Zygzaki/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Zygzaki‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

W dnie uroczyste całe sąsiedztwo zwykło się było zjeżdżać do kościoła w Parzygłowach, i dnia 2 Sierpnia też zawczasu, przed summą, powozy wszystkiemi traktami zmierzały ku naszej mieścinie. W zajazdach wrota stały otworem. Pan Henryk w cylindrze i nowym surducie, przed swoim domem oczekiwał na gości.
Dzwoniono już we wszystkie dzwony z sygnaturką; cmentarz przed kościołem napełniać się zaczynał... Z jednej strony nadciągnął już był Wilski, z całym dworem w grubej żałobie, z drugiej kareta hrabiny, którą ks. Maryan poprzedził, bo miał udział w celebrze. Odpust zgromadził pobożnych z daleka.
Pan Aleksander, często zapominający o dniach uroczystych na ten raz przybył także, i we drzwiach czekał na hrabinę.
Z dworku Zellerów wyszedł właśnie stary ojciec, Alfred z nim, i przybyła, po uwolnieniu się z obowiązków panna Konstancya Zellerówna.
Cała ta rodzina teraz, szczególną na siebie zwracała uwagę. Dawniej stary przechodził niepostrzeżony, nikt mu się ani nie ukłonił; wdzięki panny Konstancyi, nie zbyt obchodziły młodzież, — teraz i staruszka znajdowano bardzo poważnym, i córkę jego nadzwyczaj piękną.
Była nią w istocie. Czarne oczy wielkie i śmiałe, piękny owal twarzy, rysy regularne, usta małe i wielce wdzięczne, ale surowego trochę wyrazu, mimo że się uśmiechać zdawały; — postać choć niewielka, ale zręczna i kształtna — na pierwszy rzut oka może nie odróżniały ją od innych panienek jej wieku, ale na przypatrzeniu się zyskiwała. W oczach połyskiwało pojęcie bystre, w ustach słodycz z energią się łączyły. Na licu jej doświadczenie, praca, doznane zawody, oznaczały, że młodość spędziła o swych siłach i w walce. Nie było to dziewczę nieśmiałe i trwożliwe, ale niewiasta pewna siebie, i śmiało już idąca drogą życia.
Miała lat dwadzieścia kilka, a od osiemnastu była na swojem chlebie wśród obcych ludzi.
Napróżno by kto był szukał w niej lub w starym ojcu, najmniejszego zewnętrznego śladu zmiany szczęśliwej, która rodzinę ubogą, obdarzyła takim opiekunem jak Alfred.
Sam on ubrany skromnie, zdawał się smutny i zawstydzony raczej, niż dumny ze swego szczęścia.
Ojciec nie śmiał oczu podnosić, panna Konstancya ubrana była tak bardzo skromnie i ubogo, jakby o strój wcale nie dbała.
Jednakże wszystko co miała na sobie, dowodziło smaku i instynktu piękna. Paweł, który się był pozostał z chorą matką, nadciągał za rodziną, z wesołą twarzą, ale ani o włos nie jaśniejszą jak za dawnych czasów, gdy na żydowskiej bryce, razem z różną gawiedzią ciągnął na jaki dzień do starego dworku.
Teraz wszyscy spieszyli się witać, zaczepiać i dobre słowo zyskać od panów Zellerów.
Poczthalter, który szedł z panią Paździerską z drugiej strony, i miał czas się przypatrzeć wszystkim, naprzeciw ciągnącym do kościoła, był zdziwiony i oburzony tem, iż Zellerowie wcale się do nowego położenia nie stosowali.
— Uważasz kochanie moje — szeptał do ucha pięknej towarzyszce — chcą nam dać naukę. Szelma jestem, że to impozycya swego rodzaju, umyślnie się poodziewali w stare suknie, niebyli tacy skromni, a to jest finfa dla nas, co sobie pozwalamy lepiej chodzić. — O! ja to rozumiem! Finesy są! Żeby też ten bogacz choć nie wystąpił.
