Zbrodnia miłości/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Zbrodnia miłości
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Crime d'amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

O w pół do dwunastej, Armand opuścił dom przy ulicy de la Rochefoucauld. Wiatr porozpędzał chmurki na niebie, na którem teraz miliony gwiazd błyszczały. Długą miał podróż przed sobą, bo mieszkał po za Polami Elizejskiemi na ul. Linkoln. Tam, w oficynie wychodzącej na ogród, zajmował na drugiem piętrze mieszkanie, które niegdyś urządzał z wyszukaną elegancyą, zapełniając je staroświeckiemi gracikami. A teraz ileż to czasu nie zdarzyło mu się już spędzić wieczoru u siebie? Szedł wązką i bezludną uliczką św. Łazarza, która rozszerza się nagle po za placem Św. Trójcy i — jak rzeka dopływami wzbogacona — zaludnia się gromadą przechodniów i powozów, dojeżdżających z ulic Chateaudun i de la Chausen d’Antin. Dorożki i omnibusy mknęły szybko, tłum płynął falą. Gdzieniegdzie, z po za węgła domu wychylała się postać kobieca i cynicznemi słowy zaczepiała młodego człowieka, który usuwał ją łagodnym ruchem ręki. Może skutkiem przeciwieństwa, zachodzącego między gwarem i ruchem ulicznym a ciszą małego saloniku, Armand czuł się w tej chwili niewypowiedzianie smutnym. Przed oczyma stał mu ciągle obraz Alfreda, tulącego do siebie Helenę, Czyżby to miała być zazdrość? Nie. I znów wracały wspomnienia dziecinne — tylko wyraźniejsze niż przed chwilą — przypomniał mu się Chazel, ubrany w mundurek zakładu Vanaboste. Biedny Chazel! Ubogim był jeszcze w owych czasach. Dla reklamy swego zakładu dyrektor przyjął go jako stypendystę a raczej jako maszynę do otrzymywania nagród konkursowych. Ileż to razy w kramiku utrzymywanym przez stróża dla uczniów, Armand płacił zaległe rachunki przyjaciela: cukierki, osmażane kasztany i tak zwane paryskie kremy t. j. tabliczki czekolady napełnione wewnątrz gęstym i słodkim likworem! Od czwartej klasy szli ciągle razem, a wróciwszy do zakładu po oblężeniu Paryża, razem przebyli smutne dni komuny. Następnie Alfred wstąpił do szkoły politechnicznej. Sztywny, niezgrabny, niepomiernie śmiesznie wyglądał w wojskowym mundurze, z wiecznie krzywo przypasaną szablą, w kapeluszu włożonym na bakier; z twarzą poprzerzynaną szramami od cięć brzytwy. W niedziele i środy odwiedza! zwykle dawnego kolegę, który wyzwoliwszy się od jarzma przymusowej nauki, pędził życie bogatego młodzieńca. Podczas gdy Alfred słuchał w szkole komunikacyi, Armand odbył podróż naokoło świata w towarzystwie znakomitego malarza. Wróciwszy do Paryża nie zastał już dawnego przyjaciela. Z początku pisywali do siebie, lecz listy ich stawały się coraz rzadszemi, bo życie każdego z nich odmiennym poszło torem. Gdy Alfred, poślubiwszy pannę de Vaivre, przywiózł żonę do Paryża, Armand został mile zdziwiony dystyngowanym układem Heleny, którą wyobrażał sobie niezgrabną, wymuszoną i źle ubraną. Wówczas jednak był on zajęty inną kobietą, „małą“ Aliną. Utrzymywał ją powodowany jedynem uczuciem, na jakie zdobyć się umiał: politowaniem i żądzą zmysłową. W parę lat potem spotkał przypadkiem w restauracyi Lucyana Rieume, dawnego kolegę z zakładu Vanaboste. Przy koleżeńskiem śniadaniu, spożywanie ostryg idzie zwykle w parze ze zwierzeniami serca; to też Lucyan, z niezmierną otwartością opowiadał wszystko, co wiedział o dawnych towarzyszach, Armand pamiętał dobrze jak Lucyan pochylony nad stołem, z zaiskrzonemi oczyma, mówił z ironią: — „Ten biedny Chazel... to mu się poszczęściło... ludzie powiadają, że żona przyprawia mu rogi... słyszałem nawet nazwisko... Marades... Tarades... aha! wiem już... de Varades, oficer artyleryi... Całe miasto o tem tylko mówi, literalnie nie wychodzi z ich domu...