Zbuntowane i zwyciężone/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“,
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
NA WYSPIE DJAMENTÓW.

Stenersen dużo wiedział o południowej części oceanu Indyjskiego, gdzie ze szczególną siłą występuje podwodna działalność wulkaniczna. Nie wątpił, że van-Haagen mówi o tej właśnie części oceanu, tem więcej, że i geograficzne położenie nieznanej wyspy zgadzało się z przypuszczeniem kapitana.
Niedługo myśląc, Stenersen skierował swój okręt na północ, i rankiem następnego dnia wyszedł już ze sfery południowo-wschodniego passatu, po którym zostało tylko słabe wzburzenie, które „Ocean” mógł lekceważyć.
Znalazłszy się na Tuasowem morzu (tak nazywają marynarze wulkaniczną część Indyjskiego oceanu) Stenersen krążył tu w ciągu dwuch dni, szukając śladów nowej wyspy. Nareszcie zauważono na południowym wschodzie wąskie pasmo ziemi.
„Ocean” ostrożnie podpływał do nieznanego brzegu, obawiając się podwodnych skał, i wysłał naprzód łódź dla dokonania pomiarów. Jednakże zgłębnik nigdzie nie sięgnął dna, a przeto „Ocean” podszedł powoli tuż do brzegu wyspy, która, jak olbrzymi słup, wstawała z dna morskiego.
Wyspa ciągnęła się trzy mile z północy na południe, a wszerz około dwuch mil, przyczem poziom jej wznosił się łagodnie od brzegów ku środkowi. To była najzupełniej pustynna masa bazaltów i szarych skał. Przybysze obeszli całą wyspę i nigdzie nie znaleźli śladów pobytu człowieka.
Cała powierzchnia wyspy była pokryta szarym piaskiem, składającym się z drobnych kryształków polnego szpatu, jaspisu, kwarcu, szkła kamiennego i ametystu. Van-Haagen, rozłożywszy na dłoni szczyptę tego piasku, przypatrywał mu się z miną znawcy, i od czasu do czasu z zadowoleniem kiwał głową. Wreszcie, zaczerpnąwszy, wody w przyniesiony przezornie kubek, wrzucił weń piasek, i badał dalej.
— Niech pan spojrzy! — radośnie krzyknął do Stenersena. — Niech pan patrzy! Oto... djamenty! — Stenersen zobaczył wśród ciemnych grudek i złomków różnobarwnych kryształów kilka błyszczących kamyków.
— Oto djamenty! — zawołał znów van-Haagen. — Jakaż to tajemnicza gra światła, jakiż niegasnący blask! Do roboty! Natychmiast do roboty! Ja zobowiązuję się kupić wszystko, co znajdziemy na tej wyspie!
W bagażu van-Haagena, który udało się unieść z żaglowca, były naboje dynamitowe i twarde świdry stalowe, służące do wiercenia w skałach długich otworów, w które zakładano dynamit, celem rozbicia skały. Gorączka holenderczyka, a także jego kusząca obietnica zakupienia od wszystkich znalezionych djamentów, sprawiły, że robota zawrzała natychmiast. Umocniono „Ocean” na wypadek wiatru, i niesłychanie szybko, wedle wskazówek van-Haagena, przygotowano wszystkie urządzenia, potrzebne do wydobywania i rozpoznawania djamentów. Sam van-Haagen z swoją załogą, składającą się z doświadczonych minierów z Johanesburga, rozpoczął w południowej części wyspy niebezpieczną pracę. Przez cały dzień słychać było ogłuszające wybuchy w wyżej położonej części wyspy. Kłęby dymu i pary, wysokie słupy kamiennego pyłu i drobnych odłamków leciały w górę, i cała wyspa drżała, że zdawało się, iż chwieje się już na swej podwodnej podstawie.
Ta ciężka praca trwała trzy dni, poczem dopiero przystąpiono do rozbijania odłamków, i do ich kruszenia, a następnie do przemywania piasku na stołach.
Wszyscy byli zajęci tą pracą — jeden tylko Stenersen nie przyjmował w niej udziału, uważał bowiem, że taka gorączkowa pogoń za bogactwem, nie licuje z godnością marynarza i komendanta okrętu. Włóczył się więc bez celu po wyspie, i zrzadka tylko podchodził do stołów, przy których ustawicznie wybuchały radosne wykrzyki.
I rzeczywiście, około listw, przeciągniętych wpoprzek stołów i zatrzymujących tylko ciężkie cząstki niesionego strugą bieżącej wody piasku, często zapalały się silnym blaskiem okrągłe i podługowate odłamki djamentowych kryształów.