— Cóż bo ty chcesz, jeśli gustu do tego nie mają! — mówiła Paździerska — zwyczajnie ludzie ze stanu ordynaryjnego.
— Nie — ale, szelma jestem — impozycya, a dla tego, jakem ich parę dni temu po ludzku zaczepił, chcąc się zbliżyć, jak z kamienia, albo ja tam o to dbam.
Do innych pobożnych, należał dnia tego i łowczy Okoszko. Przybył parą swoich tłustych koni, które postawił w gospodzie, a sam, szedł do kościoła. Wyróżniał się zdala tak w tłumie, że niepodobna było nie spojrzeć na niego. Słusznego wzrostu, w butach do kolan, ubrał się był dla gorącego dnia w nankinową katankę, która nie była ani kurtką, ani spencerem, ale czemś pośredniem. Długie nogi wystające z pod niej, wydawały się cienkie... na głowie, ponieważ kapelusz słomiany nie uchodził, miał czapeczkę aksamitną przestarzałego kroju, trochę zbladłą, z kutasem, na rękach wyprane świeżo łosiowe rękawice, a w bocznej kieszeni chustkę kolorową, której końce wystawały.
Ten ubiór zwracający oczy, jemu się musiał wydawać bardzo zwyczajnym, bo go bynajmniej nie kłopotał, choć ludzie sobie idący palcami go pokazywali.
— Bocion! — mówili parobczaki przy furach.
— Rinaldo-Rinaldini! — szeptały ekonomówny.
— Cudak — mówił poczthalter, żeby się tak ubrać do kościoła.
Okoszko szedł nie bardzo patrząc na to co go otaczało; z ukosa właśnie nadchodzili Zellerowie, dostrzegł ich, zatrzymał się nieco i poszukawszy oczyma, łatwo się domyślił Alfreda. W istocie domyślać się go musiał, bo poznaćby był nie mógł. Dawniej go dosyć lubił. Namyślać się zdawał chwilę, potem wprost na niego skierował, i z uśmiechem do idącego przystąpił.
Alfred dopiero teraz go spostrzegłszy, stanął. Rodzina nie zatrzymując się, rzuciwszy okiem na dziwaka, szła dalej.
Łowczy za obie ręce chwycił Alfreda, i postawiwszy go naprzeciw siebie, a sam stanął z założonemi rękami.
— A cóż? niepoznajesz mnie? ty! niewdzięczniku?
Zeller poznał go odrazu, ale scena odbywała się wśród rynku, na co Okoszko najmniej zważał.
— Uciśnijmyż się! — zawołał stary, ręce zostawiwszy — jak się masz? cieszę się. Tyle na tę chwilę. Dzwonią na summę, pójdziemy do kościoła jak i drudzy, na gawędy, czasu niema. Godzina to Boża, ale po summie, zrób że mi tę łaskę, chcę z tobą pogadać.
— Wstąpisz łowczy do rodziców?
— Gdzie zaś? ja nie bywam nigdzie, a przy ludziach wielu gadać nie umiem. Na pojedynka, to jeszcze. Odwykłem, widzisz, od ludzi i rozmowy. Najczęściej z psami gadam, a to są monologi. Po mszy na przyźbie u Hersza siądziemy. Nie strzymam długo. Dokończywszy wszedł łowczy do kościoła, poszukał swojego miejsca w rogu kruchty, oparł się o ścianę, ręce założył, i w zadumaniu mszy słuchał.
Niejednemu niepospolitą dystrakcyę zrobili Zellerowie, szczególniej Alfred. Wskazywano ich sobie palcami. Poczthalter i tu znalazł impozycyę, że siedzi w ostatniej ławce. Po skończonem nabożeństwie, gdy się wszyscy wytaczali z kościoła, łowczy nie czekając na Zellerów, poszedł sam na przyźbę do Hersza. Jakoż i Alfred nadszedł wkrótce, zabrać miejsce koło niego, ale nadto się ludzi kręciło.
— Gdybyśmy się gdzie przeszli? — wtrącił łowczy, straszny tumult, ja tego nie lubię.