“ Nieszczęście chciało, że Armand nie mógł się oprzeć pokusie niedowierzania. Nikomu i niczemu nie wierzył bezwzględnie, a jednak dość mu było posłyszeć o czyim upadku, by podejrzenia jego wzmagały się z dniem każdym. Gdyby nie powyższe słowa Lucyana, może wspomnienie dawnej przyjaźni byłoby wzięło górę nad kaprysem ciekawości wtedy, gdy Alfred przyjechał z żoną do Paryża i Armanda w dom swój wprowadził. Teraz jednak powiedział sobie to, czem ludzie umieją usprawiedliwić tyle podłości: „W istocie, trzebaby być głupcem“. Po niejakim czasie Helena zaczęła okazywać chęć przypodobania mu się, którą uważał za właściwą parafiankom egzaltacyę. „Żaden paryżanin nie starał się dotąd o jej „względy“ — myślał w duchu, a oczarowany wdziękiem ruchów młodej kobiety, łagodnym wyrazem jej twarzy, powiewną lecz silną postawą, postanowił dokończyć jej światowego wykształcenia i zawczasu cieszył się nadzieją, że tak piękną kochankę mieć będzie. Ale od wielu, wielu miesięcy marzenia jego napotykały stanowczy opór, który podniecał jego miłość własną. Podwoił przeto usiłowania, czerpiąc odwagę we wspomnieniu o owym oficerze, który prawdopodobnie nie musiał być jedynym... Z kilku zręcznie rzuconych pytań, dowiedział się od Alfreda, że pan de Varades — jako dawny kolega i towarzysz — bywał istotnie codziennym ich gościem. Odtąd Armand nie powątpiewał już ani na chwilę, że opór Heleny był tylko wyrachowaniem kokieteryi. Podobny pod tym względem do całego rodu męzkiego, rządzącego się odrębnemi zasadami moralności, pan de Querne twierdził, że kokieterya kobiety jest zupełnem usprawiedliwieniem najnikczemniejszych postępków mężczyzny. Usiłowania jego zostały ostatecznie uwieńczone pomyślnym skutkiem. Pani Chazel naznaczyła mu schadzkę na dzień następny. Za dwadzieścia cztery godzin zostanie posiadaczem kochanki piękniejszej od wszystkich, które kiedykolwiek pochlebiały jego miłości własnej. Dla czegóż więc zamiast cieszyć się tą myślą, czuł się tak niewymownie smutnym? Czyżby wyrzucał sobie nieuczciwe postępowanie względem dawnego przyjaciela?
Przyjaciela? Czyż rzeczywiście Alfred był jego przyjacielem? Tak ich nazywał świat, tak się sami wzajemnie nazywali. A jednak ten tylko ma prawo zwać się naszym przyjacielem co nas zna, kogo my również znamy, przed kim nie wahamy się wynurzyć najtajniejszych myśli i uczuć naszych. A ów czy mógł kiedykolwiek powierzyć swoje nadzieje, smutki lub uciechy tej „maszynie do rachowania“, którą nazywano Alfredem Chazel? Czy ten ostatni wyspowiadał mu się choć raz w życiu ze swoich trosk lub marzeń? Tem lepiej zresztą, bo nieciekawe musiały być myśli tego wzorowego ucznia, w przekonaniu którego życie powinno być tylko dalszym ciągiem mozołów szkolnej nauki. Jedyną pomiędzy nimi spójnię stanowiły wspomnienia z lat dziecinnych. Na zakręcie ulicy Royale, tuż niedaleko Pól Elizejskich, Armand przypomniał sobie dawne spacery, odbywane pod dozorem nieszczęśliwego guwernera, który chętnie rad był ukryć się wśród gromady uczniów, by go nie wzięto za psa owczarskiego, pilnującego powierzonego mu stada. Okropne to było stado! Żadna tajemnica życia nie była obcą tym dzieciakom, pobladłe ich lica i zapadłe oczy stanowiły niezbity dowód częstych nocnych hulanek. Oburzenia i pogardy godnym był cały ten świat, w którym najstarsi mieli zaledwie lat dziewiętnaście, a najmłodsi najwyżej osiem. Wśród murów starego liceum, do którego uczęszczali dwa razy dziennie, starsi i młodsi z bezczelnym cynizmem opowiadali dzieje swych ohydnych miłostek. W infirmeryi, której atmosfera przesiąkniętą była wonią lekarstw, wymieniano uściski i pocałunki lubieżne. Cała niemal młodzież, zamieszkała w zakładzie Vanaboste brała udział w tem życiu rozwięzłem, lub w walce z niem traciła dziewiczość wyobraźni. Niekiedy jednak stosunki czystszej, podniosłejszej natury łączyły studentów. Czytanie Wirgiliusza, dyalogów Platona lub szekspirowskich dramatów, odurzało umysły „literatów“. Będąc w trzeciej klasie, Alfred Chazel otrzymał od jednego z kolegów poemat, którego wiersz początkowy pobudził wszystkich do szalonego śmiechu:

„Alfredzie, blady Alfredzie, rozkoszy moich dni“.

