczenie było nie na miejscu.
— Zechce pani darować — przemówił — me wzruszenie, które może cię dziwić. Przyzwyczajona jesteś jednak do tej ciszy, spokoju i szczęścia domowego ogniska; dla mnie jednak są to rzeczy zupełnie nowe...
— Istotnie, hrabio, jesteśmy oboje bardzo szczęśliwi — odpowiedziała Julja — wycierpieliśmy jednak przedtem bardzo wiele.
W rysach twarzy hrabiego odbiła się wyraźna ciekawość.
— Jest to historja bardzo domowa i dla ciebie, hrabio, z pewnością będzie mało zajmująca, co nie przeszkadza niemniej, iż cierpienia nasze istotnie były bardzo wielkie.
— Bóg jednak, jak widzę, nagrodził wam za nie obficie?
— To prawda, panie hrabio — odpowiedziała Julja — przyznajemy to z całą szczerością. Dobry Bóg zrobił dla nas więcej, aniżeli to robi dla swych wybranych, zesłał nam bowiem swego anioła!
Silny rumieniec wystąpił na lica gościa, gdy usłyszał te słowa. Podniósł się i zaczął szybko przechadzać się po salonie.
— Czy nasze szczęście wydaje ci się tak bardzo dziwnem, hrabio? — zapytał Maksymiljan, ścigający, z pewnym niepokojem, wzrokiem od paru chwil hrabiego.
— O! bynajmniej... odparł tenże, blady i drżący, przytłumiając jedną ręką bicie serca, zaś drugą wskazując młodzieńcowi klosz kryształowy, pod którym był złożony jedwabny worek purpurowej barwy, na czarnej, aksamitnej poduszce — zastanawiam się jedynie nad tem, co za znaczenie mieć może ten worek oto, na jednym końcu którego widnieje pożółkły papier, zaś na drugim, — brylant wcale czystej wody?
W odpowiedzi Maksymiljan bardzo poważnym powiedział tonem:
— Panie hrabio!... Jest to najdroższy skarb rodziny naszej.
— Ależ tak!... Brylant, istotnie, jest dość piękny, aczkolwiek do największych nie może być bynajmniej zaliczany.
— Mój brat — odezwała się Julja — nie miał na myśli bynajmniej wartości tego klejnotu, aczkolwiek oszacowano go na sto tysięcy franków. Chciał natomiast wyrazić, że worek ten i brylant są darami anioła, o którym przed chwilą wspomniałam właśnie.
— Nie ośmieliłbym się zapytywać o bliższe szczegóły. Nie chciałbym bowiem być natrętnym...
— Pan natrętnym? Oh! Przeciwnie! Bylibyśmy właśnie bardzo szczęśliwi, gdybyś pozwolił powiedzieć sobie coś o tej sprawie. Źleby było z nami, gdybyśmy chcieli ukrywać piękny czyn, którego worek ten jest właśnie dowodem. My pragnęlibyśmy zdarzenie to rozgłosić, jak najszerzej po świecie.
— Czy tak? — zapytał Monte Christo głosem przytłumionym.
— Panie — powiedział Maksymilian, podnosząc klosz kryształowy i z religijnem uczuciem całując jedwabny worek.
— Tego skarbu naszego dotykała się ręka człowieka, który ojcu naszemu uratował życie, imię nasze od hańby, wreszcie nas wszystkich od nędzy! A oto list.
Mówiąc to, Maksymiljan odczepił list i podał go hrabiemu. — Oto list ręką tego człowieka pisany, a nam oddany w domu, gdy ojciec, nie mogąc przeżyć hańby, umrzeć postanowił. Ten sam człowiek wreszcie ten brylant nam przysłał, jako dar ślubny dla mej siostry.
Monte Christo, siląc się na spokój, otworzył list i przeczytał go, głosem coraz bardziej wzruszonym. List ten znają już nasi czytelnicy. Był adresowany do Julji, zaś nosił podpis Sindbada, marynarza.
— Nazywacie go nieznajomym? A więc człowiek ten, który wam tę przysługę wyświadczył, pozostał dla was nieznany?
— Tak, panie. Nigdy nie mieliśmy sposobności uściśnięcia jego ręki, aczkolwiek wielokrotnie prosiliśmy Boga o tę łaskę — odpowiedział Morrel — w całym tym wypadku była jakaś tajemnicza ręka, która wszystkiem kierowała, ręka niewidzialna, potężna, a nam życzliwa.
— Nie tracę jeszcze nadziei — dorzuciła Julja — ucałowania kiedyś tej ręki. Przed czterema laty Penelon był w Tryjeście. Penelon, panie hrabio, to ów tęgi marynarz, którego widziałeś przed chwilą w ogrodzie. Otóż w porcie miasta tego widział on pewnego anglika, i poznał w nim tego samego, który był u nas dn. 5 czerwca 1829 r., a do mnie napisał list ten w dn. 5 września. Według zapewnień Penelona był to ten sam człowiek.
— Więc to anglik — zapytał z udanem roztargnieniem Monte Christo, którego niepokoiło każde spojrzenie Julji — więc to był anglik, jak pani powiada?
— Tak jest — odpowiedział Morrel — u nas zjawił się w charakterze przedstawiciela firmy Thomson i French w Rzymie. Z tej to przyczyny zadrżałem cały, gdy pan hrabia powiedziałeś na owem śniadaniu u Morcefa, że bankierem twym, w Rzymie, jest ten dom handlowy właśnie. Więc ty hrabio może jednak mógłbyś nam coś powiedzieć o tym naszym nieznanym dobroczyńcy?
— Mówiłeś pan przecież, iż wzmiankowana firma wielokrotnie zapewniała was, że nic nie wie o całym tym wypadku.
— I tak jest istotnie. Panowie ci nie mogli, czy też nie chcieli nam dać wyjaśnienia.
— A więc anglik ten musiał być człowiekiem, który był winien waszemu ojcu wdzięczność... i zrewanżował się w tajemnicy. Jakże się ten anglik nazywał?
— Nie podał innego imienia — odpowiedziała Julia, wpatrując się w hrabiego z nadzwyczajną uwagą — jak tylko to, którem list ten podpisał.
— Ależ to nie jest nazwisko. To tylko pseudonim — zawołał hrabia.
Julja wpatrywała się w hrabiego coraz pilniej, natarczywiej, jakby szukała w rysach twarzy jakiegoś podobieństwa.
— Czy nie był to — odezwał się hrabia — mężczyzna tego samego mniej więcej co ja wzrostu, może tylko nieco szczuplejszy, w chustce wysoko na szyi zawiązanej, starannie zawsze pozapinany, sztywny, wiecznie z ołówkiem w ręku?
— Więc go pan znasz? — zapytała Julja z radosnem drżeniem głosu.
— Bynajmniej. Domyślam się jedynie, iż był to, być może, niejaki lord Wilmor, którego ze słyszenia i z widzenia, znam oddawna, dziwak i filantrop, który nie wierzy we wdzięczność ludzką.
— Boże! — zawołała Julia — w cóż więc wierzy ten nieszczęśliwy człowiek?
— Nie wierzył w uczucie to wtedy przynajmniej, gdy ja o nim słyszałem. Być może jednak że od czasu tego zmienił to swoje przekonanie, przekonał się może, że jednak wdzięczność może czasami gościć w sercach ludzkich?
— Drogi panie — zawołała Julja — jeżeli go poznasz, to go przyprowadź do nas, może się wtedy przekona, że jednak są na świecie ludzie wdzięczni, którzy uczucie to na wieki mieć będą w swych sercach.
Łzy zabłysły w oczach Monte Christo, co go zmusiło ponownie do powstania i przejścia się po salonie.
— Na Boga — powiedział Morrel — jeżeli go znasz, hrabio, to powiedz nam cośkolwiek o tym człowieku, ażebyśmy go mogli odnaleźć.
— Niestety... odparł Monte Christo — jeżeli ów lord Wilmor był istotnie waszym dobroczyńcą, to powątpiewam bardzo, byście kiedykolwiek mogli go poznać. Przed trzema bowiem coś laty widziałem go po raz ostatni. Wyjeżdżał do Indii, czy też do Australii, z zamiarem nie powrócenia już nigdy do Europy.
— Ach, mój Boże! — zawołała Julja i rozpłakała się serdecznie.
— Pani — powiedział Monte Christo bardzo poważnym tonem, pochłaniając jednocześnie wzrokiem sznury pereł spływające po twarzy Julji — gdyby lord Wilmor widział te łzy, jak ja je widzę, możeby pokochał rodzaj ludzki!
I ucałował rękę Julji, czego mu nie broniła, pociągnięta mimowolnie wzrokiem i głosem hrabiego.
— Przecież ten lord Wilmor — powiedziała — musi mieć jakąś rodziną, jakieś miasto, w którem stale zamieszkuje?
— O!... nie szukaj go pani. A przytem nie wyciągaj żadnych wniosków z mych słów. Lorda Wilmora jeden z mych przyjaciół znał kiedyś dobrze i byłby mu opowiedział z pewnością cały wypadek, o ileby on go dotyczył.
— Siostro moja, siostro! — zawołał Maksymiljan — pan hrabia dobrze mówi i możliwe, iż ów anglik nie miał nic wspólnego z naszym dobroczyńcą. Przypomnij sobie co niejednokrotnie nasz ojciec powtarzał:
— „Nie anglik ów, bynajmniej, był sprawcą naszego cudownego ocalenia“.
Monte Christo zadrżał.
— Cóż ojciec pański mówił? — zapytał.
— Ojciec nasz twierdził uporczywie, że był to cud. Mówił, iż dobroczyńcą naszym był człowiek, który z grobu powstał. Ileż razy wymawiał zcicha jego imię! W chwili śmierci przypuszczenie to zamieniło się w pewność niezłomną. Ostatniemi jego słowy było:
— „Dzieci moje! Umierający widzi jasno. To był Edmund Dantes!“
Od kilku chwil bladość twarzy hrabiego potęgowała się coraz bardziej. Gdy zaś usłyszał ostatnie słowa — stała się przerażająca. Cała jego krew, najwidoczniej, spłynęła mu do serca, tak, iż słowa nie mógł przemówić. Dobył, ruchem nieprzytomnym, zegarek, chwycił za kapelusz, niezręcznym komplementem pożegnał panią Herboldową, uścisnął ręce Maksymiljana i Emanuela i skierował się ku wyjściu.
Ochłonął jednak najwidoczniej, gdyż, będąc już na progu, odwrócił się i rzekł:
— Pozwólcie, państwo, bym mógł was odwiedzać. Błogosławiony jest dom wasz. Po wielu latach, w domu waszym zabiło mi serce tak silnie, że aż się zapomniałem...
Raz jeszcze się skłonił i wyszedł.
— Dziwny to jakiś człowiek, ten twój hrabia Monte Christo, — rzekł Herbold, do Maksymiljana.
— Prawda. Szlachetne to jednak serce i coś mi mówi, że jest nam życzliwy.


ROZDZIAŁ IV.
PIRAM I THIBE.

Na dalszych krańcach przedmieścia św. Honorjusza, pośród najwspanialszych pałaców tego najbogatszego okręgu Paryża, znajdował się rozległy ogród, wierzchołki kasztanów którego wystrzelały wysoko ponad mury.
Wspaniałe wejście do tego ogrodu było jednak stale zamknięte. Plac, zakupiony na spekulację, nie mógł jakoś znaleźć nabywcy, to też jego chwilowy właściciel odnajął go za umiarkowaną sumę 500 franków rocznie.
Z tej więc przyczyny bogato złocona krata była wiecznie zamknięta i jej zawiasy trawiła rdza. By zaś wzrok ciekawych nie plamił swem gminnem spojrzeniem wnętrza arystokratycznego przybytku, za bramą wspomnianą urządzono klomb z roślin bardzo wysokich.
Małe drzwiczki, obok głównej bramy umieszczone, prowadziły do tego pustynnego, przez nikogo nie odwiedzanego miejsca.
