Banita (Kraszewski, 1885)/Tom III/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.

Pod koniec stycznia 1585 roku, choćby może niejeden wolał owo ciepłe piwko z grzankami pod piecem w domu smoktać, niż tłuc się drogami zimowemi do Warszawy, jechała szlachta dla sprawy Zborowskich, ciągnęli panowie dla niej, bo wszystkim ona stała na myśli jako rozpoczęta wojna, w której niewiadomo było kto zwycięży: król ze swoją prawą ręką, owym szarakiem, „ex stercore“ wyniesionym przez niego, czy możnowładztwo starego obyczaju. Niepokój był w umysłach wielki, bo poza Zborowskimi stała cała przeszłość, dopominająca się praw swoich, a za królem o wilczych zębach, niejasna przyszłość cała w jedną garść ściśnięta.
Tymczasem może nie wszyscy to widzieli tak dobitnie, ale wszyscy czuli, że nie o jednych panów Zborowskich chodzi. Oni sami pierwsi wyrzekli złowrogie: hodie mihi, cras tibi, godło niegdy pod trupią głową kładzione, a dziś rzucone jako groźba całemu stanowi szlacheckiemu.
Drobna szlachta, chociażby była mogła i powinna stawać przy Zamojskim, jako przy reprezentancie swoim, przeciw staremu możnowładztwu, nie pojmowała jasno zadania i tradycye popychały ją za Zborowskimi. Ponad wszystko raziła i oburzała królewska samowola i energia, z jaką on do panowania powołany, chciał panować w całym tego wyrazu znaczeniu.
Z niepokojem i ciekawością, kto mógł zdążał do Warszawy, gdzie już król i Zamojski czekali na senatorów i posłów. Wszystko inne bladło i niknęło przy Zborowskich sprawie, którą król z senatem miał sądzić.
Już zawczasu chodziło z ust do ust to pytanie: Jakto! król więc sam w tej sprawie zarazem ma być i aktorem i sędzią?...
Na zamku wkoło króla i kanclerza ponuro było i cicho. Żadnego przepychu i okazałości... dwór skromny i niezbyt liczny, myśliwstwo tylko, węgrzyny ulubione, służba pańska, wozów trochę i koni, a do rozrywki i pociągania ludzi tak jak nic. Nigdzie uśmiechającej się twarzy i wesołego głosu, ludzie surowego oblicza, chmurni, kancelarye pełne ksiąg i papierów, czeladzie sworne, jak klasztor jakiś rycerski wyglądał ten dwór królewski.
A spojrzawszy na twarze, wyczytać było można w nich w dumę energię zbrojną, niemal wyzywającą, i przygotowanie do rozpaczliwej walki. Nie starano się nikogo pozyskać, nikomu uśmiechać.
Król mało mówił, Zamojski gdy się odzywał, zapowiadał, że żadnych ustępstw po nim się spodziewać nie należało.
Pytano o Zborowskich, którym pozwy wydać miano, a szczególniej o podczaszego, obwinionego głównie, czy przybędzie — nie wiedział nikt. Niemojewski co go bronić miał, ruszał ramionami i milczał. Mruczano, azali glejt dostanie.
Marszałka i podczaszego widać nie było... Chodziły wieści jednego dnia, że przyjeżdżają, że już są na Woli, że ich widziano w okolicy, że gospodę mają zamówioną, ale nie przybywali dotąd.
Przyjechał tylko kasztelan, który dotąd wiernie stał przy królu, a z hetmanem razem wojował i dobrze się zasłużył, ale nie był to już ów dawny króla sługa powolny i hetmana sojusznik. Cios zadany rodzinie odepchnął go od Batorego, a daleko więcej od Zamojskiego, któremu wszystko przypisywał.
Obowiązek krwi kazał mu stawać za braćmi, uniewinniać Samuela, bronić Krzysztofa, oczyszczać familię. Wpół zabit, kasztelan pogrążony w sobie, zdał się powtarzać ciągle to, co w liście do króla napisał: bogdajby nas była ziemia pożarła wprzódy, nim się nam stała ta zniewaga!
Na sąd straszny wyglądał ten sejm gotujący się zasiadać w sklepionej sali zamkowej. Posłowie niespokojni pytali już zawczasu, czy oni też, choć jako słuchacze, przypuszczeni zostaną, a Zamojskiego urzędnicy odpowiadali zimno.
— Jeżeli J. Królewska Mość z łaski swej przypuścić ich raczy!
Jechali posłowie z tem, aby głos ich zaważył w sądzie, choć w nim żadnego prawnego udziału nie mieli, na miejscu znajdowali żelazny mur woli Batorego...