— Podłe, haniebne mrowisko! — zawołał w duchu młody człowiek, przebiegając myślą ohydne, pełne śmiesznostek wspomnienia. Wprawdzie obaj z Alfredem należeli do szczupłego grona tych, którzy się zdołali ustrzedz zarazy, lecz on natomiast, dzieckiem prawie będąc, zaczął szukać towarzystwa płatnych bachantek, w objęciach których nauczył się tajemnicy zaspokajania swych żądz zmysłowych. „I ja miałbym szanować takie wspomnienia młodości“? — myślał Armand — „Czyż mam względem niego jakiekolwiek zobowiązania dlatego, żeśmy razem w więzieniu cierpieli“? Nie, stokroć nie! To nie myśl o Alfredzie przejmowała go smutkiem tak rozpaczliwym. Szedł dalej a przyśpieszając kroku, szorstko odpychał od siebie uliczne żebraczki miłości, z których każda zaczepiała go niemal temi samemi słowy. O! ten smutek głęboki, przejmujący nie po raz pierwszy niestety, gryzł biedne, chore serce jego od czasu do czasu, gdy ujrzał się w prawie zaspakajania wszystkich swoich fantazyi, mając przeszło trzydzieści tysięcy franków rocznego dochodu! Uczucia tego doznawał dawniej jeszcze przed każdą schadzką z nową, bodajby najbardziej pożądaną kochanką. Dręczyło go to jak straszliwe senne widziadło, jak bolesny, ostatni jęk konania ducha. Niegdyś przypisywał dziwne to zjawisko tęsknocie za utraconą niewinnością, głosowi sumienia, które wyrzucało mu, że nie jest godzien uczucia, jakie wzbudza. Teraz dopiero zdołał on pojąć istotne marzenie tego dotkliwego przygnębienia, tych gwałtownych paroksyzmów boleści, stanowiącej tło jego życia. Teraz dopiero nabrał strasznego, rozpaczliwego przeświadczenia, że nigdy odczuć nie potrafi miłości prawdziwej. Z bijącem sercem zapytywał sam siebie: „Czy w tej chwili prawdziwie kocham Helenę“? Natężał myśl, skupiał uwagę, badając głąb własnej istoty, podobny do lekarza, który dotknięciem palca chce wyczuć bolesne miejsce chorego organizmu. Lecz niestety, Armand nie znajdował nigdzie tego „miejsca“ miłości, które tak pragnął odnaleźć. „Nie“ — zawołał rozpaczliwie, nie tracąc jednak odwagi sądzenia swych trzeźwo myśli i czynów — „nie, ja nie kocham Heleny. Pragnę ją posiąść — bo piękna; ubiegani się o jej względy — bo z nudów umieram; nie ustąpię bo mi odmawia. Miłość własna, namiętność i mała domieszka sentymentalizmu — oto grunt i podstawa mego charakteru. A zatem co mi na tem zależy? Dla czegóż wikłani się w sprawę podobną history! pani Rugle“?... I wszystkie dawne miłostki, ku którym popchnęła go chęć zdobywania serc niewieścich, niestałość i czczość tych stosunków, rozkosze goryczą zatrute... wszystko, wszystko stanęło mu żywo przed oczyma. Dla czego w roku ubiegłym bawił się sercem panny Julii, nauczycielki w znajomym mu domu? Jaki cel miała komedya, odegrana z panną Maud, złotowłosą angielką, którą u wód poznał? „Przed laty pozazdrościłem sławy Don Juana, dzisiaj wierzyć zaczynam, że los karze człowieka za marzenia młodości, pozwalając w czyn je wprowadzić. Tyle trofeów miłosnych powinnoby schlebiać mojej miłości własnej!... Ha! ha! ha!“ Z żadną z tych kobiet, których twarze i uściski żywo rysowały się w jego pamięci, nie łączyło się dlań wspomnienie chwili rozkoszy, przeciwnie, chore jego serce drżało boleścią na wspomnienie każdej z nich. Jakiś rozstrój moralny rzucił istotę jego na pastwę tych piekielnych katuszy: znosił cierpienia miłości, szalał z zazdrości o chwilę obecną, ze wstrętem przeszłość wspominał, wzrokiem proroczym ogarniał gorzką zdradę, czekającą go w przyszłości; nigdy, ach! nigdy nie był zdolen odczuć nic, prócz zmysłowego upojenia i posiąść tego zachwytu ducha, który przecież istnieć musiał, którego, niebiańskie odblaski promienną aureolą okalały lica jego kochanek! Z całego zastępu tych kobiet, jedna szczególniej biedna, zmarła na suchoty Alina, nasuwała się jego pamięci. Dziwna to była mieszanina zepsucia i dziecięcej prostoty w tej dziewczynie, której oczy podkrążone i zapadłe policzki, wyraźnie widział przed sobą. Pamiętał, z jaką troskliwością opiekowała się małą, czteroletnią siostrzyczką. Tak, Alina kochała go, chociaż w owym czasie miała jeszcze czterech kochanków. O rozrzewniająca prostoto występku! o niewinności istot zniesławionych! Pamiętał lato na wsi spędzone, gdy srebrzysty śmiech Aliny dźwięczną kaskadą płynął po polach i lasach, gdy oparta na jego ramieniu, słuchała świergotu ptasząt z wyrazem takiej szczęśliwości na twarzy, jak gdyby obcem jej było niecne rzemiosło, płatnej kochanki. Jakże niezbadaną jest władza pamięci! Kilka godzin zaledwie dzieli Armanda od schadzki z Heleną, a oto myśl jego uparcie bieży ku tamtej, ku zmarłej Alinie... widzi ją taką, jaką bywała w chwilach, w których kochał ją prawie, jaką była pewnego wieczoru, gdy w towarzystwie kilku znajomych malarzy płynęli łodzią po wodach Sekwany! Miała na sobie jasną, perkalikową sukienkę, spoglądała nań często po nad głowami wioślarzy... Głęboka cisza zaległa okolicę. Ognista smuga światła jaśniała na krańcach widnokręgu. A on, przejęty niewymowną radością, odczuwał piękno drżących fal wody, urok kochanej kobiety i czar gasnących w oddali świateł.
