Zygmuntowskie czasy/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
KSIĄŻĘTA.

Powiedzcież mi, odezwał się Groński, gdy się wszyscy rozeszli i on sam tylko z Agatą pozostał, co was tu przypędziło, co do tego stanu przywiodło, jakim sposobem wzięliście torby żebracze i kij i po co wędrowali aż tu do Krakowa?
— Długa to i smutna historja! odpowiedziała Agata, a nie każdemu nawet powiedzieć bym ją chciała. —
— Przecież mnie, com wam był użyteczny.
— Niech wam to Pan Bóg nagrodzi. Może kiedyś nawzajem i ja wam. — Ale skąd ta ciekawość panie Groński? Rzecz ta wam obca zupełnie.
— Nie ze wszystkiem to tylko ciekawość, odparł uśmiechając się stary. Gdyby zaś i tak, nie dziwujcie się. Ze wszystkich namiętności, ta się najdłużej zostaje w człowieku. Sam nie powie często dlaczego chce wiedzieć, a chce. — Nareszcie gdy mi o sobie powiecie, lepiej wam będę mógł w przypadku posłużyć.
— Obca to dla was rzecz, smutna, a i ja spełna wszystkiego nie wiem.
— Jakto? wy sami o sobie, pani Agato. —
— O sobieć to wiem, ale nie — potrząsła głową.
— Nie wydacie tajemnicy?
— Więcej ich słyszałem w życiu niż myśleć możecie, rzekł stary, a nikt się na mnie nie żalił, abym go zdradził.
— Na Boga ukrzyżowanego?
— Na Boga ukrzyżowanego, przysięgam wam kiedy chcecie, że milczeć będę jak kapłan po spowiedzi.
— Słuchajcież. — I westchnęła ciężko kobieta poczynając w te słowa:
— Pamiętacie kiedyście byli na Rusi, w waszym pielgrzymim stroju, wybierając się do Rzymu i jakieście na dwór nasz przywędrowali. Trochę to temu dawno i nie mało na ów czas dworów przeszedłszy, może wam w pamięci nie utkwiło.
— Owszem, pani Agato, bom ci chorował u was tam i kilka miesięcy przeleżał; dobrze dwór księżnej pamiętam.
— Więc i panią naszą, pamiętacie?
— Któż by o niej zapomniał? to był prawdziwy anioł z ciała i z duszy! Dla ubóstwa, dla poddanych, dla księży, dla wszelkiego ludu. —
— O! nie krwawcie mi serca wspomnieniem, anioł prawda, w ludzkiem ciele anioł. — A taka nieszczęśliwa. —
— Ona!
— Nie mieniałabym się na jej los, choć i mój teraz nie złocony. Nie wiem o jej młodości wiele, ale jak ją zapamiętam łzy a łzy tylko na oczach jej widziałam. Jedyna dziedziczka wielkich majętności, oddana w opiekę przez umierającego z ran ojca stryjom, popadła w ciężką niewolę. Dzielnice stryjowskie nadwerężone były, a naszej pani najpiękniejsze dobra ruskie, łakomą gratką dla nich. — Bóg wie co tam za projekta osnuto na majętności, żeby z imienia nie wyszły. Oba stryjowie mieli synów i oba, każdy swego ożenić z nią pragnęli. Jeszcze była w klasztorze gdy panowie stryjowie z kolei jej synów do kraty wozili, usiłując namówić do małżeństwa, którego ona z bojaźni bożej, dla blizkości i widząc że to się wszystko przez łakomstwo działo, nie bardzo chciała. Ale w mocy ich będąc, co począć miała. Szczęściem stryjowie między sobą o bogatą dziedziczkę waśnić się poczęli. Z początku pokrywało się to pozorami polityki światowej, ale nareszcie buchło ze zgorszeniem wszystkich na jaw. Nie spotkali się już inaczej tylko z ostremi przymówki i szablami na wpół z pochew dobytemi.
O opiekę nad małoletnią w sądach się rozpierać poczęli ze zgorszeniem ludzkiem i obrazą Bożą, boć Bóg naprzód a potem i ludzie wiedzieli, o co tu chodziło, nie o sierotę, ale o jej wiano i o imiona, które chciano w familji zatrzymać. —
Testament, którym nieboszczyk ojciec księżniczki naznaczył stryjów obu opiekunami, nie wiem tam dla czego, sądy skassowały, a unikając dalszych następstw, król Jegomość naprzód stary, potem teraźniejszy, wzięli na się opiekę księżniczki. Królowa tedy Bona kazała ją na swój dwór wieść, ale panowie stryjowie oba razem już oparli się temu i z klasztoru ją wyrwawszy, osadzili w Zameczku w Bracławskiem, kędy prawda ciężko po nią było królowi Jegomości sięgnąć, ale za to łatwo było Tatarom. Stryjom zaś może o to i szło, aby imie na nich spadło i na ich dzieci. —
Tymczasem Pan Bóg srodze karać począł opiekunów.