Inne małe drzwiczki, również z ozdobnej żelaznej kraty uczynione, a znajdujące się po stronie przeciwległej, prowadziły do innego ogrodu, pośrodku którego znajdował się duży i zamieszkały najwidoczniej pałac. — W tym drugim ogrodzie, w cieniu kasztanów stała kamienna ławka, ulubione, sądząc z licznych pozostawionych drobnostek, miejsce jednego z mieszkańców pałacu. Zaś ulubione z tej zapewne przyczyny, iż słońce nigdy tam nie dochodziło, do tego stopnia bowiem ocienione było splotami liści.
Pod wieczór jednego z upalnych dni wiosny, na ławce tej leżały: książka, parasolka, koszyczek, i biała chusteczka batystowa z rozpoczętym haftem. Właścicielki tych przedmiotów nie było przy ławce, lecz stała ona przy drzwiczkach do sąsiedniego, opisanego przez nas ogrodu pustynnego, prowadzących.
W tejże chwili małe drzwiczki podobne, lecz od ulicy idące, otworzyły się zcicha i ukazał się w nich młodzieniec rosły i silny, w płócienną bluzę robotnika przyodziany, mający na głowie czapeczkę aksamitną i takie same pantalony. Włosy starannie ułożone i białe ręce przybysza nie harmonizowały z tym gminnym strojem. Gdy wchodził, rzucił bystrym wzrokiem poza siebie, jakby dla przekonania się, czy go czasem kto nie śledzi, a następnie wszedł szybko, zamknął drzwi i chyżym krokiem pobiegł w głąb ogrodu, okrążając wysoki klomb.
Na widok oczekiwanego nie w tym może stroju młodzieńca, dziewica cofnęła się w tył parę kroków. Lecz przybyły, śmiały jak kochanek, podbiegł do niej i zawołał:
— Walentyno, nie lękaj się, to ja!
Dziewica ponownie wychyliła się zza muru.
— To pan?! I dlaczegóż to tak późno dziś pan przychodzi? Wiesz przecież, iż niezadługo będą u nas podawać obiad; a i to wiesz przecież, z jaką trudnością udaje mi się przychodzić tutaj. Muszę się opowiedzieć macosze, wyrwać z rąk brata, który mnie zamęcza, wreszcie unikać wzroku szpiegującej mnie pokojówki. Niedobry więc jesteś, tak się spóźniając. I cóż to znów za strój, dzięki któremu nie poznałem cię w pierwszej chwili?
— Walentyno ukochana! — odpowiedział młodzieniec — wiesz, jak cię kocham; zaś mówię ci to, bo gdy cię zobaczę, coś mnie zmusza, bym ci to mówił, mówił bezustannie. I dziękuję ci za twe drogie wymówki, bo są mi one dowodem, żeś mnie oczekiwała, żeś o mnie myślała. Chcesz poznać przyczynę mego opóźnienia?... Obrałem sobie zawód...
— Jaki zawód?... Co to znaczy, Maksymiljanie? Czyż już jesteśmy do tego stopnia szczęśliwi, że możemy sobie żartować?
— Niech mnie Bóg od tego zachowa, był miał żartować z tego, co całe życie me stanowi. Przestraszyłem się jednak myśli, jaką wyraziłaś mi wczoraj, iż kiedykolwiek ktoś posądzić mnie może, że jestem złodziejem! to mogłoby ubliżyć mundurowi, który noszę. Więc z tych przyczyn właśnie i jedynie — kapitan spahisów przeobraził się w zwyczajnego ogrodnika.
— Cóż za niedorzeczność!
— Przeciwnie, jest to postępek bardzo rozsądny. Jestem teraz bezpieczny. Odszukałem właściciela tego placu i wydzierżawiłem go od niego. Teraz on należy do mnie i nie potrzebuję zakradać się już do ogrodu, jak to dotychczas bywało. Obecnie codzień przychodzić tutaj będę, ażeby uprawiać moje jarzyny. A wiesz, ile zapłaciłem za to moje szczęście? Pięćset franków wszystkiego, w kwartalnych ratach, notabene!
Odtąd nikogo już obawiać się nie potrzebuję. Jestem bowiem u siebie, zaś w zysku mam to, iż w każdej chwili powiedzieć ci teraz mogę, jak bardzo cię kocham. Czy jednak dumy twej nie będzie obrażać, iż wyznanie podobne robi biedny robotnik w płóciennej bluzie?
Walentyna wydała lekki okrzyk zdziwienia.
— Ach, Maksymiljanie!... może to źle, może teraz zanadto będziemy wolni, może nasze szczęście nie będzie podobać się Bogu, może nadużyjemy naszej swobody i ta swoboda nas zgubi?
— Jak możesz tak mówić, przyjaciółko moja?! Od chwili, jak cię poznałem, cały oddałem się tobie, żadnej nie domagając się za to nagrody, prócz szczęścia, bym mógł ci służyć. Czy od chwili tej dałem ci możność żałowania, żeś słowu memu zaufała? Powiedziałaś mi, ukochana moja, że cię z panem d‘Epinay, wbrew woli twej, związano słowem, że ojciec twój związek ten postanowił i że życzy go sobie. Usunąłem się w jednej chwili i czekałem, że może Opatrzność zmieni tę decyzję twego ojca. Z oddali cię czciłem, wielbiłem i kochałem i odważałem się ci to mówić, bo wyczuwałem, że i ty kochasz mnie również.
— I to właśnie uczyniło cię zuchwalszym, Maksymiljanie. Rozkoszą dla mnie jest ta miłość, ale jednocześnie nieszczęściem mego życia.
— Nieszczęściem?... Jak mogła w głowie twej narodzić się podobna myśl!... jak mogłaś wyrzec słowo tak ciężkie i niesprawiedliwe? Czyż widziałaś kiedy niewolnika, któryby więcej był komu oddany? Gdym nakoniec wynalazł to miejsce, które dało nam możność widywania się, powiedz, czy kiedykolwiek pozwoliłem sobie na to choćby tylko, ażeby ucałować rąbek twej sukienki?
— Prawda — odpowiedziała Walentyna, wysuwając dwa paluszki na drugą stronę kraty, co dało możność Maksymiljanowi przyciśnięcia ust do tych dwóch śnieżnych kolumienek, — prawda, szlachetnym jesteś przyjacielem. Ale i to wiedzieć musiałeś, że gdyby niewolnik był zbyt wymagającym, utraciłby wtedy wszystko, niewątpliwie; więc mi przyobiecałeś miłość braterską, co przyjęłam wdzięcznie, bo jestem samotna nieomal na świecie, ojciec mnie nie kocha i nie cierpi macocha! Jedyną mą pociechą jest starzec nieruchomy, zlodowaciały nieomal, którego ręka mojej ręki uścisnąć nie jest zdolna, oko którego mówi jedynie! Oh, Maksymiljanie!... wierzaj mi, że jestem bardzo samotna i bardzo nieszczęśliwa na tym świecie!
— Walentyno — rzekł młodzieniec wzruszony głęboko, — skłamałbym, gdybym powiedział, że tylko jednę ciebie kocham na świecie, bo kocham również i mą siostrę. Jest to jednak uczucie najzupełniej inne. Mówią, nakoniec, że pan Franciszek d‘Epinay jeszcze rok bawić będzie zagranicą, w ciągu zaś tak długiego okresu czasu ileż to przyjaznych okoliczności zdarzyć się może, które zmienią na lepsze nasze beznadziejne położenie! Miejmy więc nadzieję.
— Ja jej nie mam jednak... Niestety, i mieć jej nie mogę! Woli ojca mego nikt i nic nie przełamie, co zaś do macochy, to ta, czuję to, nienawidzi mnie!
— Nienawidzi?... ciebie?... Ach, Walentyno!... czyż to możliwe, ażeby ktoś mógł nienawidzieć ciebie?
— A jednak tak jest. Macocha nienawidzi mnie wprost żywiołowo, kocha ona jedną jedyną istotę tylko na świecie.
— I z jakiej przyczyny, droga Walentyno, mogłaby cię nienawidzieć?
— Z jakich przyczyn?... Przykre, iż w rozmowie z tobą o sprawach pieniężnych wspominać muszę, wiedz jednak, przyjacielu mój, iż według mego mniemania nienawiść macochy mej w tych materjalnych powodach ma swe źródło. — Ja jestem, widzisz, bardzo bogatą po matce mej, a jeszcze bogatszą mam być, gdy Bóg powoła do chwały swej rodziców mej biednej matki, co wcześniej czy później nastąpić musi; ona zaś nie posiada żadnego osobistego majątku. Jest więc o ten mój majątek zazdrosna. Gdybym mogła oddać jej połowę mych kapitałów, byłabym szczęśliwa.
— Biedna Walentyno!
— O, tak! Jestem bardzo biedna, bardzo nieszczęśliwa, czując się obcą w swym rodzinnym domu. — I jestem bardzo słabą, niedość silną na to, by potargać więzy łączące mnie z tym domem. Zaś mój ojciec nie jest człowiekiem tego pokroju, by mu było można swą wolę narzucić. Jest on nieugięty, nietylko względem siebie i swej rodziny, ale nawet w stosunku do króla. Przysięgam ci, Maksymiljanie, że ja do walki nie jestem zdolna. Gdyby żyła biedna matka moja, nie lękałabym się niczego. Powiedziałabym poprostu, że cię kocham i wszystko byłoby szczęśliwie skończone. Pobłogosławiłaby nam ona z pewnością.
Powiedz mi przytem, Maksymiljanie — ciągnęła Walentyna dalej, po chwili lękliwego wahania się — powiedz mi, czy dawniej w Marsylji, nie istniały jakieś nieporozumienia pomiędzy ojcem twym, a moim?
— O ile wiem, to nie. Polityczne chyba tylko, ponieważ ojciec mój był oddany całą duszą sprawie cesarza, gdy twój — był zwolennikiem Burbonów. Dlaczego jednak zapytujesz się o to, droga Walentyno?
— Powiem ci więc wszystko, bo wszystko wiedzieć powinieneś. Gdy otrzymałeś nominację na kawalera Legji honorowej i gdy to ogłoszone zostało w gazecie urzędowej, byliśmy akurat zebrani wszyscy u mego dziadka Noirtiera.
Był tam również i pan Danglars, konie którego omal nie zabiły wczoraj mej macochy i brata.
Ja czytałam dziennik dziadkowi, zaś ojciec mój rozmawiał z bankierem o przyszłem małżeństwie wice-hrabiego de Morcef z panną Danglars. Gdy doszłam do ustępu, który dotyczył ciebie, zatamowało mi oddech, czułam się bardzo szczęśliwą i przeczytałam nazwisko twoje. Musiałam przeczytać je niewyraźnie, gdyż polecono mi przeczytać to samo raz jeszcze.
— Droga Walentyno!
— Otóż zaledwie nazwisko twe przeczytałam, mój ojciec natychmiast odwrócił głowę, byłam przekonana (patrz, jak szaloną jestem), że cały świat, na wzmiankę twego imienia, — jak piorunem rażony zostanie, to też niebardzo mnie zdziwiło, że ojciec mój, gdy nazwisko twe usłyszał — zadrżał widocznie, a nawet, — że zadrżał i pan Danglars.
— Morrel... zawołał ojciec mój — zaczekaj no! Czy to nie z tych Morrelów, zaciekłych Bonapartystów, co nas nabawili tak wielkiego nieszczęścia w 1815 roku?
— Z tych samych — odpowiedział Danglars — zdaje mi się nawet, że ten udekorowany jest synem owego kupca marsylskiego.
— W rzeczy samej, tak jest — powiedział Maksymiljan. — I cóż twój ojciec odpowiedział na to?
— Rzecz okropną, której nie śmiem ci powtórzyć.
— Powiedz... prosił z uśmiechem Maksymiljan.
— Cesarz — mówił więc ojciec mój dalej — wiedział dobrze do czego użyć można takich fanatyków. Powołał ich wszystkich do wojska, bo do tego tylko byli oni zdatni. I spostrzegam z radością, że król używa ich również do tego jedynie, aby zagarnęli Algier.