Wyszli sami w samotną uliczkę między płotami, dzielącą ogrody mieszczańskie. Nikogo tu nie było.
— Gadaj że mi — odezwał się Okoszko, — co się z tobą działo? coś robił i jakim wróciłeś? Nadewszystko czy człowieka w sobie przywiozłeś, czy może jakie dzieło nowego kunsztu, w którem tylko twarz jest ludzka.
Alfred go uścisnął.
— Kochany łowczy — rzekł — jedno ci powiem, wróciłem takim niedorzecznym jak wyjechałem. Nie wiem czy we mnie już był człowiek, ale ten sam coście go opłakali wypędzonego, przyszedł do domu.
— Jak żywo nie opłakiwałem! nie myślałem płakać! — zawołał Okoszko — albo ja nie wiem, że zła dola najlepszą piastunką! Jam się cieszył, że cię los wyrwał ze szpon tej kobiety. Jestto rodzona moja siostrzenica, ale to Machiavel w spódnicy!
— A ja z tą miłością dla niej, którą z sobą poniosłem, wróciłem — rzekł Alfred.
Łowczy się począł śmiać, stanął, wziął się w boki, odrzucił głowę na ramiona patrzał i śmiał się ciągle...
— Pleciesz — rzekł — to nie ma sensu. Krewkość młoda może istotę najpospolitszą w oczach wyrostka uczynić boginią, ale po dwudziestu latach...
— Ja ją widziałem teraz, po latach dwudziestu, jest czarującą!
Okoszko ze śmiechu przeszedł do gniewu.
— Dajże ty mi pokój! to już — z pozwoleniem fiksacya. Ta kobieta nie warta, chyba takiej lalki drewnianej, pozłacanej, wśród jakich obcuje. Człowiek zdrów, przy pięciu zmysłach nie ślepy — nie powinien mieć takich fantazyi.
— Tak — nie powinien, a gdy je ma?
— To go do czubków — rzekł łowczy. — O tem mi nie mów. Tfu! — splunął. Powiedz mi co o sobie. Plotą żeś się dorobił fortuny.
— To prawda?
— Tak? uczciwie...
— Nie mam niczyjej krzywdy na sumieniu.
— Hm? a jakże u licha mogłeś tyle nagromadzić przez czas, gdy inni zarabiając w pocie czoła, i dziesiątej może części nie zyskali.
— Tak? ja stałem u źródła.
Łowczy się zamyślił.
— Tak i asindziej łowiłeś sakiem, a oni przetakiem. Może to być! Cóżeś ty tam zrobił parę kroć?
Zeller się rozśmiał.
— Tak — dochodu.
Łowczy za głowę się wziął.
— Nie — to coś już szatańskiego w tem jest.
— Najprostsza to była rzecz w świecie. Handel pieniędzmi jednych bogaci, drugich niweczy, mnie się udało.
— Tak — to coś jak na loteryi?
— Prawie.
Poszli dalej ulicą.
— Co myślisz robić? — spytał Okoszko — to ciężar, tyle majątku — człowiek ma jedną gębę i jeden żołądek, po co mu tyle?
— Kupiłem tu już majątek.
— A! to dobrze — rozśmiał się Okoszko, to już możesz być pewny, że cię fortuna nie zwycięży, będziesz sobie powoli ją tracił, bawiąc się w obywatela. A no — słuchaj — dodał obracając się ku niemu. Kto wie, gdzie, jak? kiedy? a nawet czy się zobaczymy? — powiem ci co mam na sercu. Nie przestań że ty być człowiekiem! A tak — powtórzył Okoszko. widząc uśmiech Alfreda — pieniądze mają to do siebie, że ludzi ogłupiają, i robią z nich stworzenia sui generis, którym zdaje się, że się wyłamały z ogólnych praw i obowiązków. Zmiłuj się, nie zrób się i ty bałwanem takim, nie zdumniej, nie zgłupiej. Masz rodzinę, dziel się z nią.
