Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wangorze ukradł Józk!
— Nie mów! — zawołała matka.
— Jak to wiesz? — spytał stary.
Podała mu portfel, mówiąc:
— Wszetko się nalezie przy wymiotaniu.
Stary przeliczył powoli pieniądze.
Po długiej chwili milczenia dostał z kieszeni rożek i wytrząsając wonną „Gozdę” na rękę, rzekł:
— Trzeba się go spytać, komu sprzedał. Głupc, wziął za mały priz. Sto złotych fela. Muszę dopłacić!

Jeszcze sprawa szewieca.

Mimo, że wdowy po szewiecu nie prześladowano, przeciwnie, wspomagano ją, aby z głodu nie umarła, uważano ją, jakgdyby za zakładniczkę i nie spuszczano z niej oka. Sąsiadki zauważyły, że raz i drugi nawiedził ją nawet „poczta”, z jakiemiś listami. Jasne było, że pisał mąż, a ze stempla na kopercie nietrudno było odgadnąć, że pisał z Gdańska.
Jednego dnia rano zauważono na stacji, że Agnes, kupiwszy bilet do Gdyni, wsiadła z małym kuferkiem do czwartej klasy i pojechała. W pierwszej chwili nie zastanawiano się nad tem, sądząc, że prawdopodobnie matka wysłała ją po coś do miasta. Kiedy sobie jednak przypomniano, że doch bialka nie ma pieniędzy i żyje z tego, co wyprosi, że to są sztrece, sprawa wydała się podejrzaną. Natychmiast tedy zatelefonowano do Pucka i do Gdyni, gdzie też dziewczynkę bez trudu złapano. Zeznania jej potwierdziły, co przypuszczano.
Szewiec był w Gdańsku i nawet znalazł pracę, do której jednak niezbędnie potrzebował pozostawionych w wiosce narzędzi.
Przysłał tedy w liście trochę pieniędzy, aby Agnes mogła przyjechać do Gdańska i przywieźć mu je. Po-

232