Zbrodnia miłości/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Zbrodnia miłości
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Crime d'amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Trzy wysokie lampy, ustawione w japońskich wazonach, rzucały w głąb niewielkiego saloniku łagodne światło, przyćmione delikatnemi, blado-niebieskiemi abażurami, pokrywającemi kuliste klosze. Kobierzec wisiał przy drzwiach, zamiast portyery. Drugi kobierzec osłaniał ściany. Okna ukryte były po za grubemi ciemno-ponsowemi zasłonami. Pokój, tak szczelnie zamknięty, miał cechę domowego zacisza, a charakter ten potęgowały jeszcze różne drobiazgi, rozrzucone po meblach: fotografie, oprawne w ramki, pudełka z chińskiej laki, staroświeckie szkatułeczki, figurki z saskiej porcelany, książki w starych futerałach, stosownie do mody panującej od 1883 roku. Z jednego rogu pokoju wysuwały się zielone liście jakiejś egzotycznej rośliny, w drugim widniały białe klawisze otwartego w tej chwili fortepianu. Angielski parawanik w różnokolorowe, malowane artystycznie szyby i stolik, mogący służyć do herbaty, czytania lub roboty, stały przy kominku; łagodnemu syczeniu ognia towarzyszył szmer wody gotującej się w imbryku nad lampką, umieszczoną na nizkim stoliczku. Umeblowanie tego nieco zapchanego saloniku, nosiło właściwą obecnej chwili cechę różnorodności, przy tem wszystko wydawało się tu zbyt nowem, choć niejedno staro wyglądało. Od pierwszego rzutu oka łatwo było dostrzedz, że ów czysto paryzki pozór, był rozmyślnie pokojowi nadany. Rażącą sprzeczność z resztą otoczenia, stanowiły niektóre, widocznie z prowincyi pochodzące, przedmioty, jak: staroświeckie, wyszłe już z mody, srebra lub dwie wiszące na ścianie kopie obrazów treści religijnej, do których bezwątpienia przywiązanemi były jakieś wspomnienia z lat dziecinnych. To wrażenie przeciwieństwa byłoby jeszcze widoczniejszem dla kogoś, kto zwiedziwszy resztę mieszkania, znalazłby wszędzie widoczne ślady, że osoby tu zamieszkałe, od niedawna zaledwie przybyły do Paryża. Salonik ten mieścił się w niewielkim pałacyku przy ul. de la Rochefoucauld pod Nr. 3. W dolnej części tej ulicy, która stromym bardzo spadkiem bieży ku ulicy Św. Łazarza, znajdowało się kilka domów, odznaczających się nader dziwaczną budową i kilka mieszkań prywatnych, otoczonych ogrodami. Pałacyk, o którym mowa, zbudowany został przez jednego z bogaczów stolicy dla aktorki, za czasów pierwszego cesarstwa, a zatem w epoce, gdy ulica La Tour des Dames stanowiła cyrkuł, zamieszkany przez wybitne znakomitości teatralne. Zbyt oddalony od środka miasta, by mógł odpowiadać wymaganiom bogaczy, za mało wygodnie urządzony dla osób, nawykłych do wyszukanego angielskiego komfortu, pałacyk ten nęcił ludzi świeżo z prowincyi przybyłych, niewymownym urokiem ciszy i spokoju, panującego na ulicy, którą z powodu jej spadzistości, rzadko kiedy przejeżdżały powozy. To też jakkolwiek okna saloniku wychodziły na dziedziniec, bezpośrednio ulicy dotykający, do wnętrza jego dochodziły tylko jakieś niewyraźne, z oddali pochodzące szmery, przerywane niekiedy silniejszym świstem wiatru. Sądząc z ostrych podmuchów wichury, noc zimną być musiała. Tak przynajmniej mniemała jedna z osób w saloniku zgromadzonych: młody jeszcze mężczyzna, który powstał z miejsca z westchnieniem i postawiwszy na tacy pustą filiżankę, rzucił okiem na zegarek.
— Dziesiąta! — rzekł. — Czyż trzeba koniecznie, abym spędził dzisiejszy wieczór u państwa Malhoure? Ach, cóż to za nieszczęście mieć żonę rozsądną i dbającą o przyszłość? Nie żeń się nigdy, Armandzie... Cóż to za wicher!... Tak mi tu dobrze z wami było. Powiedz mi Helenko — mówił dalej opierając się o poręcz fotela, na którym siedziała jego żona — cóż się stanie, jeżeli nie będę na dzisiejszym wieczorze?
