Zbrodnia miłości/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Zbrodnia miłości
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Crime d'amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

O wpół do jedenastej rano wręczono Helenie pakiecik od pana barona de Querne. Stosownie do umowy, znalazła w nim Helena dwie książki i list, nie różniący się niczem od tych, jakie dobrze wychowany mężczyzno ma prawo pisać do kobiety, której się mieni być przyjacielem. A jednak serce jej ścisnęło się złowróżbnem przeczuciem, dreszcz wstrząsnął jej ciałem, gdy czytała nic nie znaczące na pozór wyrazy: „Stosownie do polecenia szanownej Pani, mam zaszczyt donieść, że wynalazłem dla Jej przyjaciółki mieszkanie przy ulicy Sztokholmskiej Nr. 16,. drugie piętro, drzwi naprawo“.
Im bardziej zbliżała się stanowcza chwila, która bezdenną przepaścią odgraniczyć miała spokojną jej przyszłość od jutra tajemnic pełnego, tem potężniej wzrastała gorączka, nurtująca ją od wczoraj; przed chwilą, właśnie wyszła z kąpieli i puściwszy swobodnie warkocze na ramiona, otulona w biały szlafroczek siedziała na niskiem krzesełku przed ogniem kominka. Pomimo ciepłej odzieży, jak w febrze dzwoniła zębami i ściskając w dłoni list Armanda, patrzyła to na ten papier, którego sam widok przejmował ją przerażeniem, to na zaciszny pokoik, który stanowił jej wyłączną własność. Odkąd przybyli do Paryża, każde każde z nich zajmowało oddzielny pokój. Przez ileż to nocy Helena cierpiała straszne męczarnie, czując przy swym boku człowieka, którego już kochać nie mogła! A jeżeli sen tuż przy sobie, oddech prawie wspólny rozkoszą jest miłości szczęśliwych — to natomiast wstręt fizyczny wzrasta przy takiej ciał bliskości i przeradza się w zwierzęcą niemal nienawiść. Poruszenia Alfreda, każdy szmer jego tchnienia, sama egzystencya jego ciała tuż przy niej, gniewała ją, ból jej jakiś sprawiała w chwilach spędzanych z nim razem, gdy cisza nocy ciążyła na ich spoczynku i gdy ona czuwała — cała drżąca i wzburzona. Żądając ongi osobnych dla siebie i dla męża pokojów, nie przewidywała ona z pewnością, że samotność łoża posłuży jej kiedyś jako broń przeciw namiętnym żądzom męża, którym uległość jest haraczem wiarołomstwa, jaki kobiety w szale swym rozsądne płacą chętnie, uważając go za tarczę zabezpieczającą. Bardzo rzadko ta, która męża swego zdradza, pragnie osobnego łoża, osobnego pokoju... Nie chce ona wnosić do swych z kochankiem sam na sam troski i obawy podejrzliwych męża śledzeń, troski i obawy, odbierającej rozkoszy całość i pełnię. Ale Helena nie była zdolną do podobnych wybiegów. Najpiękniejszym rysem jej charakteru był szlachetny zapał serca, który mógł ją narazić na wielkie niebezpieczeństwa, ale chronił ją na zawsze od najnikczemniejszej podłości — od rozmyślnego upadku. W tej oto chwili, gdy siedziała przed kominkiem drżąca, obawą miotana, nie zastanawiała się ona nad następstwami czekającej ją hańby, nie rozumowała, odczuwała tylko. Widok listu Armanda przejmował ją wzruszeniem, które przechodziło jej siły. Nie zwracała prawie uwagi na dziecko, które z głośnym śmiechem zadowolenia bawiło się u jej łóżka. Henryś stanął pomiędzy dwoma krzesłami i suwał je po pokoju, wyobrażając sobie, że jest lokomotywą, która przechodzi przez tunel. Od początku stosunku swego z Armandem, Helena nie mogła patrzeć na dziecko bez uczucia dojmującego smutku, który przypisywała głosowi sumienia, wyrzucającego jej obojętność dla małego, złotowłosego aniołka. Boleść tę potęgowało jeszcze uderzające podobieństwo Henrysia do jej męża. Nawet w zabawach dziecka odbijał się wpływ rozmów ojca, który z zasady dawał mu tylko nauczające książki; Henryś miał oczy Alfreda, tę samą niezgrabność ruchów, po matce wziął tylko czoło i usta. Helena psuła go teraz więcej niż dawniej, bo jasno zdawała sobie sprawę ile on tracił na tem, co ona innemu oddała... Dziecko bawiło się wesoło, czasami tylko z ukradka spoglądając na matkę, która nagle z ciężkiem westchnieniem zmięła w dłoni kawałek papieru i rzuciła go w ogień. Nie miała siły patrzeć dłużej na list Armanda. Napróżno siliła się przekonać samą siebie, że list „ukochanego“, utrzymany w grzecznym lecz obojętnym tonie dowodził tylko ostrożności z jego strony... ostrożność ta mrozem ścinała jej serce. W takim stanie rozdrażnienia, w jakim znajdowała się obecnie, potrzebaby jej było listu, którego każdy wyraz tchnie uczuciem, pieszczotą, miłością... Czerwone, ogniste języki ogarnęły zewsząd; pomięty list i kopertę, a dziecko, zostawiwszy krzesła na środku pokoju pobiegło do matki, by przypatrzeć się płonącym papierom.
— Czemu się mój pieszczoszek przygląda? — zapytała Helena.
— Zakonnicom, mamuniu.
Tak bowiem nazywał Henryś jasne punkciki, migające po czarnym zwęglonym papierze. Dowodził, że to przerażone zakonnice, szukające ratunku wśród murów płonącego klasztoru.
— Spójrz tylko, manio, jak one się śpieszą, jak się boją! O! tu jedna, tu znów druga... Już już zawalił się klasztor... Żadna nie ocalała...
Pani Chazel nie mogła słuchać wesołego szczebiotania dziecięcia. Cała ohyda jej położenia uwidoczniała się w tym drobnym, nic nie znaczącym fakcie: jej własne dziecko bawiło się listem, w którym kochanek naznaczył jej godzinę pierwszej schadzki. Całem sercem pragnęła rozgraniczyć na zawsze obowiązki macierzyństwa, którym wierną chciała pozostać, od nowej namiętności, której ulegała powodowana uczuciem od rozsądku silniejszem, uczuciem tak dla niej samej niezrozumiałem, a jednak tak poteżnem! Czyż rozgraniczenie to było stanowczo niemożliwem, jeżeli to wszystko, co ona rozdzielać pragnęła, zaczynało się wikłać, kojarzyć od pierwszego już dnia?
