Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Wyszedłszy z senatu, Niechludow poszedł razem z adwokatem pieszo. Kareta adwokata podążała zwolna za nimi. Adwokat opowiadał ciekawe ploteczki miejscowe, jak utrzymanka jakiegoś tam dygnitarza zrobiła miliony na giełdzie, jak ktoś inny sprzedał żonę, a drugi ją kupił, następnie o łajdactwach i szelmostwach różnych dostojników, co powinniby gnić w kryminale, a zasiadają na krzesłach prezydyalnych w różnych instytucyach. Opowiadania te, których zapas był, ma się rozumieć, niewyczerpany, niezmierną adwokatowi sprawiały przyjemność, bo wykazywały jak najdowodniej, że środki, jakich on używał do robienia fortuny, były poprostu niewinne i szlachetne w porównaniu z tym procederem, jaki uprawiali dostojnicy i działacze petersburcy. Więc zdziwił się niepomału, gdy Niechludow, nie dosłuchawszy opowiadania, pożegnał się z nim, siadł do dorożki i pojechał do domu.
Było mu przykro z powodu odmowy w senacie, przykro z przyczyny ciężkiej doli niewinnie cierpiącej kobiety, a jeszcze przykrzej od tej zgnilizny i zła, o jakich z lubością opowiadał adwokat. A co więcej, bolał go ten chłodny, odpychający, nieżyczliwy wzrok, tak miłego niegdyś, dobrego, otwartego, szlachetnego Selenina.
Powróciwszy do domu, zastał złożony u szwajcara bilet od matki Szustowej. Prócz najszczerszych podziękowań, za ocalenie córki, w bilecie tym dołączona była prośba, aby Niechludow raczył choć na chwilę przyjechać do ich mieszkania na Wasilewskim. Niechaj się nie obawia uroczystych podziękowań, nikt go tem utrudzać nie będzie, a poprostu córka pragnie koniecznie widzieć się z nim, bo ma ważny interes.
Plany Niechludowa tak były pokrzyżowane, że wątpił, czy uda mu się zrobić cośkolwiek z tego w Petersburgu, co będąc w Moskwie zamierzał. Dobył jednak z teki papiery i zaczął przeglądać, ale w tej chwili wszedł lokaj hrabiny i poprosił go na herbatę. Włożył przeto napowrót papiery do teczki i poszedł na górę do ciotki. Idąc, spojrzał przez okno i zobaczył parę rasowych kasztanów Marietty. I nagle poczuł się wesołym, a nawet śmiać mu się zachciało. Marietta, w kapeluszu i w jasnej różnych kolorów sukni, siedziała obok hrabiny z filiżanką herbaty i szczebiotała wesoło, błyskając pięknemi, śmiejącemi się oczyma. W chwili, kiedy Niechludow wchodził, Marietta powiedziała coś tak śmiesznego, a zarazem niecenzuralnego, że dobroduszna z wąsikami hrabina aż trzęsła się, zanosząc od śmiechu, a Marietta z osobliwym mischievous wyrazem twarzy, skłoniwszy na bok głowę i skrzywiwszy śmiejące się usta, patrzyła na towarzyszkę.
— Zgubisz mnie — mówiła Katarzyna Iwanowna, kaszląc.
Niechludow, przywitawszy się, usiadł obok nich. I zaledwie pomyślał o tem, jak pustą jest Marietta, gdy ona, jakby przeczuwając to, a chcąc mu się przypodobać, w jednej chwili zmieniła i wyraz twarzy, i przedmiot rozmowy, i nastrój umysłu. Wnet stała się poważną, niezadowoloną z życia, dążącą do czegoś nieujętego. Słowem, odgadła nastrój duszy Niechludowa i bezwiednie przystosowała się do niego.
Zapytała go, czy załatwił interesy. Opowiedział o tem, jak źle poszło w senacie, i o spotkaniu się z Seleninem.
— Czysta dusza! Chevalier sans peur et sans reproche. Szlachetny charakter — mówiły obie damy, powtarzając zwykłe miano, jakiem w towarzystwie Selenina darzono.
— A któż jest jego żona?
Żona? Trudno powiedzieć. Poprostu nie rozumie go.
— Więc i on był za odmową? — zapytała ze szczerem współczuciem. — To okropne... Jakżeż mi jej żal — rzekła, wzdychając.