— To tylko, że znajdziemy się niegrzecznie względem ludzi wpływowych, od Których doznaliśmy wiele grzeczności przez cały rok naszego pobytu w Paryżu — odrzekła młoda kobieta, opierając o brzeg kominka zgrabne nóżki, obute w lakierowane buciki i pończoszki, których dziki odcień wybornie był zastosowanym do koloru sukni. Ach! gdyby nie ta nieznośna migrena! — dodała po chwili, przykładając palce do skroni. — Proszę cię wytłómacz mnie przed nimi... No, odwagi, mój biedny Alfredzie!...
Podniosła się z miejsca i podała rękę mężowi, który przyciągnął ją do siebie i ucałował serdecznie. Wyraz cierpienia przemknął po twarzy Heleny w chwili, gdy poddawała się tej pieszczocie. Zręczna i wysmukła jej postawa, wyszukana elegancya sukni dzikiego koloru, koronkami przybranej, odbijały uderzająco od niezgrabnych ruchów mężczyzny, którego nazwisko nosiła. Delikatność białej wysuwającej się z pod rękawa ręki, na której połyskiwała złota bransoletka, okrągłość kibici — wszystko znamionowało w tej kobiecie połączenie piękności form ciała z urodą oblicza. Jasno kasztanowate włosy, przedzielone rozdziałem na środku głowy, osłaniały do połowy czoło trochę zanadto wysokie, jako dowód, że siła wyobraźni i uczucia przeważała nad chłodną rozwagą. Przy jasnej cerze twarzy miała ciemne oczy, które stawały się piwnemi lub czarnemi, stosownie do kurczenia lub rozszerzania się źrenicy; namiętnością, energią i dumą tchnęły wszystkie rysy jej twarzy, począwszy od wyrazistej linii profilu, świadczącej o silnem rozwinięciu dolnej części głowy, skończywszy na śmiało zarysowanych ustach i od podbródka godnego greckiej kamei, do nosa tworzącego z czołem prawie prostą linię. Czysty, pełen życia charakter tej twarzy, usprawiedliwiał w zupełności namiętność, z jaką mąż tulił ją do siebie, a zarazem widoczna niechęć młodej kobiety stawała się jasno zrozumiałą wobec niesympatycznej twarzy jej pana i władcy. Były to dwie istoty z różnych, odrębnych światów: Alfred Chazel przedstawiał skończony typ francuzkiego mieszczanina, który w epoce fizycznego rozwoju ciała zbyt usilnie pracował, zdawał egzamina i za dużo godzin ślęczał nad książką lub rysunkami. Na twarzy tego trzydziesto-dwuletniego mężczyzny rysowały się już widoczne ślady zniszczenia. Włos miał rzadki, cerę zwiędłą, ramiona szerokie i kościste ruchy sztywne, niezgrabne. Lecz z drugiej strony, patrząc na jego silną budowę, grube kości i duże ręce, łatwo było zauważyć szkodliwy wpływ przeciążenia nauką na ten organizm silny i zdrowy z natury. Chazel nosił pince-nez, które zawsze źle włożone ciągle spadało, skutkiem niezgrabności jego długich i chudych rąk, o czem również świadczył węzeł jego białej krawatki, okalającej pomięty kołnierzyk. Ale gdy pince-nez spadło, wtedy najzaciętszy wróg nawet, spojrzawszy w te oczy, w których malował się wyraz szczerości i dziecięcej niemal prostoty, nie byłby przypisał jego zmęczenia innym nadużyciom, prócz nadmierności myśli. Długa blond broda, i równie szczery uśmiech, odkrywający białe zęby, stanowiły dopełnienie tej dziecięcej prostoty spojrzenia. Istotnie, całe życie Alfreda upłynęło w ustawicznej pracy i w zupełniej nieświadomości wszystkiego co — jak powiadał — nie wchodziło w zakres „jego interesu“. Po ojcu swoim, profesorze chemii, odziedziczył on wybitne zdolności do nauk, po dziadku, prostym wieśniaku, przejął w spadku stanowczość i hart woli. Dzięki swej wytrwałości i umysłowemu rozwinięciu, zdał z odznaczeniem wstępny egzamin do szkoły politechnicznej, która według zdań ludzi kompetentnych, działa — zabójczo na zdrowie młodzieży, przeciążając ją zbyt trudnemi i licznemi egzaminami. Ukończywszy tę szkołę w dwudziestym drugim roku życia, w trzy lata później był pierwszym uczniem w szkole komunikacyi lądowych i wodnych. Wysłano go następnie do Bourges, gdzie zakochał się w pannie de Vaivre która od ojca swego, ożenionego