— Niech Henryś pójdzie się bawić z Rozalią — odezwała się wreszcie — mamusię głowa boli...
Rozalia była boną chłopczyka. Panna służąca, kucharka, bona i lokaj stanowili całą usługę domową, Rozalia, przywieziona przez panią Chazel ze wsi, dozorowała Henrysia od jego niemowlęctwa. Wieczorami śpiewała mu do snu pieśni nabożne, z których jedna szczególniej przejmowała go podziwem i trwogą:
— Przybądź, o Boski Messyaszul...
— Co to znaczy Messyasz? — pytało dziecko, a otrzymawszy odpowiedź: to Antychryst — pytało znowu:
— A kiedy on przyjdzie?
— Po skończeniu świata.
— Za ile lat?
— Za siedem.
— To ja wtedy już zacznę trzynasty rok — obliczało dziecko.
Zadziwiająca ta przepowiednia zastanowiła go wczoraj tak dalece, że dzisiaj na samo wspomnienie imienia bony zaczął opowiadać matce o spodziewanym Antychryście. W każdej innej chwili Helena byłaby się śmiała serdecznie z naiwności jedynaka, ale teraz nie mogła znieść widoku tych niebieskich oczu, w których malował się wyraz tak dobrze jej znany:
— Nie bój się, Henrysiu — odrzekła — bądź grzeczny i idź się bawić z Rozalią.
Chłopczyna spoglądał z żalem to na ogień, w którym ze spalonego klasztoru pozostała tylko garść czarnego popiołu, to na krzesła, których poręcze przedstawiały się w jego wyobraźni, jako ściany głębokiego tunelu, to na matkę wreszcie, pytając wzrokiem, czy nie mógłby przy niej pozostać. Odczuwał on instynktownie smutek, rozlany na jej twarzy; wrodzoną dzieciom wrażliwym intuicyą odgadywał, że obecność jego była przykrą dla matki. W milczeniu pocałował ją w rękę i głośnym wybuchnął płaczem.
— Co ci jest, aniołku, co ci się stało? — pytała Helena tuląc dziecię do piersi i obsypując je pocałunkami.
— Zdawało mi się, że się gniewasz na mnie, mateczko — odpowiedział Henryś, upojony jej pieszczotami, dodał: — pójdę już, mamuniu, już będę grzeczny...
Czyżby dzieci miewały przeczucia? — mówiła w duchu Helena, zostawszy samą. Czyżby Henryś zdawał sobie sprawę, że się coś niezwykłego dzieje?... I oparłszy głowę na kolana, ukrywszy twarz w dłoniach, poddała się znów gorączce niepokoju, która trawiła ją noc całą i oczy jej ciemnemi obwódkami podkrążyła. Spojrzawszy w lustro po wstaniu z łóżka, Helena pomyślała: „Fatalnie dziś wyglądam, nie podobam mu się“... Ale na zeszpecenie jej urody wpłynęły nie rozumowania ostrożność, nie względy moralności, lecz rozkoszne, upajające omdlenie. Przed oczyma jej wciąż unosiła się postać Armanda... gorące fale krwi zalewały jej serce, oddech zamierał w jej piersiach, wola słabła... Stosunek z Armandem nie był dla niej pierwszą miłostką w banalnem tego wyrazu znaczeniu, lecz pierwszą, jedyną jej serca miłością. Będąc panną, Helena przechodziła ciężkie koleje, które niejednokrotnie bywają młodości udziałem. Na każdym kroku musiała znosić prześladowania macochy, która nienawiść swą dla przybranej córki umiała upozorować chęcią wykorzenienia jej wad i wychowania jej starannie. Pałac państwa de Vaivres, położony o cztery kilometry od Bourges, stał się dla młodej dziewczyny istnem więzieniem. Ojciec jej, człowiek słabego charakteru, posiadający niewinną manię lubowania się w kolekcyi archeologicznej, którą urządzał systematycznie, cierpliwie, nie domyślał się istnienia niemego dramatu, jaki przez lat dwanaście odgrywał się między macochą i pasierbicą. Pani de Vaivres kochała męża i nieświadomie być może, pałała szaloną zazdrością ku zmarłej, ku pierwszej żonie, której wdzięki niby zmartwychpowstałe odnajdywała w rysach twarzy, w uśmiechu i w ruchach Heleny.
Nic niema niebezpieczniejszego, nad niezdawanie sobie sprawy z niechęci w sercu żywionej. W takiem położeniu człowiek umie wynaleźć tysiące sposobów, by zaspokoić palące zemsty pragnienie, nie tracąc we własnych oczach szacunku dla samego siebie. Oto powód, dla którego każda przestroga udzielona Helence stawała się w rękach pani de Vaivres narzędziem tortury. Ładna i sprytna, ale zimna i dbała o zachowanie pozorów, była przytem nadzwyczaj pobożną — tą pobożnością zasadzającą się wyłącznie na przestrzeganiu formułek i dokuczliwą, złośliwą jak każdy, ktokolwiek poczuciu własnej godności u innych wszelkiej racyi bytu odmawia. Z nietajoną też radością spostrzegła, że Alfred Chazel, którego stosunki z jej mężem opierały się na wspólnem zamiłowaniu do wykopalisk i starożytności, zaczął się starać o względy Helenki. Myśl wydania pasierbicy, mającej bardzo skromny posążek, za człowieka niemajętnego, skazania jej tym sposobem na bardzo mierny byt sprawiała jej rozkosz niewymowną.