Stenersen musiał zdobyć się na znaczną energję, aby utrzymać zwykłą dyscyplinę na okręcie, i dopilnować prawidłowej zmiany i pracy wart, bowiem wszyscy ludzie jego załogi rwali się do pracy na lądzie. Zdawało się, że ta setka ludzi postanowiła rozgrzebać całą wyspę, zamienić ją w pył i rozrzucić po bezgranicznej równinie oceanu.
Kiedy do końca umowy z van-Haagenem zostało już tylko dwa dni, holenderczyk podszedł do komendanta i powiedział:
— Pańscy pomocnicy i cała załoga powrócą z Antwerpji do domu jako ludzie bogaci, pan tylko jeden nie przyjął udziału w tem wzbogaceniu. Czy więc niedogadzałoby panu przedłużenie naszej umowy i pozostanie tutaj z „Oceanem” jeszcze przez dwa tygodnie? Chętnie podwoję kontraktową opłatę, a po przybyciu do Holandji wypłacę panu osobiście znaczną premję. —
— Proszę mi wybaczyć, ale na to zgodzić się nie mogę — odpowiedział Stenersen. — Po drodze tutaj porozumiewałem się za pomocą telegrafu bez drutu z moim zarządem, który teraz oczekuje mnie w ściśle umówionym terminie. Wobec tego, sam pan to rozumie, zmienić decyzji nie mogę. Co zaś dotyczy premji dla mnie, to otrzymam ją z pewnością od zarządu, z sumy, którą pan za „Ocean” wypłaci. A więc, za dwa dni podnosimy kotwicę. —

Van-Haagen nie spodziewał się innej odpowiedzi od takiego, jakim był Stenersen, marynarza, — więc nie zdziwił się, a tylko smętnie westchnął i odszedł do pracujących. Stenersen zaś, obszedłszy wszystkie zakątki swego okrętu, zszedł znowu na ląd i rozpoczął zwykłą wędrówkę wzdłuż brzegu, obserwując z uśmiechem niezgrabnie uciekające kraby, i wielkie morskie robaki, wypełzające na ostre kamienie przybrzeżne. Myśli zaś kapitana były daleko — tam, gdzie ołowiane, zimne fale, jadowicie sycząc, wpadały na pokryty lodem brzeg niskiej wyspy, — gdzie oczekiwały śmierci zesłane kobiety, kobiety swobodne i harde. Tam, wśród tych nagich skał i lodów, jest ta, którą nad wszystko ukochał, on, wiecznie błądzący po świecie, samotny, nieznający miłości człowiek. A miłość przyszła jakby tylko dla tego, aby obdarzyć go cierpieniem i zmusić do opłakiwania przez całe życie dziewczyny, którą sam odwiózł na przeklętą wyspę.

Nie zastanawiając się nad tem marynarz spostrzegł przecie, że jednak lęk jego o losy dziewczyny nie jest tak wielkim, jakim powinienby być zgodnie z rozważaniem chłodnego rozsądku. Nagle przypomniał sobie także, że zawsze, mimo wszystko, myśląc o pannie Kielland, myślał o niej tak, jakby się już niedługo mieli zobaczyć.
Uświadomiwszy to sobie, Stenersen niechętnie wzruszył ramionami, nie rozumiejąc, skąd się w nim biorą tego rodzaju wrażenia. Lecz oto znowu, znane już a niezrozumiałe uczucie nagłej, głębokiej radości wstało w jego sercu, zarumieniło mu twarz i wywołało uśmiech wesoły.
— Muszę zdobyć swoje szczęście! — zawołał prawie, opanowani nagłą nadzieją — Ocalę ją, kochaną i najdroższą... —
I w porywie tej radości wyciągnął ręce ku południowi, i oczyma duszy ujrzał piękną, pełną rozumu i wewnętrznej siły, twarz ukochanej dziewczyny. Widział ją na czele całej ludności tej smutnej wyspy. To ona szła pierwsza naprzód, to przed nią padały wszystkie przeszkody, wzniesione przez przyrodę, która nie zaznała władzy człowieka. Widział całe wsie maleńkich domków, nad któremi snuł się dym, widział kominy kuźni i warsztatów, i słyszał echa kipiącej działalności i rozumnego, pełnego ukochania pracy życia wygnańców.
Pewność ocalenia, wiara w siły rozumu i woli tych, których sąd generalny wygnał ze społeczeństwa, napełniły duszę Stenersena tak, że stawał się coraz spokojniejszym i obmyślał znowu plan swej działalności.