po raz drugi, dostała bardzo skromny posag. Niebawem jednak śmierć pana de Vaivre a następnie jego żony i dziecka z drugiego małżeństwa, wzbogaciły niespodziewanie nowo zaślubioną parę. Młody inżynier, powołany jeszcze w ubiegłym roku na służbę miejską do Paryża, ujrzał się nagle u szczytu najpiękniejszych marzeń, jakie kiedykolwiek roił o swej przyszłości. Majątek jego żony wynosił około dziewięciukroć sto tysięcy franków, prócz których posiadał dziesięć tysięcy franków rocznej pensyi i mały kapitalik, otrzymany od ojca. Ale ten dostatek nie zniechęcił do pracy młodego człowieka, pałającego ambitną żądzą, by blaskiem zaszczytów wynagrodzić nierówność położenia społecznego między sobą a żoną. Ze zdwojonym zapałem rozpoczął dawne studya matematyczne. Przyjęcie do instytutu jaśniało na widnokręgu jego marzeń jak świetlana apoteoza, stanowiąca ostateczny cel jego życia; program swej działalności streszczał w mądrej maksymie, powtarzanej mu przez ojca: „idź prostą drogą“. Zważywszy nadto, że urodził mu się syn, w którym dostrzegał rysy własnego charakteru, czyż podobna się dziwić, że człowiek ten winszował sobie, iż kornie schylił głowę przed prawami, ograniczającemi swobodę tej warstwy społecznej, do której urodzeniem należał? Może te różne uwagi nasuwały się myślom drugiego mężczyzny — tego, którego Alfred Chazel nazwał Armandem — a który wypuszczając z ust kłęby dymu, przyglądał się młodemu małżeństwu. Pomiędzy Armandem a Alfredem zachodziła taka sama różnica, jak między tym ostatnim a Heleną. Na pierwszy rzut oka Armand wydawał się bardzo młodym, chociaż i on miał przeszło trzydzieści dwa lata. O ile ubranie Alfreda leżało źle na chudem i nieforemnem jego ciele, o tyle tużurek barona de Querne — bo tak się Armand nazywał — uwydatniał kształtne ramiona i tułów niskiego lecz silnego mężczyzny, wyćwiczonego w fechtunku, konnej jeździe, bokserstwie i różnych rodzajach sportu, które młodzi a bogaci Francuzi, przejęli od Anglików, odkąd szczere lub udane przekonania zaniknęły przed nimi polityczną kary erę. Starannie utrzymane ręce, kosztowne pierścionki, zgrabne obuwie wszystko, począwszy od krawatu i kołnierzyka, do włosów poskręcanych w loki i do wąsika wijącego się zalotnie po nad ironicznie uśmiechniętemi ustami — świadczyło o wyszukanej elegancy i, pozwalającej się domyślać życia bezczynnie pędzonego. Od banalnej powierzchowności, właściwej wszystkim ludziom zajętym wyłącznie błahostkami mody, ocalało pana de Querne tylko dziwnie niespokojne i przenikliwe spojrzenie, rozjaśniające nieruchomą twarz jego. Jakkolwiek całe zachowanie się młodego człowieka wskazywało, że nie lubił, by nań zwracano uwagę, to jednak spojrzenie, w którem nie było nic młodego, piętnowało go cechą niepospolitej oryginalności. Podczas, gdy Chazel zdawał się zachować młodość serca, pomimo utraty sił fizycznych, duże, czarne oczy Armanda zdawały się mówić, że on, ciesząc się zupełnem zdrowiem ciała, uległ przedwczesnej starości ducha i umysłu. Twarz jego była ściągłą, cera śniadą, nos wązki, podbródek owalny, czoło nie porysowane zmarszczkami. Niepodobna określić, jakim mógł być zawód lub rodzaj zajęcia tego człowieka, jednakże w całej jego istocie było coś wyższego, sprzecznego z życiem bezczynnem; jednakże ostro zarysowane kąty ust, nadając twarzy wyraz bolesny, zdawały się świadczyć, że przeszłość jego była nieprzerwanem pasmem rozkoszy. Z niezachwianym spokojem palił cygaro a ilekroć dym z ust wypuszczał, pokazywał zęby drobne i krzywo osadzone, co — jak powiadają — ma być niezawodną oznaką okrucieństwa. Przyglądał się Chazelowi pieszczącemu się z żoną, która stała ze spuszczonemi oczyma, nie śmiejąc podnieść ich na Armanda. A jednak gdyby wzrok ich spotkał się na chwilę, młody człowiek dostrzegłby w oczach Heleny, nie wyraz cierpienia, lecz nie dającą się określić mieszaninę ironii i ciekawości.