Śmierć jednak, która nie uwzględnia ani przewrotnych rachub, ani szlachetnych zamiarów człowieka, zniweczyła te ohydne nadzieje, których Helena i jej ojciec nie domyślali się nigdy. Słuchając miłosnych wyznań Alfreda, Helena myślała o tem tylko, że otwiera się przed nią droga oswobodzenia się od despotyzmu macochy. Rozumiała, co zyskuje, wychodząc za mąż, ale czyż mogła wiedzieć cokolwiek o fizycznej rzeczywistości stosunków małżeńskich? Tak więc Helena, odchodząc od ołtarza, znajdowała się w bardzo niebezpiecznem położeniu. Brak swobody w dzieciństwie, ciągłe poczucie srogiego jarzma tyranii rozwinęły nadmiernie uczuciową stronę jej charakteru, zdolność urojenia w wyobraźni idealnego obrazu życia, obrazu, z którym następnie porównywaną bywa rzeczywistość. Promieniejąca radością wyzwolenia się z niewoli, wyobrażała sobie małżeństwo, jako nieprzerwane pasmo rajskich rozkoszy. Nieszczęściem dla niej, Alfred Chazel należał do rzędu ludzi, którzy pomimo niezrównanej dobroci serca, głębokiej delikatności charakteru, nie rozumieją wcale natury kobiecej. Obowiązki małżeńskie, konieczność ulegania niezgrabnym, brutalnym, uściskom męża stała się dla Heleny czemś równie odrażającem, jak niespodziewanem. W skutek tego poddawała się pieszczotom męża ze źle ukrywanym wstrętem, co onieśmielało jeszcze tego człowieka nieśmiałego z natury, szorstkiego w objawach namiętności, jak wszyscy mężczyźni, którzy w przelotnych stosunkach nie szukali uśmierzenia pierwszych uniesień młodzieńczego zapału. Alfred zaczął się wstydzić swej miłości dla żony; taił się przed nią z uczuciem, którego głębokość byłaby ją może wzruszyła. Moralne zobojętnienie małżonków zawsze prawie wynika z dysharmonii fizycznej. Jeżeli wzajemne zaspokojenie żądz cielesnych stanowi nader ważny czynnik zespolenia charakterów, to natomiast w kobiecie, dręczonej nieoględnemi wybuchami czułości męża, wyradza się niezwalczony wstręt ku niemu. A że dwie istoty, związane z sobą na życie całe, dają sobie na każdym kroku powód do większej miłości lub do większej nienawiści, przeto głucha, tajemna niechęć Heleny wzrastać musiała z każdym tygodniem, z dniem każdym niemal. Zachodząca między Alfredem a Heleną różnica zdań, gustów i przyzwyczajeń mogła była jej dostarczyć bogatego materyału do pracy nad sobą i nad mężem, gdyby go szczerze kochała. Nie kochając go, znalazła w tem tylko powód odsuwania się od niego coraz bardziej.
Alfred Chazel był istotnie dzieckiem ludu, pomimo umysłowego doskonalenia się dwóch pokoleń, wieśniacze pochodzenie przebijało się w jego ruchach i szorstkiej, nieokrzesanej powierzchowności, Helena przeciwnie, pochodziła z arystokratycznej rodziny, a nieustanne przestrogi macochy nauczyły ją zwracać ciągłą uwagę na każdy szczegół powierzchowności swojej i otaczających ją osób. Nie mogła patrzeć na sposób, w jaki mąż jej jadł, chodził lub siedział; oburzała ją ociężałość, z jaką Alfred naginał się do wszystkiego, co zowiemy formułkami życia. Ilekroć na spacerze, w sklepie, lub przy stole zaszła potrzeba zdecydowania się na szybkie i stanowcze poruszenie, stał on chwilę z otwartemi usty, z wyrazem osłupienia na twarzy, jak wieśniak, przerażony gwarem i ruchem wielkiego miasta. Alfred powtarzał nieraz, że świat zewnętrzny wcale dla niego nie istnieje i mówił prawdę, bo na oderwanie go od tegoż świata złożyły się dwa czynniki: nagły przeskok jego rodziny do innej warstwy społecznej i charakter studyów matematycznych, którym się w młodości poświęcał. Napróżno Helena prosiła by nie nosił porwanego a następnie powiązanego w kilku miejscach sznureczka od binokli, by kołnierz jego surduta bywał porządnie wywiniętym a krawat zawiązanym staranie. Zaniedbanie, właściwe ludziom nauki, uwidoczniało się w powierzchowności Alfreda. Helena byłaby spłonęła ze wstydu, gdyby ktoś obcy zwrócił jej uwagę, jak wielce błahe te drobnostki przyczyniały się do potęgowania jej niechęci do męża. Czyż jednak życie serca, zarówno jak życie fizyczne nie jest sumą nieskończenie małych składników? Zresztą w drobnostkach tych wyrażał się jasno zasadniczy powód braku harmonii między małżonkami, bezwzględna różnica stosunku ich umysłowego rozwoju. Helena odebrała mało gruntowne wykształcenie, nie uzbrojono jej zasobem pozytywnych wiadomości, które jedne tylko są w stanie utrzymać w karbach równowagi wrodzone do marzycielstwa usposobienie. Czytywała, wyłącznie romanse, dzieła wyobraźni, o których Alfred odzywał się z naiwną pogardą uczonego, nieposiadającego żadnego literackiego wykształcenia. Wydawało mu się niepojętem — i głośno zdanie swoje objawiał — jak jednostki inteligentne mogą trwonić czas na płodzenie podobnych bredni w wieku chemii i elektryczności. Nie dziw więc, że w każdej rozmowie Alfred i Helena zawsze różnili się w zdaniu, Alfred czuł dobrze, że coraz głębsza przepaść dzieliła go od żony i bolał nad tem, jak nad nieszczęściem, którego przyczyny odgadnąć niepodobna. „Czegóż jej brak do szczęścia? — pytał sam siebie, z właściwą mu systematycznością wyliczając w myśli wszystkie do szczęścia warunki, któremi żonę otoczył. „Mamy majątek..., mamy ślicznego synka... zamieszkaliśmy w Paryżu, bo takiem było jej życzenie. Zostawiam jej nieograniczoną swobodę, ufam jej we wszystkiem, stanowisko, jakie zajęła, zaszczyt jej przynosić powinno. Wszystko się nam uśmiecha, wszystko nam sprzyja... a jednak ona nie jest szczęśliwą“!