Zajęty podobnemi myślami, Armand przebiegł szybko schody wiodące do jego mieszkania. Czyż namiętności jego nie utworzą nigdy całości harmonijnej? Czyż nigdy nie stanie się jego udziałem miłość idealna, którą pojmował, przeczuwał, którą serce jego bić chciało dla każdej nowopoznanej kobiety?... Ileż miał danych ku temu! Rzuciwszy paltot służącemu, pobiegł do saloniku, wyliczając w myśli te dane: majątek pozwalający mu zająć w świecie wybitne stanowisko, tytuł zaszczytny po przodkach odziedziczony, zdrowie ciała nie zachwiane nigdy chwilowem nawet cierpieniem, żywość umysłu, bo każdy objaw ruchu w dziedzinie sztuki i nauki nie był mu nigdy obojętnym. Grzechy młodości nie ugasiły w nim ognia pożądań zmysłowych, a oto jutro czeka go od tak dawna upragniona schadzka z niewymownie piękną kobietą. Dlaczegóż więc poczucie jakichś nieokreślonych braków swojej natury czyniło go tak smutnym w tej chwili? Włożywszy wygodne domowe ubranie, odprawił służącego i w głębokiej pogrążony zadumie usiadł przed kominkiem. I znów w pamięci jego stanął obraz Heleny; widział jasno całą jej postać, od pończoszek dzikiego koloru do małego znaczka, który czernił się na prawym jej policzku w kącie ust. Tak, on jej nie kochał i nigdy kochać jej nie będzie! Jeżeli spodziewał się w tem nowem uczuciu doznać upojenia serca, za którem gonił od lat tylu, rozumiał teraz dokładnie, że i ta nadzieja zawiodła go jak inne... Czy tak jak inne?... zapragnął przekonać się, że zawód ten nie spotkał go po raz pierwszy. Otworzył szkatułeczkę, w której znajdowało się kilka zeszytów niejednakowej wielkości. Był to dziennik jego życia, pisany dorywczo w różnych epokach. Były tam ćwiartki wydarte, widocznie ze szkolnych kajetów, a pochodzące z czasów pobytu w pensyonacie, były zbytkowne woniejące arkusiki, pisane na pokładzie statku, w hotelach, w tym tu nawet saloniku. Szybko przebiegł oczyma stronnice, odnajdując wszędzie ślady przedwczesnej mizantropii, nagłych a przelotnych uniesień zmysłowości, zabójczego zmysłu krytyki, znudzenia wynikającego z życia próżniaczego i niezdolności oddania się bezwzględnie jakiemukolwiek uczuciu lub idei. Oto, co czyniło z niego mussetowskie „dziecię wieku“, pesymistę, tarzającego się w kałużach rozkoszy... Serce Heleny byłoby pękło z rozpaczy, gdyby obdarzona mocą jasnowidzenia, mogła być świadkiem tego bolesnego odrętwienia, które malowało się w tej chwili w oczach Armanda, a którego ona nawet ofiarą swego serca i ciała rozproszyć nie była zdolną.


Wyjątki z dziennika Armanda.
Maj 1871. Paryż.

Okropne czasy! Vanaboste oświadczył nam wczoraj, żebyśmy byli gotowi do opuszczenia pensyonatu, że dyrektor zakładu św. Barbary wyjechał już wczoraj z uczniami. Panteon, napełniony prochem, lada chwila w powietrze wysadzonym zostanie. Od samego rana słychać coraz to bliżej odgłosy wystrzałów. Hałas ten dziwne na mnie sprawia wrażenie, zupełnie jakgdyby ktoś, zawinąwszy miliony orzechów w olbrzymie prześcieradło, potrząsał niemi po nad miastem! Obaj z Alfredem spędziliśmy cały ranek na strychu, przyglądając się łunie pożaru, Alfred był smutny, znękany, mnie zaś ogarnęła dzika jakaś wesołość, pod wrażeniem której wypowiadałem dziwaczne paradoksy (byłyż to paradoksy?) z powodu wzniosłych teoryi, jakie nam w przeszłym tygodniu wygłaszał profesor filozofii. O ironio losu! przedmiotem jego ostatniej lekcyi była kwestya postępu!