— Gdyby ona udziału chciała — przerwał Alfred. — Ojciec i matka ani myślą się wynieść z dworku, i nie chcą nic przyjąć odemnie. Paweł, brat mój, uparł się professorstwa nie porzucać; nie wiem czy potrafię uprosić Konstancyę, aby u mnie gospodynią być chciała.
— A to, jak Boga kocham, rozum mają — rzekł Okoszko — z respektem dla nich jestem.
Uchylił czapkę aksamitną.
Szli tak gawędząc wązką uliczką, pomiędzy ogródkami i płotami, wijącą się poza mieściną, nie wiedząc dobrze dokąd ona prowadziła, ciesząc się tem że byli tu sami, i że ich palcami nie wytykano. Łowczy — w ogóle tłumu i zgiełku nie cierpiał, raził go hałas, nowych ludzi nie był ciekawym wcale.
Zagadnął jeszcze Alfreda, o jego przeszłość i życie więcej dopytując niż o plany przeszłości, o których wzmianki już unikał. Nareszcie gdy rozmowa przeciągnęła się dość długo, i Okoszko się chciał zabrać do odwrotu, okazało się, że byli wyszli poza domostwa, szopy i stodoły, i znaleźli się też około dworku pana Mieczysława Abdanka. Najkrótszą teraz drogę napowrót była szosa, do której inaczej dojść nie mogli, jak tuż około podwórka „Abdanówki.“
Właśnie z nabożeństwa powracający obywatele byli tu zebrani na ganku i hałaśliwie rozprawiali, gdy tymczasem w dworku dla nich przekąskę przysposobiano. Pomiędzy innymi był i Oleś, który postrzegł Alfreda Zellera i szepnął bliżej stojącym o nim. Gospodarz palił się żądzą bliższego z nim poznania. Atrakcya jaką wywiera na otaczających pieniądz, ciągnęła go ku bogaczowi a może i coś więcej. Panna Konstancya, jakkolwiek córką, a może i wnuczką jego być mogła, wydawała mu się nader ponętną, a teraz... nie sposób, aby tak bogaty brat nie chciał jej wyposażyć i nie sposób aby taka panna Zeller, ubożuchne stworzenie, nie miała sobie za największe szczęście podać rękę Abdankowi, — staremu szlachcicowi, który mógł nawet do arystokracyi się liczyć. Było to najdziecinniejsze, powiedzmy szczerze najniedorzeczniejsze marzenie, pan Mieczysław nie śmiał by się do niego był przyznać — a jednak zabawiał się niem, czesząc ołowianym grzebykiem i patrząc w zwierciadło.
Życia jeszcze miał za mało i zdało mu się, że godziło się jeszcze raz go próbować.
Zobaczywszy Zellera i oryginalną postać, która mu towarzyszyła, stojących blizko i zdających się naradzać co począć z sobą — Abdank przyskoczył do Olesia, zaklinając go na wszystko co miał na świecie najdroższego, aby Zellera do niego zaprosił, bodaj z tym drugim w nankinach. — P. Aleksander na długo się wahał i zbiegł z ganku, ale Okoszko tymczasem dostrzegłszy ruch, skrył się z towarzyszem za płotem. Oleś dopadł ich tu zdyszany, sądząc, że mu już uciekli.
— Szanowny panie — zawołał wesoło chwytając pod rękę Alfreda — przepraszam że go, jak rozbójnik, napastuję, ale powszechnej prośbie oprzeć się nie mogłem. P. Mieczysław Abdank i kilku obywateli zebranych u niego, radzi są pana poznać. Mam missyę prosić go na śniadanie. Nie odmawiaj pan. Wszedłeś nabyciem majątku w obywatelstwo, powinieneś znosić jego ciężary.
— A ponieważ pan dobrodziej — dodał zwracając się ku Okoszce — towarzyszy panu Zellerowi... zechcesz także zaszczycić...
Okoszko usta wydął i głową pokiwał.
— JMPana Alfreda żądają, mnie zaś — rzekł — zniosą w dodatku, jako malum necessarium, chociaż im na nic nie jestem potrzebny, ani oni też mnie, kłaniam uniżenie! a mnie to na co? Wódkę i zakąskę znajdę u Herna, towarzystwa zaś nie łaknę, nie łaknę...