Senat z królem sam miał sądzić, a arbitrów nie potrzebowano.
Król nie starał się sobie ujmować, ani się zbliżał do nikogo, ku niemu patrzyli wszyscy. Blady był, żółty, a czarne oczy groźne wejrzenia rzucały i coraz to podnosił głowę dumnie, jakby gotując się do walki... Kto się spotkał z jego oczyma, wzroku tego nie wytrzymał.
O sprawę nie zagadywał nikogo, krom Zamojskiego — jasną była.
Pierwszego dnia tłum się nacisnął do sali, niebardzo pytając dozwolenia; napłynęli posłowie, wtargnąwszy niemal siłą, zalegli ławy... dla pp. senatorów dosyć miejsca zostało. Wyszedł Batory z ręką na szabli, bo mu ona zawsze jakby przyrosła spadała na tę rękojeść żelazną; wyszedł za nim kanclerz, któremu krzesło za tronem zgotowano — dwaj zapaśnicy przeciwko całemu tłumowi.
Obu twarze surowe, ale na kanclerza obliczu spokój wypracowany wolą potężną, u króla drganie namiętne nieopanowanego gniewu, który falami powracał.
Posłowie zdala wskazywali go sobie palcami — wydawał się im katem ich swobód... był wcieloną groźbą. Dotąd nie mieli i nie znosili pana, ten się nim czuł i stawił...
Na licach pp. senatorów nic wyczytać nie było można; pogodnie patrzali arcybiskup i ks. biskup krakowski, świeccy panowie zdradzali niepokój.
Wśród nich tylko wyróżniał się postawą dumną i zasępioną wojewoda poznański, Stanisław z Górki, wojewodowie smoleński i połocki, w których rysach grała niecierpliwość i rozdrażnienie. Reszta ciągnęła oczyma ku królowi, szukała Zamojskiego, który w papierach przebierał, a siedział tak napozór obojętny, jakby go sprawa wcale nie obchodziła. Malał on przy Batorym, choć go wzrostem i pięknością męzkich rysów przechodził; dawny wojewoda siedmiogrodzki, turka hołdownik, rósł tu na strasznego zapaśnika, który ponad sobą tylko Boga uznawał.
Pomimo tej groźnej króla postawy, która wrażała pewną trwogę, arbitrowie, co się nacisnęli gwałtem, a których już wyprzeć było niełatwo, szmerem i gwarem napełniali salę.
Ile razy się głośniej one rozległy, widać było brew czarną Batorego zmarszczoną i z wymówką rzucane na kanclerza wejrzenia.
Pytać się zdawał:
— Po co ich tu wpuszczono?
Zimowego słońca blady promyk się przedarł pasem od okna na salę przyciemnioną i położył na chwilę u nóg tronu, ale wnet jak mgłą jakąś przysłonięty zniknął.
Marszałek Opaliński miał wystąpić z urzędu jako instygator, ale cichym głosem wypraszał się od tego, składając nieumiejętnością i niewprawą. Potrzeba było jurysty na to, on nim nie był, żądał więc, aby go Rzeczycki zastąpił.
Rzecz była umówiona; król, bo on tu o wszystkiem sam wyrokował ostatecznie, krótkiem słowem przyzwolił.
Pozwani Zborowscy nie stawili się. Wystąpił w ich imieniu Niemojewski, mężczyzna dorodny, pierś szeroka, czoło podniosłe, postawa trybuna, oblicze nieustraszone a groźne...
Samo wejrzenie, jakiem mierzył króla i Zamojskiego, dawało w nim poznać człowieka, który ani się ulęknie, ani da słowem pożyć, ani prawem złamać.
Obok rycerskiego charakteru, czuć było w tym rzeczniku Zborowskich prawnika, nawykłego ze statutami obcować i znajdować w nich to zawsze, co mu było potrzebnem.
Śmiałe wejrzenie nacechowane było przenikliwością; zgadywał myśli, gdy kto mówić zaczynał i odpowiedź dawał przed pytaniem.
Król go zmierzył niespokojnem okiem. Niemojewski buty nie okazywał, ale był tak pewien siebie, jakby już wygrał sprawę.
Spierać się o glejt dla Zborowskich poczęto, inaczej stanąć nie mogli, nie byli pewni życia. Potrzeba im było tej poręki, iż w razie nawet gdyby ich winnymi uznano, a dekretu nie przyjęli, cali się usunąć będą mogli.
Za i przeciw przywodzono argumenty; król od początku co tylko na korzyść Zborowskich wypaść mogło, odtrącał. Z usposobieniem tem się nie taił, pobłażania nie obiecywał.
Wśród zabieranych głosów, tłum arbitrów zalegający głąb sali, zachował się jak na sejmiku.