— Istotnie — zauważył Maksymiljan, gdy z ust Walentyny usłyszał te słowa — jest to dosyć zwierzęca polityka. Niech cię więc nie boli to, co ojciec twój powiedział. Pod tym względem i mój ojciec w niczem mu nie ustępował i on bowiem powtarzał nieustannie: „Nie pojmuję, z jakiej dobrej racji cesarz, który tyle zbawiennych zrobił rzeczy, nie utworzy pułku z sędziów i adwokatów i nie pośle ich gdzie na „Stracone pozycje“?
Widzisz tedy, droga przyjaciółko, iż obie strony są warte siebie. Ale jak się pan Danglars zachował wobec tego zdania pana prokuratora królewskiego?
— Roześmiał się tylko grubym i ordynarnym śmiechem, a po chwili obaj ci panowie wstali i wyszli z pokoju. Wówczas dopiero spostrzegłam, iż mój dobry dziadek był silnie wzruszony. Zwróciłam się więc do niego natychmiast, z zapytaniem, a wtedy wskazał mi on wzrokiem dziennik.
— Czego sobie życzysz, drogi dziadku?... zapytałam. — Jesteś widzę zadowolony? — Zamknął oko potwierdzająco.
— Czy z tego, co ojciec mój powiedział?
Jego wzrok pozostał nieruchomy.
— Więc z tego, że pan Morrel — nie śmiałam dodać: Maksymiljan — mianowany został kawalerem Legji honorowej?
Dopiero wtedy zamknął oko na znak potwierdzenia.
— Byłam wprost oszalała ze szczęścia, że dziaduś mój cieszył się wraz ze mną. Pokochałam go za to jeszcze bardziej.
— Zdumiewająca rzecz! — zawołał Maksymiljan — ojciec twój, nie znając mnie, uczuwa względem mnie nienawiść; dziadek zaś twój, który nie zna mnie również, cieszy się, iż otrzymałem order.
— Cicho — szepnęła Walentyna — uciekaj, bo nadchodzą!
Maksymiljan momentalnie pochwycił rydel do ręki i zaczął bez miłosierdzia znęcać się nad warzywami.
— Panienko!... panienko — rozległ się głos po ogrodzie — pani de Villefort prosi panienkę do salonu, gość bowiem przyjechał.
— Ktoż to taki?
— Wielki pan, jak powiadają, pan hrabia Monte Christo.
— Idę! — zawołała Walentyna.
— Rzecz szczególna — rzekł do siebie Maksymiljan, gdy Walentyna wraz z pokojówką znikła we drzwiach pałacu, — jakim cudem pan hrabia Monte Christo w tak krótkim czasie poznać się już zdołał z rodziną pana prokuratora królewskiego?


ROZDZIAŁ V.
NAUKA O TRUCIZNACH.

Zaledwie hrabia de Monte Christo wszedł w progi pałacu pana de Villeforta, już cały dom był w ruchu.
Po pierwszych powitaniach i zwykłych grzecznościach hrabia zapytał o pana de Villeforta.
— Mąż mój jest na obiedzie u prezesa ministrów — odpowiedziała pani de Villefort — wyjechał właśnie przed chwilą. Proszę wierzyć, iż będzie bardzo zmartwiony, że go ominął zaszczyt oglądania pana u siebie.
— Idź zobacz, Edwardku, co się dzieje z twą siostrą, Walentyną? — zwróciła się pani de Villefort do syna — trzeba jej dać znać o przybyciu tak miłego gościa.
— To pani ma jeszcze i córkę? — zapytał ten ostatni.
— Jest to córka mego męża, z pierwszego małżeństwa, dorosła już panienka, bardzo ładna przytem.
— Szkoda tylko, iż wiecznie zamyślona — przerwał matce uszczypliwie Edwardek.
— Edwardku, bądź cicho! — powiedziała wtedy do syna matka.
A zwracając się do hrabiego dodała następnie:
— Ten mały swawolnik ma może i słuszność. Panna de Villefort, aczkolwiek staramy się wszelkiemi siłami rozerwać ją, — jest ponurego charakteru. Milczy prawie zawsze, co sprawia nader ujemne wrażenie. Ale dlaczego ona nie przychodzi? Edwardku, zobacz no, proszę cię...
— Bo jej szukają u dziadka Noirtiera, a ona sobie przesiaduje w ogrodzie — odpowiedział Edwardek, podśpiewując sobie i chwytając muchy.
W tejże chwili Walentyna ukazała się na progu. Istotnie, jej twarz była powleczona jakby kirem smutku, a kto baczniejby spojrzał w jej oczy, ten dojrzałby i ślady łez.
Gdy weszła i ujrzała cudzoziemca, o którym tak wiele słyszała, skłoniła się lekko, bez zbytniej skromności, z dużym wdziękiem, który zwrócił uwagę hrabiego.
Monte Christo odpowiedział ukłonem, po powstaniu z siedzenia.
— Moja pasierbica, panna Walentyna de Villefort — przedstawiła macocha — pan hrabia de Monte Christo.
— Cesarz Chin i król Madagaskaru!... zakrzyczał piskliwie rozkoszny Edwardek.
Pani de Villefort zbladła.
Monte Christo jednak uśmiechnął się i jak najżyczliwiej spojrzał na dziecko, co wywołało uśmiech szczęścia na twarzy matki.
— Pani — powiedział, wznawiając rozmowę — czy ja nie miałem już zaszczytu widzenia gdzieś pani i panny Walentyny? Jakieś wspomnienia bowiem zrodziły się w mej głowie, gdym ujrzał pasierbicę pani.
— Walentyna nie lubi świata i bardzo rzadko wychodzi — odpowiedziała pani domu.
— To też ja panny Walentyny nie spotkałem w tak zwanym „świecie“. W Paryżu zresztą jestem parę dni zaledwie. Pozwól pani jednak... muszę przypomnieć sobie... zaraz... zaraz...
I Monte Christo przyłożył rękę do czoła, jakby pragnął skupić myśli.
— Być może, iż pan hrabia widział nas we Włoszech? — wmieszała się bojaźliwie do rozmowy Walentyna.
— Może i we Włoszech! — odpowiedział Monte Christo. — A w jakim czasie panie tam bawiły?
— Przed dwoma laty byłam tam z matką i z Edwardem — odpowiedziała Walentyna. — Lekarze znaleźli, iż moje płuca są zaatakowane... Byłyśmy w Bolonji, w Rzymie...
— A więc widzi pani! — zawołał Monte Christo, jakby ta prosta wskazówka była najzupełniej wystarczająca dla zebrania i wyjaśnienia jego wspomnień. — Właśnie w Porousse, w dzień Bożego Ciała, o!...!... teraz przypomniałem już sobie dobrze — miałem szczęście widzieć panie.
— I ja teraz już sobie przypomniałam jak najlepiej, ogród i ten dzień uroczysty — odezwała się pani de Villefort — nie mogę sobie jednak przypomnieć w żaden sposób, bym tam widzieć miała hrabiego? Doprawdy, wstyd mi za mą pamięć.
— I ja pana nie przypominam sobie — dorzuciła Walentyna podnosząc swe piękne oczy na Monte Christa.
— Zaraz pomogę pamięci pani. Dzień był bardzo gorący. Oczekiwałyście panie na konie, które z powodu święta nie mogły zdążyć na czas; panna Walentyna oddaliła się w głąb ogrodu, zaś synek pani zaginął gdzieś w pogoni za motylem.
— Pamięta teraz mama, — zawołał Edwardek — jak ja tego motyla w końcu złapałem? Natychmiast poobrywałem mu skrzydła!
— Pani zaś siedziała w cieniu winnych krzewów, na głębokim trzcinowym fotelu. I rozmawiałaś pani wtedy z kimś dość długo... Czy jeszcze pani nie pamięta?
— O, teraz to już przypominam sobie! — zawołała pani de Villefort z nagłym rumieńcem na twarzy. — Lecz ja wtedy rozmawiałam z jakimś lekarzem.
— Ja właśnie byłem tym lekarzem. Od dwóch tygodni siedziałem w tym hotelu, do którego wspaniały ogród należał, lecząc mego pokojowca, który zapadł na febrę. Rozmawiałem z panią długo o najrozmaitszych rzeczach, o Rafaelu, Van Dycku... o obyczajach, ubiorach... o sławnej „Aqua tofana“ wreszcie.
— Tak; tak — potwierdziła żywo pani de Villefort, z pewnym rodzajem zażenowania, czy zaniepokojenia — teraz przypominam sobie.
— Pamiętam i to jeszcze — ciągnął najspokojniej hrabia, że radziłaś mi się pani, co do stanu zdrowia panny Walentyny, aczkolwiek ja lekarzem nie byłem i nie jestem. Zajmowałem się i zajmuję teraz jeszcze chemją i naukami przyrodniczemi, lecz jako amator tylko.
W tej samej chwili wybiła godzina szósta.
— Już szósta — rzekła gospodyni domu, widocznie wzruszona, — może zechcesz, Walentyno, dowiedzieć się, czy dziadek obiadować będzie razem z nami, czy też osobno?
Walentyna podniosła się natychmiast i wyszła z pokoju, skłoniwszy się przedtem hrabiemu, bez jednego słowa odpowiedzi.
— Pan Noirtier jest podobno tknięty paraliżem? — zapytał Monte Christo — mówił mi coś o tem mąż szanownej pani.
— Niestety, tak jest, biedny starzec stracił władze we wszystkich członkach i tylko dusza żyje w tem jego martwem ciele, ale już nikła i drżąca, jak płomień lampy, który zgasnąć ma za chwilę. Proszę mi darować, że pana zajmuję opowiadaniem tych nieszczęść. Lecz zdaje mi się, że panu przerwałam. Mówi pan, że jesteś zdolnym chemikiem?...
— Nie mówiłem tego bynajmniej, — odpowiedział Monte Christo z uśmiechem — zaznaczyłem jedynie, iż tak chemją jak i naukami przyrodniczemi zajmuję się jako amator. Studjowałem chętnie, bo miałem wtedy zamiar osiedlić się na Wschodzie i pójść za przykładem Mitrydata, wszelako...
— Mitrydates rex ponticus — zawołał mały roztrzepaniec, wycinając ryciny z przepysznego albumu.
— Edwardzie... A, cóż to za dziecko! — zawołała pani de Villefort, wyrywając zniszczony album z rąk syna.
— Jesteś nieznośny! Idź za siostrą do dziadka.
— Album! — zawołał Edward.
— A na cóż ci on potrzebny? Byś go dalej niszczył!
— Chcę album!
— Idź do dziadka natychmiast.
— Nie pójdę bez albumu!...
— Masz i idź sobie — powiedziała matka, oddając album synowi i wyprowadzając go za drzwi.
Hrabia przeprowadził wzrokiem odchodzącą.
— Czy też zamknie drzwi za nim? — pomyślał.
Pani de Villefort drzwi starannie zamknęła. Hrabia udał, że tego nie widzi.
Pani de Villefort, rozejrzawszy się następnie dookoła, usiadła na dawnem miejscu.
— Zechce mi pani darować to, co powiem, lecz zdaje mi się, że jesteś trochę za surowa dla tego rozkosznego dziecka — odezwał się hrabia dobrodusznie.
— Surowość jest niezbędna — odpowiedziała pani de Villefort tonem nadzwyczajnej powagi.
— Wszakże Edwardek, wspominając o Mitrydacie, powtarzał tylko Korneljusza Neposa. Dowodzi to, że jego nauczyciel nie traci darmo czasu, a także, iż synek pani jest nad wiek rozwinięty.
— To prawda, panie hrabio, — odpowiedziała matka, uradowana pochlebstwem.
— Edwardek istotnie ogromne ma zdolności i nauka przychodzi mu z łatwością. Jego indywidualność tylko zbyt może wcześnie się przejawia. Co się zaś tyczy tego, co mówił, to czy istotnie jest prawdą, że Mitrydates...
— Prawda stwierdzona bezwzględnie. I ja również, aby nie być otrutym, gdy jestem na Wschodzie, używam zawsze tego środka.
— Spreparowanie tego środka udało się panu?
— Najzupełniej.
— Przypominam sobie, żeś mi pan coś wspominał o tem, w czasie naszej rozmowy w Perousse.
— Czyżby?... zapytał hrabia z wybornie udanem zdziwieniem — tego znów ja nie przypominam sobie najzupełniej.