Ojciec i trzech synów razem, napadnieni przez Tatar, walecznie się im broniąc, zginęli. Ojciec zabity na miejscu, a synowie pobrani w niewolę, tak że o nich wieści nawet od zbiegów i posyłanych szpiegów na Budżak dostać nie było można. — Stryj więc pozostały przy opiece i nadziei obszernych majątków księżniczki utrzymał się. Tymczasem król Jegomość o księżniczkę pisał, i namiestnikowi wojewodzie rozkazał ją na swój dwór odsyłać, aby tu do wzrostu doszedłszy, wedle woli jego za mąż wydana została. Ale księciu stryjowi nie było to po myśli. Jeden z jego synów wojskowo się za granicą bawił, drugi był przy nim. — Tego jako starszego ojciec za męża sierocie naznaczył, pewien będąc że gdy raz małżeństwo się dokona, król jak to już nieraz bywało przebaczy i zapomni obrazy.
Zaledwie lat piętnastu doszła księżniczka Jejmość na owym zameczku w Bracławskiem, gdy ją w nocy zajechawszy stryj jegomość na kobierzec z synem swym postawił, do ślubu zmusił i tym sposobem za mąż wedle woli wydał. Że zaś małżeństwo to bez dyspensy zawarte, dla blizkości unieważnione być mogło, tajemnie do Rzymu wysławszy, ukrywał je stryj.
Zaszła jak to często bywało trwoga od Tatar, już ja na ówczas w usługach księżniczki byłam i razem z nią siedziałam na zameczku owym nie opodal od Bracławia i Winnicy. Pan młody nasz, któremu rękę dawszy pani nasza, przywiązać się wszakże do niego nie mogła, nie długo pobywszy na zamku, gdzie i ślub ten i wzajemne niechęci jak najskrzętniej przed ludźmi ukrywano, puścił się za powracającemi ordy ku Dniestrowi. Ojciec wyjechał dopiąwszy swego do Krakowa na czas.
Znowu więc zostałyśmy się same jedne, ze strachem nie małym, do którego chociaż po trochu byłyśmy już przywykłe, bo nie było kilku miesięcy, żebyśmy pożog tatarskich albo i Tatarów podle zamku ciągnących nie widziały, jednakże dla małej załogi serce nam biło a usta się kleiły do nieustannej modlitwy.
Księżniczka we łzach tonęła, ani ją było można pocieszyć, bo miała to małżeństwo swoje za niebłogosławieństwo Boże i przewidywała smutki, nieszczęścia, kary. Jeszcześmy nie mieli wiadomości o mężu naszej pani, który z nie wielką garścią nad Dniestr za Tatarami poszedł, probując czy im co zdobyczy i niewolnika nie odbije, gdy za nowem naleganiem królewskiem stryj już uspokojony, wyjeżdżać na dwór królewski kazał. —
Wyjechaliśmy, a całą drogę księżna pani płakała i sypała jałmużny. Przybyliśmy do Krakowa na samo koronowanie królowej Barbary, a że wielki był pod ówczas dwór, wystawa, wspaniałość, jakoś się i naszej pani łez ujęło. Poczęła ją królowa Bona ku sobie tulić i wielce łaskawie serce jej jednać. Król też Jegomość dziwnem na nas okiem patrzał, bo księżniczka tak była do Barbary Radziwiłłównej podobna, krom tylko że znacznie od niej młodsza, iż ludzie je za dwie siostry, zwłaszcza że obie były książęcego rodu — mieli. — Ona tu uchodziła za dziewicę, chociaż zamężna, ale nikt o tem małżeństwie na dworze nie wiedział, i poczęli niektórzy do królowej starej i króla starania czynić o jej rękę. Aż spadło na nas niespodziane nieszczęście. Zdrowie księżnej zmieniło się, aniśmy wiedziały co to ma znaczyć, gdy stare kobiety naprzód odkryły, że książęcy ród miał się pomnożyć.