Obecność króla wprędce przestała zamykać usta i budzić poszanowanie, odzywały się głosy i śmiechy. Batory marszczył się, Zamojski zżymał.
Zwrócił się ku niemu król JM. i półgłosem rzekł po łacinie.
— Jutro precz ich wymieść, gdy mi tu niepokój wnoszą z sobą.
Ale groźby tej nikt nie słyszał, a szlachta po swojemu dokazywała.
Wystąpił kasztelan gnieźnieński w obronie i po stronie braci.
Postawa starego wojaka, zbolałego, przygnębionego, zadumanego, który mówił naprzemiany to płaczliwie, to namiętnie, na wszystkich czyniła wrażenie. Słuchano go z poszanowaniem, ale cóż ważył głos miłości braterskiej, która musiała czynić go głuchym i ślepym?
Wśród wrzawy nieustającej upłynęło pierwsze posiedzenie, król w końcu nie taił, że mu ono się naprzykrzyło. Wyszedł okazując zniecierpliwienie i gniew tłumiony. Zamojski tak zimny i poważny jak przybył, wysunął się za nim.
Po wyjściu króla wrzawa jeszcze urosła; arbitrowie pozbierali się w gromadki, wyciągali jedni, stawali drudzy — rozprawiali wszyscy.
Król im się wydał groźnym.
Oglądano się mówiąc mimowoli.
— Nie przebaczy Zborowskim! — szeptali jedni do drugich.
Z kasztelanem gnieźnieńskim, gdy wychodził, znalazł się tylko Niemojewski, poseł kazimierski i nieznajomych kilka szlacheckich chudych postaci. Senatorowie znikli niepostrzeżeni.
Z wróżb dnia tego dwudziestego ósmego stycznia, przyszłość było już można odgadywać. Walka napróżna...
Nim się z zamku rozeszli posłowie, już im w sieniach i podworcu zapowiedziano:
— Jutro dla was drzwi król kazał zamknąć. Sprawa do was nie należy, a dziś gwar przynieśliście z sobą, który króla JM. pogniewał i zniechęcił.
Jak strzał poraziła ta groźba posłów, którym Zborowscy wmawiali, że oni prawo mają takiej sprawie głównej nietylko się przysłuchiwać, ale zaważyć w niej swoim: vox populi, vox Dei.
Butniejsi już w podworcu poczęli się miotać.
— Nie może to być... posłami jesteśmy, posłano nas tu, abyśmy visu et auditu przekonali się, jak u nas sprawiedliwość się wymierza. Oho! oho! nie wypchną nas. Drzwi oblężymy, pójdziemy do króla, do kanclerza... Król malowanym nie chce być, a my też posły malowanymi nie myślimy.
Ale pogróżki te były próżne. Chłodniejsi odparli: — Do łaski króla JM. stukać trzeba, siłą drzwi nie weźmiemy, a te już dla nas zaparte.
Po mieście poniosła się sprawa ta... pójdą-li posłowie precz, czy doproszą się na arbitrów?
O panach Zborowskich, krom Jana, nikt nic nie wiedział. Mówili jedni: — Blizko są, gdy glejty otrzymają, zjawią się i staną, bo się nie obawiają, niewinność ich clarior sole; drudzy mruczeli: — Nie głupi się p. podczaszy albo i marszałek sam w ręce kata oddawać, choćby glejty dostali; przez prokuratora się obronią, a nie staną.
Kasztelan gnieźnieński zagadywany milczał.
Na zamku cicho było i zamknięto. Senatorowie niektórzy odwiedzili kanclerza; przyjął ich tak milcząco, jakby nie wiedział nic.
Ponad wszystkiem stał król...
Chciał go łowczy wyciągnąć do lasu, odmówił. Innego zwierza miał na myśli.
Czasu innych sejmów ochoczo się rozrywano i odpoczywano po obradach, teraz patrzyli sobie w oczy ludzie i zdali pytać: — Co to będzie?
Nazajutrz drzwi dla posłów stały zaparte, nie wpuszczono ich.
W korytarzach i na podwórcach niepokój wielki, żal i wstyd; wybrano do króla poselstwo.
Po niejakim oporze wpuścić kazał, ale groźno zastrzegł, aby się cicho zachowywano.
Jak studentom w klasie dano naukę: Silentium!
Dnia tego żywiej się zawzięło.
Wojewoda poznański, Stanisław z Górki, wstał nie oglądając się na majestat pański, i śmiało rzekł, że król we własnej sprawie sędzią być nie mógł, głosu nie miał... aktorem i sędzią prawo być mu nie dozwalało ogólne.