— Tak jest — odezwał się Alfred, w odpowiedzi na niemy wyrzut, malujący się na twarzy Heleny — wiem o tem, że nie uchodzi całować się publicznie, ale Armand wybaczy mi łaskawie. Do widzenia — dodał, podając rękę przyjacielowi. — Postaram się wrócić za godzinę najdalej. Wszak zastanę cię jeszcze, nieprawdaż?...
Młody baron i pani Chazel zostali sami. Oboje milczeli przez chwilę, żadne nie ruszyło się z miejsca, tylko Helena śmiało już teraz patrzyła w oczy Armandowi, który uśmiechem odpowiadał na to spojrzenie, osłaniając się nieustannie chmurami dymu. Wkrótce rozległ się pod oknami turkot powozu, uwożącego Alfreda. Wolnym krokiem Helena podeszła do fotela, na którym siedział Armand, zręcznym ruchem wyjęła mu z ust cygaro i rzuciła je w ogień. Następnie podbiegła do młodego człowieka, zarzuciła mu ręce na szyję a okrywając usta jego pocałunkami, zapytała zalotnie głosem, którego wesołe dźwięki zdradzały radość z odzyskania tak długo oczekiwanej swobody:
— Jak się masz, Armandzie, czy kochasz mnie dzisiaj?
— A ty czy nie przestałaś mnie kochać? — zapytał z kolei zagadnięty, głaszcząc twarz młodej kobiety, która osunąwszy się na ziemię, położyła głowę na kolanach przyjaciela i patrzyła nań z wyrazem gorączkowego zachwytu.
— Ach, niewdzięczniku, czyż potrzebuję zapewniać cię o tem?
— Nie — odparł Armand — wiem, że kochasz mnie... bardzo. Dźwięcząca w głosie jego ironia, nadawała słowom tym prawie żartobliwe znaczenie. Helena jednak wysłuchała tego szyderstwa z uśmiechem kobiety, która wie co na nie odpowiedzieć.
— Więc nigdy ufać mi nie będziesz? — spytała a chociaż oczy jej mówiły, jak bardzo czuje się szczęśliwą, przecież cień smutku przemknął po jej twarzy, gdy mówiła dalej — czyż nie możesz wierzyć w moje uczucie, nie mając tego ostatniego dowodu?...
— Dowodu — przerwał Armand — nazywasz to dowodem! ależ zaparcie się samego siebie jest nie dowodem, lecz treścią uczucia... Przyznaję — mówił dalej pochmurnie — że dopóki mi się nie oddasz, Heleno, zawsze wątpić będę nie o szczerości... wierzę, że pragniesz mnie kochać, ale o prawdziwości twego przywiązania... Jakże często wmawiamy w siebie uczucie, które nie istnieje w rzeczywistości. Ach, gdybyś mnie kochała tak, jak chcesz, jak twierdzisz, czyżbyś mogła sprzeciwiać się mojemu żądaniu? Czyżbyś mi odmawiała tej schadzki, o którą tyle razy napróżno błagałem? Nie! zgodziłabyś się ze względu na mnie i na siebie...