Nie, Helena nie była szczęśliwą. Gorzka boleść ściskała jej serce, gdy rozpamiętywała wspomnienia przeżytej przeszłości, owego zimowego poranka, który miał się stać dla niej epoką pamiętną na zawsze. Tysiące scen, obrazów przesuwających się w pamięci młodej kobiety, uważała ona jako ścieżkę, wiodącą ją ku tej godzinie, w której miała dopiero zacząć żyć pełną piersią. Niejednokrotnie przechadzając się z mężem po miejskim ogrodzie w Bourges, pytała sama siebie, czy zazna kiedykolwiek prawdziwego szczęścia, czy serce jej zabije żywiej pod działaniem ciepłych odżywczych promieni światła, które by rozjaśniły mrok czarny, w jakim więdnie i usycha jej młodość. Alfred opowiadał jej najczęściej o swoich zamiarach na przyszłość, o szkolnych czasach, o dawnych kolegach, a mówił ze spokojem, jaki okazywał we wszystkich czynnościach, wychodząc z zasady, że sztuka życia polega na dopatrzeniu w każdej sprawie stron dodatnich i na znoszeniu ujemnych z cierpliwością i poddaniem się. Helena słuchała męża ze smutkiem i z politowaniem. Serce jej zamierało z tęsknoty za jakiemś błogiem, rozkosznem wrażeniem, którego jasno określić nie umiała, a które przecież istnieć musiało, bo jego ślad, odbicie napotykała we wszystkich romansach, w których była mowa o miłości. Ze wszystkich wrażeń, jakie życie daje, tego jednego tylko nie doznała dotąd. Jako córka, szczerze ojca kochała, ale to jej uczucie srodze zawiedzionem zostało. Przyrodnia jej siostra Adelka, zanadto była do swej matki podobną, by Helena mogła pokochać ją całem sercem. Miewała przyjaciółki, ale zdawało jej się zawsze, że one nie umieją tak czuć jak ona; nigdy też nie zwierzała się przed niemi z tem, co było najtajniejszem, najdroższem jej sercu. Byłaby może pobożną, gdyby widok pobożności macochy nie wyrodził w niej wstrętu do wszelkich praktyk religijnych, któremi, jak to nieraz widziała, osłaniać umiano najprzewrotniejszy egoizm. Zostawszy matką, pragnęła gorąco kochać syna... ale i tu uczucie jej krępowane było podobieństwem dziecka do ojca. Chwilami Henryś tak żywo przypominał Alfreda! A gdy skonstatowała bankructwo uczuć pierwszej młodości, w wyobraźni jej świtać poczęła zorza nowego tajemniczego uczucia, uczucia, którego słodycz i wszechpotęgę podziwiała w utworach powieściopisarzy, znawców serca ludzkiego. „O! nie! ostrzegał głos sumienia, miłość staje się zbrodnią dla kobiety zamężnej“. Nieustannie wracały jej na myśl dawne rozmowy przyjaciółek z Bourges, opowiadających o żonie doktora, która uciekła z jakimś młodym adwokatem. Zresztą ludzie, których spotykała dotąd, tak mało podobni byli do wyidealizowanego obrazu, jaki wytworzyła sobie o człowieku, któregoby mogła pokochać. Nie zapomniała dotąd jak bolesnem zdziwieniem przejęło ją postępowanie tego pana de Varades, o którym opowiadano baronowi de Querne. Z początku wierzyła w szczerą przyjaźń i życzliwość młodego oficera. Odwiedzał ją często, grywali nieraz na cztery ręce. Raz, gdy sami we dwoje zostali, młody człowiek ośmielił się zbyt natrętnie objawiać jej swą miłość. Nie powiedziała tego mężowi z obawy pojedynku lub zbytniego rozgłosu, ale odtąd nigdy już w nieobecności Alfreda nie przyjmowała pana de Varades, nie domyślając się, że chciwy zemsty oficer odzywał się o niej publicznie, jako o swej kochance. Co mogło upoważnić tego Don Juana garnizonowego do podobnej śmiałości? Wszak nie jej kokieterya, to pewno.
Widok każdego nieznajomego mężczyzny zdradzał w niej raczej niewytłumaczoną obawę niż chęć przypodobania się. W stosunku z Armandem de Querne również nie walczyła nigdy bronią zalotności. Ze wszystkich mężczyzn, istniejących na kuli ziemskiej, do niego najmniej pragnęła zbliżyć się z zamiarem podbicia jego serca. Mąż jej tyle razy głosił pochwały Armanda, tak często o nim wspominał: — „za czasów naszej wspólnej nauki... Armand i ja... Armand mi pisze... słyszałem od Armanda“... — iż Helena, z góry utwierdziła się w przekonaniu, że baron de Querne musi być poprawnem wydaniem Alfreda. Jeszcze podczas pobytu w Bourges dręczyła się myślą, że jeżeli kiedykolwiek zamieszka w Paryżu, będzie zmuszoną znosić w swym domu tego „natręta“, który zajmie względem niej stanowisko nieprzyjaznego sędziego i stanie się przyczyną nowych nieporozumień między nią a mężem. Jakkolwiek dużo względów składało się na niezgodę małżonków, wszakże ten brak harmonii nie doprowadzał nigdy do gwałtownych scen i sprzeczek, dzięki spokojowi Heleny i łagodnemu usposobieniu jej męża. Jakież następstwa wynikną z wtargnięcia w nasze pożycie tego przyjaciela Alfreda? — trwożnie zapytywała samą siebie, raz pierwszy po ślubie, jadąc z mężem do Paryża.
Poznanie barona de Querne uspokoiło nieco jej obawy. Armand odwiedził ich w hotelu, razem z nimi udał się na obiad do sąsiedniej restauracyi. Powierzchowność Armanda — stanowiąca rażącą sprzeczność z zaniedbaniem i nieporządkiem jej męża, była miłą niespodzianką dla Heleny, a przecież wrodzona kobietom przenikliwość ostrzegała ją, że bezpieczniej nie ufać zanadto młodemu baronowi. Zadziwiło ją kilka zapytań Armanda, nie pojmowała znaczenia badawczych jego spojrzeń, ani ironicznej pogardy, jaką tchnęło każde niemal jego słowo, zwrócone do Alfreda. Nie pragnęła spotkać go powtórnie, raz nawet wyznała szczerze mężowi swoją niechęć do jego przyjaciela, ale Alfred gorąco stanął w obronie zapoznanego towarzysza. „On tylko na pozór takim się wydaje, ale to złote serce, zresztą tyle przecierpiał, przebolał“. I opowiadał żonie o dziecinnych i młodzieńczych latach Armanda, a wystawiając w jaskrawych barwach niesprawiedliwe postępowanie jego opiekuna, dodał: „Okoliczności popchnęły go na fałszywą drogę. Miał pieniądze, nie potrzebował myśleć o pracy i zmarnował zdolności, jakiemi obdarzyła go przyroda. Nie czynił mi żadnych zwierzeń, zdaje mi się jednak, że musiał kiedyś doznać zawodu w miłości. Wtedy jeszcze Helena nie zdawała sobie sprawy, że niepojęta obawa, z jaką myślała o bliższych stosunkach z tym zagadkowym człowiekiem, była pierwszym przejawem rodzącej się w jej sercu miłości!