Batory zbladł słuchając, jak zazwyczaj, gdy go najmniejszem słowem dotknięto, ręką uderzył po rękojeści szabli... Królem był, prerogatywy sędziowskiej odebrać sobie nie dawał. Sprawa była rzeczypospolitej, nie jego własna. Zdrajcy jej grozili.
Wojewody poznańskiego nikt poprzeć nie śmiał, krom prokuratora Zborowskich, a król protestacyi tej ważyć nie myślał, odpychał ją.
Wszystko się tak usuwało precz, co dalszemu przebiegowi sprawy mogło stawać na przeszkodzie, i instygator począł czytanie listów Krzysztofa, które stanowiły podstawę oskarżenia...
Własne jego pismo obwiniało podczaszego, ale do tego, co w nim stało, przybyły nowe winy, stare grzechy...
Podczaszy począł za życia Zygmunta już spiskować na życie ostatniego z Jagiellonów, spiskował nieustannie, zdradzał ciągle, wziął okup od hospodara wołoskiego, u Batorego czasu bezkrólewia dostał dwa tysiące czerwonych złotych na potrzeby rzeczypospolitej, a z niemi uszedł na dwór cesarski; spiskował ze Samuelem i Ciołkiem na życie Batorego, zmawiał się z w. kniaziem moskiewskim, służył cesarzowi...
Oskarżenie było, jak kamień przywiązany do szyi Krzysztofa; nie mógł z nim już utrzymać się na wierzchu, utonąć musiał.
Czemże go obronić kto mógł, kiedy własne listy świadczyły i potępiały?
Przyjaciele Zborowskich stali niemi, kasztelanowi łzy ciekły po twarzy. Cały przebieg życia Zborowskich świadczył, jak byli dla króla usposobieni i jaki duch ich ożywiał.
Obrona wszelka już teraz zdała się niemożliwą; szlachta pozostała milcząca, przywalona tem oskarżeniem.
Dla wszystkich jawnem było, że odeprzeć tych świadectw nie mogli Zborowscy, chyba prawnymi wybiegi z sądu i form jego próbując się wyłamywać.
Główny głos w obronie przypadał, oprócz jurysty, który miał statutami i prawem ogólnem szermierzyć, kasztelanowi gnieźnieńskiemu, a ten sam dawniej, gdy mu król listy ręką Krzysztofa pisane ukazywał, pytając czy pismo jego poznaje, zmuszony był przyznać autentyczność. Cóż teraz mógł przeciwko niej powiedzieć?
Listy Krzysztofa nieopatrzne mówiły wiele, wypowiadały wszystko...
Składano oprócz tego jakiś testament czy zeznania Samuela, który przed śmiercią do wszystkiego się przyznawał i spiskom z bratem nie przeczył. Lecz coś w tych Samuela skryptach być musiało osłabiającego ich znaczenie, bo niewiele o nich mówiono.
Z oskarżenia wychodził podczaszy i Samuel, jako dwaj wrogowie króla szczególniej, którzy ustawicznie na życie jego nastawali.
Ciołek i Samuel w Krakowie chcieli z ptasiej rusznicy strzelać do niego. Zborowski później szukał miejsca w lesie do zasadzki. Krzysztof sam wprawdzie nie porywał się do czynu, ale do niego podżegał.
Oprócz tego, gdy król z w. ks. moskiewskim wojnę wiódł, on się z nim zmawiał, pisał do niego, przysięgał mu służby wierne, przesiadywał na dworze cesarza...
Na marszałku wina jawna nie ciężyła tak wyraziście, ale stosunki jego z braćmi, zjazdy i umowy w Złoczowie, po innych miejscach, dowodziły że trzymał z nimi, jedno myślał i nie odwodził ich od zamachów.
Na Janie jednym nie było skazy, nie mięszano go też wcale do sprawy braci, ale on sam dobrowolnie przy nich stawał...
Na obronę co tu wywieść było można? — jedno — starać się zyskać na czasie. Żądano dylacyi, odroczenia.
W ciągu tych rozpraw król ciągle był przytomnym. Słuchał, milczał, spoglądał groźno. Wielu rozpraw po polsku rozumieć nie mógł i musiano mu je tłumaczyć. Potrząsał głową obojętnie. Co tu ważyły słowa i subtelne wywody, wina leżała jak na dłoni.
Batory był swojego pewnym.
Wobec tego upokorzenia nieprzyjaciela, bezpieczen, ani się rozpogodził, ani złagodniał.
Ilekroć żądano ulgi w formach, odmawiał... odroczenia nie chciał dopuścić. Prędko i stanowczo musiała się rzecz rozstrzygnąć. Przy nim i Zamojskim musiało być zwycięztwo; nic nie pomagały wykręty i wybiegi prawne. Kasztelan gnieźnieński musiał jednak stanąć w obronie.