— Armandzie!... — zawołała młoda kobieta. Zamilkła nagle, twarz jej pokryła się szkarłatnym rumieńcem. Podniosła się z ziemi i nie patrząc na swego przyjaciela, chodziła po pokoju z rękoma opartemi na biodrach, jak to zwykle czyniła w chwilach gwałtownego wzruszenia. Odkąd Helena pokochała pana de Querne, odkąd wyznała mu swoje uczucie — wiedziała dobrze, że przyjdzie dzień, w którym będzie zmuszoną pożegnać się z ułudnem marzeniem o czystej, choć zakazanej miłości. Tak, wiedziała dobrze, że musi uledz woli człowieka, któremu oddała swe serce i stać się kochanką tego, któremu powiedziała: „kocham cię“. Wiedziała o tem, a przecież znalazła dotąd siłę bronienia swojej godności — nie przez kokieteryę, nie dla podniecenia odmową namiętnej żądzy Armanda — lecz przez głębokie poczucie obowiązku. Czyż jest kobieta zamężna, któraby nie łudziła się nadzieją, że potrafi dochować wiary zaprzysiężonej mężowi, oddawszy serce innemu? Zrzeczenie się rozkoszy bezwzględnej miłości, wydaje się jej z początku dostatecznem zadosyćuczynieniem. Każda z nich poddaje się nowemu uczuciu w przekonaniu, że nie przekroczy pewnej granicy i w samej rzeczy dotrzymuje słowa przez dłuższy lub krótszy czas, zależnie od temperamentu kochanka. Ale nieubłagana logika faktów życiowych, odzyskuje wnet swoje prawa. Rozgraniczenie duszy od ciała jest czczem marzycielstwem a miłość nie zna żadnych więzów, prócz tych które sama nakłada. Tak, Helena czuła, że złowroga godzina już dla niej wybiła. Od dwóch tygodni Armand rozpoczynał z nią codziennie tę ohydną sprzeczkę. Wiedziała, że każda podobna scena pozbawia ją szacunku w oczach ukochanego. Jeszcze dni parę a straci on zupełnie wiarę w szaloną, ślepą jej miłość, miłość, jaką kobiety tylko kochać są zdolne. Taka miłość równa się niemal sile czarodziejskiego zaklęcia i czuje nieodzowną potrzebę zapewnienia zupełnego szczęścia temu, kto jest jej przedmiotem. Helena kochała Armanda i lubowała się w tem uczuciu. W listach swych nazywała go zawsze „ukochanym“, bo wyraz „kochanek“ oblewał czoło jej rumieńcem wstydu a nazwa „przyjaciel“ wydawała się jej czczym dźwiękiem. Najlżejsze cierpienie Armanda stawało się dla niej nieznośną fizyczną męczarnią, nie mogła patrzeć na jego nieufność lub niedowierzanie. Zdawała sobie jasno sprawę ze swego położenia, przewidywała nieuniknioną konieczność upadku — konieczność okazania Armandowi tego najwyższego dowodu przywiązania, a przecież teraz... głos zamarł w jej piersiach. Wola jej ugięła się w ostatniej chwili. Czyż znowu ma się rozpocząć to, co w myśli nazywała zawsze „ohydnym targiem“? Ach! gdyby była wolną, gdyby nie miała dziecka, jakże chętnie przystałaby nie na potajemną schadzkę, lecz na ucieczkę z ukochanym, jakże chętnie uczyniłaby dla niego ofiarę z całego życia! Wszystkie te myśli w chaotycznym nieładzie tłoczyły się do głowy nieszczęśliwej kobiety, podczas gdy przechadzała się wzdłuż i wszerz po pokoju. Raz jeszcze spojrzała w pochmurną i gniewem zasępioną twarz ukochanego.
— Przestań się smucić, Armandzie. Zrobię wszystko co zechcesz.
Słowa te, wypowiedziane głosem z głębi serca pochodzącym, zdawały się raczej dziwne niż rozrzewniać młodego człowieka. Ogarnął Helenę pytającem spojrzeniem. Gdyby biedna kobieta mogła była zdobyć się na siłę uczynienia spokojnej obserwacyi, nie byłaby w oczach jego dostrzegła ni śladu tej niebiańskiej szczęśliwości, która dla kochanki stanowi rozgrzeszenie jej winy. Było to samo pogardliwe spojrzenie, z jakiem przyglądał się niedawno pieszczotom Alfreda z Heleną. Ale ta ostatnia utraciła zimną krew w walce z miotającemi jej sercem uczuciami. Po chwili, gdy znów uklękła u stóp Armanda, tuląc głowę do jego piersi, twarz młodego człowieka zmieniła wyraz, oczy jego pałały szaloną, namiętną żądzą. Czuł blizko siebie to piękne, młode ciało; dotykał ręką ramion, których piękne kształty podziwiał już kiedyś na balu; odurzała go upajająca woń, unosząca się koło każdej kobiety; przyciskał usta do powiek, które drżały pod jego pocałunkiem.
