Zbuntowane i zwyciężone/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“,
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
KONIEC ŻAGLOWCA VAN-HAAGEN.

Kiedy „Ocean”, opisując wielki łuk odwracał się rufą do wyspy Harveya, Stenersen po raz ostatni oglądał niegościnny brzeg, posługując się silnemi szkłami.
Na brzegu, na wysokiej skale postawiono słup z wielką tablicą, z napisem w języku angielskim:
— Wyspa Harveya — miejsce zesłania sufrażystek wszystkich narodów świata. Stenersen rozkazał — na znak pożegnania — trzy razy opuścić flagę. Odpowiedziały mu tak samo pozostające jeszcze pod wyspą okręty, ale na to komendant „Oceanu” nie zwrócił uwagi.
On czekał na sygnał z brzegu.
I niewiadomo, czy mu się zdawało, czy też rzeczywiście tak było — nie wiedział tego i sam Stenersen — lecz pod słupem na brzegu zamajaczyła jakaś postać, i trzy razy dała znak w kierunku morza.

Stenersen tracił już panowanie nad sobą. Czuł, że chwyta go obłęd i że rozpacz żelaznemi kleszczami szarpie jego serce. Prawie nieprzytomny zbiegł na pokład i wydał rozkaz pomocnikowi:
To ja Marta!

— Pełny bieg! Kierunek przylądek Dobrej Nadziei!
Pobiegł później do siebie, zawołał chłopca:
— Pić! — rozkazał.
I Stenersen pił bez przerwy dwa dni i dwie noce.
Oficerowie nie ośmielali się wejść do kajuty i wreszcie zwrócili się z prośbą do doktora, by spróbował skłonić kapitana do umiarkowania i ułożył go spać.
Doktór zdecydował się na ten krok niełatwo, lecz znalazłszy się w kajucie, począł mówić tak, jakby nic niezwykłego nie zaszło:
— Panie kapitanie, niechże się pan spać położy. Nie można wciąż pić, a nie spać...
Komendant powoli powiódł po kajucie mrocznym, ociężałym wzrokiem, a potem wpatrzył się w doktora.
— Sumienie mówi! — powiedział zachrypłym głosem — Spać nie mogę!
— A cóż tu sumienie? — zaczął doktór — Niech pan się kładzie spać, skoro tak trzeba, i koniec!
Stenersen porwał się na nogi z taką lekkością, jakby wogóle nie pił, i jednym skokiem stanął tuż przy doktorze, kładąc mu rękę na ramieniu.
— A-a, to tak?! — wyszeptał, a głos jego świszczał — To tak?! No, dobrze! Słuchaj-że pan! Masz pan w szpitalu umierającego palacza! Jest okropnie poparzony, i pan wie, że on umrze. Tak?
— Rzeczywiście, jest już konającym — nic jeszcze nie rozumiejąc, odpowiedział doktór.
— No, więc słuchaj-że pan! — syczał komendant i silniej nacisnął ramię doktora — Ja, komendant waszego okrętu, rozkazuję panu, okrętowemu lekarzowi, natychmiast otruć morfiną bezcelowo męczącego się palacza, który już kona. Natychmiast!
— Etyka lekarska zabrania mi wypełniać takie rozkazy! — zakrzyknął doktór — Groziłby mi za to surowy wyrok sądu!
— A więc ty myślisz, marny doktorze — zagrzmiał Stenersen, kopnięciem obalając stół i odpychając od siebie doktora, — że wasza etyka lekarska jest czemś wyższem od mego sumienia?! Czarci! Wisielce! Psy!!!
Po tym wypadku komendant „Oceanu” zamknął się w swojej kajucie i nie pokazywał się na pokładzie.
Pomocnicy kapitana, mechanicy i doktór nie wiedzieli, co robić i z dnia na dzień odkładali próbę rozwiązania tej sprawy, i niewiadomo, jak długo trwałoby na okręcie bezkrólewie, gdyby, jak zwykle, nie pomógł przypadek.
Na paraleli Falklandzkich wysp zerwał się zupełnie nieoczekiwanie południowo-wschodni passat. Ocean natychmiast zczerniał i nim, posługując się barometrem, można było obliczyć pogodę — nadbiegł szalony szkwał[1], wzburzył wodę, i jął, płynącym bez pasażerów i towaru, okrętem, rzucać, jak lekką łodzią.