Zadanie było trudne, prawie nie do podźwignięcia. Co miał powiedzieć przeciwko własnoręcznym listom Krzysztofa?
Prawda, charakter i pismo były do Krzychnikowych podobne, ale czyż pisma sfałszować i podrobić nie można? Wszak znano powszechnie Dymideckiego, który Stefana rękę tak doskonale naśladował, że jego pisma sam on od własnego rozpoznać nie mógł.
Jan dawał do zrozumienia: id fecit cui prodest!
Dowodzić nie mógł fałszerstwa, ale je przypuszczał, bo braci znał z innej strony, bo zdrajcami ich nie uznawał; wiedział tylko, że prześladowani chcieli się oba usunąć na Maltę i kraj zupełnie opuścić.
Wszystko to niewiele zaważyć mogło obok brzemienia, jakiem instygator obciążył Zborowskich.
Jan przypuszczał — listy dowodziły winy. Kasztelan tylko na Wojtaszka, którego nie ukazywano, rzucił podejrzenie, że wywłoka, który suknię duchowną zrzucił, a za lutnię dla rozpusty pochwycił, nie był zaufania godnym.
Tymczasem wszystko świadczyło przeciwko Zborowskim; znaleźli się, co podczaszego widzieli na cesarskim dworze, gdzie z moskiewskim posłem wchodził w zmowy. O listach moskiewskich i papiery po Ościku ściętym świadczyły także, świadczył pan Łaski.
Naostatek ciężyło na marszałku i na podczaszym to nawet, że mimo glejtów nie ważyli się sami stawić przed sąd.
Pytano o nich codzień gdzie byli? Nikt nie wiedział; o podczaszym twierdzono, że się zawczasu schronił na cesarską ziemię.
Marszałek też się nie ukazał, choć daleko mniej był obwinionym, i na równi z Krzysztofem potępionym być nie mógł.
Reszta sprawy już formą tylko być mogła. Król się widomie niecierpliwił; jednego dnia dla choroby na sądy nie przyszedł, inne zeszły na długich a daremnych niewinności wywodach. Czas upływał.
Na obliczu królewskiem z każdym dniem dobitniej malowało się zniecierpliwienie. Czasem nie słuchał i nie pytał, siedział wpatrzony w ziemię i drgał tylko, gdy silniejszy głos go obudził.
Tak samo Zamojski w swych papierach przebierał, mało albo nic się nie odzywając, nie mięszając z dobrej woli — czuł się niepotrzebnym.
Po senatorach można było już odgadnąć za kim staną i głosować będą zmuszeni. Trzej tylko, o których mówiliśmy, z panem wojewodą poznańskim na czele, widomie ze Zborowskimi ciągnęli.
Ks. arcybiskup gnieźnieński znudzony raz Niemojewskiemu zadał, że go ad nauseam swemi żądaniami ekscepcyj znudził.
Paskwil łaciński na króla, który wyszedł na stół, bo i ten przypisywano Zborowskich natchnieniu, rzucił ks. arcybiskup z pogardą i jako humanista, tylko to mu zadał, że łacina była licha a wiersz niewiele wart...
Koniec było przewidzieć łatwo.
Posłowie co tak z początku hałaśliwie się znajdowali, siedzieli i teraz jako świadkowie, lecz twarze się im powydłużały, czoła pomarszczyły... stracili wiele z pierwszej swej buty i śmiałości. Przygniotły ich dowody, czytali też ze twarzy senatorów, iż sprawę przegrają Zborowscy.
Najpobłażliwszy z sędziów nie mógł oczyścić podczaszego, tak się on sam oplatał i związał.
Na mieście gdy się dzień skończył, szlachta nie bujała po dawnemu, nie było się czem weselić. Król zwyciężał — Zborowskich hodie mihi, cras tibi, brzmiało głośniej niż wszystko. Wolnościom szlachty i panów przychodził koniec.
Począwszy od Zborowskich, Batory musiał iść dalej i nie dopuścić, aby mu kto stawił opór.
Przyszłość stawiła się czarno i posępnie. Do Zamojskiego się nikt nie zbliżał, nikt go nie szukał, ale on też nikogo.
Batory nawet o ulubionych łowach zapomniał, nie dawał się w las wyciągnąć. Sokoły i psy stały pozamykane lub z dozorcami swymi wychodziły tylko na przechadzki.
Warszawa była smutną, a panom posłom zaczynała stawać się niewygodną i nudną.