— Zapytywałam wtedy pana, czy trucizny z jednakową działają siłą na mieszkańców północy, jak i na mieszkańców południa? A pan opowiadałeś mi wtedy, że temperamenty zimne ludów północnych są bardziej odporne na działanie trucizn.
— I jest to prawdą — przyznał Monte Christo — widziałem, jak mieszkańcy stref zimnych przyjmowali bez większej dla siebie szkody takie ilości trucizn, od których zginąłby napewno neapolitańczyk naprzykład, lub arab.
— Pojmuję to, lecz jakim sposobem pan się przeciwko działaniom trucizn uodporniłeś?
— Nic łatwiejszego!... Przypuśćmy, że pani wiesz zgóry, jakiej obawiać się masz trucizny, przypuśćmy naprzykład, że miała to być Brueca Aerruginea.
— Zdaje mi się, iż truciznę tę wydobywa się...
— A więc pani już wie z czego trucizna ta się wydobywa?... Podobne wiadomości są bardzo rzadkie u kobiet...
— Przyznam się, iż mam szczególne upodobanie do nauk ścisłych i do alchemji; przemawiają one do imaginacji jak poezja. Lecz mów pan dalej.
— Otóż przypuśćmy, że jest to właśnie owa upatrzona trucizna. Wtedy brać należy trucizny owej, pierwszego dnia jeden miligram, drugiego — dwa miligramy i t. d. tak, iż dnia dziesiątego dawka stanowić będzie już centigram; po miesiącu organizm będzie zdolny do przyjęcia trzech centigramów, która to doza, osobę nie udpornioną zabiłaby z pewnością. Po upływie przygotowań takich byłaby pani zdolna do picia wody z zatrutej karafki; osoba, która z panią pić będzie — umrze, pani zaś uczuje tylko lekkie osłabienie.
— Czytałam historję Mitrydata i zawsze ją uważałam za bajeczną — powiedziała w zamyśleniu pani Villefort. — Mojemi ulubionemi naukami były zawsze botanika i minerologja. Przy ich pomocy o wiele łatwiej wytłumaczyć sobie historję ludów Wschodu.
— Tembardziej rzecz jest godna zgłębienia, że mieszkańcy wspomnianych krajów egzotycznych używają trucizny nietylko jak Mitrydates, dla ochrony od ciosu, lecz i w charakterze sztyletu. Trucizna dla nich jest nietylko bronią odporną, ale i zaczepną. Przy pomocy opium, belladonny, haszyszu... zdobywają w marzeniach szczęście, inne trucizny dają im ulgę w cierpieniach, jeszcze inne służą do uśmiercania nieprzyjaciół.
— Czy tak jest w rzeczy samej? — zapytała pani de Villefort, z oczami dziwnie błyszczącemi.
— Tak, pani, takie jest znaczenie trucizn na Wschodzie.
— Drogi panie — zawołała wtedy młoda kobieta — więc człowiek na Wschodzie może tak bezkarnie ginąć?!
— Nie, pani. I na Wschodzie za takie rzeczy ścinają głowy i wbijają na pal z wielką przyjemnością. Tylko że tam ludzie umieją się urządzać i dlatego właśnie kara nie jest zdolna ich dosięgnąć. U nas inaczej. U nas głupiec, który ma nienawiść w sercu i czart nim owładnął, — udaje się do kupca i kupuje, pod pozorem, że mu szczury spać nie dają, pięć albo sześć gramów arszeniku. Gdy już dostał specyfik, przygotowuje go i daje nieprzyjacielowi dozę od której zginąłby mamut, słoń nawet, co daje ten skutek, iż oddaje nieszczęśliwego na pastwę mąk najstraszliwszych. Otruty krzyczy tak, iż zbiega się cały dom, ulica cała... przybywa natychmiast i policja oczywiście. Posyłają po doktora, nie dlatego, by ratował, lecz by dokonał sekcji. Ten oczywiście znajduje w żołądku arszennik.
Nazajutrz dzienniki rozpisują się o wypadku, a tego samego wieczora jest już wiadome policji, gdzie trucizna była kupiona i przez kogo? Truciciel zostaje momentalnie zaaresztowany, badany... nakoniec osądzony; zgilonytowany wreszcie.
Tym to sposobem wasi cywilizowani Paryżanie korzystają z chemji.
— Trudno — zauważyła z uśmiechem pani de Villefort — robimy co możemy, nie posiadając tajemnic Medyceuszów i Borgiów...
— A teraz, chcesz pani wiedzieć — zapytał hrabia wzruszając ramionami — co jest powodem tych naiwności? Oto, że w teatrach waszych, truciznę wypijają, albo z flaszeczki, albo też w „puharze wina“ najczęściej. W parę sekund potem otruty umiera i spada zasłona. Le comedia e finita!
Tym sposobem nikt nie widzi, jakie są dobre następstwa zabójstwa, co utwierdza bardzo wiele słabych głów w przekonaniu, że trucie jest zadaniem łatwem i najzupełniej bezpiecznem.
— Trochę inaczej wyglądają sprawy te na południu Europy i na Wschodzie. W takim Aleppo, Kairze, a choćby nawet w Rzymie, lub w Neapolu, o bardzo wielu ludziach z pozoru najzdrowszych, wtajemniczeni powiedzieć mogą: „ten oto jegomość, od trzech tygodni jest truty, a za miesiąc umrze niezawodnie“.
— Więc ludzie tamtejsi — rzekła pani de Villefort — odmykali tajemnicę owej słynnej „Aqua tofana“, która zginąć miała w powodzi wieków?
— Czy pani przypuszcza, iż cokolwiek ginie na tej ziemi?... Więc i trucizny nie zginęły żadne.
Każda trucizna uderza zwykle na ten lub na inny organ. Ta na żołądek, tamta na mózg... jeszcze inna na wnętrzności.
Trucizna objawia się czasami przez kaszel, dajmy na to. Kaszel zdradza zaflegmienie piersi, albo też inną chorobę, zawsze śmiertelną.
Gdyby nawet nią nie była, to dzięki lekom, jakie zapisują naiwni doktorzy, staje się napewno śmiertelną.
I ginie człowiek, zgodnie ze wszystkiemi zasadami wiedzy, a sprawiedliwość żadnych nie wszczyna kroków... boć pewni najzupełniej lekarze wydali świadectwo, iż ten a ten umarł jak najlepiej, t. j. jak najbardziej prawidłowo.
— Okropne to, a zarazem zachwycające — zawołała pani de Villefort. — A przyznam się panu, że uważałam wszystkie podobne historje za wymysł wieków średnich.
— No, te wymysły wieków średnich zostały teraz znacznie udoskonalone! Do czegóż służyć by miały medale, krzyże, tytuły, nagrody Montyona... jeżeli nie do prowadzenia ludzkości ku szczytom doskonałości? Zaś człowiek będzie dojrzałym wtedy dopiero gdy się nauczy, jak Bóg: niszczyć i tworzyć. Niszczyć już potrafi... jest więc w połowie już drogi...
— Tak więc — dodała pani Villefort, zmierzając stale do jednego celu — trucizny Borgiów, Medyceuszów, Rugierów... w czasach późniejszych — barona Truecka, o których tyle się już rozpisały nowsze dramaty i romanse...
— Były przedmiotem sztuki i nic więcej — odpowiedział hrabia — czy sądzisz, pani, że prawdziwy mędrzec trzyma się stale jednego wynalazku? Bynajmniej, nauka lubi postęp, zmianę... fantazjuje!... że tak się wyrażę. Jeden ze współczesnych chemików, a mój przyjaciel, opat Adelmonte, zadziwiające w tym kierunku porobił doświadczenia.
— Naprawdę?... Ach, drogi panie, niechże mi pan to opowie!
— Jedno z nich przytoczę pani. Ma on bardzo ładny ogród, pełen warzyw, kwiatów i owoców. Otóż wybrał on raz główkę kapusty: przez trzy dni polewał ją arszennikiem. Trzeciego dnia kapusta zżółkła, lecz to właśnie robiło wrażenie, iż stała się dojrzałą. Jeden Adelmonte wiedział, że jest zatrutą.
Przyniósł kapustę do siebie i dał parę liści tej kapusty do zjedzenia królikowi. Królik zdechł. Wtedy opat kazał go kucharce oczyścić, a wnętrzności wyrzucić na śmieci. Po śmieciach tych chodziła kura, która wnętrzności te podziobała trochę, co wywołało, ten skutek, że zachorowała i padła; w chwili, gdy w konwulsjach walczyła ze śmiercią nadlatuje sęp, spada na biedną kurę i unosi ją w powietrze a następnie do swego gniazda, gdzie ptaka pochłania.
Po paru dniach i sęp się uczuł niedobrze; gdy leciał w przestworzach, zakręciło mu się nagle w głowie i spadł do sadzawki. Szczupaki pożerają wszystko, jak pani wiadomo zapewne: otóż pożarły i sępa. Gdyby takiego szczupaka otrutego przez czwarte już stworzenie dać komu na półmisku, to ten ktoś umarłby, po upływie kilku, lub kilkunastu dni, na ból żołądka.
Gdyby zrobiono nawet sekcję, to nie znalezionoby najmniejszego śladu trucizny i doktorzyby orzekli, iż zmarły chorował na wodną puchlinę, albo na gorączkę tyfoidalną.
— Wszystkie te okoliczności — odrzekła pani de Villefort — jeden drobny wypadek wniwecz obrócić może; sęp mógł nie upaść naprz. do stawu, lecz o paręset kroków od niego.
— Otóż na tem polega cała sztuka, że na Wschodzie umieją kierować wypadkami!
Pani de Villefort, jakby w odurzeniu, słuchała nieprzerwanie.
— Arszenik jednak zawsze ślady pozostawia, bez względu na to w jakiej formie przyjęty zostanie, nieprawdaż, panie? — zapytała.
— Tak jest — odpowiedział Monte Christo — i ja właśnie ten sam zarzut zrobiłem opatowi, lecz ten uśmiechnął się tylko i odpowiedział mi przysłowiem sycylijskiem. „Moje dziecię, świat nie w jednym dniu, ale w siedmiu stworzony został. Przyjdź do mnie w niedzielę“.
W najbliższą niedzielę poszedłem oczywiście do uczonego opata. Zamiast polewania kapusty arszenikiem, polewał ją roztworem soli strychino-skorubrynowej; w tym ostatnim wypadku kapusta nie wydawała się być wcale chorą, to też królik zabrał się do niej z całą ufnością, co nie przeszkodziło, iż padł już po pięciu minutach; kura podziobała królika i zdechła nazajutrz.
Wzięliśmy wtedy i królika i kurę, otworzyliśmy oboje. Cóż się okazało? Okazało się, że w organizmach padłych nie było najmniejszego śladu trucizny. Natomiast sekcja wykazała: podrażnienie systemu nerwowego i jakiś lekki rodzaj zapalenia mózgu; nic ponadto. Kura nie była otruta, lecz zdechła na apopleksję!... Jest to bardzo rzadki wypadek u kur, ale u ludzi nadto pospolity.
Pani de Villefort w coraz mroczniejsze wpadała zamyślenie.
— Jak to dobrze, — powiedziała — że tego rodzaju rzeczy tylko chemicy umieją przyrządzać! Gdyby wiedza taka była dostępna dla wszystkich, jedna połowa świata otrułaby drugą.
— Chemicy, albo ludzie zajmujący się chemją — rzucił niedbale Monte Christo.
— Jednakże — powiedziała pani de Villefort, otrząsając się z zamyślenia, — choćby nie wiem z jakiemi ostrożnościami cała rzecz była przeprowadzona, występek zawsze będzie występkiem. Można uniknąć sprawiedliwości ludzkiej, Bóg jednak zobaczy wszystko. Mieszkańcy wschodu w rzeczach sumienia są mniej drażliwi, to też zrobili bardzo rozsądnie, kasując piekło w swoich wierzeniach.
