Znamię czterech/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znamię czterech
Wydawca Dodatek do „Słowa”
Data wyd. 1898
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ VI.
Przypuszczenia i domysły Sherlocka Holmesa.

— No, teraz Watsonie, mamy pół godzinki — mówił Sherlock Holmes, zacierając ręce. — Trzeba z czasu skorzystać. Mówiłem ci już, że snuję pewne domysły, nie chcę jednak się uprzedzać, bo wprowadziłoby mnie to na trop fałszywy. Sprawa jest może mniej skomplikowaną, niż się wydaje.
— Więc znajdujesz ją prostą?
— Bezwątpienia — zapewnił, przybierając ton profesora, wygłaszającego prelekcyę. — Usiądź tu, w tym rogu, aby odbicie twoich stóp nie utrudniło badania i zastanówmy się kategorycznie. Naprzód: jakim sposobem ci ludzie zdołali wtargnąć do tego pokoju i jakim sposobem ztąd wyszli? Nie otwierano drzwi od wczoraj. Obejrzyjmy okno.
Wziął lampę i mruczał do siebie:
— Okno zamknięte od środka, ramy wydają się mocne. Otwórzmy. Niema rynien, dach wysoko, a jednak jakiś człowiek wszedł przez okno, gdyż pozostawił ślady stop na parapecie. Wczoraj deszcz padał i oto jedna plama błota na ramie okna, oto druga na podłodze, a trzecia przy stole. To ważna bardzo wskazówka.
Przyjrzałem się tym plamom i rzekłem:
— To nie są ślady stóp.
— Istotnie, ale objaśniają mnie jeszcze lepiej, bo to odbicie drewnianej kuli. Patrz, na ramie od okna. Widzisz znak od grubego buta z obcasem podkutym, a obok ślad nogi drewnianej.
— A zatem był tu człowiek o drewnianej nodze!
— Nieinaczej. Ale nie był sam. Miał pomocnika i to bardzo zręcznego, który odegrał ważną rolę w tej sprawie. Czybyś potrafił przeskoczyć przez ten mur, doktorze?
Otworzyłem okno i spojrzałem. Księżyc oświetlał jeszcze tę stronę domu. Byliśmy o jakie dwadzieścia stop nad ziemią. Nie widziałem na tym murze żadnych zagłębień, na których noga mogłaby się oprzeć.
— To niepodobna — odparłem.
— Istotnie, bez pomocy jest to niemożliwe. Ale przypuść, że masz tu ze sobą przyjaciela, który ci rzuca gruby powróz, który w tym kącie dostrzegam, uwiązawszy go wpierw do tego haka wbitego mocno w ścianę. Wówczas przy pewnej zręczności łatwo byłoby ci wspiąć się tu po sznurze, choćbyś miał jedną nogę drewnianą. Nicby ci też nie przeszkodziło zejść w ten sam sposób. Następnie twój wspólnik wciągnąłby powróz, odwiązał go z haka i wrzucił w kąt, zamknął okno i powrócił tą samą drogą, którą przyszedł. Dodać muszę — mówił Sherlock po obejrzeniu sznura — że nasz inwalida, choć umie się wdrapywać, jak kot, nie jest marynarzem z zawodu. Rąk niema twardych, spracowanych, bo przez szkło powiększające dostrzegam kilka kropel krwi na sznurze, zwłaszcza przy końcu. Ztąd wyprowadzam wniosek, że spuszczając się szybko na dół, obtarł sobie skórę na dłoniach.
— Wszystko to bardzo prawdopodobne — rzekłem — ale zagadka wikła się coraz bardziej. Któż jest ów tajemniczy wspólnik? Jakim sposobem wszedł do pokoju?
— Tak, ten drugi — powtórzył Holmes z zadumą. — Istotnie, to osobistość ciekawa. Dzięki jemu, komplikuje się sytuacya. Wprowadza on nowy żywioł do roczników kryminalnych naszego kraju, bo jeden fakt podobny zdarzył się już w Indyach, a drugi w Senegambii.
— Jakim sposobem ten człowiek dostał się tutaj? — powtórzyłem. — Drzwi zamknięte, okno niedostępne. Czyżby wszedł przez komin?
— Myślałem już o tem — odparł Holmes — ale otwór za wązki.
— A więc którędy? — nalegałem.
— Ha! skoro możliwe przypuszczenia okazują się niemożliwemi, mam zwyczaj zastanawiać się nad temi ostatniemi, a najczęściej wśród tych nieprawdopodobnych hypotez prawda się kryje. W tym wypadku wiemy, że owo indywiduum nie mogło wejść ani przezedrzwi, ani przez okno, ani też przez komin. Nie mogło się też ukryć w tym pokoju. Więc jakie się tu dostało?
— Przez otwór w suficie — zawołałem.