Z gorączkowym pośpiechem składamy rzeczy, zamykamy kufry, gdy nagle jeden z nauczycieli wbiega jak szalony, zamykając drzwi na klucz za sobą. Zdyszany, zziajany powiada, że przejście przez barykady wzbronione, że on sam z wielką trudnością zdołał się przedostać. Usłyszawszy te wiadomość, Vanaboste zbladł jak papier, na którym piszę te słowa, Któryś z uczniów podał projekt, aby powyrzucać na dziedziniec wszystkie materace... w razie wysadzenia w powietrze Panteonu, przynajmniej nie porozbijamy głów o kamienie! Dyrektor, dwóch profesorów i nas czternastu siedzieliśmy tak blizko dwie godziny z sercem obawą miotanem. Alfred i ja usiedliśmy w kącie sali i — o dziwna sprzeczności! — byliśmy zupełnie spokojni, pomimo coraz to bliższych wystrzałów, pomimo świstu kul, odbijających się o mury najdalej o sto kroków od pensyonatu, żaden z nas nie miał jasnego poczucia rzeczywistości. Niebezpieczeństwo wydawało nam się czemś odległem, nieokreślonem, fikcyjnem niemal. Rozmawialiśmy o naszem dzieciństwie. Alfred mówił mi, ze tu nawet, w tym zakładzie, czuł się szczęśliwym; ja zaś, po raz pierwszy w życiu otworzyłem przed nim swe serce, że ja także wolę to więzienie od domu mego opiekuna, chciwego, samolubnego starca.
Podczas naszej gawędki huk wystrzałów daje się słyszeć coraz bliżej. Gmach Panteonu stoi niewzruszony... Nagle rozlega się przeraźliwy krzyk jednego z kolegów, który stał na straży w oknie, niepomny, że kula trafić go może: „strzelcy już są na naszej ulicy!...“ Była to najokropniejsza chwila Słowa uwięzły mi w gardle, serce młotem biło w mych piersiach. Grożące niebezpieczeństwo nie zachwiało mego spokoju, ale straciłem siły wobec brutalnego, dokonanego faktu... Wystrzały broni rozlegają się tuż pod domem, słychać, gwałtowne dobijanie się do drzwi, które trzeszczą i jęczą... Ten sam uczeń, który z taką zimną krwią proponował wysłanie dziedzińca materacami, pada ze strachu na ziemię, ujrzawszy przed sobą zaiskrzone wściekłością oczy dwóch strzelców. Wtem nadbiega porucznik, mały człowieczek w żółtych butach, w kaszkiecie na głowie, z pistoletem w ręku. Vanaboste zamienia z nim słów kilka — jesteśmy ocaleni!
Wszystko to działo się wczoraj. Dzisiaj znów siedzimy nad książką, spokój naszego dziecinnego żywota stanowi rażącą sprzeczność z chaotyczną działalnością tłumu. Przerzucam jakiś podręcznik filozofii spirytualistycznej a przeczytawszy kilka wzniosłych zdań o Bogu, nieśmiertelności duszy, poprawie obyczajów, wolności sumienia — zamykam oczy z uśmiechem pogardy na ustach i widzę przed sobą obraz, jaki ubiegłej nocy przedstawiał plac Panteonu: widzę trupy, ludzi bosych — bo im z nóg skradziono obuwie — z czaszkami potrzaskanemi kolbami żołnierzy; widzę kałuże krwi skrzepłej, łuny pożaru na niebie, widzę tuż koło trupów na chodnikach tych samych strzelców, którzy wczoraj zdobyli dzielnicę, a dziś leżą na słomie, snem zwierzęcego zmęczenia ujęci. Homo homini lupior lupis.

Czerwiec 1873. Dieppe.