Po obronie kasztelana mówił instygator znowu, przyszła kolej na prokuratora stającego w obronie obwinionych. Niemojewski nie mógł powtórzyć za kasztelanem gnieźnieńskim, iż listy podrobione być musiały; jurysta szukał innego środka unieważnienia ich, znalazł go w postanowieniach ogólnych prawa, które świadectwa listów zażywać i niemi się posługiwać wzbraniało.
Listy były własnością tego, do którego były pisane, nikt ich sobie przywłaszczać i zużytkowywać nie miał mocy. Był to jedyny, ale nader słaby argument zręcznego ale nieszczęśliwego obrońcy.
Z gorączkową niecierpliwością wyczekiwany koniec się zbliżał — wątpić o nim nie mogli posłowie. Z senatorów, wiadomo było, iż zaledwie może kilku za Krzysztofem głosować mogło i to na formach się opierając, nie na treści.
Gdy zapytywano ichmościów, milczeli, poruszali ramionami, a naostatku przebąkiwali:
— Cóż przeciw oczywistości uczynić można?
Rola posłów, o których wybór tak nalegał Krzysztof, bo na nich rachował, stawała się coraz trudniejszą, a raczej schodziła na wcale nieznaczącą. Domagali się oni, aby przysłuchiwać się mogli, wpuszczono nakazując milczenie. Cóż dalej czynić mieli?
Pozostawało panom senatorom objawić zdanie a królowi na mocy jego i własnego przekonania wydać wyrok.
Że Stefan surowo miał skarcić zdradę kraju, i zamach przeciwko sobie, wiedzieli wszyscy.
Posłom nie pozostawało nic, tylko się rozmówić z panami senatorami i okazać im, że oni wraz z nimi starać się byli powinni wyrok ostateczny złagodzić, odroczyć, słowem nie potępić podczaszego i nie zabić imienia Zborowskich.
Zgłosili się o to aż do króla JMci, dając krokiem tym uczuć, że i oni czuli się obowiązani coś czynić.
Król lekceważąco odpowiedział. Pozwolił posłom znieść się z panami senatorami, ale ażeby to żadnego charakteru urzędowego nie miało i znaczenia nie nabrało, kazał im oznajmić, że w sali obrad gromadzić się nie dozwala. Mogą sobie w prywatnych mieszkaniach, pojedyńczo mówić i naradzać się z nimi.
Odpowiedź ta miała znaczenie jasne:
— Nie mięszajcie się do tego, co do was nie należy... Możecie płakać i użalać się nad losem Zborowskich, ale ciosu od nich odwrócić nie potraficie, urzędownie zaś, na sali, mięszać się do sprawy nie macie prawa...
Posłowie odeszli odprawieni z niczym. Śmielsi z nich odzywali się butnie, ale nie mogli począć nic. Król był w swojem prawie.
— Ano — zamruczał Kazimierski — trzeba, aby prawdę usłyszał, milczeliśmy długo, w końcu mu naukę dać potrzeba.
Inni milczeli.
Po kątach, po klasztorach, refektarzach, gospodach szlachta się zbierała do swych senatorów.
— Nic więc dla Zborowskich nie uczynicie?
— Nie możemy nic!
Naciskano z jednej strony, odpierano z drugiej. O królu mówili wszyscy, że nie ustąpi. Czegoż się więc miał spodziewać podczaszy? Co najmniej dekretu takiego, jaki ciężył na Samuelu — wywołać go miano... Ale banicya Samuelowa nie ciągnęła za sobą infamii, a tu... zażartość króla i moc dowodów winy kazały się nawet ostatecznej kary, równającej głównej, spodziewać.
Ze dworu od kanclerza kto się co dowiedzieć chciał, przynosił tylko najgorsze zapowiedzie. Infamia go czekała... Crimen lesae Majestatis.
Spojrzawszy na oblicze Batorego ani się było można spodziewać, aby ten mąż nieubłaganego serca mógł się ulitować. Wrogom oddawał nienawiścią najpotężniejszą, ani chciał, ni umiał się chrześcijańskiem uczuciem uśmierzać.
Ostatnie dni rosło poruszenie w umysłach, a juryści mu pokarmu dostarczali, dowodząc, że stare prawa i statuty, szczególniej przywilej Aleksandra poszanowane nie były, że sprawę sądzono nie obyczajem i formą zwykłą, ale samowolnie i nieprawidłowo.
Milczeli na to panowie senatorowie, więc do posłów należało zaprotestować przeciwko winowajcom na korzyść królewskiej władzy.
Podejmował się tego Kazimierski.
— Słyszysz — mówili doń śmiejąc się drudzy — widziałeś już raz jak się król JM. za kord pochwycił, powiedz mu co, a zrozumie–li, znowu się porwie za żelazo, bo ono u niego argumentem jest najpotężniejszym.
