Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stenersen był spokojny. Wytrzeźwiał natychmiast, jakgdyby świeży wiatr zerwał mu ciężar z głowy. Z uczuciem dziwnej radości patrzał na kipiącą wkoło niego pracę, słuchał świstków bocmanów, rozkazów oficerów i uśmiechał się, zauważywszy ciekawe spojrzenia, któremi obrzucali go marynarze.
— Do roboty! Do roboty! — radosnym głosem nawoływał — Sprawa będzie gorąca! Wiatr rośnie...
Słowa jego, niesione falą wiatru, grzmiały jakby nad całym okrętem, i marynarze wesoło szeptali:
— No, i komendant! Taki wytrzyma wszystko! Zdrowy człowiek! — i z szacunkiem spoglądali na silną postać kapitana, spokojnie i z pewnością siebie chodzącego po mostku.
A Stenersen uśmiechał się. Odczuwał jakąś bezprzyczynową, niezrozumiałą radość, która powoli opanowywała go najzupełniej i zacierała wszystkie ślady rozpaczy, tak bardzo go męczącej. Patrzał na ponure morze, uciekające na południe ku wyspie Harveya, tam, gdzie została, przypadkowo spotkana, a tak gorąco pokochana, dziewczyna.
Wisiały nad morzem ciężkie, czarne chmury. Zdawało się, że cisną i dławią wodę, i tą daleką, zimną ziemię, nad którą panuje cichy i bezrozumny i bezlitosny mróz.
I znowu boleśnie ścisnęło się serce marynarza, a nawet łzy napełniły oczy, lecz w duszy nie gasł, mimo to, nieoczekiwanie zbudzony ogień nadziei. Stenersen był po prostu przekonany, że musi zajść coś takiego, co zmieni na lepsze całe jego życie