Córka przypomina mi zupełnie matkę. Zaczęła zaledwie rok dwunasty a już czuć w niej kobietę, podnieconą widokiem mężczyzny, już posiada umiejętność cedzenia słodkich słówek i rzucania spojrzeń zalotnych... już wiem, że skończy tak jak matka: małżeństwo z rozsądku, bałamucenie chłopców, potem pierwszy kochanek, następnie drugi trzeci, aż wreszcie zjawi się jakiś młody baron de Querne, którego zechce przekonać, że nikogo przed nim nie kochała, a której — głupszy czy mądrzejszy odemnie — uwierzy, być może. Mądrzejszy! stanowczo, bo szczęśliwym w miłości jest ten, kto umie wyzyskać największą możliwie sumę wrażeń, a oszukanym ten tylko, komu chłodna rozwaga obezwładnia serce. Weźmy naprzykład stosunek Elwiry i Don Juana... któż zaprzeczy, że jej tylko los godnym jest zazdrości, bo potrafiła znaleźć w miłości upojenie, a on nie? Wiem o tem, a jednak ilekroć poznam nową kobietę, szatan na dnie serca mego drzemiący, każę mi natychmiast dowiedzieć się o niej wszystkiego, co tylko może mi przeszkodzić ukochać ją... Czyż nie byłoby właściwiej, żebym w dwudziestym drugim roku życia pisał w tym oto dzienniczku: „błogosławiony bądź losie, żeś mi pozwolił spotkać na drodze życia ideał kobiety, anioła pokrewnego mi duchem, etc...“ (Cudownie! brak tylko muzyki Gounoda!) Mylisz się, panie de Querne, poznałeś kobietę doświadczoną, która miała już przed tobą kilku kochanków, a jednak nazywa dotąd miłością to, co w gruncie jest tylko namiętnością zwierzęcą... Niech mnie dyabli wezmą, jeżeli jej mam za złe tę niewinną obłudę!.. Zresztą czy warto za cokolwiek obrażać się na ludzi? Każdy z nas jest zegarkiem, który patrząc na poruszanie się wskazówek mniema, że własną siłą ruch ten wywołał. O głupoto i próżności człowieka!... Życiem naszem rządzi niezbadany, tajemniczy mechanizm, on to sprawia, że pani X. jest sentymentalną kokietką i na tę samą drogę córkę wprowadza a ja nie wesołym rozpustnikiem, który zagłębia się w bolesnych rozmyślaniach zamiast używać życia i swobody.

22 Maja 1876. Paryż.

Dzień wczorajszy był dla mnie dniem szału i hulanki, ale tej hulanki zdrowej, wesołej, co bezwątpienia prawdą życia być musi. Ona jedna nie pozostawia mi w sercu goryczy.
Poszedłem z Kamilem W... — jeden z naszych złotych młodzieńców — do malarza Duret. Kamil zatrzymał się na ulicy D’Auvergne, zapytując o Maryę wysoką, brunetkę. „Mieszka tu jakaś Marya — objaśnił nas stróż — ale to blondynka, ruda prawie“ i istotnie w oknie pierwszego piętra ujrzałem złotowłosą, niebiesko ubraną dziewczynę, której cera przypominała mi martwe, wymalowane twarze lalek, wystawionych w oknach sklepowych. W czarnych godzinach mego życia, jakże dobrze poznałem poniżający lecz rozkoszny czar, wiejący z tych zwiędłych piękności, z tych ciał zniszczonych, z tych zapadłych oczu, z tej piekielnej otchłani kłamstwa i fałszu!
W pracowni Duret’a poznałem Leonię, która służyła artyście jako model do „Dalili“. Twarz to trochę zmęczona, nos ściągły, podbródek bardzo wydatny, robi na mnie wrażenie aktorki przebranej po męzku. Ale to tylko szkielet głowy; przejdźmy do szczegółów: Znaczek na prawym policzku wyraźny, uczerniony, oczy powiększone pomalowaniem powiek, twarz obsypana pudrem, którego śnieżna białość, pomięszana z blado-różową barwą krwi, czyni z tej kobiety jakąś szaloną, sztuczną istotę. Nawet białe jej zęby lśnią połyskiem fałszywych pereł, wodą zroszonych. Ubiór dopełnia całości. Czarny gazowy woal otacza jej szyje, spadając z kapelusza przystrojonego kwiatami, ogromna purpurowa róża kraśnieje na jej piersiach. „To kobieta zbytku“ — powiedział z ironią Kamil — i prawdę powiedział, wygląda bowiem na istotę, która żyje tem tylko, czego inni mają za dużo. Bałamucę ją podobam się... i dziś rano dopiero od niej wyszedłem...
O zmysłowa rozkoszy, gdy nadmiar myśli upojenia zwierzęcego nie psuje! O uroku, jaki roztaczają bachantki, uważane jako szafarki rokoszy, która serca nie szarpie! — Nie pytać samego siebie czy się kocha, czy się jest kochanym, nie pytać jak i kiedy i zkąd się to wzięło, nie porównywać doznawanego wrażenia z jakimś idealnym typem uczucia, który się spostrzega w chmurach marzeń, który się przeczuwa, której oczy byłyby to oczy mego dawnego marzenia, oczy które się przeczuwa, które znam oddawna, a których nigdy nie spotkałem... żeby mi przysięgą zaręczyła, że to życie było tylko przykrym snem... potrzebaby, żeby ta kobieta mogła mi powiedzieć wszystko i żeby to wszystko tem mi ją droższą czyniło, wtedy dopiero mógłbym pokochać!...

Czerwiec 1879. Paryż.

Śniadanka, kolacyjki — kolacyjki, śniadanka. Bale i schadzki — schadzki i bale! Ach! jakże czczem moje życie! Nic mnie nie bawi, nic nie zajmuje, nikogo nie kocham!... Widok istot żyjących nie wzbudza w mojem sercu nic, prócz bezgranicznej litości, bo każdy, kto żyje, cierpi, lub cierpieć będzie.
