Żywy Bóg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lafcadio Hearn
Tytuł Żywy Bóg
Pochodzenie Czerwony ślub i inne opowiadania
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŻYWY BÓG
Od niepamiętnych czasów, w nieregularnych, nieraz stuletnich, przerwach, spłukują brzegi Japonji ogromne, niespodziewane fale — wywołane trzęsieniem ziemi albo podmorskiem działaniem wulkanicznem. Ten straszny, nagły przypływ morza nazywa się po japońsku cunami. Jeden z takich przypływów zanotowano w dniu 17 czerwca roku 1896, kiedy fala, długości dwustu mil, zwaliła się na północno wschodnie prowincje Mijagi, Iwate i Aomori, zmywając dziesiątki miast i wsi, rujnując całe dystrykty i pochłaniając przeszło trzydzieści tysięcy istot ludzkich. Historja Hamaguczi Gohei jest historją takiej właśnie katastrofy, która wydarzyła się dawno, przed okresem Meidżi, po drugiej stronie wybrzeża japońskiego.

Hamaguczi Gohei był starym człowiekiem w czasach, które uczyniły go sławnym. Uważano go za najbardziej wpływowego obywatela wsi, w której mieszkał. Przez długie lata był jej muraosa, czyli wójtem i na tem stanowisku lubiano go i szanowano. Nazywano go powszechnie Odżiisan, co znaczy dziadek; jednakowoż, ponieważ był najbogatszym członkiem gminy, nazywano go panem dziedzicem. Ubożsi rolnicy zasięgali niejednokrotnie jego rady, wzywali go na sędziego w swych sporach w razie potrzeby, pożyczali od niego pieniądze i deponowali u niego ryż, przeznaczony na sprzedaż.
Wielki folwark Hamagucziego, o słomiane] strzesze, stał na skraju wyżyny, z której widać było zatokę morską. Wyżyna ta, z trzech stron otoczona gęsto zalesionemi wzgórzami, opuszczała się łagodnym zboczem w wielką, zieloną wklęsłość, idącą aż ku brzegowi morskiemu. Całe to zbocze, długie na jakie trzy ćwierci mili (ang.), było tak porżnięte terasami, że, widziane z pełnego morza, wyglądało jak ogromny rząd zielonych stopni, w środku rozdzielonych cienką, białą zygzakowatą linją — stromą górską drogą. Nad zatoką stało około dziewięćdziesięciu, słomą krytych, chat i świątynia Szinto, stanowiąca własność wsi; inne chaty pięły się po zboczu górskiem, rozrzucone w pewnej odległości od siebie, po obu stronach wąskiej drogi, prowadzącej ku obejściu pana dziedzica.
Pewnego jesiennego wieczoru, przyglądał się Hamaguczi Gohei, z balkonu swego domu, przygotowaniom do zabawy, jakie we wsi robiono. Był bardzo dobry zbiór ryżu, wobec czego wieśniacy chcieli uczynić żniwa zapomocą tańca w podwórzu Udżigami[1]. Staruszek widział chorągwi świąteczne, powiewające nad strzechami samotnych uliczek, sznury latarń papierowych, zwisające z żerdzi bambusowych, udekorowaną kaplicę i zbiegającą się młodzież w różnobarwnych sukniach. Nikogo tego wieczoru przy nim nie było, wyjąwszy małego dziesięcioletniego wnuka, ponieważ wszyscy domowi wcześnie udali się do wsi. Chętnie towarzyszyłby im i on, gdyby nie to, że czuł się słabszy niż zwykle.
Dzień był duszny i, mimo dolatujących z morza podmuchów, wisiał w powietrzu ciężki upał, który, zgodnie z doświadczeniem wieśniaków japońskich, poprzedza w niektórych porach roku trzęsienie ziemi. I istotnie, niebawem dało się odczuć trzęsienie ziemi. Było tak słabe, że nikt się go nie zląkł, ale Hamaguczi, który w swojem życiu obserwował już setki takich wstrząśnień, odrazu się domyślił, że ten objaw jest niebezpieczny — długi, powolny, wchłaniający. Prawdopodobnie był to odruch jakiegoś niezmierzonego, a bardzo dalekiego, wstrząśnienia. Dom trzasnął kilkakrotnie i kilka razy się gwałtownie zatoczył. Potem znowu nastała cisza.

