Zolojka/Jeszcze sprawa szewieca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Jeszcze sprawa szewieca.

Mimo, że wdowy po szewiecu nie prześladowano, przeciwnie, wspomagano ją, aby z głodu nie umarła, uważano ją, jakgdyby za zakładniczkę i nie spuszczano z niej oka. Sąsiadki zauważyły, że raz i drugi nawiedził ją nawet „poczta”, z jakiemiś listami. Jasne było, że pisał mąż, a ze stempla na kopercie nietrudno było odgadnąć, że pisał z Gdańska.
Jednego dnia rano zauważono na stacji, że Agnes, kupiwszy bilet do Gdyni, wsiadła z małym kuferkiem do czwartej klasy i pojechała. W pierwszej chwili nie zastanawiano się nad tem, sądząc, że prawdopodobnie matka wysłała ją po coś do miasta. Kiedy sobie jednak przypomniano, że doch bialka nie ma pieniędzy i żyje z tego, co wyprosi, że to są sztrece, sprawa wydała się podejrzaną. Natychmiast tedy zatelefonowano do Pucka i do Gdyni, gdzie też dziewczynkę bez trudu złapano. Zeznania jej potwierdziły, co przypuszczano.
Szewiec był w Gdańsku i nawet znalazł pracę, do której jednak niezbędnie potrzebował pozostawionych w wiosce narzędzi.
Przysłał tedy w liście trochę pieniędzy, aby Agnes mogła przyjechać do Gdańska i przywieźć mu je. Polecał przeprowadzić to w jak największej tajemnicy i spodziewał się, że rybacy nie zwrócą na dziecko uwagi.
Stało się przeciwnie. Dziewczynkę przyłapano, odebrano „rzemiosło” i chciano nawet ją samą przywieźć zpowrotem, że jednak miała kupiony już bilet do Gdańska, dokąd jechała na życzenie ojca, zrozumiano, iż zatrzymanie jej byłoby bezprawiem i pozwolono jechać dalej.
Radość z powodu udaremnienia planów „zabójcy” była wśród rybaków w pierwszej chwili wielka. Cieszyli się, że mu dokuczyli, że mu pokazali, iż bynajmniej nie są tacy głupi, jak on sobie to wyobrażał, że przejrzeli jego zamiary i wreszcie za karę skazali go na przymusowe bezrobocie.
Tymczasem szewiecowa wyła już bez żadnych zastrzeżeń. Pozostała wśród obcych na żebraczym chlebie, bez dziecka, bez męża. Ogarnęła ją taka rozpacz, że chciała się utopić, ale sąsiadki nie dały, zajęły się nią, uspokoiły i zaczęły pocieszać.
Mężczyzn zdziwiło bardzo, że żony triumfu ich jakoś nie podzielają — mimo, iż swego czasu pierwsze zwracały im uwagę na tajemniczość poczynań szewieca i pierwsze doniosły o jego ucieczce. Teraz kobiety nie mówiły nic — i to właśnie było dziwne i niepokojące.
Tak się to jakoś stało, że po pewnym czasie i mężczyźni przestali się cieszyć triumfem odniesionym nad szewiecem. Kiedy raz w niedzielę przed kościołem znowu ktoś zaczął się nad tem zwycięstwem rozwodzić, stary Paweł rzekł swoim zwyczajem:
— Jo! A dalej co?
Pytanie to zaskoczyło ich. Co dalej?
O tem nie myśleli.
Co mogło być dalej?
— Cóż nas to obchodzi? — bąknął ktoś.
— Doch jo! — rzekł Paweł. — Tu jest jego bialka. Co ona będzie miała jedzone, jeżeli on nie będzie miał czem pracować? Z czego on żyć będzie z dzieckiem? Z czego wam długi pospłaca?
— On — pospłaca! — odezwały się sceptyczne głosy. — Ani detka od niego nie zobaczysz!
— To naco nam jego rzemiosło? U nas każdy szewiec ma swoje rzemiosło, a kto skorzni szyć nie umie, ten go nie potrzebuje.
Zrozumiano, że Paweł ma słuszność i na drugi dzień, choć nie bez wymówek, bialce rzemiosło zwrócono.
Ale ona wyła w dalszym ciągu i znowu chciała się topić. Nie miała nawet na wysłanie rzemiosła do Gdańska. A cóż tu pocznie? Mąż nie pracuje, więc nie może jej posłać na drogę. Jest bez grosza. Ona może pracować, myć, prać, nosić piasek, ale tu ludzie są biedni, wszystko sami robią.
Rybacy uznali, że słowa jej są słuszne. Tu bialka nie miała nic do roboty, powinna jechać do męża. Prawda, trzebaby w takim razie dać jej na drogę, ale lepiej już to, niż trzymać ją w wiosce. Może potem trzeba będzie płacić za chorobę, za pogrzeb...
To jeden, to drugi przychodził i wsuwał kobiecie w rękę złotego, pół złotego — co kto miał. A żeby po drodze nie potrzebowała prosić... no, i dlatego, że sztrecyna, on w Gdańsku pewnie nic nie ma, głodem przymiera, to dawali — chleba bochenek albo choć pół, słoniny trochę, jakiegoś worszta albo jajek parę czy masła odrobinę — i tak zebrało się i złotych kilkadziesiąt i dwa czy trzy worki rozmaitej żywności. Że zaś kobieta sama udźwignąć tego i zanieść na stację nie mogła, tedy zaprzężono krowę i odwieziono jej worki na stację, gdzie jej je też do wagonu wniesiono.
Pożegnała się czule i serdecznie z sąsiadkami, a kiedy już siedziała w wagonie, rybak, który ją odprowadzał, rzekł jej na pożegnanie uprzejmie:
— Gruessen Sie schoen Ihre Herrn Gemahl! Nichts fuer ungut!
Przed południem tegoż dnia była w Gdańsku.
W nędznej suterenie, w ciemnej i wilgotnej izbie, zajmowanej przez szewieca, panowała tego dnia wielka radość. Szewiec miał przed sobą budlę, wielki bochen jędrnego, pszennego chleba, masło, pachnącego majerankiem „worszta”, wędzoną słoninę i różne dawno niewidziane przysmaki.
A Frau Kunegunde zabrała się natychmiast do mycia podłogi, żałując niejasno w duszy, że tu niema samotnego strądu, huczącego siwego morza i czystego piasku, który tak lubiła nosić...
Właśnie nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Kułak, nawędziwszy szprotów, ile się dało, wyjechał na święta do domu. Kobiety i dziewczęta całemi dniami nosiły piasek ze strądu i piekły ubogie kuchy, dobywano solone węgorze, bez których wigilja rybacka nie byłaby wigilją, chłopcy kradli w lesie bomy i choć było bardzo biedno, w duszach prostych, uczciwych ludzi robiło się świątecznie i uroczyście.
A morze było łagodne, mieniące się pięknie, pogodne i ciche, jakby i ono wiedziało, że idą wielkie święta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.