Niechludow zachmurzył się i zaczął mówić o Szustowej, więzionej w twierdzy, i wypuszczonej na wolność za jego staraniem. Podziękował Marietce za łaskawe wstawienie się do męża i chciał mówić, jak cała ta rodzina cierpiała dlatego, że nikt nie ujął się za nią, ale Marietta nie dała mu skończyć, sama wyrażając swoje w tym względzie oburzenie.
Hrabina widziała, że Marietta kokietuje kuzyna i to ją bawiło.
— Wiesz co, pojedz jutro wieczorem do Aliny — rzekła do Niechludowa. — Będzie tam Kisewetter. I ty przyjedź, Marietko.
— Zauważył cię — rzekła do kuzyna. — Opowiedziałam mu, coś do mnie mówił, i uważa to jako pomyślny objaw, że spełnisz Słowo Chrystusowe. Powiedz mu, Marietko, żeby przyjechał, i przyjedź sama.
— Ja, proszę hrabiny, nie mam żadnego prawa dyktować księciu, jak ma postąpić, albo udzielać jakiej rady — rzekła Marietta, patrząc na Niechludowa i tem spojrzeniem dając mu poznać, że zgadza się zupełnie z nim co do zapatrywań na słowa hrabiny i na ewangelizm w ogólności. — Zresztą, ja nie bardzo lubię... hrabina wie...
— Ty wszystko robisz nawywrót, po swojemu.
— Po swojemu? Ja wierzę, jak zwykła prosta kobieta — rzekła, uśmiechając się. — A po trzecie... jadę jutro na przedstawienie francuskiego teatru.
— Ach, prawda. A czyś widział tę... jak ją zowią? — rzekła hrabina.
Marietta podpowiedziała jej nazwisko znakomitej aktorki.
— Jedź, jedź... koniecznie... to pyszna rzecz!...
— Więc kogo pierwej oglądać: aktorkę, czy kaznodzieję ma tante? — spytał, uśmiechając się, Niechludow.
— No, no, tylko nie łap mnie za słówka! Ja myślę, że najpierw kaznodzieję, a potem aktorkę, bo inaczej straci się cały smak do kazania.
— Nie! Zacząć najpierw od francuskiego teatru, a potem uczynić akt skruchy — wtrąciła Mariette.
— Proszę nie brać mnie na fundusz! Kaznodzieja kaznodzieją, a teatr teatrem. Żeby dostąpić zbawienia, niekoniecznie trzeba mieć twarz wydłużoną na dwa łokcie i beczeć. Trzeba wierzyć, a wtenczas wesołą będzie dusza.
— Ciocia lepiej, niż kaznodzieja, nauki prawi.
— A pan wie — rzekła Marietta, zamyślając się. — Pan jutro przyjedzie do mojej loży w teatrze.
— Obawiam się, czy będę mógł.
Rozmowę przerwał lokaj, anonsując jakiegoś gościa.
Był to sekretarz Towarzystwa dobroczynności, którego hrabina była przewodniczącą.
— Ah, to nudziara nad nudziarze! Przyjmę go w salonie. Daj mu, Marietto, herbaty — rzekła, wychodząc szybko kołyszącym się krokiem do salonu.
Mariette zdjęła rękawiczkę, ukazując białą, pokrytą pierścionkami rękę.
— Nalać herbaty? — rzekła, biorąc srebrny czajnik, stojący nad zapalonym spirytusem i odsuwając wysoko rękaw.
Twarz jej przyoblekła się w powagę i smutek.
— Mnie strasznie, strasznie przykro, że ludzie, których zdanie i sąd cenię, sądzą mnie wedle tego położenia, w jakiem się znajduję obecnie.
Zdawało się, że w jej słowach ostatnich czuć łzy. I choć te słowa nie wyrażały nic nadzwyczajnego, dla Niechludowa, wydały się niezwykle głębokie, rzewne i dobre. Tak magnetycznie pociągał go dziwny blask oczu tej młodej, pięknej, wytwornie ubranej kobiety.
Niechludow patrzył na nią, milcząc i nie mógł od niej oderwać oczu.