— Jest to skrupuł, który, nie dziwię się, że powstał w szlachetnej duszy pani. Bardzo mało znalazłaby pani ludzi takich, którzyby śmiało uderzyli nożem w serce bliźniego. Jeżeli jednak, zamiast tego brutalnego zabójstwa, uprzątniesz poprostu zawadzającą ci na drodze istotę bez gwałtu, bez walki, bez cierpień, czyniących z ofiary — męczennika, a uprzątającego — zbrodniarza; słowem, jeżeli przy tej sprawie nie będzie ani rozlewu krwi, ani jęków, ani konwulsyj, a zwłaszcza — straszliwego i odrażającego nazwiska zbrodni, wówczas unikniesz prześladowań. Tym to sposobem postępują i działają skutecznie mieszkańcy wschodu, poważni i flegmatyczni.
— A gdzież sumienie? — zawołała pani de Villefort głosem wzruszonym i z przytłumionem westchnieniem.
— Jest zapewne jeszcze i sumienie — odparł Monte Christo — gdyby nie było sumienia, bylibyśmy zaprawdę bardzo nieszczęśliwi. Po spełnieniu każdego złego czynu, sumienie pospiesza nam z pomocą i ratunkiem, sumienie nas pociesza, dostarcza tysiąca wymówek i wybiegów, których sami tylko jesteśmy sędziami. Wymówki te pozwalają nam na zażywanie spokojnego snu, aczkolwiek byłyby one bardzo miernemi i słabemi, gdyby chodziło o zachowanie życia w obliczu trybunału.
Ryszard IV korzystał do przesytu z usług swego sumienia, po zabójstwie dwojga dzieci Edwarda III, sumienie to mówiło mu ponadto: „te dzieci okrutnego króla odziedziczyły niewątpliwie po ojcu wszystkie wady, występki i najgorsze instynkty; dzieci te zawadzały mi przytem na drodze, po której kroczę, ażeby uszczęśliwić Anglję“!
To samo sumienie sprowadziło ulgę i lady Makbeth, która dać chciała tron nie mężowi, lecz synowi; a któż przeczyć zechce, iż miłość macierzyńska jest z miłości — najwznioślejszą?! Po śmierci Dunkana lady Mackbeth byłaby, gdyby nie sumienie, najnieszczęśliwszą z kobiet.
Pani de Villefort pochłaniała z chciwością te straszliwe zasady i wprost potworne paradoksy, które hrabia wygłaszał głosem najzimniejszym.
Wreszcie, po chwili milczenia powiedziała:
— Wiesz, hrabio, że jesteś straszliwym człowiekiem, rozumowanie twoje jest okropne. Masz słuszność, jesteś wielkim chemikiem, dowodzi tego ten cudowny eliksir, który synowi memu przywrócił życie!
— To niczego jeszcze nie dowodzi! Kropla tego płynu potrafiła ożywić zamierający organizm, lecz trzy krople jużby spotęgowały bicie serca, sześć zaś sprowadziłoby zdrętwienie całego ciała, zaś kropli dziesięć — byłoby go zabiło.
— Więc to była trucizna?!
— Bynajmniej. Przedewszystkiem wyraz „trucizna“ jest określeniem najzupełniej błędnem, gdyż trucizny najpotężniejsze są najbardziej skutecznemi środkami leczniczemi.
— Z jakich składników przyrządza się ten cudowny eliksir?
— Mój przyjaciel, zacny opat Adelmonte, dał mi przepis.
— Musi to być przewyborny środek na mdłości i spazmy!...
— Niezawodny! Miała pani przecież sposobność sprawdzenia go na sobie. Ja go używam bardzo często, oczywiście z wielką ostrożnością i we właściwych dozach — dodał Monte Christo z uśmiechem.
— Ach, panie, ja mam bardzo potargane nerwy i ogromnieby mi się przydał taki opat Adelmonte, któryby mi przepisał podobny środek, powracający wolny oddech. Że jednak byłoby rzeczą bardzo trudną znaleźć coś podobnego we Francji, zaś przyjaciel pański, ksiądz Adelmonte mieszka bardzo daleko od Paryża, — używam przeto pigułek Planscha i kropli Hoffmana. Niech pan spojrzy, oto pigułki specjalnie dla mnie robione.
Monte Christo otworzył maleńkie pudełko, które mu pani de Villefort podała, i zaczął wąchać z prawdziwem amatorstwem i znawstwem urodzonego chemika.
— Zrobione są doskonale, mają jednak tę wadę, iż trzeba je połykać, co dla osoby omdlałej jest rzeczą niemożliwą. Wolę więc swój eliksir...
— I jabym go wolała. Nie mogę jednak być natrętną i nie ośmieliłabym się nigdy prosić...
— Ja zaś gotów jestem służyć pani.
— Ach, panie!... Dziękuję bardzo.
— O jednej tylko rzeczy zechciej pani pamiętać, mianowicie, iż w małej dozie — eliksir ten jest lekarstwem, w wielkiej — silnie działającą trucizną, jedna kropla — przywraca życie, dziesięć — zabija. Jest to trucizna tem niebezpieczniejsza, iż rozpuszczona w szklance wina lub lemoniady, nie zmienia smaku tych płynów.
Wybiła godzina wpół do siódmej. Lokaj zaanonsował przybycie jakiejś przyjaciółki, zaproszonej na obiad.
Hrabia powstał z wyrazami pożegnania.
— Dziękuję hrabiemu bardzo za wizytę i za tak zajmującą rozmowę. A proszę nie zapomnieć o recepcie!
— Musiałbym chyba zapomnieć o rozmowie z panią, a to jest niepodobieństwem.
Skłonił się i wyszedł.
Pani Villefort zamyśliła się.
— Szczęśliwy człowiek — powiedziała głośno do siebie — zdaje się, iż jego nazwiskiem jest również Adelmonte...
Co do hrabiego Monte Christo, to rozmowa ta przeszła wszelkie jego oczekiwania.
— Na doskonały grunt trafiłem! Żadne moje ziarno tam rzucone, — napewno nie zginie...

Na drugi dzień posłał żądaną receptę.
ROZDZIAŁ VI.
ROBERT DJABEŁ.

W dniu tym, w operze było dawane nadzwyczajne przedstawienie.
Słynny Lerasseur, po dłuższej chorobie, miał wystąpić w roli Bertramma. Tem więc zrozumialsze, iż wymienione w tytule rozdziału arcydzieło ściągało do sali opery całą śmietankę towarzyską Paryża.
Vice-hrabia Morcef, zgodnie ze zwyczajami złotej młodzieży paryskiej miał stałe krzesło przy orkiestrze. Chateau Renaud miał krzesło obok Morcefa. Co do Beauchampa, to tego, jako króla dziennikarzy, było pełno wszędzie, i wśród publiczności, i za kulisami.
Lucjan Debray miał na ten wieczór lożę ministra do swej dyspozycji i ofiarował ją hrabiemu Morcefowi, że jednak małżonka tego ostatniego nie miała zamiaru być na przedstawieniu, posłał bilety Danglarsowi, z oświadczeniem, że wieczorem ośmieli się złożyć swe uszanowanie pani baronowej i jej córce, o ile raczą przyjąć lożę.
Niewiele osób łakomi się na lożę gratisową, a tembardziej miljoner. Danglars odpowiedział więc, że jego polityczne przekonania nie pozwalają mu na zajmowanie lóż ministerjalnych. Z tych to przyczyn i pani baronowa odpisała ofiarodawcy, iż w teatrze być nie może. I nie mogła zrobić inaczej. Gdyby bowiem poszła do teatru z córką jedynie, bez męskiego towarzystwa, — byłoby to bardzo źle widziane; gdyby jednak panna Danglars udała się na operę z matką i z kochankiem matki, świat nie dopatrzyłby się w tem niczego złego.
Zasłona, w chwili rozpoczęcia pierwszego aktu uniosła się ku górze przy pustej jeszcze nieomal widowni. Taki to już jest zwyczaj wielkiego świata, przychodzić pod koniec aktu dopiero, by uniemożliwić innym słuchanie muzyki, hałasem otwieranych drzwi i echem głośnych rozmów.
— Patrz, — odezwał się Morcef, zabierając miejsce — oto wchodzi do loży urocza hrabina G.
— Cóż to znów za hrabina G.? — zapytał w odpowiedzi Chateau Renaud.
— Baronie, ja ci pytania tego nie daruję nigdy. Jak można nie znać tej piękności!
— Ach!... mówisz zapewne o tej cudownej wenecjance?
— Właśnie. Mógłbym nawet cię przedstawić, jak mnie przedstawił w Rzymie Franciszek d‘Epinay.
— Cyt! — syknęła publiczność.
Młode lewki nie zwróciły najmniejszej uwagi na to żądanie, prowadząc dalej najswobodniej rozmowę.
— Ta twoja złotowłosa była i na wyścigach.
— Wiesz, zdarzyła się tam ogromna niespodzianka; mianowicie, najważniejszą nagrodę dnia wygrał nieznany koń, do nieznanego należący właściciela i pod nieznanym żokiejem.
— Jakże się ten koń nazywa i do kogo należy? — zapytał Morcef.
— „Vendetta“, własność Luige‘go Wampy.
— No, to ja wiem więcej, aniżeli cały Paryż. Wiem istotnie, czyją ta klacz jest własnością.
— Cicho!... zawołała po raz drugi oburzona do żywego publiczność z parteru.
Na ten raz protest był tak silny, że złoci młodzieńcy uznali wreszcie za wskazane zamilknąć.
Wtem otworzyła się loża ministra i weszła do niej pani Danglars w towarzystwie córki i... Lucjana Debraya.
— Patrz, patrz! — już szeptem odezwał się Chateau Renaud — pani Danglars cię wzywa.
Morcef poszukał wzrokiem i istotnie uchwycił spojrzenie baronowej, która skinieniem wachlarza przesyłała mu lekkie pozdrowienie. Panna Danglars zaledwie raczyła opuścić oczy na fotele w orkiestrze.
— Nie wiem, istotnie, — zauważył cicho Chateau Renaud — co ty możesz mieć przeciwko pannie Danglars? Jest to skończenie ładna panna.
Była to niezaprzeczenie piękność, lecz bardzo surowa, ostra, zimna. Włosy miała czarne, to samo oczy, brwi i rzęsy. Brwi miały jednak wadę — marszczyły się zbyt często. Oczy miały błyski stalowe. Nos prosty, grecki, który rzeźbiarzowi mógłby służyć za wzór przy wykuwaniu posągu Junony. Usta zbyt duże może, poza któremi kryły się zęby ostre, silne, białe. Silny karmin ust, lekki meszek ponad górną wargą i mocno czarne znamię na prawym policzku dopełniało całości.
Ruchy miała męskie, bez cienia kobiecej miękkości.
Co do wychowania, to było ono bez zarzutu. Władała poprawnie kilkoma językami, wiedzę miała głębszą, niż przeciętna panna w jej wieku, wreszcie była utalentowana, nawet bardzo. Miała duże zdolności do rysunku i do muzyki. Nietylko śpiewała jak rutynowana primadonna, ale nawet komponowała sama. Do tej ostatniej dziedziny zdradzała zamiłowanie największe. Miała nawet przyjaciółkę, panienkę zupełnie ubogą, obdarzoną jednak do tego stopnia wspaniałym głosem, że się kształciła na śpiewaczkę.
Jeden ze znanych nauczycieli śpiewu zajął się nawet jej losem, bezinteresownie kształcąc ją w śpiewie i zapowiadając, że będzie śpiewaczką wszechświatowej sławy.
Ze względów, iż było więcej niż prawdopodobne, że panna Ludwika d‘Armilli (tak się nazywała przyszła gwiazda) wstąpi kiedyś do teatru, panna Danglars, aczkolwiek przyjmowała ją często u siebie, nigdy jednak nie pokazywała się w jej towarzystwie w świecie.
W parę minut po wejściu pani Danglars do loży, zasłona opadła i, dzięki długości antraktów, wszczął się ruch i wzajemne odwiedziny. Morcef i Chateau Renaud najpierwsi opuścili swe miejsca.
