Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzili, że z domu wyjechawszy z jednym sługą, zapewne przez nasadzonych na to umyślnie ludzi porwaną być musiała.
Dziecięciu więc książęcej krwi nie pozostało nic, nikt prócz mnie. Na mnie oczy zwrócone były; potrzeba było oddalić je z tamtąd, musiałam do Krakowa samego jednego chłopaka wyprawić pod opieką Bożą i aniołów stróżów. Sama później dopiero tu nadeszłam za nim. Dla tego mnie widzicie pod żebraczem odzieniem, innego wziąść nie mogłam, bo i tu na mnie patrzą. A zdaje mi się nawet, że i na dziecko już poglądają i domyślają się czegoś.
Pisarz, który całego tego opowiadania uważnie, głową niekiedy tylko potrząsając słuchał, wstał nareszcie z ławy.
— Niepojętych mi rzeczy naprawiliście, odezwał się. — Dziwne dziwy! Ale cóż się z księżną stało?
— Nikt nie wie. —
— Nie staraliście się dowiedzieć?
— Czyż myślicie że nie? — Chodziłam, badałam, śledziłam, ale wszystko napróżno.
— Dziecko jest tutaj?
— Tu w Krakowie, między żakami ubogiemi, ale pod łachmankiem jego sukni ubogiej znać pochodzenie, widać z twarzy ród książęcy.
— Tym ci gorzej. Ale powiedzcież mi, czegoż się jeszcze lęka stryj, co go prześladuje, wszak dowodów urodzenia nie ma żadnych?
— Są, odpowiedziała Agata. — Jest metryka dziecięcia, są metryki ślubne, przez zaufanego duchownego wysłane do Rzymu, świadkowie; wreszcie same rysy twarzy, już także nie małym dowodem. — Ale z przemocą co począć?