Wkrótce potem państwo Chazel przybyli na stałe do Paryża. Armand odwiedzał ich codziennie niemal, najprzód w hotelu, potem zaś w pałacyku przy ulicy de la Rochefoucauld. Sam wynalazł im to mieszkanie, sam ofiarował się pomódz Helenie w tysiącznych kłopotach, jakie pociąga za sobą urządzenie nowego mieszkania. Nieraz spotykali się w umówionym sklepie, pieszo lub powozem zwiedzali bazary i magazyny, a ustawiczne wycieczki sam na sam, dostarczały Helenie sposobności ocenienia wszystkich powierzchownych przymiotów Armanda. Różny od ludzi, jakich mąż jej do domu sprowadzał, zajętych li tylko nauką lub gonitwą za groszem, Armand zdawał się przywiązywać niewielką wagę do wiedzy książkowej i do zaszczytów, nabytych pracą. Jedna tylko kwestya uczucia wzbudzała w nim żywe zajęcie. Wszyscy dotychczas znani Helenie mężczyźni twierdzili jednogłośnie, że miłość jest zabawką dla dzieci, której ludzie rozsądni niepowinni nigdy brać w rachubę wobec interesów familijnych lub przyszłej karyery. Z rozmów prowadzonych z Armandem, wywnioskowała, że ma do czynienia z człowiekiem, który zbadał gruntownie kwestye stosunków, zachodzących między istotami różnej płci. Armand posiadał bujną wyobraźnię serca, którą kobiety w swej łatwowierności tak często to uważają za zdolność odczucia głębokiej miłości i to doświadczenie w sprawach miłosnych, które zapewnia rozpustnikom przewagę nad ludźmi honoru. Wyraz smutku, rozlany zawsze na jego twarzy, zdawał się mówić, że doświadczenie to okupił on ceną gorzkich w życiu zawodów. Ten niepojęty dla Heleny wyraz boleści dokończył dzieła jej upadku, dzieła, które rozpoczęte obawą i nieufnością, przerodziło się następnie w uwielbienie zacofanej parafianki dla złotego młodzieńca stolicy. Głębokiej znajomości życia, jaką zdawał się posiadać młody człowiek, wtórowało w sercu Heleny zbyt wiele stłumionych pragnień i pożądań, by mogła długo pozostać obojętną. Każdy kącik zacisznego saloniku mówił jej o nim nieustannie, obicie, meble, sprzęt każdy przez niego był wybranym. Serdeczne współczucie, pod wpływem którego Helena myślała nieraz w duchu: „Nazwałabym się szczęśliwą, gdybym mogła wynagrodzić mu wszystko, co przebolał“! — zamieniło się niebawem w pełne rozkoszy przypuszczenie, że obecność jej istotnie ulgę mu przynosić zaczyna. Rzeczywiście, postępowanie Armanda zdawało się świadczyć o niekłamanej życzliwości. Kiedyś wschodząc do saloniku, powiedział jej przy powitaniu: „Proszono mnie do pani X., ale odmówiłem, chcąc z panią wieczór przepędzić“. Drobna, mało ważna na pozór okoliczność, jedna z tych, które jak błędny ognik, świecący na brzegu bezdennej przepaści, prowadzą na manowce serce zbłąkane, zmusiła Helenę do wyznania przed sobą miłości dla Armanda. Młody człowiek, proszony na obiad do państwa Chazel, wymówił się bilecikiem, twierdząc, że jest chory. Zaniepokojona Helena posłała męża na ulicę Linkoln, ale... Armanda nie było w domu. Zawód ten zranił ją tak boleśnie, że wtedy dopiero spostrzegła czem stał się dla niej baron de Querne, a nieszczęściem dla siebie spostrzegła to pod wrażeniem drobnego zmartwienia, które zakochanym wydaje się największem nieszczęściem, w chwili, gdy musiała wątpić, czy zdoła pozyskać człowieka, któremu serce swe oddała.
Miotana niepewnością, zamiast pracować nad stłumieniem w zarodku nowego, występnego uczucia, pytała samą siebie:
— Dlaczego nie dotrzymał słowa? Dla kogo mnie opuścił?
Armand, przyszedłszy nazajutrz, zastał ją zmienioną, niespokojną. Wziął ją za rękę, pytając łagodnie o powód smutku, ale Helena głośnym wy buchnęła płaczem.
Od tej chwili straciła moc panowania nad sobą, nie potrafiła nigdy ukryć wzruszenia, jakiem przejmował ją sam widok ukochanego. Uczucie jej wstąpiło teraz w tę fazę rozwoju, w której serce miotane jest kolejno czarnem zwątpieniem lub niewymowną szczęśliwością. Czyż podobna rozumować spokojnie w takich chwilach? Armand, który zanadto był obznajmionym ze wszelkiemi etapami miłości, by mógł nie zauważyć jak wielkie postępy w sercu Heleny czyni z dniem każdym, okazał się jednak na tyle zręcznym, że napomknął jej kilkakrotnie, iż nie jest pewien przywiązania i dlatego czuje się nieszczęśliwym. Iście szatańską przebiegłością doprowadził Helenę do tego, że pierwsza wyznała mu swą miłość, że bez oporu poddawała się pocałunkom, jakiemi okrywał jej twarz, oczy i usta. Poddawała się, choć inne zupełnie o uczuciu wytworzyła sobie pojęcie. Jak wszystkie prawe i szlachetne kobiety, wiedziała ona, że sprzeniewierzenie się mężowi w rzeczach małej wagi równoważy zupełne złamanie wiary. Ale ujrzawszy w oczach młodego człowieka najlżejszy odcień cierpienia, ulegała mu ze słabością, którą wyrzucała sobie codziennie i codziennie do niej wracała. „Obyś ty tylko nie cierpiał! mniejsza o moją hańbę“!... tak mówiły oczy biednej kobiety, gdy rozkochanym wzrokiem tonęła w twarzy Armanda.
Helena nie kłamała, zadając mu to bolesne pytanie:
— Czy ty naprawdę cieszysz się tą myślą? — i teraz nawet, gdy kilka minut zaledwie oddzielało ją od chwili, w której miała, oddać mu się na zawsze, nadzieja ta i niepewność najboleśniej dręczyły jej serce.