Kiedy trzęsienie ziemi ustało, Hamaguczi obrócił spojrzenie swych mądrych, starych oczu na wieś. Zdarza się nieraz, że uwagę osoby, wpatrzonej w pewien punkt czy przedmiot, odwraca nagle coś, z czego sobie człowiek nawet sprawy nie zdaje — jakieś niewyraźne drgnienie, zwiastujące coś niezwykłego, w niejasnem zewnętrznem kole naszej podświadomości, leżącej poza polem wyraźnej wizji. I tak Hameguczi zauważył naraz coś niezwykłego na pełnem morzu. Wstał i wpatrzył się w morze. Poczerniawszy nagle, burzyło się gwałtownie. Zdawało się, jakgdyby poruszało się przeciwko wiatrowi. Uciekało od lądu. W krótkim czasie cała wieś zwróciła uwagę na to zjawisko. Widocznie nikt nie zauważył poprzedniego trzęsienia ziemi, ale wszyscy byli zdumieni ruchem wody. Biegli ku brzegowi morza, aby je obserwować. Najstarsi ludzie nigdy nie widzieli na tem wybrzeżu takiego odpływu. Wynurzyły się rzeczy, nigdy dotychczas nie widziane. Obnażyły się nieznane przestrzenie piasku i pokryte algami skaliska. Ale tylko jeden, jedyny człowiek odgadł, co ten odpływ znaczy.
Hamaguczi Gohei nigdy nic podobnego nie widział. Pamiętał jednakże, co ojciec jego ojca opowiadał mu w dzieciństwie i znał całą tradycję wybrzeża. Zrozumiał, co ono może uczynić. Myślał, że czas dać znać do wsi, albo też do świątyni buddyjskiej na wzgórzu, aby tam uderzyli w wielki dzwon… Trwałoby to jednakże znacznie dłużej niż to, co w tej chwili zamyślił.
— Tada! — prędko — natychmiast!… zapal mi pochodnie!..
Taimacu, czyli smoliste pochodnie, znajdują się w wielu domach nadbrzeżnych, tak ze względu na burzliwe noce, jako też i dla potrzeb w niektóre świąteczne dni Szinto. Dziecko natychmiast pochodnię rozżarzyło, a starzec pobiegł z nią ku swym polom, gdzie, oczekując zwózki, stały setki stogów ryżowych, przedstawiające większość jego kapitału. Stanąwszy przy stogach, znajdujących się najbliżej skraju zbocza, zaczął je podpalać, biegając od jednego stogu do drugiego tak prędko, jak tylko mu na to jego stare członki pozwalały. Wyschłe na słońcu kłosy paliły się jak chrust, zwłaszcza, że wiatr dął od morza ku lądowi. I tak stogi szeregami stawały w płomieniach, rzucając ku niebu słupy dymu, które spotykały się ze sobą i mieszały w jeden wielki wirujący obłok.
Tada, zdumiony i przerażony, biegał za swym dziadkiem, wołając z płaczem:
Odżiisan, dlaczego? — Odżiisan! dlaczego? — dlaczego?…
Ale Hamaguczi nie odpowiedział. Nie miał czasu tłumaczyć się. Myślał tylko o czterystu istnieniach, narażonych na śmierć.
Dziecko przez chwilę przyglądało się ze zdumieniem palącym się snopom ryżu, a potem, wybuchnąwszy płaczem, uciekło do domu w przekonaniu, iż dziadek oszalał. A Hamaguczi podpalał stóg po stogu, dopóki nie stanął na granicy swych pól. Tam rzucił pochodnię na ziemię i czekał. Tymczasem sługa kościelny, w świątyni na wzgórzu, uderzył w wielki dzwon, a ludzie na wybrzeżu uczynili zadość podwójnemu wezwaniu. Hamaguczi przyglądał się im, jak biegli z piasku wybrzeża i od strony wsi niby mrówki, a w jego strwożonych oczach nie o wiele prędzej, ponieważ każda spóźniona chwila była dla niego wiecznością. Słońce zachodziło; pomarszczone dno zatoki i szeroka, blada, plamista przestrzeń poza nią, leżała naga w ostatnich blaskach ceglastego światła, a morze wciąż uciekało ku horyzontowi.