Podczas pierwszych uderzeń ciężkich fal w prawy bok „Oceanu”, Stenersen podniósł głowę, otworzył zapuchnięte oczy i jął nasłuchiwać.
Jego doświadczony słuch odróżniał szum piany na grzbietach fal i świst wichru. Spojrzał w okienko.
Morze było zupełnie czarne, i leciały po niem oślepiająco-białe pręgi wzburzonych pian. Zgoła szalone obłoki mknęły wysoko, to rozrywając się w zszarpane strzępy, to znów gromadząc w gęste, szare masy.
Komendant włożył czapkę, przeszedł się kilka razy po obszernej kajucie, prostując zdrętwiałe ręce i zgniecioną pierś, i wreszcie wyszedł na pokład.
— Umocnić żagle, przygotować liny! — zagrzmiał głos jego, znów pełny i władczy — Hej! Bocman, gwizdać na alarm!
Zjawienie się kapitana na mostku powitane zostało z radością, chociaż i ze zdumieniem, albowiem nikt nie miał nadziei, aby Stenersen — po napadzie takiego pijaństwa — mógł być już przytomnym. A tymczasem kapitan, zupełnie spokojny, rozpatrywał mapy i słuchał raportu naczelnika warty.
— Rzuciło nas na zachód, — powiedział, — i wiatr pędzi nas ku wyspom Buve. Sternicy, zmienić kierunek!
— Jest! — odkrzyknęli sternicy.
— Popłyniemy w kierunku wyspy Kergulen. Wiatr i fala znosić nas będą na zachód, i w ten sposób popłyniemy jednak na przylądek Dobrej Nadziei. Trzymamy się więc teraz tylko tego kierunku!
Stenersen był spokojny. Wytrzeźwiał natychmiast, jakgdyby świeży wiatr zerwał mu ciężar z głowy. Z uczuciem dziwnej radości patrzał na kipiącą wkoło niego pracę, słuchał świstków bocmanów, rozkazów oficerów i uśmiechał się, zauważywszy ciekawe spojrzenia, któremi obrzucali go marynarze.
— Do roboty! Do roboty! — radosnym głosem nawoływał — Sprawa będzie gorąca! Wiatr rośnie...
Słowa jego, niesione falą wiatru, grzmiały jakby nad całym okrętem, i marynarze wesoło szeptali:
— No, i komendant! Taki wytrzyma wszystko! Zdrowy człowiek! — i z szacunkiem spoglądali na silną postać kapitana, spokojnie i z pewnością siebie chodzącego po mostku.
A Stenersen uśmiechał się. Odczuwał jakąś bezprzyczynową, niezrozumiałą radość, która powoli opanowywała go najzupełniej i zacierała wszystkie ślady rozpaczy, tak bardzo go męczącej. Patrzał na ponure morze, uciekające na południe ku wyspie Harveya, tam, gdzie została, przypadkowo spotkana, a tak gorąco pokochana, dziewczyna.
Wisiały nad morzem ciężkie, czarne chmury. Zdawało się, że cisną i dławią wodę, i tą daleką, zimną ziemię, nad którą panuje cichy i bezrozumny i bezlitosny mróz.
I znowu boleśnie ścisnęło się serce marynarza, a nawet łzy napełniły oczy, lecz w duszy nie gasł, mimo to, nieoczekiwanie zbudzony ogień nadziei. Stenersen był po prostu przekonany, że musi zajść coś takiego, co zmieni na lepsze całe jego życie i spełni wszystkie nadzieje. Coby to mogło być — nie wiedział, ale wiedział, że będzie.
Ryła już godzina piętnasta, kiedy komendant, oddawszy ostatnie rozporządzenia, zeszedł do kajuty i polecił podać obiad.
I wszyscy swobodniej odetchnęli. Rozjaśniły się twarze oficerów i doktora, który nawet ośmielił się zauważyć — No, wreszcie jest jakoś po dawnemu. Przez te cztery dni panował stan oblężenia!
W czasie obiadu wiatr wzmógł się znacznie, i korpus „Oceanu” drżał pod naporem fal, z szaloną siłą idących bez przerwy. Zdawało się chwilami, że okręt pęka; drżał bowiem i trzeszczał, zsuwając się z potężnej fali na dno wodnej przepaści.