— Ma się rozumieć — przytwierdził. — Niema pod tym względem wątpliwości. Zechciej potrzymać lampę na chwilę, przez ten czas obejrzę pokój, w którym skarb był tak długo ukryty.
Stanął na taburecie i uchwyciwszy się oburącz belek, wszedł na strych, potem położywszy się na brzuchu, wziął odemnie lampę. Podążyłem za nim w ten sam sposób.
Dostaliśmy się do izby, mierzącej trzy metry długości, a dwa szerokości. Podłoga utworzona była z belek, stanowiących sufit dolnego pokoju, tak, iż chodząc, trzeba było przeskakiwać z belki na belkę. W izbie tej nie było ani jednego mebla; nad naszemi głowami spuszczał się pułap, jak w mansardach; u stop naszych była gruba warstwa kurzu, nagromadzonego przez lat kilka.
— Tak, istotnie — rzekł Sherlock Holmes, dotykając muru. — Oto klapa, przez którą wchodzi się na dach. Podnieśmy ją; widzimy, że dach niezbyt stromy. Łatwo domyślić się, jaką drogę obrał pierwszy wspólnik. Przyjrzyjmy się jeszcze, a zobaczymy może inne oznaki.
Postawił lampę na podłodze i w tejże chwili dostrzegłem na jego twarzy wielkie zdumienie. Spojrzałem w tę stronę i drgnąłem, przejęty zgrozą.
Widać było liczne a wyraźne ślady bosej nogi, mniejsze o połowę od stóp człowieka średniego wzrostu.
— To okropne! — zawołałem — wplątano dziecko w tę zbrodnię.
Holmes zapanował już nad wzruszeniem.
— To bardzo naturalne i logiczne; powinienem był wszystko przewidzieć, lecz pamięć tym razem mnie zawiodła. Niema już nic do oglądania. Zejdźmy.
— Jakże pan wytłómaczysz te ślady? — spytałem, gdyśmy się znaleźli w pokoju pod strychem.
— Mój drogi Watsonie — odparł niecierpliwie — staraj-że się sam zastanawiać nad tem, co widzisz i własne wysnuwać wnioski. Znasz moją metodę. Stosuj ją, a następnie porównamy osiągnięte rezultaty.
— Nie mogę sobie wytłómaczyć tych faktów.
— Wyjaśnią się same w czasie właściwym — rzekł wesoło. — Lecz teraz pozwól mi zasięgnąć informacyj.
Wyjął z kieszeni metr i szkło powiększające, ukląkł i w ten sposób zmierzył pokój od jednej ściany do drugiej, przyglądając się posadzce, obwąchując ją, jak pies gończy ziemię. Szeptał coś do siebie, nagle krzyknął z radości:
— Teraz rzecz ostatecznie się wyjaśni — zawołał. — Wpadłem na trop, po którym odnajdziemy winowajcę bodaj na końcu świata. Zbrodniarz numer I był tak nieostrożny, że zawalał nogę smołą. Widzisz ten ślad, pozostawiony wśród płynu, który się wylał z retorty.
— I cóż z tego?
— To tylko, że trzymamy w ręku mordercę. Ale oto zbliżają się szanowni obrońcy prawa.
Odgłos ciężkich kroków doleciał nas z dołu; słychać było ostre głosy i trzaskanie drzwiami.
— Zanim tu przyjdą — rzekł Holmes — dotknij rąk i nóg tej nieszczęśliwej ofiary i powiedz mi twoje wrażenia.
— Muskuły są twarde, jak drzewo — odparłem.
— Istotnie, bardziej wyprężone, niż w wypadkach śmierci naturalnej; nie dość na tem, przyjrzyj się twarzy wykrzywionej konwulsyjnie, temu dziwnemu uśmiechowi, który dawni autorowie nazywali risus sardonicus i powiedz mi: jakie wyciągasz ztąd wnioski?
— Śmierć nastąpiła skutkiem zadania trucizny roślinnej, niesłychanie gwałtownej, w rodzaju strychniny — odparłem.
— I mnie to przyszło na myśl od pierwszej chwili, gdym zobaczył wyprężone muskuły. To też próbowałem zbadać, jakim sposobem zadano truciznę i jak wiesz, znalazłem ten kolec zanurzony, a właściwie rzucony za ucho. Powiadam „rzucony,“ albowiem ta część czaszki znajdowała się pod samym otworem, uczynionym w suficie. A teraz przyjrzyjmy się kolcowi.
Wziąłem go do rąk i położyłem przy lampie. Kolec był długi, czarny, ostrze jego widocznie zamaczane w jakimś płynie kleistym. Drugi koniec był ostrugany nożem i zaokrąglony.
— Czy takie kolce rosną w Anglii? — zapytał Sherlock.