Był prawie zdecydowanym natychmiast po powrocie do ojczyzny, wszcząć starania o pieniądze na zakup własnego okrętu, aby z ładunkiem towarów ruszyć wzdłuż zachodniego brzegu Afryki do przylądka Dobrej Nadziei, i stąd już przedostać się do wyspy Harveya, aby spróbować, czy się nie uda wywieść ukochaną wraz z wszystkiemi, których tylko zechce ona zabrać, na jedną — z więcej na północ wysuniętych, a rzadziej odwiedzanych wysp, leżących na południu, a bliżej brzegów Afryki.
Oczywiście — nie łudził się nadzieją, że plan taki jest łatwym do przeprowadzenia. Zdawał sobie jasno sprawę, że zebrać kapitał na kupno drogiego, nowoczesnego okrętu — to praca trudna i skomplikowana, sądził jednak, że tylko takie postawienie sprawy jest najrozumniejszem i celowem.
W zamyśleniu — niespostrzeżenie dla samego siebie — doszedł Stenersen do przeciwległego brzegu wyspy, gdzie niedawno van-Haagen przeprowadzał swą niebezpieczną pracę. Wszystko tu było rozburzone i porozrywane. Głębokie jamy i rozpadliny świadczyły o niszczącej sile dynamitu. Ogromne płyty bazaltów i dziurkowanego trachitu, zerwane ze skał wyspy, leżały tu wszędzie, — wszystko zaś drobniejsze, piasek i niewielkie odłamki zostały już odwiezione i oddane do przemywania.
Chodząc pomiędzy temi płytami, które przypominały kamienie cyklopów, lub kamienie najstarszych budowli ludzkości, kapitan siadł na jednej z nich, i wydobywszy nóż, zaczął wydłubywać z ciemnej, pęcherzystej masy trachitu, tkwiący w niej kawałek szkła kamiennego.
To mu się jednak nie udało, albowiem od całej płyty odpadł wraz z tkwiącą w niej miką, wielki kawał, odsłaniając szczelinę z trzema ogromnemi, przezroczystemi kryształami.
Stenersenowi krew uderzyła do głowy.
— A jeśli — błyskawicą przemknęła myśl — a jeśli to także djamenty?
I Stenersen zaczął ostrożnie, kawałek za kawałkiem, drobinka za drobinką, oddzielać kryształy od obejmującego ich trachitu. Praca to była niełatwa, i marynarz złamał oba ostrza swego noża; kryształy jednak odpadły i Stenersen, ostrożnie ułożywszy je w kieszeni, szybkim krokiem ruszył do okrętu.
Znalazłszy się w swojej kajucie, włożył kryształy do szklanki z wodą — jakto wszystkim polecał celem rozpoznania djamentów holenderczyk, — i kryształy zapłonęły żywym blaskiem, którym nie odznaczają się żadne inne minerały.
Teraz nie wstrzymał kapitan głośnego okrzyku radości. Pobiegł znowu na brzeg odszukać van-Haagena.
— Słuchaj pan! — zawołał do holenderczyka. — Jak pan myśli? Czy w tych skałach są wielkie djamenty?
— Z pewnością — odpowiedział van-Haagen, ze zdumieniem patrząc na wzburzonego kapitana. — Teorja krystalizacji diamentów z lawy przewiduje możliwość powstawania choćby bardzo wielkich kryształów, i co do mnie, dojdę nawet do dna oceanu, ale znajdę tak wielkie djamenty, o jakich jeszcze ludzkość nie słyszała. —
— Myślę właśnie, że i ja znalazłem, przypadkowo zresztą, dosyć wielkie okazy djamentów, — niepewnym głosem powiedział Stenersen i pokazał holenderczykowi swą zdobycz.
Ten, skoro tylko spojrzał na nią, zamachał rękoma i zaczął krzyczeć:
— Takich djamentów nie posiada ani jedno państwo! Każdy z nich jest trzy razy większym od „Kulinana”. To skarb! —
A potem długo — z rąk do rąk — przechodziły te kryształy, i załamując słoneczne promienie, jaśniały gorącemi, różnobarwnemi błyskami.
Kiedy — w dwa dni później — „Ocean” szybko płynął wzdłuż wschodniego brzegu Afryki ku Czerwonemu morzu, kapitan okrętu mógł się już uważać za bardzo bogatego człowieka, i śmiało patrzeć w przyszłość, która obiecywała przecież wiele trudu i wiele dni walki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.