— Czy ty przynajmniej cieszysz się tą myślą — zapytała Helena a w głosie jej dźwięczał niepokój.
— Co za pytanie! — zawołał Armand — ależ ty nie znasz piękności twych oczu — mówił dalej, składając długi pocałunek na jej przymkniętych powiekach, — wdzięku twej twarzy — tu głaskał ją dłonią — miękkości twych włosów — tu odetchnął głęboko, wdychając woń ich jak zapach kwiatu — i wdzięku twoich usteczek. Wobec tego ubóstwiania jej ciała, cóż mogła odpowiedzieć? Wsłuchana w jego słowa jak w tony niebiańskiej muzyki, z rozkosznem drżeniem poddawała się tym pieszczotom. Uściski Armanda przejmowały całą jej istotę jakiemś nieokreślonem, tajemniczem wrażeniem, z objęć jego wychodziła złamana, nieżywa prawie. Nie pierwszy to raz Helena poddawała się uściskom Armanda a jednak, pomimo upajającej rozkoszy, jakiej doznawała, umiała się zawsze bronić śmielszym pieszczotom. Nie! gdyby nawet nie obawa wejścia służących, nigdy, nigdy nie zgodziłaby się uledz mu w tym saloniku, w którym portrety matki, męża i syna przypominały jej obowiązek strzeżenia tego, z czego przecież gotową już była uczynić ofiarę. O nie! tu nigdy! I teraz jeszcze, dostrzegłszy na twarzy Armanda szczególne wzruszenie, którego tak pragnęła i tak obawiała się zarazem, wyrwała się z jego objęć na fotel i drżącemi rękoma schwyciła robotę, leżącą na stoliku.
— A zatem, gdzie się jutro spotkamy? — zapytała.
Na dźwięk jej głosu Armand drgnął cały, ocknąwszy się z rozkosznej zadumy. Śmiało spojrzał w oczy Helenie, którą znów ogarnęło uczucie, nad którem niejednokrotnie już cierpiała, że między nim a nią rozwarła się przepaść bezdenna. Czyż to, co powiedziała, mogło obrazić Armanda? Przypuszczała, że sprawiła mu przykrość, usuwając się nagłe od niego, ale czyż zadanie powyższego zapytania nie było oddaniem mu się zawczasu, czyż mógł się dziwić, że nie chciała, by dom jej męża był świadkiem tej występnej a rozkosznej chwili?... Powtórzyła więc raz jeszcze z odcieniem bojaźni w głosie:
— A zatem, gdzie się jutro spotkamy?
— U mnie — odpowiedział Armand — mogę pozbyć się służącego na całe poobiedzie.
— O! nie, nie u ciebie! — zawołała żywo Helena. Przed oczyma jej stanęły nagle wszystkie dotąd przez Armanda przyjmowane kobiety, które nowa kochanka znajduje między sobą a mężczyzną jako brzemienne groźbami porównanie, jako przepowiednię zakończenia jej także stosunku, ponieważ zewnętrzne oznaki wszelkiej miłości bywają zawsze jednakowe. Niech się to stanie przynajmniej w innem otoczeniu — dodała w duchu.
— Jeżeli chcesz — zaproponował Armand — poproszę którego z mych przyjaciół o odstąpienie mi mieszkania...