Gdyby przejście z życia do śmierci nie sprawiało tak dotkliwych cierpień fizycznych, gdyby wyobraźnia nie lękała się tajemnic bytu pozagrobowego, jakże chętnie wyciągnąłbym ku śmierci ramiona, choć dzisiaj myśl o niej truje mi serce goryczą! Po cóż żyjemy? Dlaczegóż myśleć musimy? Dlaczego przy suto zastawionym stole, pomiędzy dwoma kieliszkami wytwornego wina, wśród obnażonych ramion kobiecych ściga mnie nieustannie myśl grobu, ogarnia mnie nieprzeparta żądza rozwiązania tej komicznej zagadki, którą zowiemy przyrodą, wszechświatem, życiem? Choć wiem, że miłość idealna jest sztucznym wytworem cywilizacyi, wyrosłym na gruncie przyrodzonego, zwierzęcego popędu, marzę jednak o rozkoszach wzajemnej miłości, pragnę całą moją istotę zespolić z istotą kobiety, którą mógłbym pokochać.

Ha! ha! ha! popadam w śmieszność! Bawię się w deklamatorskie filozofowanie dlatego jedynie, że wczoraj w teatrze spotkałem panią de Rugle i że widok jej nie wzruszył mnie ani na jotę. Cóż nakazuje uczynić zdrowy rozsądek? Oto nie kusić się o rozrzewnienie, czując oschłość serca, odwrócić się czemprędzej, gwiżdżąc mazurka Szopena, który mi niegdyś w swym buduarze z takiem przejęciem śpiewała. Z owej miłości nic więcej nie pozostało.
Styczeń 1881. Paryż.

Wyznaję, że stałem się bezczelnym, okrutnym egoistą a zewnętrzne oznaki tego egoizmu teraz dopiero razić mnie poczynają, choć poddawałem się im bez skrupułu wtedy, gdy więcej niż dziś wart byłem... bo umiałem jeszcze marzyć o przyszłości. Niekłamane roztrząsania swego wewnętrznego „ja“ sprawia taką ulgę, jak wymioty żółciowe. Sięgam pamięcią w lata dziecinne, chcąc wiernie skreślić dzieje mego charakteru. Wiem, że grzeszę nadmiernie wybujałą wyobraźnią, która zniweczyła we mnie zdolność odczuwania wrażeń, stawiając zawsze jakieś urojone, z góry powzięte uprzedzenie między, mną a rzeczywistością. Żyję ciągle nadzieją, że już, już potrafię upoić się miłością... i zawsze doznaję zawodu. Skutkiem surowego postępowania mego wuja, wyobraźnia moja przerodziła się w nieufność. Od dziecka zawsze obawiałem się wszystkiego i wszystkich. Śmierć rodziców, pozbawiając mię wcześnie troskliwej opieki, przeszkodziła wykorzenieniu tej wady. Pobyt w pensyonacie, czytanie dzieł nowoczesnych pisarzy, skalały myśl moją, zanim jeszcze żyć zacząłem i podały mi w ohydę zasady religii. W piętnastym roku życia bezbożność nęciła mię ku sobie, jak strój modny a elegancki. Wypadki komuny dały mi sposobność poznania istotnej wartości człowieka, intrygi rządu w latach następnych pozwoliły mi przeniknąć tajemnicę polityki. Czułem potrzebę poświęcenia się wielkiej, wzniosłej idei, któraby mi się stała celem życia, lecz znaleźć jej nie umiałem. Dzieckiem jeszcze będąc, poznałem całą nędzę zawodu artysty, tylko ludzie genialni mają prawo iść tą drogą. Perspektywa stania się lichym, miernym pisarzem lub muzykiem, nie uśmiechała mi się bynajmniej. A gdybym wstąpił do rady państwa, do ministeryum lub do służby cywilnej? Nie i bezemnie zadużo już mamy urzędników. A gdybym się ożenił? Tem mniej, po co dobrowolnie uginać głowę pod jarzmo? Postąpiłbym niezawodnie jak pan B., który uciekł za granicę na parę godzin przed ślubem. A zatem cóż mi pozostaje? Nic... Nie jestem ja stały sercem i umysłem; jestem dziecko urodzone przedwcześnie. Liczny szereg awantur miłosnych — bo dotąd jedne tylko kobiety nie zupełnie mi jeszcze zobojętniały — przekonał mię, niestety! że niema takiego pocałunku, któryby nie był podobnym do innych, poprzednio dawanych i odbieranych. Na tym świecie wszystko jest przelotnem, powierzchownem, zarażone trądem próżności! Ach! do jakiejż rozpaczy doprowadzałoby mnie zastanawianie się nad sobą, gdybym się tej myśli częściej oddawał. Czyż opiewane przez poetów moralne męczarnie mistyków, mogą być czem innem, jak ową „nieudolnością kochania“?