Pani Danglars przez chwilę myślała, że ten pośpiech Alberta był wywołany chęcią najrychlejszego złożenia jej uszanowania, nachyliła się przeto do ucha córki, zapowiadając wizytę. Eugenia złożyła wtedy lekko usta do uśmiechu. W tejże jednak chwili, Morcef... ukazał się po drugiej stronie amfiteatru, w loży hrabiny G.
— Jak się miewasz, panie podróżniku — zawołała ta ostatnia — wyciągając do vice-hrabiego rękę z uprzejmością starej znajomej — miło mi bardzo, żeś mnie poznał, jest mi to tem milsze, że jesteś pierwszym, który złożył mi wizytę.
— Zechcesz mi pani wierzyć — odpowiedział Morcef — że gdybym tylko wiedział o jej przybyciu do Paryża i o adresie jej mieszkania, jużbym oddawna złożył jej wyrazy uszanowania. A teraz pozwól sobie, pani, przedstawić barona Chateau Renaud, przyjaciela mego, od niego właśnie się dowiedziałem, że byłaś pani na dzisiejszych wyścigach.
Chateau Renaud skłonił się nisko.
— Więc i pan byłeś na wyścigach? — zapytała żywo hrabina.
— Tak jest, pani.
— Czy nie mógłbyś poinformować mnie, czyj to koń wygrał nagrodę „Jockey-Clubu“?
— Nie wiem, pani, właśnie o to samo zapytywałem Alberta.
— Bo wyobraźcie sobie, co mi się zdarzyło. Gdy wychodził na start ten nieznany nikomu koń, przyszły zwycięzca, podobał mi się ogromnie, to też gdy zwyciężył — zaczęłam bić brawo jak szalona. Tem się narazie skończyło. Gdy jednak wróciłam do domu, znalazłam w salonie... wiecie co?... oto złoty puhar, stanowiący nagrodę powyżej wspomnianej gonitwy, wypełniony najpiękniejszemi kwiatami po brzegi, w których znalazła się karteczka:
„Lord Ruthven hrabinie G.“.
— Otóż właśnie koń lorda Ruthvena wygrał dziś nagrodę „Jockey-Clubu” — rzekł spokojnie Morcef.
— Co?... upiór z Argentyny jest właścicielem koni wyścigowych?... Może go pan znasz w dodatku?
— Jest on nawet dobrym moim przyjacielem. Pan Chateau Renaud zna go również. W jakich barwach biegał zwycięzca?... W barwach Luige‘go Wampa?!... Nieprawdaż?... Otóż czy pani hrabina nie przypomina sobie nazwiska sławnego rzymskiego bandyty, — u którego byłem w niewoli? i jego protektora, hrabiego Monte-Christo?
— Luigi Wampa!... Hrabia Monte Christo! Prawda, prawda!... zawołała hrabina klaszcząc w drobne rączki — lecz dlaczegóż mnie właśnie przysłał on wygrany puhar?
— Dlatego, że mówiłem mu o hrabinie wiele, następnie, — że pani się tak zachwycała jego koniem.
— Spodziewam się, że pan nie wspominałeś mu przecież, jakie robiliśmy na jego temat przypuszczenia?
— Nie ręczę wcale... Ten sposób przesłania puharu, jako od lorda Ruthvena, wskazuje...
— To było okropne! Ależ ten człowiek może być teraz moim śmiertelnym wrogiem! Czy jest może w Paryżu?
— Jest.
— Jakież zrobił wrażenie?
— Ogromne! Paryż mówił o nim prawie że cały tydzień. Potem przyszła koronacja królowej angielskiej, a następnie kradzież brylantów panny Mars... więc o nim oczywiście zapomniano.
— Niech pani temu nie wierzy, co opowiada Albert — wtrącił się do rozmowy Chateau Renaud — hrabia Monte Christo do dziś jeszcze jest na ustach całego Paryża. Zadebiutował tem, że ofiarował pani Danglars konie, wartości 30.000 franków, przybrane notabene w brylanty doskonałej wody, następnie ocalił życie pani de Villefort, wreszcie wygrał na wyścigach zaszczytną nagrodę „Jockey Clubu“. Jeżeli hrabia Monte Christo nie poniecha wyskoków, które zdają się być jego zwyczajnym trybem życia, to Paryż mówić o nim będzie jeszcze długo.
— Jest to bardzo możliwe — odpowiedział Morcef — ale kto to zajął lożę austrjackiego ambasadora?
— Nie widziałam w niej nikogo — odpowiedziała hrabina. — Wracając jednak do naszej poprzedniej rozmowy: czy jesteś, hrabio Morcef, zupełnie pewien, że owa „Vendetta“, która wygrała najcenniejszą nagrodę dzisiejszego dnia, należy istotnie do hrabiego Monte Christo?
— Najpewniejszy.
— W takim razie mam wielką ochotę odesłać ten jego puhar. Przecież ja nie znam tego pana!
— Niech pani tego nie robi, bo ci przyśle drugi w szafirze wyrżnięty. To jest zwykły tryb jego postępowania. Trudno!... trzeba się z tem pogodzić.
Rozległ się dzwonek, zapowiadający, że akt drugi rozpocznie się za chwilę.
Albert z przyjacielem swym powstali.
— Czy się jeszcze zobaczymy? — zapytała hrabina.
— W antrakcie, jeżeli pani pozwoli, przyjdę dowiedzieć się, czy nie mógłbym być jej użyteczny w czemkolwiek w Paryżu?
— Mieszkam przy ulicy Rivoli Nr. 22, jestem w domu w każdą sobotę wieczorem i proszę uważać to za zaproszenie.
Morcef i Chateau Renaud skłonili się i wyszli.
Gdy wrócili na widownię, ujrzeli całą publiczność parterową z oczami zwróconemi na lożę ambasadora austrjackiego.
Przed chwilą właśnie do loży tej wszedł mężczyzna czarno ubrany, w sile męskiego wieku, w towarzystwie bardzo młodej kobiety, przybranej w strój wschodni, tak piękny i bogaty, iż zwróciło to uwagę całego teatru.
— To Monte Christo — zawołał Morcef — to on, ze swą greczynką!
W rzeczy samej był to hrabia i Hayde.
Młoda i zachwycająca piękność wschodnia stała się przedmiotem ogólnej uwagi, kobiety wychylały się z lóż, aby przypatrzeć się nietylko klasycznym rysom przybyłej, ale jeszcze i strumieniowi ognistemu, co z niej spadał jakby djamentowa kaskada.
Przez przeciąg całego aktu trwał na widowni szmer nieprzerwany, który wskazywał, iż stało się coś nadzwyczajnego, niecodziennego...
Gdy Morcef dostał się nakoniec do swego miejsca, pani Danglars dała mu znak, mówiący wyraźnie, iż pragnęłaby go widzieć w swej loży.
Morcef, jako człowiek dobrze wychowany, nie pozwolił czekać na siebie.
Gdy mu dano wyraźnie do zrozumienia, iż jest pożądany, pospieszył do loży natychmiast, gdy tylko drugi akt się skończył.
Skłoniwszy się paniom, podał rękę Debrayowi. Baronowa przyjęła go wdzięcznym uśmiechem, Eugenia — ze zwykłym chłodem.
— Na honor! — zawołał Debray — dobrze, że przybywasz mi na pomoc, jestem bowiem nawpół już tylko żywy. Pani baronowa wprost torturuje mnie zapytaniami o hrabiego Monte Christo, domaga się kategorycznie, bym się dowiedział, co on za jeden, skąd przybywa, czem się w Paryżu zajmuje i dokąd dąży? A przecież wiesz, że nie jestem Cagliostrem. Chcąc tedy wyjść z tak trudnego położenia, powiedziałem paniom: „Zapytajcie o to wszystko Morcefa, on zna hrabiego bardzo dobrze“.
— Rzecz wprost nie do wiary! — zawołała baronowa — mieć pół miljona do dyspozycji, i tak nic nie wiedzieć!
— Pani — odważył się na obronę ministerstwa Debray — chciej mi wierzyć, że gdybym miał do rozporządzenia pół miljona, tobym go użył na co innego, niż na zbieranie wiadomości o panu Monte Christo. Według mego zdania, cała jego zaleta i wada leży w tem, iż jest on conajmniej dwa razy bogatszy od Nababa.
— Nabab z pewnością nie przysłałby mi pary koni wartości 30,000 franków, z czterema djamentami w uszach wartości 5,000 franków każdy.
— O, to już jest jego słabością, to sianie brylantami — powiedział, śmiejąc się, Morcef.
— Chyba odkrył jakąś nieznaną nikomu kopalnię? Czy wiesz pan, że ma on otwarty nieograniczony kredyt na dom mego męża?
— O tem nie wiedziałem — odpowiedział Morcef — aczkolwiek jest to rzecz najzupełniej naturalna.
— Panie Lucjanie — odezwała się Eugenja — czy zauważyłeś tę kobietę, która z hrabią Monte Christo siedzi razem w loży? Jakaż ona piękna!
— Zaprawdę, ze znanych mi kobiet, pani jedna jesteś sprawiedliwą dla osób swej płci! — mówiąc to Debray przyłożył lornetkę do oczu.
— Istotnie jest czarująco, nieziemsko piękna.
— Panie Morcef, kto jest ta kobieta?
— Niestety, wiem bardzo mało, tyle zaledwie, że jest greczynką i że jest bardzo muzykalną. Jest ona, jako mi to sam hrabia mówił, jego niewolnicą.
— Przyznać należy jednak, że wygląda na królowę raczej — powiedziała baronowa.
— Z tysiąca i jednej nocy! Co za brylanty przytem...
— Ma ich za wiele trochę — zrobiła uwagę panna Danglars — gdyby nie ta powódź kamieni, mielibyśmy sposobność podziwiania jej szyi i gorsu, cudownego istotnie kształtu.
— Ah, ty artystko! — powiedziała pani Danglars — z jakąż namiętnością to powiedziałaś.
— No, a hrabia jak się pani podoba?
— Hrabia? — powiedziała panna Danglars, po chwili namysłu — hrabia jest nazbyt blady.
— Ma pani zupełną słuszność — przyznał Morcef — hrabina G. uważa go za upiora.
— To hrabina G. już powróciła? — zapytała baronowa.
— Jest w loży vis-a-vis nas — powiedziała Eugenja — niech mama spojrzy, ta z temi pysznemi włosami, jakby ze złota.
— Nie domyślasz się, panie Morcef, cobyś powinien zrobić teraz? — zmieniła temat rozmowy pani Danglars, zwracając się do vicehrabiego.
— Nie, lecz jestem cały na jej usługi.
— Powinienbyś pójść teraz z wizytą do hrabiego Monte Christo, a następnie przyprowadzić go do nas.
— O, — rzekł Morcef — zdaje mi się, że sam tu przyjdzie. Niech pani uważa, spostrzegł panią i składa jej ukłon.
Baronowa odkłoniła się hrabiemu z nieporównanym wdziękiem, lecz na tem się skończyło.
— Pójdę, spróbuję... oświadczył Morcef — może mi się uda pomówić z hrabią. Do loży jego iść jednak nie mogę, ponieważ nie byłem przedstawiony damie, która mu towarzyszy. Być może jednak, że gdy mnie zobaczy wychodzącego z loży, sam wyjdzie na me spotkanie?
Morcef skłonił się i wyszedł. Nadzieje jego spełniły się, gdy przechodził około loży hrabiego, drzwi się otworzyły. Monte Christo coś szepnął po arabsku do Alego.
Ali zamknął drzwi i stanął przed niemi, jakby na straży. Tłumy natychmiast gromadzić się zaczęły na korytarzu, ażeby się przypatrzeć nubijczykowi.
— Szczególna rzecz — powiedział Monte Christo — jak bardzo dziwny jest ten wasz Paryż i ci wasi paryżanie. Myślałby kto, że po raz pierwszy widzą nubijczyka. Zaręczam, że gdyby paryżanin przybył do Tunisu, niktby nie spojrzał na niego.
— Hrabio, nie sądź tak źle o paryżanach. Oni przyglądają się Alemu tylko dlatego, iż jest on twoim niewolnikiem. A ty jesteś w modzie...
— Czyżby?... Skądże taka łaska?