Jeżeli Zeller chce się poznawać, niech idzie — słuszna rzecz, ale mnie pokój dajcie — ja ciągnę do domu. Konie popasły pewnie.
To mówiąc, ścisnął rękę Alfreda.
— Sługa uniżony! — skłonił się Olesiowi... kłaniam! i już się nazad pustą drogą wybierał. Zeller się wahał... Okoszko to postrzegł.
— Jak skoro masz z tymi ludźmi żyć — a no! hul w wodę! ruszaj! nie ma się co drożyć. Ja i tak gębie muszę dać spocząć, bo mi się wystrzępiła.
Skłonił się i poszedł nie oglądając. Zeller stał milczący i trochę zafrasowany.
— Daj się pan namówić — rzekł Oleś — bądź co bądź, znajomości nie unikniesz. Zręczność się nastręcza, tem lepsza że nie pan nam się narzucasz, ale my go łapiemy.
I wziąwszy go pod rękę, poprowadził do dworku.
Mówiliśmy już jaka była powierzchowność Alfreda. Długie życie poza krajem, nadało mu charakter obcy, cudzoziemski — każdy stan też wypiętnuje się powoli na człowieku. Jest to skutkiem nieuniknionym codziennego bytu i pewnych czynności powtarzających się ciągle. Biurokrata, bankier, jak żołnierz i literat, mają oblicza swojego stanu, choćby ich przybrać nie chcieli. Zellera czuć było bankierem, a do szlachty nie był nic a nic podobny. Szlachta nasza zawsze wygląda jakby tylko co z konia zsiadła i jutro na niego siąść musiała; przez najzardzewialszego hreczkosieja, żołnierza czuć... choć może tylko prapradziad nim był... ostatni...
Tak samo jak Zellera musiały teraz razić te resztki pradziadowskiej kurdegardy i obozu we wnukach, tak tych panów w nim uderzała sztywność pewna, nieszykowność, ciężkość w obrotach człowieka, który długie lata zgarbiony stał nad biurkiem. Taż sama różnica jaką powierzchowność cechowała, musiała się znaleść w charakterach i pojęciach, bo — prawdą jest niezaprzeczoną, że o naturze, zewnętrzne oznaki... są istotnie znakami tego co się dzieje we wnętrzu.
Można się zamaskować na chwilę, ale dla anatoma — maski nie ma, bo on ją zedrzeć musi.
Zellera prowadził Oleś pod rękę powoli, a goście na ganku zebrani, przez lornetki i gołemi oczyma, ciekawie się przypatrywali i robili zawczasu postrzeżenia.
— Wygląda po niemiecku — rzekł jeden.
— Mnie przypomina wekslarza z Senatorskiej ulicy, jak Boga kocham — mówił drugi.
— Zeller? Zeller? — toż nazwisko niemieckie... mruczał trzeci.
— Fizyognomia myśląca — gadajcie sobie co chcecie! — szeptał Micio, który sposobił się go przyjąć na ganku najserdeczniej, jako dziedzica Owsińskiego klucza.
Inni szeptali ciszej... uśmiechali się i drwili. Niektórym się zdawało, że biedne człecze nagle olśnione blaskiem owej buty szlacheckiej zmiesza się i zmaleje. Wilski zdala pilno się przypatrywał.
Zawiedziono się wielce w przypuszczeniach. Zeller wszedł spokojny, z wejrzeniem śmiałem, krokiem pewnym, jak człowiek czujący się zupełnie równym towarzystwu w które wchodzi; nie był skorym do mówienia, ale odpowiadał śmiało — słowem szlachta go nie zdetonowała. Ich zaś to zdziwiło tylko, że zewnętrznie zbogacony tak bajecznie jegomość, niczem nie afiszował swojego dostatku. Suknie miał aż nadto skromne, błyskotek żadnych, a w obejściu wielką prostotę.