Następne zeszyty zawierały dalszy ciąg tej cynicznej monografii schorzałej duszy Armanda. Gdzieniegdzie wypadki dnia w krótkich tylko słowach streszczone były. Konna przejażdżka, wizyty, klub, teatr lub bal a wszędzie, na każdej niemal stronicy, jak zwrotka piosenki, powtarzał się wyraz: splen. Na pierwszej karcie zeszytu, zawierającego wspomnienia z kilku ostatnich lat, wypisanem było następujące zdanie: „Nie prosiłem nikogo o życie. Jeżeli dużo w życiu zgrzeszyłem, natomiast cierpiałem tyle, że zważywszy jedno i drugie, czuję się w prawie zawołać do tej nieznanej nadprzyrodzonej potęgi, która mnie stworzyła i która mi żyć każę: O Ty! ktokolwiek jesteś, jeżeli serce bije w Twych piersiach, zlituj się nanademną, bo cierpię!
Ze wstrętem odrzucił młody człowiek od siebie papiery, w których odnajdywał wierny obraz swego moralnego upadku. Wolnym krokiem zaczął przechadzać się po pokoju, ale i tu i na każdym kroku widniały ślady wewnętrznej nicości jego ducha. Książki zawarte w bibliotece, były to przeważnie pamiętniki sceptyków, dzieła mizantropią tchnące lub romanse, przepełnione szyderstwy z każdego podnioślejszego uczucia. Krajobrazy, wiszące na ścianach, przypominały mu odbyte niegdyś podróże, któremi nadaremnie usiłował wyleczyć się z dręczącego go znudzenia. Na kominku, pomiędzy portretami dwóch nieżyjących już dziś przyjaciół, stała fotografia, przedstawiająca dwie młode kobiety, obejmujące się ramieniem za szyję. Podobizna ta była mu żywem, gorzkiem wspomnieniem jednego z najprzykrzejszych zawodów przeszłości. Wprawdzie w stanowczej chwili nie zabrakło mu odwagi, czy też cynizmu... śmiał się głośno razem z dwiema bohaterkami, ale śmiech ten nie znalazł oddźwięku w sercu rozdartem boleścią...
Na widok wszystkich tych przedmiotów, które wymownie świadczyły o jego przeszłości, tak głęboko odczuł swą nicość moralną, że załamał ręce z rozpaczy, głośno wołając: „Boże mój! I to się życiem nazywa”!
Dzięki chwilom podobnych walk wewnętrznych, usta i oczy jego nosiły wyraz tego głębokiego, niemego smutku, któremu, być może, zawdzięczał miłość Heleny. Najszlchetniejsze nawet kobiety litość uwodzi nieraz na bezdroże, ale te chwile przełomu przemijały szybko, bez śladu. W organizmie Armanda siła mięśni przeważała nad siłą nerwów. Raz jeszcze pochwycił dziennik i z gniewem niemal zaniknął go do szkatułki: „Niema co mówić! — zawołał — wyśmienity sposób spędzania czasu w przeddzień schadzki!... I znów w myśli stanął mu obraz Heleny, a urok szlachetności, wiejący z jej postaci, do łez go niemal rozrzewnił: „Dlaczego nie kochając jej, stanąłem na drodze jej życia? — pytał sam siebie. Przed rokiem nie znała mnie jeszcze, żyła spokojna szczęśliwa... Jeszcze nic straconego, mogę dowieść, że jestem uczciwym człowiekiem“...
Brała go pokusa uczynić to, co już raz w życiu uczynił: odstąpić od zbrodniczych zamiarów, nie brać przemocą serca kobiety, nie dając jej swego wzamian: „Ona kocha mnie może“ — pomyślał i usiadłszy przy stoliku, położył przed sobą arkusz papieru, by przesłać jej kilka słów ostatniego pożegnania. Nagle rzucił pióro o ziemię, oparł głowę na poręczy fotelu i zadumał się głęboko. Szatan niewiary nasuwał mu na myśl wspomnienie pana de Varades i wyraz spokoju, z jakim Helena kłamała wobec męża. „O, głupi szaleńcze! — zawołał głośno — gdy ty ustąpisz, znajdzie się drugi!... Ona — kokietka, ja — rozpustnik, dobraliśmy się wybornie“...
Nerwowy uśmiech przemknął po jego twarzy... pamiętał dobrze, jaką pogardą odpłaciłą mu niegdyś kobieta której nie shańbił, ulegając głosowi sumienia. Z całego zastępu dawnych porzuconych kochanek, ona jedna pałała ku niemu nienawiścią. Zegar wydzwaniał godzinę: „Druga — pomyślał — czas spać, jutro muszę wstać wcześnie i uśmiechnąć się do Palmyry, aby mi ustąpiła swego mieszkania, tak jak za dawnych czasów pani de Rugle. Muszę zostać silnym, świeżym!... inaczej Helena gotowa żałować pana de Varades“. Nie upłynęło pół godziny, a Armand, oparłszy głowę na ręku, spał już cichym, spokojnym snem niewinności! Ach! gdyby zmarli rodzice mogli powstać z grobu i spojrzeć nań w tej chwili, jakiemż uczuciem zabiłoby ich serce... wzgardy? czy współczucia?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.