Przeczący ruch głowy był jedyną odpowiedzią Heleny. Przewidywała ona zawczasu, jaką będzie rozmowa dwóch przyjaciół, Wiedziała, że sposób, w jaki zapatrywała się na swoje uczucie, musi się różnić od zapatrywań owego nieznajomego, do którego Armand chciał się odwołać. W jej oczach miłość usprawiedliwiała i uświęcała najwystępniejsze nawet zdrożności, najlubieżniejszą zmysłowość. Ale ów przyjaciel w poświęceniu jej widzieć tylko będzie zwykłą miłostkę, dającą powód do żartów. Dreszcz oburzenia wstrząsnął jej ciałem, podniosła oczy na Armanda. Ach! jakiż wstręt byłyby wzbudziły w niej myśli „ukochanego“, gdyby umiała w nich czytać. Młody baron przechodził w życiu wiele intryg podobnego rodzaju, nie przypuszczał też, aby chwiejność Heleny była obawą uczciwej kobiety, upadającej po raz pierwszy. Wprawdzie Helena mówiła, że nigdy dotąd nie kochała i tak było w istocie. Lecz czyż mogła przytoczyć jakikolwiek dowód na poparcie prawdy swych zapewnień? De Querne tyle kłamstw w życiu popełnił, tylu doznał zawodów, że nieufność stała się wybitną cechą jego charakteru. W tej chwili starał się on przeniknąć znaczenie odpowiedzi Heleny, chcąc w niej odnaleźć ślad jej dawniejszych miłosnych awantur. Nie chce mnie przyjąć u siebie, mniemając, że każda zwłoka podnieca moją żądzę... — myślał w duchu — ostrożność nie pozwala jej przyjść do mnie... boi się, bym kogo nie wtajemniczył w tę sprawę i dlatego nie dice widzieć mnie w żadnem mieszkaniu. Cóż więcej mogę zrobić?
— A gdybym wynajął małe mieszkanko? — zaproponował jeszcze.
Jakkolwiek takiem było marzenie Heleny, żywione w głębi serca, odmówiła jednak i tym razem z obawy, by Armand nie posądził ją o chęć zyskania na czasie. Zresztą schadzki, powtarzające się zawsze w jednem miejscu, musiałyby z konieczności zwrócić na nią uwagę całego domu, stałaby się ową „zakwefioną damą“, na której przybycie wszyscy czatują! Jednak chociaż z tą propozycyą łączyła się jeszcze wstrętna dla niej myśl pieniężnego wydatku, Helena byłaby już przystała, gdyby nie powodowały nią inne jeszcze względy, jedyne, jakie odważyła się wypowiedzieć głośno.
— Fałszywie mnie sądzisz, Armandzie, nie rozumiesz moich powodów. Chciałabym, żeby nie było żadnych śladów mojego upadku... Gdybyś przestał mnie kochać, cóżby się stało z mieszkaniem, które chcesz dla mnie urządzić? Patrzaj, ja myśli tej teraz już znieść nie mogę. Nie dręcz mnie dłużej, najdroższy, staraj się zrozumieć mnie choć trochę.
W słowach tych ujawniała się głęboka romantyczność jej natury i tajemna scena jej serca. Wprawdzie nie zdawała sobie jasno sprawy z charakteru Armanda — charakteru, w którym pod pozorami czułości, krył się straszliwy egoizm i w którym nie istniała żadna łączność między wyobraźnią a sercem — pojmowała przecież, że nadawał on fałszywe znaczenie każdemu jej słowu. Widziała, że nieufność jego wzmaga się ustawicznie z chorobliwą niemal szybkością. Sądząc, że to niedowierzanie wynika jedynie z jej oporu postanowiła ostatecznie nie odmawiać mu tego najwyższego dowodu przywiązania. „Teraz przynajmniej uwierzy w moją miłość“ — pomyślała — a myśl ta napełniła jej serce niewymowną błogością. Wstała z miejsca, podeszła do Armanda i obejmując czoło jego rękoma. Ach jakżebym chciała wiedzieć, co się „tu“ dzieje — rzekła z westchnieniem. Mała to przestrzeń a jednak w niej to się zawiera moje szczęście lub ciężka niedola.
— Gdyby wzrok twój mógł tam przeniknąć, nie zobaczyłabyś nic, prócz swego obrazu — rzekł młody człowiek.
— Przekonam się o tem jutro... — zalotnie zauważyła Helena.
— Jutro — przerwał Armand z uśmiechem — ale gdzież się odbędzie nasza schadzka? Nie pozostaje nam już innego wyboru, prócz wynajęcia pokoju w chambres garnies lub w hotelu...