Pod koniec obiadu wbiegł do kajuty, owinięty w ciepły, nieprzemakalny płaszcz, marynarz i raportował:
— Naczelnik warty rozkazał donieść panu komendantowi, że na północnym zachodzie widać żaglowiec, który jest zagrożony. Na jego fokmaszcie[2] sygnał „pomocy”, a grot[3], widocznie, porwało morze. Jaka flaga rozpoznać nie można!
— Ruszaj na pokład — rozkazał Stenersen — i powiedz naczelnikowi, niech podchodzi do żaglowca, a jak będzie blisko, donieść!
— Jest! — odpowiedział, odwracając się, marynarz i szybko wyszedł z kajuty.
— N-tak... — mruknął starszy pomocnik kapitana — nie słodko-to w czasie takiego wichru błąkać się pod żaglami po tej pustyni...
— Pewnego razu — zaczął Stenersen — a było to niedługo po wyjściu mem ze szkoły, zaproponował mi pewien finlandczyk dostarczenie do Pernambuco ładunku fasadowego kamienia i sosnowego włókna dla fabryk papieru, i przywiezienie czerwonego i czarnego drzewa brazylijskiego. Płynąłem więc na żaglowcu, trzysta ton, i uderzył na mnie takiż południowo-wschodni passat, ale to tak, że już zwątpiłem, czy ujdziemy z życiem. Djabli wzięli oba kosze masztowe i kliwer[4], ale na szczęście, maszt wytrwał. Zniosło nas wtedy na południe od zwrotnika, prawie na paralelę portu Rotaro, na bezmała 600 kilometrów na południe od Pernambuco. Miasto to pamiętam znakomicie i od tego czasu zawsze żałuję tych, którzy pod żaglami płyną w tych okolicach.
Z góry dano znać przez telefon: Z lewej burty holenderski żaglowiec. On ginie. Nazywa się „Van-Haagen”. Co robić?
— Zatrzymać maszynę i czekać! — rozkazał Stenersen i powstał z swego miejsca.
— Panowie — powiedział — wykonać musimy niełatwą i odpowiedzialną pracę, i uratować tonących na żaglowcu. My, marynarze, wiemy, że jest to naszym świętym obowiązkiem. Proszę na miejsca, panowie!
I sam pierwszy szybko wyszedł z wygodnej kajuty.
Na morzu wrzało piekło.
Fale wpadały na siebie w szalonej walce, gdyby potężne żmije dźwigały się w górę i, splatając się z sobą swemi pianą okrytemi ciałami, spadały razem w przepaść. Grzmiąc i szumiąc waliły się w dół wysokie wodne góry, i całym potokiem słonych i chłodnych bryzgów i kłębami mgły napełniały powietrze, wzburzone świszczącym, dzikim wichrem, szalejącym z piekielną siłą nad bezgraniczną wodną pustynią. W huku fal bijących w żelazny korpus okrętu, i w wyciu wiatru słychać, zda się, było jakieś głosy złowrogie, to znów wrzask trąb, lub odgłos dalekich wystrzałów. Rzekłbyś, że te fale przyniosły z sobą echa dalekiego boju, i wrząc teraz i wzburzając morze, opowiadają złą opowieść o zniszczeniu i śmierci.
Stenersen jednak nie miał dziś czasu przysłuchać się przerażającej muzyce morza i burzy.
Żaglowiec, podniósłszy wysoko rufę i odsłoniwszy ster, nagle runął przodem w morze i z każdą chwilą coraz głębiej pogrążał się w falach.
— No, to i koniec! — krzyknął starszy mechanik. — Nic nie poradzimy!
— Tak — mruknął Stenersen — to koniec. Woda szybko bierze...
— Ho, już prawie zapada... Pełny bieg naprzód! — krzyknął przez telefon do oddziału maszyn. — Jeżeli spuszczą łódź, może ją chwycimy...
Podczas kiedy „Ocean”, walcząc z silną falą i wiatrem, wolno posuwał się naprzód, żaglowiec coraz głębiej zapadał; kiedy zniszczoną została część burty prawej, wtedy dopiero z rufy spuszczono szybko wielką, ośmiowiosłową łódź. Łódź długo uderzała o boki żaglowca, wreszcie jednak sternik bardzo zręcznym manewrem zdołał rzucić ją na szczyt potężnej fali, która właśnie przeszła przez cały pokład tonącego statku.
— Wspaniale! — z zachwytem wykrzyknął Stenersen i natychmiast świsnął na alarm.
