Zolojka/List z nad morza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

List z nad morza.

Tomasz pisał:
— Za listy bardzo Pani dziękuję, a nie odpowiadałem na nie dlatego, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przestałem myśleć kategorjami wielkomiejskiemi, czy jak Pani chce.
Co się tyczy wpływu morza na mnie, to uzmysłowię go Pani następującym obrazem:
Pewnego pogodnego popołudnia jesiennego znalazłem się bardzo daleko na strądzie. Morze było ciemnosine, twarde, mało spienione i jasno świecące, z północy wiał taki sobie wietrzyk. Wtem, tam właśnie, na północy, ujrzałem jakgdyby ląd, wynurzający się świeżo w moich oczach z morza. Dźwigały się powoli białe, spłókane wodami ostre, zuchwałe szczyty gór, ciągnące za sobą rozłożyste mocne grzbiety i szerokie, przestronne boki, pełne dolin, kotlin, różnych pochyłości, pól kamienistych i lodowców. Coraz wyraźniej wynurzał się tak z odmętów łańcuch gór, wielki jak Himalaja, powiadam Pani — świat nowy, nierozbudzony jeszcze i czekający na zapłodnienie, ale już pełen nadziei i wiary w siebie. A gdy tak te góry ogromne rosły wciąż i dźwigały się coraz wyżej, z horyzontu trysnęła tęcza i coraz prędzej wybiegając na niebo, zawisnęła na niem, łukiem wielkim ogarniając ów świecący łańcuch górski, a tuż druga tęcza wystrzeliła i rozpięła na wysokościach nieba swój łuk jaśniejący... I trwały długo, długo te siedmiobarwne bramy triumfalne, zbudowane na powitanie milczącego Nowego Świata, wyłonionego z odmętów morskich, tak, że patrząc na nie takie miałem wrażenie, jakgdyby to wody potopu spływały z ziemi, którą Bóg postanowił wydźwignąć z topieli na słońce, a gdy z pod owych łuków, siedmiu barwami promieniejących, wyfrunął nad morze ptak biały, zacząłem wśród gór szukać Araratu z arką bezpiecznie osiadłą wśród wirchów.
Nigdy jeszcze czegoś tak pięknego nie widziałem i to widowisko sklecone przez wiatr z chmur i odblasków pozostanie mi na zawsze niezapomniane. Ileż to razy świat we mnie umierał, jak często trzepotał się w próżni ranny i opadający na siłach — a oto ja widziałem go, jak się znów wynurzał z otchłani wodnej, jaśniejący radością nowego wskrzeszenia, promieniejący nową miłością.
Z tym obrazem w duszy zacząłem swe życie morskie. Starałem się jak najwięcej wyjeżdżać z rybakami i wmyślać się w ich życie, przyczem, pomijając piękno, dla mnie były wszystkie tego życia przykrości, dla nich cały zysk walki, mianowicie jej podniecenie i zdobycz.
Życie jest tu bardzo ciężkie, ale morze to wogóle ciężka rzecz. To właśnie, czego na lądzie unika się.
Wyobraża sobie Pani tysiące ludzi, z całą świadomością polegających wyłącznie na łasce Opatrzności? Tu niema żadnych kapitałów, ani oszczędności, żadnych rezerw finansowych czy żywnościowych, żadnych ubezpieczeń, stowarzyszeń kredytowych, kulturalnych czy kooperatyw, organizacyj filantropijnych, nie, zupełnie nic, prócz możliwości, że o ile Bóg rybę przy pomocy skombinowanych wiatrów ześle, będą ziemniaki i chleb. Proszę to porównać z warunkami pracy i życia na lądzie. A jednak ludzie tu żyją i nie szemrzą.

