Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy przywieźli ryby Kułakowi i opowiedzieli mu, co się stało, wędzarz nie okazał żadnego zdziwienia.
— Gdybyście mi sprzedali wangorze wtedy, jak wam mówiłem, nie bylibyście przyszli do szkody! — rzekł im.
— Jo, panie, któż mógł wiedzieć?! — mówił ze smętną pokorą Paweł.
Kupiec zrobił taką minę, jakby chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się.
Bernard to zauważył.
— Tatku, on coś wie! — rzekł, gdy wracali do domu.
— Ech! — westchnął stary.
Tak, nie odzywając się do siebie, wrócili do domu.
Była sobota, Etta myła właśnie podłogę.
Wieść o kradzieży wywarła na niej i na neńce tak silne wrażenie, że obie zaniemówiły. Jakiś czas patrzyły na Pawła, który ze spokojną, smutną rezygnacją opowiadał im o poniesionej szkodzie.
— Ktoby to mógł być? Ktoby to mógł być? — wykrzykiwała neńka.
W głosie jej brzmiało coś — niby strach.
Etta nie mówiła nic. Szorowała podłogę z zaciekłą energją, odsuwając szały, krzesła, łóżka — co jej się zresztą rzadko zdarzało.
Wtem zauważyła pod łóżkiem Józka stary zniszczony portfel, pozostawiony przez jakiegoś letnika, a który nosił jej brat.
Sięgnęła po portfel, otwarła go i ujrzała — banknoty!
Przypomniały się jej słowa Papaszka, przestroga rybaka borowskiego, Kułaka — i od razu wszystko zrozumiała.
Rzuciwszy mokrą, podartą sieć, którą myła podłogę, przysiadła na kolanach i rzekła gorzko:
— Chcecie wiedzieć, kto ten złodziej?
W milczeniu zwrócili na nią oczy.

231