— Nie — odparłem.
— A więc na podstawie tych wszystkich danych możesz pan dojść do wniosków pewnych... Lecz oto agenci urzędowi; nam amatorom, nie pozostaje nic innego, jak oczyścić pole.
Na korytarzu rozległy się kroki, do pokoju wszedł mężczyzna wysokiego wzrostu, w szarem ubraniu. Miał twarz grubą, czerwoną, wyglądał butnie, mrugał zapuchłemi oczyma. Za nim wszedł agent w mundurze, a za nimi wsunął się Tadeusz Sholto, blady i drżący.
— To dopiero awantura! — zawołał grubas głosem ochrypłym.
— Poznajesz mnie pan chyba, panie Athelney Jones — rzekł do niego Sherlock chłodno.
— Ależ naturalnie, naturalnie!... Pan Sherlock Holmes, wielki teoretyk! Jakżebym mógł nie poznać pana! Nie zapomnę nigdy pańskiej konferencyi „O przyczynach i skutkach i o dedukcyi“ z powodu kradzieży klejnotów w Bishofsgate. Należy przyznać, że wprowadziłeś nas pan na trop właściwy, ale i to prawda, że traf posłużył panu lepiej od zręczności i sprytu.
— Traf niema w tem nic wspólnego; zawdzięczam szczęśliwy rezultat jedynie logiczności swoich wniosków. A były one niesłychanie proste i łatwe do wysnucia — oświadczył Holmes ostro.
— W tej sprawie nie będziesz miał pan pola do wykazania swoich talentów. Zbrodnia jest wprawdzie straszna, lecz nie można wyprowadzać z niej teoryj zawiłych... To już moje szczęście, żem się znalazł właśnie w Norwood. Byłem w cyrkule policyjnym, gdy zawezwano pomocy. Jak się panu zdaje: z czego ten człowiek umarł? — spytał policyant obcesowo.
— Przecież nie mam tu pola do wniosków — odciął Holmes.
— No, no, bez obrazy. Przyznaję, że nieraz pan zgadnie. Czy to prawda, co mi mówiono: drzwi były jakoby zamknięte od środka, klejnoty, wartości dwunastu milionów, znikły bez śladu? A okno?
— Było zamknięte, lecz stał przy niem taburet.
— Jeżeli było zamknięte, to taburet nic nie znaczy, wszak to oczywiste. Zresztą ten człowiek umarł może nagłą i naturalną śmiercią. Tak, ale brakuje klejnotów.
— Wie pan, przychodzi mi myśl genialna — zawołał policyant. — Bartłomiej Sholto został tknięty paraliżem, a brat jego wyniósł skrzynię. Co pan powiada na takie przypuszczenie?
— Powiadam to tylko, że zmarły po śmierci musiał chyba ożyć, zamknąć drzwi na klucz, usiąść znowu i umrzeć powtórnie.
— Hm! prawda. Ten wniosek szwankuje. Bądźmy logiczni. Wiadomo, że bracia mieli ze sobą sprzeczkę. Po tej sprzeczce Bartłomiej umarł, a klejnoty znikły. Otóż, od chwili gdy Tadeusz wyszedł z pokoju brata, nikt Bartłomieja nie widział, łóżko jego pozostało nietknięte. Dalej, Tadeusz jest widocznie wzburzony, przytem wygląd jego nie budzi zaufania... Widzisz pan, jak oplątuję siecią owego brata wyrodnego.
— Nie wiesz pan jeszcze wszystkich szczegółów tej sprawy — odparł Holmes spokojnie. — Ta oto strzała tkwiła w czaszce ofiary, a mam powód przypuszczać, że została umaczana w truciźnie. Ten papier z napisem leżał na stole przy dziwacznej broni, zakończonej jakby kamienną maczugą. Jakże pan te wszystkie fakty ze swojemi przypuszczeniami pogodzi?
— Potwierdzają one tylko moją hypotezę — odparł gruby detektyw zarozumiale. — Dom ten zawiera mnóstwo zbiorów Indyjskich. Tadeusz przyniósł tę maczugę; jeżeli kolec jest zatruty, to jego też sprawka. Słowa skreślone zostały na papierze dla zamydlenia oczu. Jednego tylko zrozumieć nie mogę, a to: jakim sposobem domniemany morderca ztąd wyszedł. Ach! ale i to się wyjaśnia, widzę otwór w suficie!
Z dziwną zręcznością, nie licującą z jego tuszą, p. Athelney Jones wskoczył na taburet, a stamtąd na strych się wgramolił. Po chwili głosem tryumfującym oznajmił nam, że znalazł klapę, otwierającą się na dach.