W rzeczywistości Hamaguczi nie długo czekał na przybycie pierwszej partji, śpieszącej mu z pomocą, — około dwudziestu młodych, zwinnych parobków przybiegło, by natychmiast atakować pożar. Ale stary zatrzymał ich, rozkrzyżowawszy ramiona:
— Niech się pali, chłopcy! — zakomenderował — nie szkodzi!.. Chcę, żeby mi się tu zeszła cała mura (gmina), grozi wielkie niebezpieczeństwo — taihenda!
Cała wieś już się zbiegała — zaś Hamaguczi liczył. W krótkim czasie wbiegli na wzgórze wszyscy młodzi mężczyźni i parobcy, a także niemało zwinniejszych kobiet i dzieci, Za tymi przybywała większa część starszych mężczyzn, a także matki z niemowlętami na plecach i nawet dzieci — bo i dziecko może być pomocne w podawaniu wiadra z ręki do ręki; widziało się także i starców, za słabych, aby dotrzymać kroku młodszym, wlokących się powoli, zboczem wzgórza. Wciąż rosnący tłum, nic jeszcze nierozumiejący, patrzył z żałosnem zdumieniem to na płonące pola, to na obojętną twarz swego pana dziedzica.
A słońce zachodziło…
— Dziadek oszalał! — ja się go boję! — łkał Tada, w odpowiedzi na liczne pytania — oszalał! naumyślnie ryż podpalił: sam widziałem!
— Co się tyczy ryżu — wykrzyknął Hamaguczi, dziecko mówi prawdę! Ja sam ryż podpaliłem!.. Czy wszyscy tu już są?
Strażnik i ojcowie rodzin policzyli ludzi wzrokiem, a spojrzawszy na zbocze wzgórza, odpowiedzieli:
— Jesteśmy tu prawie wszyscy, a reszta będzie za chwilę. Ale co się dzieje?
Kita! — krzyknął starzec z całej siły, wskazując im morze. Powiedzcie teraz, że jestem szalony!..
Wszyscy spojrzeli przez zmierzch ku wschodowi i ujrzeli na skraju chmurnego horyzontu długą, cienką, niewyraźną linję, niby cień wybrzeża tam, gdzie wybrzeża nigdy nie było, — linję, która w miarę jak patrzyli, stawała się coraz wyraźniejszą i szerszą, podobnie jak w oczach żeglarza, zbliżającego się do lądu, rośnie linja wybrzeża, ale nieporównanie prędzej. Albowiem ten długi cień, to było powracające morze, spiętrzone jak skała, a lecące prędzej od sępa.
Cumami! — wrzasnęli ludzie, a w tej chwili wszystkie krzyki, dźwięki i wszelka możliwość słyszenia czegokolwiek zostały unicestwione przez niemożliwe do opisania wstrząśnienie, cięższe, niż jakikolwiek grzmot, a pochodzące od uderzenia olbrzymiej, napęczniałej fali, która runęła na wybrzeże z takim rozpędem, że góry aż zadrżały, a piana rozprysnęła się w powietrzu, niby blask błyskawicy. Przez chwilę nie było widać nic, prócz mgły wodnej, pnącej się po zboczu górskiem, jak chmura — i tłum, na sam jej widok, cofnął się przed nią w przerażeniu. Kiedy odzyskali wzrok, ujrzeli białą zgrozę morza, szalejącego na miejscu, gdzie były ich domy. Cofając się z rykiem, woda wyrywała całe szmaty ziemi; dwa, trzy, pięć razy morze uderzało i wracało, za każdym razem bijąc coraz słabiej, aż wreszcie wróciło do swego dawnego łożyska i zostało w niem — wściekając się wciąż, jak po tajfunie.