— Przygotować — krzyczał w ucho marynarza — liny i koła! Miotać dobrze! Za każdy udany rzut po 25 koron dam! Szybko!
Pale niosły łódź z piętnastoma ludźmi i wynosiły ją to na sam szczyt, tak, że całą widać było doskonale, to porywały na dno szczelin i dolin wodnych po prostu olbrzymich.
„Ocean” zbliżał się do niej powoli, a morze walczyło z nim, jakgdyby wiedząc, że okręt odbierze falom ofiary.
Szturman, stojący na rufie, złożył dłonie około ust i krzyczał:
— Allo! Kord![5]
Ryży, olbrzymi jak niedźwiedź, marynarz Horłenko, wzniósł rękę, zamachnął i zakręcił zwojem ratowniczej liny. A potem, przechyliwszy się wtył, nagłym rzutem pochylił się naprzód — i wtedy, mimo świst wichru i szum fali, słychać było, jak szeleszcząc i ostro świszcząc, rozwija się i odlatuje silny sznur.

— Trzymaj ko-o-o-niec! — rozległy się nowe głosy, i jeszcze dwie liny poleciały wśród mgły, kłębiącej się nad morzem, gdzie na falach majaczyła łódź i rytmicznie wiosłujący ludzie, ze wszystkich sił dążący do okrętu.

Okrzyki ze statku wzburzyły ludzi w łodzi. Wszyscy tam byli gotowi i czekali na rzut zbawczej liny. Lecz dwie, nie doleciawszy, znikły w wodzie i marynarze z okrętu jęli je zwijać z powrotem. Tylko lina Horłenki dosięgła celu. Chwyciły ją niecierpliwe a zręczne ręce. Długo jednak jeszcze załoga „Oceanu” walczyła z morzem, aż wreszcie — pod wieczór — piętnastu nowych pasażerów znalazło się na pokładzie, witanych ogólną radością, gdyż wszyscy — od komendanta do najmarniejszego chłopca — uznali dzień ten za najradośniejszy w całej ostatniej podróży. Człowiekiem, który tak zręcznie sterował łodzią, był właściciel zatopionego żaglowca, holenderski inżynier górniczy Piotr van-Haagen. Po gorących podziękowaniach za ocalenie, człowiek ten, nie tracąc czasu, zapytał dokąd płynie „Ocean”, i co robi tu, na pustynnych wodach.
Dowiedziawszy się, że okręt płynie do Norwegji, lecz nie ma oznaczonego terminu przybycia, van-Haagen zaproponował Stenersenowi zakontraktowanie okrętu na miesiąc.
— Ja chcę koniecznie — mówił holenderczyk — dostać się na 63 stopień pomiędzy 52 a 53 paralelą południowej szerokości. Holenderscy szyperzy nasi donieśli, że w tych właśnie okolicach zjawiła się nowa, wulkaniczna wyspa. Nie będę też skrywał pzed panem, kapitanie, co mnie tak ciekawi na tym przypadkowo powstałym kawałku ziemi. Szyperzy przywieźli mi, do Amsterdamu, odłamki skał, znajdujących się na tej wysepce. Znalazłem w nich djamenty, i sądzę, że bogata żelazna lawa, która przeszła przez pokład węgla na dnie oceanu, rozpuściła go, a, oziębiwszy się, wydzieliła w postaci kryształów djamentowych. Nasza firma istnieje już lat 600, i lat 600 już szlifujemy drogocenne kamienie. Firma van-Haagenów szlifowała „Zorzę Wschodu” i inne bezcenne i rzadkie egzemplarze djamentów i barwnych innych kamieni. Zorganizowałem przeto wyprawę, lecz nie znalazłszy w Kapsztadzie wolnego okrętu, kupiłem żaglowiec, i ot, widzi pan, jaki los mnie spotkał.
Stenersen przyjął, bardzo zresztą korzystne dla jego towarzystwa, warunki inżyniera, i wkrótce potem „Ocean” skierował się w tę część Indyjskiego oceanu, gdzie znajdowała się nowa wyspa.





  1. szkwał — gwałtowny, krótkotrwały wiatr.
  2. fok-maszt — przedni, pierwszy od dziobu.
  3. grot-maszt — wielki maszt środkowy.
  4. kliwer — żagiel trójkątny na przodzie żaglowca.
  5. Okrzyk, używany przy rzucaniu linki ratowniczej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.