— Sam jesteś, hrabio, winien temu. Rozdajesz cugi po tysiąc luidorów, wyrywasz z objęć śmierci żony prokuratorów królewskich, wygrywasz na wyścigach najcenniejsze nagrody pod pseudonimami conajmniej oryginalnemi, wreszcie rozsyłasz złote puhary w darze nieznajomym kobietom.
— Któż ci to opowiadał te wszystkie dzieciństwa?
— Kto?... Pierwsza pani Danglars, która wprost umiera z pragnienia ujrzenia cię w swej loży, albo raczej z żądzy, ażeby ciebie w jej loży zobaczono!
— Powtarzam ci, vicehrabio, że są to wszystko dzieciństwa. Powiedz mi jednak, czy pan hrabia Morcef, twój ojciec, nigdy nie bywa w teatrze?
— Dziś będzie, o ile wiem, w loży baronowej.
— Czy to jej córka, ta piękna osoba, co siedzi z nią razem?
— Tak jest.
— W takim razie winszuję ci.
Morcef uśmiechnął się zadowolony.
Wtem dał się słyszeć głos dzwonka.
Gdy trzeci akt się skończył, hrabia Monte Christo wyszedł ze swej loży i po chwili ukazał się w loży baronowej Danglars, która na widok gościa zawołała:
— Ach! panie hrabio!... Dziękuję ci za odwiedziny, pragnęłam bowiem osobiście powtórzyć ci me podziękowania, które dotychczas na piśmie jedynie wyraziłam.
— Pani — odpowiedział hrabia — czyż jeszcze pamiętać raczysz o tej drobnostce? Ja już o niej zapomniałem.
— Tobie wolno, hrabio, ale ja nigdy nie zapomnę, żeś ocalił życie mojej przyjaciółce, pani de Villefort.
— I za to, wierzyć proszę, nie mnie należą się podziękowania. To Ali, mój nubijczyk, był tak szczęśliwy, że wyświadczył usługę panu de Villefort.
— Czy to Ali również — wtrącił się do rozmowy hrabia Morcef — wyzwolił syna mego z rąk bandytów rzymskich?
— Nie, panie hrabio — odpowiedział Monte Christo, podając rękę jenerałowi — w tym wypadku przyjmuję podziękowania, jednak, hrabio, już raz mi dziękowałeś.
— Zechce mi pani baronowa uczynić ten zaszczyt i przedstawić swej córce.
— Zna już ona pana z opowiadań doskonale... Eugenjo — rzekła baronowa następnie, zwracając się do córki — pan hrabia Monte Christo.
Hrabia skłonił się, panna Danglars lekko pochyliła głowę.
— Cóż to za piękna kobieta znajduje się w twej loży, hrabio? — zapytała Eugenja — to córka być może?
— Nie, pani — odpowiedział Monte Christo, zdziwiony tak wielką naiwnością, albo raczej obłudą — to jest bezdomna greczynka, pod moją pozostająca opieką.
— Jakże się nazywa?
— Hayde.
— Greczynka!... szepnął hrabia de Morcef.
— Tak jest, hrabio — powiedziała pani Danglars — czy też na dworze Ali Talebena widziałeś kiedy coś równie wspaniałego, jak strój tej greczynki?
— Pan hrabia służyłeś przy Janinie? — zapytał Monte Christo.
— Byłem instruktorem w wojsku paszy, w randze jenerała — odpowiedział Morcef — wszystko, co posiadam, jest z łaski tego mężnego wodza Albańczyków.
— Uważaj, hrabio — zawołał nagle Monte Christo, chwytając Morcefa za rękę i wychylając się wraz z nim z loży.
Widok bladej twarzy hrabiego, obok twarzy Morcefa, wywarł na Hayde wrażenie wstrząsające. Rzuciła się nagłym ruchem naprzód, potem cofnęła się nagle i krzyknęła słabo, tak przenikliwie jednak, że kilka osób bliżej się znajdujących krzyk ten dosłyszało.
— Co się stało twej wychowanicy panie hrabio? — zapytała Eugenja — czy nie zasłabła czasem?...
— Być może — odpowiedział hrabia — jest bardzo nerwowa i wrażliwa. Niech panie będą jednak spokojne! Mam ja na to lekarstwo! — dokończył, dobywając flakonik z kieszeni.
I hrabia po ukłonach, wyszedł szybko z loży.
Gdy znalazł się przy Hayde, była ona jeszcze straszliwie blada. Gwałtownie pochwyciła go za rękę, mówiąc:
— Z kim to przebywałeś, panie?
— Z hrabią Morcefem — odpowiedział Monte Christo — tym samym, który był na służbie u twego zacnego ojca. Hrabia przyznaje, że twemu ojcu zawdzięcza cały swój majątek.
— Nędznik! Przecież to on zaprzedał ojca mego turkom. Ten jego majątek — to zapłata za zdradę! Czyż o tem nie wiedziałeś?... panie mój!
— Słyszałem o tem wielokrotnie w Epirze, zawsze jednak bardzo niedokładnie. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciała mi to opowiedzieć kiedy...
Widząc wzruszenie Hayde, hrabia opuścił lożę, uprowadzając piękną greczynkę.


ROZDZIAŁ VII.
GRA GIEŁDOWA.

W kilka dni potem, Albert de Morcef złożył wizytę hrabiemu de Monte Christo, w jego domu na polach Elizejskich.
Morcef przybył do niego z podziękowaniem od pani Danglars, które baronowa wyraziła już listownie zresztą, podpisując się jako baronowa Herminja Danglars.
Albertowi towarzyszył Lucjan Debray. Do słów swego przyjaciela dodał kilka słów uprzejmych, aczkolwiek nie urzędowych, z taką jednak wypowiedzianych zręcznością, że hrabia nie mógł wyrozumieć ich istotnej treści.
Zdawało mu się nawet, że Debray przybył dla zobaczenia i jego, i jego domu. W rzeczy samej przypuszczać było można, że pani Danglars, nie mogąc własnemi oczyma poznać domu człowieka, który rozdawał w prezencie konie wartości 30,000 franków i bywał w operze z niewolnicą grecką, ubraną w brylanty wartości conajmniej miljona, — zleciła ten obowiązek oczom, przez które zwykle patrzyła.
Hrabia jednak nie dał poznać po sobie, że się domyśla, iż wizyta Debray‘a mieć może jakikolwiek związek z ciekawością baronowej.
— Czy pan pozostajesz w ciągłych stosunkach z baronem Danglars? — zapytał Monte Christo Morcefa.
— Ależ oczywiście. Wszak hrabia wiesz o stosunkach, jakie mnie łączą z tym domem!...
— Więc te stosunki trwają nieprzerwanie?
— Bardziej niż kiedykolwiek — dorzucił Debray — jest to rzecz już ułożona.
I Lucjan, sądząc, że tych kilka słów, wtrąconych do rozmowy, pozwala mu następnie zostać obcym dalszemu jej ciągowi, przyłożył lornetkę do okna i, przygryzając złotą gałkę laseczki, zaczął obchodzić pokój, przypatrując się broni i obrazom.
— Cóż tam pan porabiasz, czy szkic podług Pusena? — zapytał po jakimś czasie Albert Debraya, widząc go siedzącego w wielkim fotelu, z ołówkiem w ręku.
— Co ja robię? — odparł tenże spokojnie — ot, robię taki sobie szkic... Nie rysuję jednak, lecz liczby kreślę! Tak, tak: rachuję, liczę. Zaś rachunki moje dotyczą... wiesz kogo?... oto ciebie, mój vice-hrabio! Liczę mianowicie, ile dom Danglarsa mógł zyskać na ostatniej zwyżce akcji Haiti, które z 206-u skoczyły do 409-u i to w ciągu trzech dni wszystkiego. Przezorny bankier zakupił akcji tych bardzo dużą ilość podobno. I myślę, iż zarobił na operacji tej 300,000 franków conajmniej.
— No, nie jest to jeszcze jego najszczęśliwsza operacja — powiedział Albert — czyż niedawno nie zyskał miljona na bonach hiszpańskich?
— Mój drogi, nie rozumiesz się na grze giełdowej najzupełniej. Gdyby pan Danglars nie był sprzedał wczoraj akcji pokursie 409, to byłby na papierach tych nie zyskał, lecz stracił bardzo znacznie.
— A z jakiej przyczyny akcje te tak bardzo skoczyły w górę, a następnie spadły jeszcze bardziej? — zapytał Monte Christo — przepraszam bardzo, ale jestem bardzo nieświadomy w dziedzinie gry giełdowej.
— Wszystko zależy od napływających z różnych stron wiadomości, które nierzadko bardzo są niepodobne do siebie — odpowiedział Morcef z uśmiechem.
— Tam, do djabła! — zatroszczył się hrabia — to pan Danglars gra tak bardzo na giełdzie że może zyskać lub stracić w jednym dniu do trzechkroć stu tysięcy franków. Musi być bardzo bogatym chyba?
— Alboż to on gra na giełdzie? — zawołał żywo Debray — to pani Danglars jest takim nieustraszonym graczem.
— W takim razie ty, Lucjanie, który masz świadomość kruchości informacyj podobnego rodzaju, będąc u ich źródła, powinienbyś jej przeszkodzić — zauważył Morcef z uśmiechem.
— Eh! czyż ja bym mógł coś zdziałać w tym kierunku, jeżeli mąż nic zrobić nie mógł? — odpowiedział Debray. — znasz przecież charakter baronowej! Nikt, absolutnie, niema najmniejszego na nią wpływu; robi to tylko, co się jej podoba.
— Gdybym ja był na twojem miejscu — rzekł Albert — starałbym się chociaż o to, ażeby ją wyleczyć. Byłaby to wielka przysługa dla jej przyszłego zięcia.
— Jakim mógłbym to zrobić sposobem?
— Cóż łatwiejszego?!... Dałbym jej jednę, ale dobrą lekcję. Stanowisko twoje, jako sekretarza ministra spraw wewnętrznych, daje ci możność nietylko posiadania, ale i tworzenia wiadomości. Zaledwie usta otworzysz, ajenci giełdowi w lot stenografują twoje wyrazy. Otóż zrób tak, by pani Danglars poniosła kiedy stratę jakich stu tysięcy.
— Nic nie rozumiem — bąknął Debray.
— A przecież jest to rzecz bardzo prosta — odpowiedział Morcef — daj jej któregośkolwiek dnia jakąś informację bardzo sensacyjną, naprzykład, że Henryk IV był wczoraj u Gabrjela; wiadomość ta musiałaby podnieść kurs takich a takich papierów, zaś obniżyć wartość innych. Na podstawie tych pewnych, bo od ciebie wiadomości, pani Danglars ulokowałaby odpowiednio swe kapitały, no i poniosłaby straty, ponieważ nazajutrz Beauchamps napisałby w swym dzienniku „osoby bliskie ministerstwa spraw wewnętrznych rozsiewały wczoraj pogłoski z gruntu fałszywe, jakoby król Henryk IV miał być widziany onegdaj u Gabrjela: otóż jesteśmy upoważnieni do zawiadomienia czytelników naszych, że król Henryk IV od dwóch dni nie opuszczał, urzędowo przynajmniej, swych apartamentów, zaś jeżeli je opuszczał nawet (prywatnie) to tylko, by odwiedzić swą Ninon“.
Debray roześmiał się na całe gardło.
Monte Christo przysłuchiwał się całej tej rozmowie obojętnie napozór, nie stracił z niej jednak ani jednego słowa. Jego przenikliwe oko zdawało się w zakłopotaniu tajnego sekretarza wyczytywać jakąś tajemnicę nawet.
Zakłopotanie to sprawiło, że Debray zabawił krócej, niż zamierzał.
Hrabia, odprowadzając go, szepnął mu kilka słów do ucha, na które ten z ugrzecznieniem odpowiedział.
— Najchętniej, panie hrabio, z całą przyjemnością służyć mu będę.
Hrabia wrócił do Morcefa.
— Wiesz co, panie vice-hrabio?... być może, iż postąpiłeś sobie trochę niezręcznie, mówiąc w ten sposób do pana Debraya o swej przyszłej teściowej...
— O, hrabio — odpowiedział Morcef — proszę cię, nie uprzedzaj wypadków.