— Ach! gdybym raz tylko dojrzała blask szczęścia, radości, zniosę wszystko, przed niczem się nie cofnę, obym tylko jemu potrafiła dać szczęście!...
Gdy tak siedziała w bolesnej pogrążona zadumie, poczuła nagle na szyi gorący pocałunek. Alfred zaszedł do pokoju żony z zamiarem powiedzenia jej dzień dobry. Zmuszony interesami wyjść z domu bardzo wcześnie, nie widział jej dotąd, a zobaczywszy śliczną jej postać otuloną w miękki szlafroczek, który uwydatniał kształty jej ramion i kibici, rzuciwszy wzrokiem na małe bose, nóżki, nie mógł się oprzeć pokusie złożenia pocałunku na jej szyi. Okrzyk przerażenia wyrwał się z piersi Heleny, gdy tak nagle ujrzała się wyrwaną ze sfery marzeń i bolesnych rozmyślań.
— Wstydź się, mój mały bojaźliwy leniuszku! — odezwał się Chazel usiłując wesołym żartem rozproszyć chmurki gniewu, które zasępiły piękną twarzyczkę Heleny. Czy wiesz, która to godzina?... Trzy kwandranse na dwunastą... Nie zdążysz ubrać się do śniadania... Co moja pani czyta? — dodał, spostrzegłszy na stole książki, przysłane przez pana de Querne... romanse, jak zawsze, ale kartki nie przecięte dotąd. Cóżeś robiła cały ranek?
— Układałam papiery i przepisywałam rachunki — mówiła z widocznym wysiłkiem, bo każde najniewinniejsze nawet kłamstwo kosztowało ją wiele. Proszę cię, zadzwoń na Julię — dodała — zaraz się uczeszę i za dziesięć minut będę gotową.
— Wszak ja ci nie przeszkadzam? — zapytał Alfred.
— Nie bardzo... na teraz przynajmniej — odrzekła przechodząc do sąsiedniego pokoiku, który stanowił jej sypialnię. Włożywszy peniuar z białego przejrzystego batystu, stanęła przed lustrem, rozczesując długie, gęste włosy. Alfred stanął na progu otwartych drzwi i zaczął czytać wyjętą z kieszeni gazetę. Szelest papieru rozdrażniał Helenę przypomnieniem, że tuż obok znajduje się człowiek, którego obecność w tej chwili uważała za zniewagę, wyrządzoną swej skromności niewieściej. Ach! gdyby zamiast niego stanął tu Armand, z jakąż rozkoszą wtajemniczałaby go w sztukę podnoszenia wartości wdzięków przyrodzonych! Ale obnażanie swego ciała wobec niekochanego mężczyzny, jest tak wstrętnem dla kobiety, że przykrość tę odczuwają nawet uliczne dziewczyny. Zarówno u cnotliwych jak u występnych skromność kończy się tam, gdzie się miłość zaczyna. Tego subtelnego odcienia uczuć Alfred nigdy zrozumieć nie mógł. Miłość jego dla Heleny nigdy żadnym nie podlega zmianom a niespodziewane wtargnięcie do jej „przybytku”, przejmowało go zawsze niemą rozkoszą, złożoną z lękliwych pożądań i spojrzeń rzucanych ukradkiem. I teraz oto z po za gazety spoglądał na białe jej paluszki, tonące w gęstwinie ciemnych włosów, na kształtne ręce, wysuwające się z pod szerokich, odchylonych rękawów. Jakże pragnął popieścić dłonią te włosy, do których dotknąć się Helena mu wzbraniała! Ona zaś pomimo przykrości, jaką sprawiała jej obecność męża, z zadowoleniem przyglądała się swym włosom, które zostały równie długie, równie jedwabiste, jak za panieńskich jej lat. Od jakiegoś czasu, Helena, ubierając się, przypatrywała się swej twarzy z niezwykłem zajęciem, z dziecięcym niepokojem śledziła najlżejszą zmarszczkę na skroniach, w kątach ust, pytając samą siebie, czy jest dość ładną by czarować ukochanego. Wtem, nachyliwszy się nieco, dostrzegła w zwierciadle odbicie twarzy Alfreda, w oczach którego świecił tak dobrze jej znany a tak nienawistny ogień żądzy namiętnej. Dreszcz ją przebiegł, jakgdyby ujrzała się nagle wystawioną nago na rynku, wobec licznie zgromadzonego tłumu, gorący rumieniec oblał jej twarz.
— Nie wiem, dlaczego Julka nie przychodzi — rzekła zmienionym głosem — proszę cię, zadzwoń na nią i zostaw mnie samą...
Wstała, zamknęła drzwi za Alfredem i rzuciła się na krzesło, tłumiąc łzy, które gwałtem cisnęły się jej do oczu.
— Ach! — wołała z rozpaczą — ja nie umiem go kochać? Te drobne przeciwności cieszyć mnie raczej powinny, bo znoszę je przez miłość dla niego!
Te same myśli krążyły po głowie Heleny, gdy razem z mężem i z synem zasiadła do śniadania. Ubraną była teraz w ciemną suknię, w skórzane obuwie, a w tym samym stroju za chwilę — zegar wiszący na ścianie wskazywał wpół do pierwszej — podążyć miała ku ulicy Sztokholmskiej, o istnieniu której przed odebraniem listu kochanka nigdy nawet nie słyszała. W jakiejże to dzielnicy miasta? Jak wygląda dom, w którym Armand czekać na nią będzie? Na samą tę myśl krew wrzała w jej żyłach, sprawiając jej nieznośny ból fizyczny... nie mogła siedzieć spokojnie... coś ją ściskało w gardle boleśnie, zdawało jej się, że nie byłaby zdolną przełknąć drobnej okruszyny chleba.
Henryś szczebiotał wesoło, Alfred zaś, który napróżno usiłował kilkakrotnie rozweselić zamyśloną żonę, zapytał po chwili:
— Co ci jest, Helenko? czy czujesz się cierpiącą?
— Ja! — zawołała z udanem zdziwieniem — przeciwnie, jestem bardzo wesoła... bardzo ożywiona.
I od tej chwili zaczęła śmiać się i mówić bardzo głośno, pytając sama siebie:
— Czyżby on podejrzewał cokolwiek?
— Jakie masz zamiary na dzień dzisiejszy? — spytał jeszcze Alfred machinalnie.