Chambres garnies!... hotel!... Zimny dreszcz wstrząsnął całą istotą Heleny na dźwięk tych słów, które zdawały się streszczać w sobie całą hańbę cudzołóztwa. Niewymownym wstrętem przejmowała ją myśl o szyderczych uśmieszkach woźnicy, o przestąpieniu progu jednego z tych domów, do których nieraz już zapewne wchodziły rozgorączkowane kobiety. Szlachetne jej uczucie miało zostać skalanem wśród sprzętów, które niejednokrotnie już były świadkami scen podobnych. Tak! ale z drugiej strony łatwiej będzie zerwać kiedyś z tem obcem, do nikogo nie należącem otoczeniem! Zanadto wierzyła w delikatność Armanda, by przypuszczać, że zaprowadzi ją tam, gdzie bywał z innemi kobietami. Czekała ją wprawdzie straszna walka z uczuciem godności osobistej i niewieściej dumy, ale tam przynajmniej w obcym hotelu, nic nie hańbiło treści jej miłości. Mężnym też i stanowczym głosem rzekła:
— Wątpię czy w przeciągu jednego ranka uda ci się wynaleźć odpowiednie pomieszczenie.
— I owszem — odrzekł Armand po chwili namysłu — dowiem się w hotelu, w którym zwykle staje jeden z moich przyjaciół... A zatem — mówił dalej — jutro rano między dziesiątą a jedenastą, przyszlę tu książki i list, zawiadamiając cię o numerze domu i mieszkania, które poleciłaś mi wyszukać dla krewnej twojej, przybywającej z prowincyi. Pomimo tej ostrożności, nie zapomnij spalić natychmiast mojego listu. Przyjdź o ile możności najwcześniej, czekać cię będę całe poobiedzie, jeżeli zaś nie przybędziesz, pomyślę, że nie mogłaś...
Helena słuchała słów jego z uczuciem smutku i rozkoszy: smutku — bo dotrzymanie danego słowa tyle jeszcze kosztować ją miało, rozkoszy — bo troskliwość, z jaką Armand obmyślał najdrobniejsze szczegóły, dawała jej miarę głębokości jego uczucia. W zacisznym saloniku, przy słabych odbłyskach zamierającego ognia, jeszcze czas jakiś toczyła się poufała i serdeczna gawędka, gdy nagle turkot zajeżdżającego powozu, oznajmił młodym ludziom powrót Alfreda.
— Żegnaj mi, najdroższy — szepnęła Helena, składając ostatni pocałunek na czole Armanda. Zaledwie zdążyła odsunąć się od jego fotela, a już Alfred Chazel stał na progu pokoju, witając żonę serdecznem, pełnem dobroci spojrzeniem. Armandowi dobrze było znanem to spojrzenie, które nie zmieniło się wcale od owych czasów — gdy obydwaj, mieszkając w zakładzie Vanaboste, uczęszczali razem na wykłady do liceum Henryka IV. To też w tej chwili, de Querne doznał niemiłego wrażenia, wywołanego nie głosem sumienia, któreby wyrzucało mu oszukiwanie przyjaciela lat dziecinnych, lecz myślą o zdradzie, jaką Helena odpłacała zaufanie i szlachetność tego człowieka. Zaślepieni w swym egoizmie mężczyźni, bywają nieraz tak potwornie naiwnymi i pogardzając kobietą, która ulegnie słabości, zapominają, że sobą raczej pogardzać powinni.
Przez ten czas Alfred Chazel zbliżył się do żony i przyciskając z uczuciem usta do jej ręki: Wynudziłem się uczciwie cały wieczór. Cóż mi dasz za to w nagrodę, Helenko? — zapytał. Ach! jak boleśnie raniła ją serdeczność tego człowieka, który przecież był jej mężem! Jakże pragnęła wywieść go z błędu i zawołać: „Czyż nie widzisz, że kocham innego? Zwróć mi swobodę! Nie mam siły kłamać dłużej“! Ale w przyległym pokoju stało małe, białemi firankami przysłonięte łóżeczko, w którem spoczywał jej synek, jej jedyny, ukochany Henryś. Dlaczegóż wspomnienie tej złotowłosej główki, nie miało siły zawrócić ją z niebezpiecznej drogi, na którą wkraczała, a jednak przeszkadzało jej uledz bezwzględnie nowemu uczuciu? Słuchając męża, widziała dziecię przed sobą. Nie przychodziło jej na myśl pogardzać Armandem, że nakazał jej miłość ku sobie, chociaż była żoną jego przyjaciela. Przeciwnie, czuła głęboką po gardę dla samej siebie, bo nie lubowała się w cierpieniach, których on był powodem, to też umocniona myślą, że robi to dla niego, podała mężowi czoło do pocałowania i rzekła z uśmiechem:
— Wszyscyście jednakowi, moi panowie, uważacie się w prawie żądania zapłaty, wzamian za spełnienie obowiązku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.