Na wzgórzu przez dłuższy czas nikt nie odezwał się ani słowem. Wszyscy milcząco przyglądali się zniszczeniu, które się dokonywało pod nimi — upiornemu wyglądowi wciąż wstrząsanych skał i obdartych do naga raf, chaosowi wzburzonego do dna morza i poszczególnym ciosom, wymierzanym napół już zrujnowanym ścianom domów mieszkalnych i świątyni. Wsi już nie istniało, jak nie istniało większej części pól, zniknęły nawet terasy ziemne, a ze wszystkich domów, zbudowanych nad zatoką, pozostały tylko dwie strzechy, które wciąż jeszcze sterczały wśród szumiących fal. Dopiero teraz wyrwał się z piersi ludzkich okrzyk strachu przed odpartą śmiercią i zdumienie, spowodowane widokiem tej strasznej klęski, szukało sobie wyrazu, gdy naraz usłyszano znów głos Hamagucziego, obwieszczający uprzejmie:
— Oto dlaczego podpaliłem ryż!
On, ich pan dziedzic, stał teraz wśród nich tak biedny, jak najbiedniejszy z nich, bo majątek jego przepadł — zato on uratował, zapomocą tej ofiary, czterysta istot. Mały Tada podbiegł ku niemu, złapał go za rękę i błagał go o przebaczenie, że wygadywał rzeczy niedorzeczne. Zaś wszyscy zgromadzeni zdali sobie naraz sprawę z tego, dzięki czemu znaj dują się przy życiu i zaczęli wielbić prosty, niesamolubny sposób, któremu zawdzięczali swe ocalenie. Przodownicy wsi padli w kurzu na twarze przed Hamaguczi Gohei, a przykład ten reszta naśladowała.
Staruszek zapłakał, raz dlatego, że był uszczęśliwiony, a powtóre, ponieważ, jako człowiek starszy i słaby, był bardzo tem całem zdarzeniem zmęczony.
— Pozostał mój dom — odezwał się, jak tylko zdołał dojść do słowa — głaszcząc mimowoli brązowe policzki Tada — dużo ludzi może się tu pomieścić. A świątynia na wzgórzu stoi też. Tam znów drudzy mogą znaleźć schronienie.
Wskazując drogę, ruszył ku swemu domowi, a tłum płakał i wznosił okrzyki na jego cześć.
Skutki katastrofy trwały długo. Ponieważ w owych czasach komunikacja między poszczególnemi okręgami była niełatwa, wskutek czego musiało się wzywać pomocy zdaleka. Kiedy jednak wróciły lepsze czasy, ludzie nie zapomnieli o swym długu wdzięczności wobec Hamaguczi Gohei. Bogatym zrobić go nie mogli; on sam nie pozwoliłby na to, nawet gdyby to było możliwe. Prócz tego podarunki, jako wyraz ich wdzięczności dla niego, były stanowczo niewystarczające, ponieważ oni wierzyli, że duch, mieszkający w nim, był boski. Wobec tego obwołali go bogiem i od tego czasu nazywali go Hamaguczi Daimjodżin, przekonani, iż większego zaszczytu wyświadczyć mu nie mogą — i zaprawdę, nigdy żaden śmiertelny, tak wielką godnością, nagrodzony nie został. Odbudowując wieś, wznieśli też świątynię jego duchowi, a na jej froncie umieścili tablicę z jego imieniem, wypisanem złotemi, chińskiemi charakterami; czcili go też tu ofiarami i modlitwami.
Jak on się z tem czuł, tego powiedzieć nie mogę. Wiem tylko, że w dalszym ciągu mieszkał pod starą strzechą swego domu na wzgórzu, tak skromnie i poprostu, jak przedtem, podczas, gdy do duszy jego zanoszono modły w nowej świątyni.
Od jego śmierci minęło przeszło sto lat, ale, o ile wiem, świątynia jego stoi wciąź jeszcze, a wieśniacy modlą się w niej do ducha dobrego, starego rolnika, błagając go o pomoc w ciężkich czasach.

(Gleanings in Buddha-Fields).







  1. Parafjalna świątynia wyznania Szinto.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lafcadio Hearn i tłumacza: Jerzy Bandrowski.