— Czy mamusia wyjdzie dziś ze mną? — dorzucił Henryś.
— Nie, pieszczoszku — odrzekła Helena, zbywając milczeniem zapytanie męża — pójdziesz z boną na pola Elizejskie a ja przyjdę tam może do ciebie... Czy ładnie dziś na dworze? — mówiła dalej, chociaż od samego rana z niecierpliwością, z niepokojeni spoglądała na drobne chmurki wędrujące po niebie...
Usłyszawszy potwierdzającą odpowiedź Alfreda:
— Możesz wziąć powóz.
— Pójdę pieszo, czuję potrzebę ruchu — dodała.
Alfred najmował miesięcznie powóz, którym jeździli oboje: on za interesami, ona oddając wizyty.
— Nakoniec!... — zawołała z głębokiem westchnieniem, znalazłszy się wreszcie samą w saloniku, gdy Alfred wyszedł do biura a Henryś na przechadzkę... W saloniku tym, w którym każdy zakątek tchnął wspomnieniem Armanda, zapomniała o dręczącym ją cały ranek niepokoju. Odzyskanie swobody sprawiało jej taką radość, że groźne widmo przeszłości zniknęło na chwilę z jej umysłu. Zdawało jej się, że widzi przed sobą Armanda, że w oczach jego jaśnieje ten blask szczęścia i zadowolenia, który stał się przewodnią gwiazdą jej życia, ostatecznym celem, ku któremu zmierzać pragnęła.
— Wszystko dla niego poświęcę — szepnęła, raz jeszcze przebiegając myślą bolesne uczucia, jakie od kilku godzin miotały jej sercem — a im więcej ofiar poniosę, tem prędzej on w moją miłość uwierzy! Ach! jak ja go kochani! jak ja go kocham! wołała głośno z zapałem.
Po chwili spojrzawszy na zegarek:
— Dziesięć minut po pierwszej — dodała — Armand jest już tam od godziny. Jak on się zdziwi, zobaczywszy mnie tak wcześnie, przypuszcza pewnie, że przyjdę dużo później.
I prędko pobiegła po kapelusz, schowała do kieszeni gęstą woalkę, którą w dorożce dopiero twarz osłonić miała. Tak Armand wczoraj zalecał. Gdy wreszcie znalazła się na ulicy, szła prosto przed siebie, jak lunatyczka, nie wiedząc co się dzieje naokół. Zdawało jej się, że po ubraniu, po chodzie każdy z przechodniów odgaduje dokąd ona dąży. Dotychczasowa egzaltacya ustąpiła miejsca przerażeniu, lecz przerażenie to, wolne od cienia chwiejności, podobneni było do uczucia, jakiego doznawać musi człowiek śmiały, odważny, raz pierwszy w życiu na pojedynek wyzwany. Doszedłszy do placu Św. Trójcy, odważyła się wreszcie skinąć na dorożkę.
— Na ulicę Sztokholmską — rzekła wsiadając.
— Pod który numer? — zapytał woźnica.
— Każę ci stanąć — odrzekła.
W tej chwili wydawało jej się niepodobieństwem wysiąść przed tym właśnie domem, do którego wejść miała.
Gdy dorożka zaczęła się toczyć powoli, leniwie. Helena drżącemi rękoma wiązała na około kapelusza gęstą, podwójnie złożoną woalkę. Mijając dworzec kolejowy, spostrzegła jakiegoś mężczyznę, płacącego dorożkarza... z przerażeniem sięgnęła do kieszeni. Czyżby zapomniała portmonetki? Nie... miała przy sobie cztery dziesięciofrankowe monety. Tem gorzej, zbyt hojnie zapłaci woźnicę, bo nie będzie przecież czekała na wydanie reszty. Wszystkie te wzruszenia sprawiły Helenie boleść dotkliwą. Pragnęła myśleć tylko o osobie kochanka... tak... kochanka... wszakże za chwilę ona sama zasłuży na nazwę jego kochanki. Jakaż pogarda dźwięczała w głosie jej przyjaciółek z Bourges, gdy tem imieniem nazywały zhańbioną żonę doktora! Zdawało się jej chwilami, że nie zdoła zapanować nad swem rozdrażnieniem.
— Oby on tylko nie odgadł, ile mnie to kosztowało! Oby moje próżne obawy nie zatruły mu chwili szczęścia!
Tymczasem powóz toczył się wolno po drodze ulicą de Rome, mijał mury jakiegoś ogrodu... już... już skręcał na ulicę Sztokholmską, woźnica odwrócił się na koźle, by zapytać, gdzie ma stanąć.
— Tu — odrzekła i wysiadłszy wsunęła mu w rękę małą sztukę złota, mówiąc: „Schowaj... nie trzeba“. Lecz natychmiast zdjęła ją obawa, by dorożkarz nie domyślił się dlaczego nie żąda reszty, zatrzymała się więc przed afiszem, naklejonym na murze i stała tam tak długo, aż usłyszała po za sobą turkot oddalającego się powozu. Szła wolno chodnikiem... jakiś nieprzeparty ciężar przygniatał ją ku ziemi... chwilami myśli zebrać nie mogła. Ósmy numer... dziesiąty, potem dwa jeszcze... stanęła wreszcie przed domem. Weszła w bramę, nie widząc nic naokoło siebie. Gdy mijała stróża, nogi drżały pod nią tak silnie, że ledwie nie upadła. Z ciężkim wysiłkiem wstępowała powoli po wschodach. Jeszcze chwila... już stanęła na drugiem piętrze.
Helena stanęła, oparłszy się o zamknięte drzwi. Cisza panowała na wschodach. Żaden szmer nie dolatywał z ulicy. Słyszała wyraźnie każde uderzenie swego serca... zamiast zadzwonić, stała tak długą chwile. Potrzebowała uspokoić się trochę, ochłonąć ze wzruszenia, zanim ją Armand zobaczy. Co ją tu przywiodło? Pragnienie szczęścia dla niego... Nie! Armand nie powinien wiedzieć, ile ją ten krok kosztował! Nadzieja zapewnienia szczęścia ukochanemu przeważyła nakoniec obawę i niepokój... przytłumiła gwałtowne bicie jej serca. Drżącą ręką pociągnęła za dzwonek. Rozległ się metaliczny dźwięk dzwonka... odgłos przybliżających się kroków... zgrzyt klucza w zaniku... i po chwili Helena znalazła się w objęciach Armanda, który powiódł ją do małego saloniku. Jasny ogień buchał na kominku. Wodząc wzrokiem po zgrabnych błękitnych mebelkach, Helena spostrzegła odrazu, że w pokoju tym nie było łóżka. Lękała się tak bardzo widoku tego sprzętu, że serce jej zabiło żywą wdzięcznością dla Alfreda, który urządzając miejsce ich schadzki, pamiętał o oszczędzeniu jej tego ciosu.