— Czy istotnie hrabina, twoja matka, przeciwną jest temu małżeństwu?
— Tak dalece, że baronowa bardzo rzadko bywa u nas, a moja matka, o ile mnie pamięć nie myli, coś dwa razy tylko w życiu odwiedziła panią Danglars.
— A więc — rzekł Monte Christo — mam ci coś, vice-hrabio, do zakomunikowania. Pan Danglars jest moim bankierem, pan de Villefort obsypał mnie tysiącem grzeczności za przysługę, którą mu, dzięki wypadkowi, wyświadczyłem. Z racji tej przewiduję, iż na moją cześć wyprawione będą obiady i uczty. By to uprzedzić, postanowiłem pierwszy zaprosić do siebie, do mego letniego mieszkania w Auteuil, państwa Danglarsów i państwa de Villefort. Jeżeli prócz domów tych zaprosiłbym również i rodziców twoich wraz z tobą, vice-hrabio, oczywiście, to... czy nie miałoby to pozoru jakiegoś rodzicielsko-małżeńskiego zebrania, zwłaszcza gdyby pan baron Danglars uczynił mi ten zaszczyt i raczył przybyć do mnie wraz z córką?
— Panie hrabio — odpowiedział Morcef — dziękuję ci z całego serca za tę otwartość i jestem ci szczerze wdzięczny za to tak delikatne wyłączenie nas z tej uczty. I bądź pewien, że również i moja matka będzie ci za to nadwyraz obowiązana. Matka moja zresztą i bez tego jest dla ciebie, hrabio, nadzwyczaj dobrze usposobiona.
— Sądzisz pan?
— Jestem tego najpewniejszy. Gdyś nas pan opuścił, przez całą godzinę tylko o tobie rozmyślaliśmy. Wracam jednak do sprawy. Otóż jest jedna rzecz, która mnie niepokoi. Wszyscy znajomi moi wiedzą, że niejakie stosunki zażyłości łączą nas ze sobą, cóż powiedzą więc, jeżeli nie zobaczą nas u ciebie?...
— O!... — odpowiedział Monte Christo — wytłumaczenie faktu tego nie będzie tak trudne. Trzeba, przypuśćmy, byś pan na ten dzień wynalazł jakieś inne zaproszenie. Wtedy na wypadek niedyskretnych zapytań będę miał czem fakt ten tłumaczyć. Przyślesz mi przytem list z odmowną odpowiedzią; jak wiesz bowiem, tylko pismo ma u bankierów wartość.
— Ja jeszcze lepiej zrobię — zawołał Albert — matka moja mówiła mi właśnie, iż pragnęłaby bardzo odetchnąć świeżem powietrzem. Jaki dzień wyznaczyłeś pan na ten obiad proszony?
— Sobotę.
— A więc my wyjedziemy we wtorek, to jest pojutrze, tak, że już w środę będziemy w Treport. Wiesz co, hrabio, jesteś nieocenionym człowiekiem! Tak umiesz każdemu i zawsze dogodzić. Kiedy pan rozesłałeś zaproszenia?
— Dziś rano.
— Doskonale. Idę natychmiast do Danglarsa i powiadomię go, że jutro ja i moja matka wyjeżdżamy na parę dni nad morze. Z tobą zaś, hrabio, jakbym się nie widział i jakbym nic o twoim obiedzie nie wiedział jeszcze.
— Niepodobna, vice-hrabio! Wszak Debray tylko co widział cię u mnie!
— Prawda!
— Trzeba inaczej zrobić. Widziałem się z tobą i zapraszałem cię na obiad, aleś mi odmówił poprostu, mówiąc, że wyjeżdżasz do Treport.
— Dobrze, niech i tak będzie. Bądź jednak łaskaw, hrabio, być jeszcze u mej matki przed naszym wyjazdem.
— Toby mi przyszło z dużą trudnością.
— Jeżeli tak, to zrób mi, hrabio, łaskę i przyjmij dziś zaproszenie na obiad. Zjedlibyśmy go we troje: matka moja, ty i ja. Widziałeś matkę moją przez czas bardzo krótki tylko, w czasie obiadu poznałbyś ją lepiej. Przekonałbyś się, jak bardzo zacna i niezwykła jest ta kobieta. Żałuję, iż takiej niema drugiej na świecie, o lat dwadzieścia młodszej, niewątpliwie byłaby oprócz hrabiny i vice-hrabina de Morcef na świecie. Ojca mego nie będzie, obiaduje bowiem dziś u marszałka. Tembardziej przyjedź do nas dziś, hrabio! Pomówimy o podróżach: ty, coś cały prawie świat zwiedził, opowiesz dzieje tej pięknej greczynki, co to była z tobą na operze, którą ty swą niewolnicą nazywasz, a obchodzisz się z nią jak z księżniczką królewskiego rodu. Rozmawiać będziemy po włosku i po hiszpańsku. I zobaczysz, hrabio, że mile czas spędzimy, zechciej tylko przyjąć zaproszenie.
— Jestem ci, vice-hrabio, za tak uprzejme zaproszenie wdzięczny. I jestem nieco zasmucony, że go przyjąć nie mogę. Nie jestem ja znów tak zupełnie panem swego czasu, jak to się niektórym wydawać może. Dziś właśnie mam bardzo ważne spotkanie.
— Zechciej wziąć pod uwagę, hrabio, iż przed chwilą sam mnie nauczyłeś, jakim sposobem uwolnić się można od zaprosin z tych lub innych względów niepożądanych.
— Ależ ja ci, vice-hrabio, udowodnię, że istotnie u ciebie być dziś nie mogę! — powiedział hrabia i zadzwonił.
— Hm! — odezwał się Morcef — to już po raz drugi odmawiasz mi, hrabio, obiadowania u matki mej.
Monte Christo zadrżał.
— Nie wierzysz mi więc? Przedstawię ci dowód, że istotnie być u was nie mogę.
Wszedł Baptysta i stanął przy drzwiach, oczekując na rozkazy:
— Wszak nie byłem uprzedzony, że pan, vice-hrabio, będziesz dziś u mnie ?
— Jesteś człowiekiem tak wyjątkowym, iż odpowiedzieć muszę: czy ja wiem?
— Lecz tego, że mnie zaprosić zechcesz na obiad, przewidzieć już nie mogłem w każdym razie?
— Zapewne.
— Słuchaj pan tedy: Baptysto! — zwrócił się Monte Christo do lokaja — co ci mówiłem dziś rano, gdym cię przywołał do swego gabinetu?
— Bym zamknął drzwi bezwzględnie dla wszystkich, od godziny piątej poczynając, za wyjątkiem panów: majora Cavalcanti oraz jego syna.
— Widzisz więc, Albercie, że ja istotnie oczekuję dziś gości, którzy aż z Włoch do mnie przybywają. Major Bartłomiej Cavalcanti jest potomkiem rodu, jednego z najbardziej starożytnych we Włoszech, o którym nawet Dante wspomina, jeżeli sobie przypomnieć zechcesz, w dziesiątej pieśni „Piekła“. Lecz to jeszcze nie wszystko. Ma on syna, młodzieńca bardzo pięknego, w twoim prawie wieku, no i ojciec pragnie go teraz wprowadzić w świat, rozpoczynając od Paryża. Major jest hrabią, więc jego syn cieszy się tytułem tym samym co i ty, vice-hrabio. Ma przytem miljony podobno. Otóż major ten dziś właśnie ma mi zaprezentować swego syna, Andrzeja, i chce mnie prosić, bym się nim zaopiekował. Ha! cóż robić? — trzeba będzie wziąć ten ciężar, o ile ty, vice-hrabio, w dźwiganiu go dopomóc mi zechcesz?
— O, z całą przyjemnością! Major Cavalcanti musi być dawnym twym przyjacielem, hrabio?
— Bynajmniej. Jest to bardzo zacny magnat, bardzo grzeczny i nad wyraz skromny. Tak jakoś zapoznaliśmy się w podróżach. Widziałem go parokrotnie we Florencji, w Bolonji, w Rzymie, lecz w bliższych stosunkach nie byłem z nim nigdy. Tacy przygodni znajomi z podróży bywają jednak czasami wymagający, że nie powiem: natarczywi. Tak się ma i z tym majorem, chce zobaczyć Paryż, zostawić tu syna... i zaraz do mnie, jak w dym. Dam mu jeden dobry obiad, przyrzeknę mu, iż nad jego synem będę czuwał, to znaczy: pozwolę robić synowi owemu wszystkie szaleństwa, jakie mu tylko do głowy przyjdą.
— Wybornie! — zawołał Morcef — jak widzę, hrabio, to byłbyś wymarzonym mentorem. A teraz widząc, że z mego obiadu istotnie nic nie będzie, żegnam cię! Zobaczymy się w niedzielę.
— Ale, ale!... Odebrałem wiadomość od Franciszka. Przesyła ci jak najbardziej uprzejme pozdrowienia. Pisze, że bez ciebie smutno jest w Rzymie, smutno i ciemno!
— Oho!... Widzę, że ten twój przyjaciel, vice-hrabio, zaczyna być moim wyznawcą?... Wyborny jest ten młodzieniec. Odrazu zrobił on na mnie jak najlepsze wrażenie, gdym to go poznał na bezludnej wyspie, wieczerzy poszukującego. Wszak jest on synem generała d‘Epinay, zamordowanego w 1815 roku przez bonapartystów... Wszak prawda?
— Tak jest. Jest on moim szczerym przyjacielem i bardzo go lubię, zwłaszcza, że i jego oczekuje niezadługo małżeńska niedola. A ma on do niej tak samo dużo chęci, jak i ja. Ale dosyć już tej pogawędki. Żegnam cię. Zechciej przedłożyć panu majorowi Cavalcanti me wyrazy radości, że zechciał zawitać do Paryża ze swymi miljonami i ze swym synem. A jeżeliby miał on zamiar pozostawienia swego potomka na stałe u nas, to powiedz mu, że wynaleźliśmy tutaj nawet dla niego synowę, damę doskonale ułożoną, wyniosłą, szlachetną i bogatą, a przytem godną jego rodu... z matki przynajmniej; z ojca mogłaby być... no! — baronówną! Jabym ci, hrabio, dopomógł w tem nawet.
— Jesteś niezrównany czasami, vice-hrabio, w swych powiedzeniach. Czy jednak na serjo chciałbyś się pozbyć swej baronówny?
— O, bardzo nawet!
— Pragnienie jest zapowiedzią myśli, ta — czynów. Kto wie, przeto?
— Hrabio!... Kochałbym cię jeszcze bardziej, gdyby tak przy twej pomocy, udało mi się przeżyć choćby tylko lat dziesięć jeszcze w kawalerskim stanie!
— Wszystko być może.
Na tem rozmowa została zakończona. Gdy Morcef, po pożegnaniach, wyszedł nareszcie, Monte Christo trzykrotnie uderzył w dzwonek.
Na dźwięk ten na progu zjawił się intendent.
— Panie Bertuccio, zawiadomić cię muszę, iż w sobotę mieć będę gości, w moim domu, w Auteuil.
Lekkie drżenie przebiegło po członkach słuchającego.
— Dobrze, panie — odpowiedział jednak.
— Dom cały musi być na dzień ten w zupełności odnowiony. Trzeba dać wszędzie nowe obicia, wstawić nowe meble, zakupić obrazy, rzeźby i inne dzieła sztuki. Zmienisz gruntownie wygląd wszystkich salonów, nie ruszaj tylko sypialnego pokoju, w tym — niech pozostanie wszystko tak, jak dotychczas było. A i w ogrodzie nie wolno ci nic zmieniać. Na dziedzińcu przed pałacem robić możesz natomiast co ci się tylko podoba. Byłbym nawet bardzo rad, ażeby tam zmieniło się wszystko nie do poznania.
— Postaram się zrobić wszystko jak najlepiej, by pan hrabia był ze mnie zadowolony. Prosiłbym jedynie o bliższe instrukcje, co do samego obiadu.
— Lukullus, obiadować będzie u Lukullusa! czy ci to wystarcza?
Bertuccio skłonił się i odszedł.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak wiersza tekstu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.