Morze nauczyło mnie przedewszystkiem kontemplacji — sztuki wielce pożytecznej, a bardzo zaniedbanej w naszym wieku — jak wogóle prawie wszystko, co się odnosi do ducha. Pani nie wie nawet, jak cudownie kontemplacja wpływa na nerwy, jak je wzmacnia. O tem ćwiczeniu duchowem, jego znaczeniu i korzyściach możnaby napisać cudowne studjum, ale kto tej rozkoszy zakosztuje, ten niechętnie o niej opowiada, bo słowy wyrazić ją trudno.
Budzę się w nocy, gdy jeszcze jest ciemno — i myślę silnie, czekając świtu — bo niedobrze sztucznem światłem mącić harmonję ciemności. Lecz gdy brzask rozjaśnia okna, wstaję, ubieram się i wychodzę. Przed domem czekam, aż rybaczki zaczną wychodzić do kościoła. Szarym porankiem idą czarne i w czarnych szalach na głowie, starki zgięte wpół, młodsze kobiety skupione, dziewczęta w jaskrawych sweaterach, ale prawdę mówiąc, dziewczęta są od tej mszy porannej zwolnione, modlą się głównie matki. Często, może nawet za często, przystępują do komunji te kobiety, od wszelkiego grzechu wolne. Bo przecież nie można za grzech uważać plotek, naturalnej zupełnie, dziecinnej zazdrości i chciwości na grosz, bez którego tu żyć nie można. Zdarzy się czasem, że bialka zanadto „szkaluje”, krzyczy na męża, że go spierze korkiem po gębie, ale to nie są żadne grzechy. Nawet nie porównywając tych kobiet z wykwintnemi grzesznicami naszych miast, można o nich powiedzieć, że wiodą żywot święty.
Wiele z nich codzień przystępuje do Komunji św. Patrzyłem na to niejednokrotnie i Pani nie wie nawet, jakie to jest wzruszające. Wiem, że Pani również w przepisanym czasie do Komunji św. przystępuje, pozwoli Pani jednak, że z właściwą sobie delikatnością przejdę do porządku nad tym faktem. Co innego zupełnie zespolenie się z Bogiem, które staje się potrzebą niemal fizyczną. Kułak dużo gada o tem, że to tylko świętoszkowatość, ale to nie prawda. Naturalnie, inaczej przystępuje do Komunji św. kardynał, a inaczej prosta rybaczka, ale różnica nie jest zasadnicza. Pojednać się każdego dnia z Bogiem i ze światem, też coś znaczy.
Powie mi Pani, bo Pani jest bardzo mądra, iż nie dziw, że dla tych ludzi kościół jest wszystkiem, ponieważ nic innego nie mają — ani wykształcenia, ani sztuki, ani odczytów... Tak. Niewątpliwie. Jednakże ludzie, którym zamiast futuryzmu, ekspresjonizmu, kubizmu i t. d. wystarcza kościół, są stanowczo godni zazdrości, a Pani wie, że kościół może zawsze dać o wiele więcej natchnień czystych a potężnych, niż wszystko inne.
Gdy kobiety z oczami utkwionemi w ziemię i rękami złożonemi jak do modlitwy, wracają do domu, aby przyrządzić śniadanie, mężowie ich są na morzu. Znam ich i patrzę na ich życie. Pracują bardzo ciężko i uczciwie zarabiają na chleb. Nie kradną. Las uważają za swą własność — bo ich własnością był! — wynoszą z niego drzewo jawnie. Kradną — opryszki z lądu. Sieci na morzu rabują rybakom szajki Gdańszczan, którzy wyjeżdżają w niedzielę i święta, gdy na morzu nikogo niema i wtedy kradną. Czasem się ktoś upije i już.
Ludzie bez grzechu.
Niech mi Pani znajdzie na lądzie wioskę bez grzechu. Wiarołomstwo, gwałt, wymuszenia, pijaństwo, rozpusta, morderstwa, podpalanie, koniokradztwo, — ba, dziś nawet i pługi kradną, mściwość nie cofająca się przed niczem — to rzeczy pospolite, codzienne! I to się dzieje na wsi — a w miastach co?
O takich różnych rzeczach rozmyślam, stojąc przed kościołem podczas mszy porannej — a równocześnie słucham usilnego nalegania morza na ląd.
Dlatego poranki moje są prawdziwemi porankami, podczas których coś mi świta.
Przebywanie wśród ludzi bez grzechu musi wywrzeć swój wpływ.

A coby też pani powiedziała na taką obserwację?
Oto, przebywając wśród rybaków, spostrzega się po pewnym czasie, że się znajduje wśród ludzi, żyjących po chrześcijańsku.
Czy Pani ma to uczucie, mieszkając w mieście? I czy możnaby to o któremkolwiek naszem mieście powiedzieć? Czy my pamiętamy, że jesteśmy chrześcijańskiem narodem, chrześcijańskiem państwem i żyjemy w chrześcijańskiej Europie?
Dużoby o tem mówić. Wszak Pani sama wie...
Przypominam sobie, jakto jako 18-letni młodzieniec po śmierci matki rozchorowałem się na nerwy. Katecheta, który był równocześnie mym opiekunem, zaprowadził mnie do słynnego lekarza, który mnie starannie zbadał i przepisał, co uważał za stosowne. Nie wzbudziło to we mnie żadnego przekonania, bo wiedziałem, że nie lekarstwa mi są potrzebne. Naraz ksiądz, który mnie odprowadzał, odezwał się z miną niezadowoloną: — Wszystko to dobrze, czy właściwie niedobrze, ale główna rzecz to, że ty żyjesz nie po chrześcijańsku!
Tak trafił w sedno, że aż się zdziwiłem. Odrazu zrozumiałem przyczynę swej choroby. Ale przecie chciałem rzecz głębiej zbadać, więc rzekłem:
— Co ksiądz katecheta ma mi do zarzucenia? Chodzę do kościoła, uczę się dobrze.
— Ja ci nic nie mam do zarzucenia — odpowiedział ksiądz — prócz tego, że żyjesz nie po chrześcijańsku. Na czem to polega, ty sam tylko wiesz.
Miał słuszność. Ja wiedziałem.
Później, po wielu latach przechodziłem raz nad wieczorem koło katedry, w której właśnie odprawiano nabożeństwo majowe. Brama była szeroko otwarta, nad głównym ołtarzem żarzył się łuk świateł, organy grały. Oddawna już żyłem nie po chrześcijańsku i w tem niechrześcijańskiem życiu byłem utwierdzony, a teraz właśnie szedłem na pijatykę z kolegami. Zatrzymałem się tylko na chwilę, ukląkłem — i łzy rzęsiste polały mi się z oczu. Zrozumiałem, że wyrzekłem się czegoś bardzo drogiego dla — głupstwa.
Temu głupstwu różnych odcieni służyłem wiernie i długo. Jakie rezultaty osiągnęliśmy — Pani wie. Zdziczenie zaszło tak daleko, że człowieka religijnego uważa się niemal za głupca.
Tu, wśród ludzi prawdziwie religijnych, gdzie wiara jest żywa, śmieję się z mądrości naszego wieku i twierdzę, że pierwszy lepszy Kąkol jest mądrzejszy od Einsteina. Powiedzieć to łatwo, trudniej wyciągnąć odpowiednie konsekwencje i wprowadzić je w życie.
Aby stać się do tego zdolnym, wiele myślę o rybakach i ich życiu i niech mi Pani wierzy, bardzo dużo korzystam, a równocześnie utwierdzam się w swych zamysłach i zamierzeniach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.