On tymczasem odwiązał jej woalkę, zdjął kapelusz, posadził ją na fotelu, stojącym w rogu kominka, a ukląkłszy przed nią, całował ją namiętnie, powtarzając:
— O! najdroższa! jak to dobrze, że jesteś wreszcie ze mną...
Gdy to mówił, w oczach jego malował się czuły prawie wyraz, choć właściwie jaśniała w nich tylko radość prędkiego zaspokojenia żądzy zmysłowej. Tak! nic więcej, bo widząc, iż na ustach Heleny igra uśmiech swobodny — uśmiech okupiony tak krwawo, wywołany jedynie pragnieniem uczynienia go szczęśliwym — pomyślał, że ona nie poraz pierwszy zapewne przychodzi na podobną schadzkę. Jakże odmiennie każde z nich czuło i myślało w tej chwili.
— Muszę przecież skorzystać z przelotnej jej słabości ku mnie — myślał Armand — dlaczegóż jednak wszystkie kobiety chcą zawsze wmówić w ciebie, że jesteś ich pierwszym kochankiem.
Pocałunkami rozrzucał pukle jej włosów, które Helena napróżno starała się ręką odgarnąć z czoła.
— Nie troszcz się o to — rzekł — pomyślałem o wszystkiem.
I podawszy jej rękę podprowadził ją do małego stoliczka, na którym leżały różne tualetowe przybory.
— Potem będziesz mogła tu poprawić włosy — dodał.
— O! zawstydzasz mnie, Armandzie — wyszeptała Helena zarumieniona i drżąca.
Po chwili poszli razem do sypialnego pokoju. Helena sięgnęła ręką do kieszeni, z której wypadł szyldkretowy grzebyczek, wzięty przez nią bezmyślnie, z przyzwyczajenia. „I tego nawet nie zapomniała“! — pomyślał Armand, poczem czułym prawie głosem zapytał:
— Czy chcesz być moją?.
— Jestem twoją i na zawsze nią pozostanę — odrzekła Helena.
Łagodny półcień panował w pokoju, bo Armand spuścił rolety, zasunął kotarę nad łóżkiem, na które Helena teraz dopiero ośmieliła się spojrzeć po raz pierwszy. Jakże gorąco pragnęła zostać samą na chwilę. Podniosła błagalny wzrok na Armanda, który zaczął rozpinać jej stanik. Już... już miała na ustach słowa „Odejdź ztąd“, ale dostrzegłszy w oczach jego oczekiwany blask szczęścia, radości, poddała się w milczeniu z tą pełną poświęcenia uległością, której mężczyźni nigdy zrozumieć, ocenić nie umieją. Czyż kobieta kochająca, ażeby zdobyć równy dział serca, musi koniecznie uciekać się do wybiegów, używanych przez bezwstydne zalotnice, dla których własna osoba jest narzędziem, zapewniającem panowanie i które oddają się dlatego jedynie, by łacniej owładnąć swą ofiarą? Helena nie przypuszczała nawet, że Armand wątpił w jej miłość w tej właśnie chwili, gdy upojony jej pięknością, okrywał nogi jej pocałunkami, rozrywał wszystkie ozdoby począwszy od bransoletek, skończywszy na szpilkach od włosów i namiętnie ściskał ją w swych objęciach. Nie przypuszczała, że uległość, z jaką poddawała się jego uściskom, była zarzewiem, rozdmuchującem w sercu młodego człowieka ogień niewiary i podejrzenia.
— Czy jesteś szczęśliwy, Armandzie? — pytała w godzinę później, z głową zwieszoną na jego piersiach, czując we wszystkich członkach omdlenie, następujące zwykle po użyciu rozkoszy zmysłowych — powiedz czy jesteś szczęśliwy? o, bo mnie tak błogo w tej chwili.
I prawdę mówiła, namiętne uściski tego, którego tak ukochała, zrodziły w jej sercu nowe, nieznane dotąd uczucie.
— Jestem bardzo, bardzo szczęśliwy — odrzekł Armand, lecz skłaniał, bo zastanawiając się chłodno nad szczegółami tej pierwszej schadzki, przypominając sobie swobodny uśmiech, z jakim powitała go Helena, przyniesiony przez nią grzebyk, uległość, z jaką pozwalała się rozebrać — coraz bardziej, utwierdzał się w przekonaniu, że jest nie pierwszym jej kochankiem. Nadto czuł dla niej pogardę, że tak bezwiednie okazała się posłuszną. Spokój jej zachowania, się uważał jako dowód zupełnego braku poczucia moralności. Nie zastanawiał się nad tem, że byłby ją nazwał obłudną, gdyby zwierzyła się przed nim z dręczących ją wyrzutów sumienia... nie chciał, czy nie umiał pojąć istotnego znaczenia jej słów: „Posłucha, Armandzie, kocham cię od pierwszej chwili, gdym cię poznała... Przeczuwając, żeś dotąd, nigdy szczęścia nie zaznał, zapragnęłam uczynić cię szczęśliwym, ukoić rany twego serca... Niekiedy dostrzegam na czole twem zmarszczki, których widok jest mi nieznośną męczarnią... Gdyś prosił, abym ci się oddała a ja odmawiałam twemu żądaniu, widziałam tę zmarszczkę tu... po nad brwiami — dodała całując go w czoło — a potem, gdy przychyliłam się do twej prośby, zmarszczka minęła... Oto, dla czego tu przyszłam i nigdy tego nie pożałuję, bo dumną jestem z twej miłości!...“
— Dziwna rzecz — myślał Armand — że żadna kobieta nie może się zdobyć na odwagę powiedzenia sobie: Popełniam podłość, kłamię, zdradzam, bawi mnie to wprawdzie, ale niemniej zdradą być nie przestaje... „Kocham cię, mój aniołku“! — rzekł głośno zamykając jej usta pocałunkiem — a w duchu dodał jeszcze: „O ileż byłaby ładniejszą, gdyby przestała pleść sentymentalne niedorzeczności“!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.