— Pan myśli, że ja nie rozumiem pana i tego wszystkiego, co się w panu dzieje? To, co pan uczyniłeś, widzą wszyscy c’est secret de de polichinéle. Ja się tem zachwycam i najzupełniej godzę się z panem.
— Niema się czem zachwycać, tak mało zrobiłem dotąd.
— Wszystko mi jedno. Ja rozumiem uczucia pańskie. No, dobrze, dobrze, nie mówmy więcej o tem — rzekła spostrzegłszy na twarzy jego wyraz niezadowolenia. — Ale ja pojmuję, że ujrzawszy cierpienia ludzkie i wszystko to, co się w więzieniach dzieje, tę ludzką obojętność, okrucieństwo, brak serca. Pojmuję, że można temu poświęcić życie... i jabym poświęciła. A każden ma swoją dolę na świecie.
— Czyż pani jest niezadowolona ze swego losu?
— Ja? — rzekła zdziwiona, że może ktoś pytać o to. — Muszę być zadowolona i jestem zadowolona. Ale jest robak, co się budzi.
— Nie trzeba mu dać zasnąć, trzeba wierzyć i słuchać tego głosu — rzekł Niechludow, zupełnie uwierzywszy jej grze, wybornie udanej.
I niejednokrotnie ze wstydem wspominał później tę rozmowę, wspominał nie tyle kłamliwe, ale tak udane, przystosowane do jego nastroju słowa. I widział twarz tę tak uważną, tak mile zasłuchaną w jego opowieść o okropnościach, o wrażeniu, jakiego na wsi doznawał.
Gdy powróciła hrabina, rozmawiali z sobą nietylko jako dawni, ale szczerzy przyjaciele, pojmujący, rozumiejący się śród tłumu, który ich nie pojmuje i nie rozumie. Mówili o gwałtach silnych świata tego, o cierpieniach biednych i uciśnionych, o nędzy ludu, a śród tego ich oczy, przy dźwięku słów rozmowy patrzyły na siebie, jakby pytając: „możesz mnie kochać?” i otrzymywały odpowiedź: „mogę.” A jakiś pociąg fizyczny, przyjmując dziwne, niespodziewane, tęczowe kształty, ciągnął ich wzajemnie, jak magnes żelazo, jak dwa powinowate ciała ku sobie.
Odjeżdżając rzekła, że zawsze gotowa uczynić dla niego wszystko, co może, prosiła, aby przyjechał jutro choć na chwilkę do teatru, że jeszcze chce z nim pomówić o jednej bardzo ważnej sprawie.
— Kiedy ja znów pana zobaczę? — rzekła z westchnieniem i zaczęła wkładać ostrożnie rękawiczkę na zdobną pierścionkami rękę. — Więc niech pan powie, że pan przyjedzie.
Niechludow przyrzekł solennie, że przyjedzie.
Tej nocy, kiedy kładąc się spać, zagasił świecę w swym pokoju, długo nie mógł zasnąć. Kiedy sobie przypomniał Masłową, wyrok senatu i to, że, bądź co bądź, postanowił jechać z nią na Sybir, kiedy wspomniał o zrzeczeniu się prawa do ziemi, to jako odpowiedź przedstawiała mu się twarz Marietty, jej westchnienia, jej spojrzenie, gdy wymawiała słowa: „kiedyż ja jeszcze pana zobaczę,” jej uśmiech, to wszystko przedstawiało mu się tak żywo i wyraźnie, jakby ją widział, i sam się uśmiechał.
— Czy ja dobrze uczynię, jadąc na Syberyę? Czy dobrze zrobię, pozbawiając się majątku? — zapytał sam siebie.
I odpowiedzi na takie pytania, w jasną noc petersburską, przenikającą do wnętrza pokoju przez sztory nie szczelnie zapuszczone, były nieokreślone.
Wszystko mieszało mu się w głowie. Nikły dawne nastroje i dawny bieg myśli.
— A jeśli ja to wszystko tylko wymyśliłem sobie, a nie będę miał mocy żyć tem i jeśli zwątpię o tem, że postąpiłem dobrze?
Tak dumał, a nie mogąc odpowiedzi znaleźć, doznał uczucia takiego smutku i zwątpienia, jakiego już dawno nie doświadczał, i zasnął ciężkim snem, jakim zasypiał po grubej przegranej w karty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.