Wielka była rozpacz księżnej, niespokojność nasza, bo małżeństwo tajonem być musiało, a w takim razie wstyd wielki i nieuchronny; królowa Bona z fukiem, groźbą i srogim gniewem wystąpiła na nas, a księżniczka z płaczem wszystko wyznała. Wezwano listami pilnemi księcia starego; ale gdy się to dzieje, z nad Dniestrowej wyprawy syna mu przywieźli strzałą tatarską w oko prawe ugodzonego tak, że ducha wyzionął. Starzec, który od drugiego syna z za granicy wieści nie miał, ostatniego prawie swojego rodu grzebiąc, wpadł w rozpacz, zachorował, poszedł chory jeszcze na Tatarach mścić się i w stepie z niemocy zmarł.
Księżniczka została sama! Małżeństwa jej dowodów wyszukać niepodobna było, bo tajnie się odbyło i stary książę sam się tem zajmował.
Tymczasem dziecię, syn na świat przyszedł i jakby szczególnem zrządzeniem losu, ostatni już tego rodu mężczyzna; brat męża księżniczki, do kraju, dowiedziawszy się o śmierci swoich i wypadkach zaszłych z nami, powrócił.
Wielkie długi poczyniwszy za granicą, na których opłacenie poszła majętność ojcowska i spadła po drugim stryju nie wielka puścizna, został prawie bez mienia, i gdyby go król Jegomość starostwem nie poratował, chleba by może nawet nie miał. Naturalnie zwrócił oczy na księżniczkę i naprzód żenić się z nią chciał. Ale pomimo instancji królowej pani, króla i prałatów, ona słuchać o tem nie mogła, mówiąc że ją i tak Bóg dosyć za pierwszy związek pokarał.
Ztąd niechęć wielka ku pani naszej, ztąd pragnienie zemsty. A że dowodów pierwszego małżeństwa żadnych, krom kilku świadków, którym usta stulono groźbą i groszem, nie było, zaniesiony manifest, dziecięciu urodzonemu kondycij jego i do dóbr macierzystych przyjęcia zaprzeczył. Nie dość na tem, książe pan zaprzysiągł się dziecię ze świata zgładzić.
Na dworze, jak zwykle na dworach bywa wielkich, różne o nas chodziły głosy, jedni to dziecię za prawego potomka, drudzy zwłaszcza że poumierali stary książe i syn w rychle, za nieprawy płód mieli. A i dwór królowej Bony na języki ludzkie więcej niż inne miejsce był wystawiony, bo królowej nie cierpiąc, rozwięzłość jej obyczajów i rozwalnianie ich zarzucano, łacno było ludziom wmówić, że księżna pani winna, że nigdy zamężną nie była, a wszystko co się jej tyczyło baśnią tylko.
Byli i tacy co króla Jegomości, dla wielkiej piękności księżnej i podobieństwa jej z Barbarą, posądzali. Ale my wiemy jaki to fałsz. Królowa Bona może lękając się, aby po śmierci Barbary, (którą Boże odpuść, wcześnie przewidziała), Zygmunt nasz pan do księżniczki nie obrócił się, kazała jej odjechać.
Zabraliśmy się tedy na Ruś, ku Wołyniowi, kędy dobra jej były, z dziecięciem. Ale nie spał nasz nieprzyjaciel. Kilka razy dziecię wydrzeć nam usiłowano, kilka razy napadnieni w drodze, ledwieśmy losowi, odwadze naszych ludzi i szczęściu, całość naszą winni. Z wielkiem utrapieniem nareszcie przybyliśmy na miejsce. Ale i tu za nami szli wysłańcy, zdrajcy, cygani, truciznicy, tak że z oka dziecka spuścić na chwilę nie było można, że chwili spokojnej nie mieliśmy.
Pomimo przywiązania swego do syna, nie mogła dłużej księżna utrzymywać go przy sobie. Z największą więc tajemnicą, poruczono dziecię mnie, com już była wykarmiwszy je wprzód, bo mi moja córeczka zmarła, oddaliła się od dworu do innego majątku. Staś, takie było imie synowi pani, miał na nieszczęście w twarzy swej piętno pochodzenia niezmazane, rodzinne i po niem go wysłańcy Krzysztofowi poznawali. Poczęto chodzić koło mnie, próbując i pieniędzmi i siłą i groźbą, dziecko dostać; wreszcie do tego przyszło, że jeść mu nie skosztowawszy wprzód sama, nie śmiałam dać, żem każdy chleba kawałek dla niego przeznaczony kryła.
Dziecię rosło i prześladowanie ciągle z niem. Jak najtajemniej znowu oddałam je do nauki sama, zacierając ślady za sobą. — Ukryliśmy chłopię w polesiu głębokiem, w cudzych dobrach, domek nająwszy, mistrza sprowadziwszy.