— A ja to korda u boku nie mam! — odparł Kazimierski — albo to ja od tych nie idę przodków, co za Jagiełły pergaminy w izbie na szablach roznosili w przytomności majestatu?
Dosyć było Kazimierskiemu w ten sposób bębenka podbić, aby pewno jak najgwałtowniej wystąpił.
Tymczasem odkładano ostateczne ferowanie wyroku, choć go wszyscy na czole Stefana czytali i w ponurem obliczu Zamojskiego.
Przyszło do głosowania... i stało się to, czego oczekiwano, krom trzech senatorów świeckich, wszyscy inni winnym znajdowali podczaszego, występek jego dowiedzionym.
Król coraz bardziej rozgorączkowanym zjawiał się na sali, coraz niecierpliwszym, coraz groźniejszym... Za szablę brał i ledwie go wejrzeniem Zamojski mógł zmitygować.
Sprawa poczęta zaraz pierwszych dni sejmowych, przeciągnęła się do jego zamknięcia — winnym uznano Krzysztofa... Przysięgać jeszcze musieli świadkowie. Król z rozdrażnienia zachorował. Wrzawa i protesty dokoła rosły. Wołano o zwłokę pod pozorem choroby oskarżonego; nie dopuścił jej król dlatego, że osobiście i tak nie stawał.
Zamojski przy jednym ogniu swoją też pieczeń przystawiwszy, pozwał o potwarz niedowiedzioną, jakoby przez Pruskiego truć zamierzał.
Dnia 12 lutego marszałek koronny czytał:
„Przeto tego Krzysztofa Zborowskiego król JMć poczciwości odsądzać raczy, i wszystkie prerogatywy i urzędy i wolności, coby stanowi szlacheckiemu należały, od niego odejmuje, a bezecnym go czyni, a nie jedno jego, ale i te wszystkie, którzy mu consilio, auxilio, favore (radą, pomocą, sprzyjaniem) pomocni byli, albo w domach i majętnościach swych przechowywali, taką winą karać, cum confiscatione omnium bonorum mobilium et immobilium (z zaborem wszelkiego mienia tak ruchomego jak nieruchomego) i nie zaniecha król JMć dać mandatów do wszystkich starostów, aby był iman i na gardle karan; ażeby wiadomość tego wszędzie doszła każdego, przyznawa król JM. woźnego, aby publikować to po wszystkich placach wedle prawa. A iż też miał sprawę z JMP. kanclerzem o potwarz, którą ułożywszy nie dowiódł, o co dekretem JKMci był skazan rewokować to, to jest wedle prawa odszczekać, in defectu na dnie w wieży rok siedzieć, jako o głowę i tak płacić, to w dość nieuczynieniu ma go infamią skarać król JM., iż temu tedy dość nieuczyniwszy dekretowi infamii podległ, a pod tę poenę podpadł, tego bezecnego Krzysztofa Zborowskiego znowu król JM. czci odsądza; w takiejże sprawie, takiej poenie podpadłszy i od p. Dzierżka, po trzeci raz go król JM. czci odsądza“.
Po trzykroć więc infamem obwołany był Krzysztof, a wyrok na niego sroższym wypadł, niż ów doraźny na Samuela.
Nie było litości — nie było dylacyi, nie pomagała choroba, nie chciano słuchać obrony.

Milczeniem grobowem przyjęto czytanie wyroku. Posłowie patrzyli po sobie. Prawomocnym był, do Boga tylko odwołać się było można od niego.
Lecz jakby to wszystko nie nasyciło jeszcze ani króla, ani Zamojskiego, król patrzał posępnie i jeszcze bardziej wyzywająco, kanclerz milczał. Posłowie się nie odzywali dnia tego.
Sejm miał się zamknąć.
Wyrok na Zborowskich, bo choć imię Andrzeja objęte w nim nie było, stał on w nim dotknięty, wymieniony, potępiony, i nie słyszał a nie widział kto nie chciał — uczynił wrażenie straszne.
Kasztelan gnieźnieński nie słuchał czytania, chory leżał; pomiędzy nim, a dworem, a hetmanem stała przepaść.
Zestarzały nagle, chciał zdjąć z siebie urzędy, zrzec się godności i pójść albo umierać, lub w boleści czasów lepszych szukać.
— Zborowskim koniec! — powtarzali kanclerza partyzanci — złamani są. Wie teraz szlachta, że król z siebie szydzić i lekceważyć się nie da.
Wieczorem wszedł kanclerz do króla, który samotny siedział w sypialni, jeszcze na żółć chorując zburzoną. Buccella stał przy nim, lekarstwo dawał, ale co innego radził: rozrywkę, ruch, polowanie.
