Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Doch jo! — rzekł Paweł. — Tu jest jego bialka. Co ona będzie miała jedzone, jeżeli on nie będzie miał czem pracować? Z czego on żyć będzie z dzieckiem? Z czego wam długi pospłaca?
— On — pospłaca! — odezwały się sceptyczne głosy. — Ani detka od niego nie zobaczysz!
— To naco nam jego rzemiosło? U nas każdy szewiec ma swoje rzemiosło, a kto skorzni szyć nie umie, ten go nie potrzebuje.
Zrozumiano, że Paweł ma słuszność i na drugi dzień, choć nie bez wymówek, bialce rzemiosło zwrócono.
Ale ona wyła w dalszym ciągu i znowu chciała się topić. Nie miała nawet na wysłanie rzemiosła do Gdańska. A cóż tu pocznie? Mąż nie pracuje, więc nie może jej posłać na drogę. Jest bez grosza. Ona może pracować, myć, prać, nosić piasek, ale tu ludzie są biedni, wszystko sami robią.
Rybacy uznali, że słowa jej są słuszne. Tu bialka nie miała nic do roboty, powinna jechać do męża. Prawda, trzebaby w takim razie dać jej na drogę, ale lepiej już to, niż trzymać ją w wiosce. Może potem trzeba będzie płacić za chorobę, za pogrzeb...
To jeden, to drugi przychodził i wsuwał kobiecie w rękę złotego, pół złotego — co kto miał. A żeby po drodze nie potrzebowała prosić... no, i dlatego, że sztrecyna, on w Gdańsku pewnie nic nie ma, głodem przymiera, to dawali — chleba bochenek albo choć pół, słoniny trochę, jakiegoś worszta albo jajek parę czy masła odrobinę — i tak zebrało się i złotych kilkadziesiąt i dwa czy trzy worki rozmaitej żywności. Że zaś kobieta sama udźwignąć tego i zanieść na stację nie mogła, tedy zaprzężono krowę i odwieziono jej worki na stację, gdzie jej je też do wagonu wniesiono.
Pożegnała się czule i serdecznie z sąsiadkami, a kiedy już siedziała w wagonie, rybak, który ją odprowadzał, rzekł jej na pożegnanie uprzejmie:

234