Tak dziecię rosło w ciągłem strachu matki, która się o nie dowiadywać, widywać go nie śmiała i na moje tylko ręce na potrzeby jego posyłała. — Tymczasem jednej nocy napadniono dwór kędy Staś był z mistrzem, starca zabito, a dziecko ze strachu w ogród się schowawszy, porwania, a może śmierci uniknęło. Szczęściem ja przybyłam nazajutrz, jakby przeczuwszy nieszczęście i zabrałam dziecię. Umyśliłam je zaraz do Krakowa wysłać, bo nigdzie jak w wielkiem mieście się ukryć; ale na to potrzeba było zezwolenia matki, a potem pieniędzy i ludzi zaufanych. U krewnego porzuciwszy Stasia, sama ruszyłam na zamek księżnej pani, aliście w drodze nie dojechawszy dowiaduję się, że jej nie ma, że nie wiadomo gdzie znikła, a książę Krzysztof objął już prawem spadku majętność. — Co by się z księżną stało, nie wiedziałam i dowiedzieć się nie mogłam. Jedni mówili że zabita, drudzy że do lochu zamknięta, inni że gdzieś w klasztorze, a wszyscy się na to zgodzili, że z domu wyjechawszy z jednym sługą, zapewne przez nasadzonych na to umyślnie ludzi porwaną być musiała.
Dziecięciu więc książęcej krwi nie pozostało nic, nikt prócz mnie. Na mnie oczy zwrócone były; potrzeba było oddalić je z tamtąd, musiałam do Krakowa samego jednego chłopaka wyprawić pod opieką Bożą i aniołów stróżów. Sama później dopiero tu nadeszłam za nim. Dla tego mnie widzicie pod żebraczem odzieniem, innego wziąść nie mogłam, bo i tu na mnie patrzą. A zdaje mi się nawet, że i na dziecko już poglądają i domyślają się czegoś.
Pisarz, który całego tego opowiadania uważnie, głową niekiedy tylko potrząsając słuchał, wstał nareszcie z ławy.
— Niepojętych mi rzeczy naprawiliście, odezwał się. — Dziwne dziwy! Ale cóż się z księżną stało?
— Nikt nie wie. —
— Nie staraliście się dowiedzieć?
— Czyż myślicie że nie? — Chodziłam, badałam, śledziłam, ale wszystko napróżno.
— Dziecko jest tutaj?
— Tu w Krakowie, między żakami ubogiemi, ale pod łachmankiem jego sukni ubogiej znać pochodzenie, widać z twarzy ród książęcy.
— Tym ci gorzej. Ale powiedzcież mi, czegoż się jeszcze lęka stryj, co go prześladuje, wszak dowodów urodzenia nie ma żadnych?
— Są, odpowiedziała Agata. — Jest metryka dziecięcia, są metryki ślubne, przez zaufanego duchownego wysłane do Rzymu, świadkowie; wreszcie same rysy twarzy, już także nie małym dowodem. — Ale z przemocą co począć?
— Jak dawno księżna znikła?
— Zaledwie kilka miesięcy.
— Jakże mógł książę objąć jej majętności nie mając dowodów śmierci?
— Wymyślono dowody, bo tam oni co chcą to czynią, a wiecie że powadze starego imienia książęcego, bogactwu i związkom, mało co u nas oprzeć się potrafi.
— Prawdać to, rzekł pisarz, przysiadując znowu. — Biedne dziecko! I czem-że myślicie mu być tu pomocą?
— Przynajmniej on żebrać chleba nie będzie, ja za niego, rzekła Agata. — A chcecie wiedzieć dla czego upierałam się siedzieć pod kościołem Panny Marji? dla czegom to prawo opłaciła tak drogo? Bo mi ztąd łatwiej dopatrzeć dziecięcia i jemu mnie tu znaleźć.
— Opłaciliście prawda, rzekł Groński, opłaciliście drogo prawo siadania pod kościołem, ale nie myślcie by to na tem był koniec. I żebrać wam tam i usiedzieć spokojnie nie dadzą, będą prześladować, męczyć, aż oddalą, bo starszyzna zazdrośna, a jałmużna u Panny Marji, warta więcej, niż stragan na rynku.
— Na wszystkom gotowa dla dziecięcia, odrzekła Agata.
I powstawszy z ławy, pożegnawszy pisarza, wyszła.
W samych drzwiach spotkała się z kampsorem Hahngold, który na próg izby niechętnie wkraczając, pytał stłumionym głosem:
— Lagus jest, Lagus?
— Nie ma go, odpowiedział pisarz, wiecie zapewne gdzie go szukać, a nie idźcie tu żydzie, bo to poświęcane miejsce! Precz! precz!
Żyd umknął uliczką. — Agata wyszła powoli za nim, on nie uważał na nią.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.