— Gotów jeszcze wpaść na trop właściwy, bo miewa odbłyski rozsądku — mruknął Holmes, ramionami wzruszając. Słusznie powiada przysłowie francuskie: „Niemasz nieznośniejszych głupców, jak ci, którzy miewają rozum.“
— Widzisz pan — rzekł detektyw, stając znowu na taburecie — lepiej zawsze opierać się na faktach, niźli na przypuszczeniach. Moja hypoteza stwierdza się. Jest tam klapa, wychodząca na dach i ta klapa pozostała niedomknięta.
— To ja ją otworzyłem — oznajmił Holmes.
— Doprawdy? Więc ją pan znalazłeś?
Zmieszało to trochę grubego policyanta.
— Bądź co bądź — rzekł po chwili — ta klapa wskazuje nam drogę, którą morderca umknął. Hola! — zawołał agenta.
— Na rozkazy — odpowiedział głos z sieni.
— Poproś tu pana Sholto.
— Panie Sholto, muszę pana ostrzedz — rzekł detektyw uroczyście — że cokolwiek zeznasz od tej chwili, może być rozumiane na twoją niekorzyść i w imieniu królowej aresztuję pana pod zarzutem morderstwa, dokonanego na osobie pańskiego brata.
— Wszak mówiłem, że tak będzie, mówiłem — zawołał Tadeusz, łamiąc ręce i rozglądając się dokoła trwożliwie.
— Bądź pan spokojny — rzekł mu Holmes — ja dowiodę pańskiej niewinności.
— Nie obiecuj pan więcej, niźli możesz dotrzymać, panie amatorze — wtrącił detektyw ostro.
— Panie Jones — rzekł mu na to Holmes — nietylko zobowiązuję się wykazać niewinność p. Tadeusza Sholto, ale jeszcze gotów jestem ofiarować panu w prezencie rysopis i nazwisko jednego z opryszków, którzy wtargnęli wczoraj wieczorem do tego pokoju. Nazywa się Jonatan Small. Jest to człowiek bez wykształcenia, wzrostu średniego, silnej budowy, ma prawą nogę uciętą, chodzi na drewnianej, która się już starła od strony wewnętrznej. Na lewej nodze ma obuwie z obcasem kwadratowym, grubemi ćwiekami podkutym. Jest wieku średniego, bardzo opalony, wreszcie wyszedł z galer. Te pobieżne wskazówki mogą się panu przydać, zwłaszcza gdy pana objaśnię, że sobie zdarł skórę na dłoniach. Co zaś do jego towarzysza...
— A więc miał towarzysza! — przerwał Athelney Jones drwiąco, choć wnioski Sherlocka zrobiły na nim widoczne wrażenie.
— Jego towarzysz — ciągnął dalej Holmes — to dziwna osobistość. Mam nadzieję, że zdołam panu przedstawić niebawem obu tych zuchów. Wyjdź na schody, Watsonie, chcę panu coś powiedzieć.
— Trzeba odprowadzić miss Morston — rzekł, gdyśmy się znaleźli sam na sam. — Odwieziesz ją pan do mrs. Forrester, mieszka niedaleko ztąd w Camberwell. Poczekam na pana, jeżeli zechcesz tu powrócić; ale czujesz się pan może zanadto zmęczony?
— Bynajmniej. Zresztą nie mógłbym zasnąć, dopóki się nie dowiem czegoś więcej o tej dziwnej sprawie. Pragnę dopomódz panu do prowadzenia dalszego śledztwa.
— Pańska pomoc jest mi wielce pożądaną — odparł — będziemy pracowali na własną rękę, a poczciwy Jones niech sobie radzi, jak może. Po odprowadzeniu miss Morston zechciej pan udać się do Pinchin lane pod numer 3. Jest to nad brzegiem wody w dzielnicy Lambeth. W trzecim domu na prawo mieszka niejaki Sherman, zajmujący się wypychaniem zwierząt. Na szyldzie ma młodego królika. Otóż powiedz pan temu Shermanowi, że potrzebny mi jest natychmiast Toby i przywieź mi go w dorożce.
— Przypuszczam, że Toby, to pies?
— Tak, brzydki mieszaniec, ale ma węch wyborny. Więcej liczę na niego, niż na całą policyę londyńską.
— Dobrze, przywiozę go panu. Jest teraz pierwsza po północy; jeśli uda mi się znaleźć dobrą dorożkę, powrócę o trzeciej.
— A ja przez ten czas — rzekł Holmes — postaram się dowiedzieć bliższych szczegółów od pani Bernstone i od indyjskiego służącego. Śpi on na poddaszu, jak mnie objaśniał Tadeusz. Potem przyglądać się będę, jak sobie poczyna Jones i słuchać jego żartów niesmacznych. Wszak Goethe powiedział: „Zazwyczaj ludzie szydzą z tego, czego zrozumieć nie mogą.“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Eugenia Żmijewska.