Pan Mieczysław z natarczywością, z komplementami, zapoznał go z kółkiem obywateli, dziękując za zaszczyt jaki mu czynił.
Zbliżył się i Wilski milczący, dla obserwowania go — i w krótkim czasie przekonać się mógł, że gdyby do walki z tym człowiekiem przyjść miało, nie byłaby ona łatwą. Tembardziej i on, i inni, starali się go sobie pozyskać. Zeller więcej słuchał niż mówił. Rozmowa, z powodu nabycia majętności, wpadła zaraz na nieszczęśliwe czasy i stosunki rolnicze, na ruiny majątków, na trudności administrowania i t. p.
Postrachy te jednak nie zdawały się czynić najmniejszego wrażenia na dorobkowiczu. Przyznawał, że mało mu były znane stosunki majątkowe, że się lękał dosyć nabycia, ale zarazem pocieszał się tem, że w każdem położeniu są jakieś środki wyjścia. Dodał, że w jego początkowaniu wiejskie gospodarstwo podnieść się tylko może i prowadzić pomyślnie, gdy kapitał obrotowy, prawie dorównywa włożonemu w nabycie.
Kilku obywateli westchnęło tylko. W istocie u nas najczęściej się trafia, że gdy kto ma sto, zamiast nabywać za pięćdziesiąt, kupuje za dwakroć; i w ten sposób sam dobrowolnie skazuje się na ten stan chorobliwy, z którego wyjść szczęśliwie udaje się jednemu na dziesięciu, a największa liczba kona długie lata, nie mogąc ani żyć prawdziwie, ani umrzeć i skończyć. Tą uwagą zamknęły się rozprawy gospodarskie. Inni informowali nabywcę o historycznej przeszłości klucza, którego się stał dziedzicem; inni poczęli mu malować życie społeczne i stosunki w różnych barwach, z których ogólna nie dawała się wyciągnąć. Wszyscy mniej więcej z tą uprzejmością, do jakiej skłania zamożność przybysza, starali się doń zbliżyć, spoufalić z nim, zaskarbić sobie względy. Wielu aż nadto pośpiesznie ofiarowało swe usługi i pomoc, bo u nas gościnność i braterstwo są w obyczaju i we krwi. Zeller dziękował i wymawiał się od przyjęcia.
Z godzinę przebywszy w Abdankówce, zostawując wszystkich niemal jeszcze, bo niektórzy się do wista zabierali, Zeller pożegnał gospodarza i powrócił do miasta.
Zaraz po odejściu jego, posypały się sądy, domysły i żarciki, lecz wrażenie było powszechne, że miano do czynienia z „wygą“, z człowiekiem nie łatwym, „kutym“ i wytrawnym. Wilski unikał wydawania dekretu, ale i z jego twarzy widać było, że mu dał do zrozumienia ten człowiek, i że go sobie zapewne wprzódy wcale inaczej wystawiał.
Gdy się to działo na Abdankówce, Zeller wracał do dworku rodziców, wiedząc że go tam rodzeństwo, zapewne z niepokojem, oczekiwało na obiad. Po drodze musiał jeszcze minąć poczthaltera, który zobaczywszy go przechodzącego wybiegł z żoną i sztabem swym, aby mu się choć z daleka przypatrzeć, dalej zbliżył się doń pan Henryk z ukłonem, i zaczepił kilku słowy, aby pokazać miasteczku, iż do niego miał poufały przystęp.
W rynku, gdzie jeszcze było gwarno, koło miejskiej miary i kramów, złapał go nareszcie Paweł, niespokojny co się z nim stało i wysłany na zwiady. Krupnik już dwa razy wracał do kuchni. Kanonik sam przychodził chcąc na obiad zaprosić Zellera do siebie.
Paweł śmiał się.
— Bodaj to mieć pieniądze — zawołał — nigdy Zellerowie w takiej modzie nie byli jak teraz, z łaski twojej! Lat wiele nikt na nas nie spojrzał... teraz... nagle otoczyła nas aureola złota... i — dodał — mam prawdziwą obrzydliwość do ludzi... bo większa ich część... podła!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.