Król głową potrząsał.
Na dwóch zwyciężcach tryumfu nie było widać, tak jak ani na jednej twarzy nie można było wyczytać radości z tego dekretu. Nie zaspokajał on nikogo, bo Stefan i kanclerz wiedzieli, że Zborowscy banici będą straszniejsi może niż gdy spiskowali w domu. W spadku po nich zostawała szlachta zburzona i zniechęcona do króla.
Przyszło nareście sejmu zamknięcie. Wystąpił Kazimierski w imieniu posłów, mówił od całego ich zgromadzenia, co przemówieniu wagę nadawało. Mowca był może nie dosyć jasny i pan siebie, aby obmyślił rzecz swoją, ale miał nieustraszoną odwagę.
W imieniu starych praw i porządku uderzał na innowacye samowolne, na nieposzanowanie tradycyi; mówił otwarcie w oczy królowi, że w sprawie Zborowskich nie poszanowano praw i przywilejów; protestował głośno, gwałtownie, nie tak oratorsko i wymownie, jak gorąco i zuchwale.
Oko w oko, z ręką podniesioną, nie unikając wejrzenia króla, wypowiedział jasno wielki żal, jaki miała szlachta, posłowie do pana.
Batory słuchał i bladł, drżał i na jego twarzy pofałdowanej coraz dobitniej gniew, duma się piętnowała.
Wstrzymywał się. Arcybiskup gnieźnieński, który z niego nie spuszczał oka, drżał także i zdawał się chcieć stanąć pomiędzy zapaśnikami, którzy się wyzywali wzrokiem. Ale Kazimierski był spokojny, Batory nie panował nad sobą; poseł jurystą, król się czuł żołnierzem. Pierwszy z nich nawykł do pocisków słowa, drugi na kule prędzej niż na obelgi wystawić się był gotów.
Gdy Kazimierski dokończył, porwał się król z siedzenia i wybuchnął... Oto były słowa jego, jak je świadkowie dla potomności spisali:
„Nie jestem służalcem, ale człowiekiem wolnym z urodzenia, ani mi też wprzódy nimem w te kraje zawitał, brakło na pożywieniu i odzieży. Miłuję ja wolność waszą i takowej za wolą boską przestrzegać będę, lecz też nigdy nie ścierpię, by moja swoboda w czemkolwiek naruszoną, uszkodzoną lub najmniej ubliżoną została. Z waszego własnego żądania i nalegania obrany za króla waszego tutaj przybyłem, a samiście koronę na głowę moją włożyli; jestem więc królem waszym nie zmyślonym ani malowanym, ale prawdziwym i prawnym, chcę przeto rządzić i panować i nie dozwolę, aby kto nademną panował. Jesteście stróżami waszej własnej wolności, nie chcę więc, abyście byli mojemi klechami, strzeżcie zatem i brońcie waszych wolności, lecz dajcie na to pozór, aby ta wolność wasza źle użytą nie była. Rzecz godniejsza pociąga za sobą mniej godną, pęta podwójne bardziej wiążą, a każda moc z rozerwaniem węzła słabnieje.
„Celem każdej rzeczypospolitej jest pożytek ogólny i dobro narodowe, o które się usilnie staram, nie zważając na głosy złośliwe.
„Panowie senatorowie! albo mi uczyńcie sprawiedliwość, albo mi rozwiążcie te ręce, któreście mi prawami waszemi związali, a ja się pomszczę krzywdy mej“.
Król kończąc tak wzruszonym był, że się chwycił do korda, nie już jak wprzód grożąc nim, ale gotów go obnażyć, co ujrzawszy Karnkowski arcybiskup gnieźnieński i inni senatorowie przypadli, otoczyli, rzucili się przed nim na kolana, starając się wielki gniew ukoić, i król powoli ochłonął.
Walka była niedoszła, odłożona, ale pokoju się spodziewać nie mógł nikt.
Mrucząc, szemrząc, napoły wylękła, nawpół obrażona szlachta szła z zamku precz, gdy króla zwolna kanclerz i mała gromadka do jego pokojów odprowadzała.
Strwożyło się wielu, ale serce niczyje nie nakłoniło, umysł nie uspokoił; postępowanie było zbyt gwałtowne z ludźmi do niego nie nawykłymi oddawna.
Ktoby był wówczas przewidzieć mógł, że ten Zamojski, co tu za królewską władzą i w jej obronie stawał, wkrótce przeciwko następcy Stefana z tymi samymi wichrzycielami w jednym wystąpi szeregu!
Nieprędko potem owe dekrety na Zborowskich zniesione z nich zostały.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.