Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część czwarta/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI

Potem, kiedy Raskolnikow przypomniał sobie tę chwilę przedstawiło mu się wszystko w ten sposób: hałas, który było słychać za drzwiami, powiększył się nagle i drzwi uchyliły się nieco.
— Co tam takiego? — krzyknął z gniewem sędzia. — Wszak uprzedzałem...
Przez chwilkę nie było odpowiedzi, ale widać było, że za drzwiami znajdowało się kilku ludzi i jakby kogoś odpychali.
— Ależ co takiego? — niespokojnie powtórzył Porfirjusz.
— Przyprowadzono aresztanta, Mikołaja — dał się słyszeć czyjś głos.
— Nie potrzeba! Precz! Poco on tu przylazł? Co to za nieporządek? — zawołał Porfirjusz, rzucając się do drzwi.
— Ale poproszę wielmożnego sędziego... — zaczął znów ten sam głos i urwał.
Przez dwie sekundy nie więcej trwała prawdziwa bójka; potem nagle jakby ktoś kogoś gwałtem odepchnął i niezwłocznie potem jakiś blady człowiek wtargnął do gabinetu sędziego.
Człowiek ten dziwnie wyglądał. Z początku patrzył przed siebie, ale jakby nikogo nie widząc. W oczach jego błyszczała stanowczość, ale zarazem śmiertelna bladość pokrywała jego twarz, jakby go przyprowadzono na stracenie. Całkiem zbielałe jego usta zlekka drgały.
Był on jeszcze młody, ubrany z chłopska, średniego wzrostu, z włosami ostrzyżonemi w kółko, o delikatnych, jakby suchych rysach twarzy. Odepchnięty przezeń znienacka człowiek, pierwszy wpadł za nim do pokoju i zdołał uchwycić go za ramię: był to żołnierz z konwoju; ale Mikołaj szarpnął ręką i wyrwał mu się raz jeszcze.
We drzwiach stanęło kilku ciekawych. Niektórzy z nich usiłowali wejść do gabinetu.
Cała ta scena trwała najwyżej minutę czasu.
— Precz, jeszcze zawcześnie! Poczekaj aż zawołają!.. Poco go tak wcześnie przyprowadzono? — krzyczał w strasznym gniewie, jakby pomieszany, sędzia.
Ale Mikołaj nagle padł na kolana.
— Czego chcesz? — zawołał sędzia zdumiony.
— Winowaty! Moja wina! Jam zbójca! — wymówił nagle Mikołaj, z trudnością chwytając oddech, ale dość silnym głosem.
Przez jakie dziesięć sekund trwało milczenie, wszyscy jakby zesztywnieli; nawet żołnierz z konwoju cofnął się i już się nie zbliżał do Mikołaja, ale zrejterował machinalnie do drzwi i stanął nieruchomie.
— Co takiego? — krzyknął Porfirjusz, oprzytomniawszy po chwili.
— Ja... zbójca... — powtórzył Mikołaj.
— Jakto... ty... ty?... kogoś zabił?
Sędzia widocznie się zmieszał.
Mikołaj przez chwilę milczał.
— Starą fanciarkę i jej siostrę Elżbietę... ja... zabiłem... toporem. Pomieszało mi się w głowie... — dodał nagle i znowu zamilkł. Ciągle klęczał.
Pan Porfirjusz przez jakiś czas stał, jakby się namyślając, ale nagle znowu się wstrząsnął i zamachał rękoma na nieproszonych świadków. Ci w jednej chwili znikli i drzwi się zamknęły. Następnie popatrzył na stojącego w kącie Raskolnikowa, potem znowu przypadł do Mikołaja.
— Co ty mi będziesz wyjeżdżał zawczasu ze swojem pomieszaniem? — krzyknął nań prawie ze złością. — Nie pytałem się jeszcze o to... A teraz mów: tyś zabił?
— Ja zbójca... zeznaję... — wymówił Mikołaj.
— E-ech! Czem zabiłeś?
— Toporem. Dostałem go sobie.
— A to się śpieszy! Sam?
Mikołaj nie zrozumiał pytania.
— Czy sam zabiłeś?
— Sam. A Michał nie winien i o niczem nie wie.
— Ale nie śpiesz się z Michałem! E-ech!...
— No jakże, jakżeśto wtedy zleciał ze schodów? Wszak was obaj stróże widzieli?
— To tak żeby odwrócić uwagę... wtedy... nibym się śpieszył... z Michałem, bom sobie tak ułożył zawczasu — odparł Mikołaj.
— Najwyraźniej! — gniewnie zawołał sędzia: — to nie jego słowa! — mruczał jakby do siebie i nagle znowu spostrzegł Raskolnikowa.
Widocznie, do takiego stopnia zajął się Mikołajem, że na chwilę zapomniał o Raskolnikowie. Teraz nagle obejrzał się, aż się nawet zmieszał...
— Kochany panie, szanowny!... Przepraszam — przypadł do niego — tak nie można... racz pan... tu nie dla pana... ja bo sam... widzisz pan jakie niespodzianki!... Racz pan...
I wziąwszy go za rękę, wskazał na drzwi.
— Pewnoś się pan tego nie spodziewał — wymówił Raskolnikow, który naturalnie nic jeszcze nierozumiał wyraźnie, ale zdołał już nabrać otuchy.
— A i paneś się nie spodziewał... A co, jak rączka drży panu? He, he!
— Ale i pan drży, panie sędzio.
— I ja drżę; nie spodziewałem się!...
Stali już we drzwiach. Porfirjusz czekał niecierpliwi na wyjście Raskolnikowa.
— A niespodzianki nie pokażesz mi pan? — wymówił nagle ten ostatni.
— Mówi, a ząb o ząb nie trafia, he, he! Złośliwy z pana człowiek! No, do widzenia.
— A mnie się zdaje, że do niezobaczenia!
— Jak Bóg da, jak Bóg da! — wymówił Porfirjusz z dziwnie wykrzywionym uśmiechem.
Mijając kancelarję, Raskolnikow spostrzegł, że wiele osób spoglądało nań z uwagą. W przedpokoju, w tłumie, zdołał spostrzec obydwóch stróży z owego domu, tych samych, których w nocy zapraszał do cyrkułu. Stali i czekali na coś. Zaledwie jednak wyszedł na schody, usłyszał nagle za sobą znowu głos sędziego. Obejrzawszy się zobaczył, że ten go dogania z wielkim pośpiechem.
— Słóweczko, kochany panie; co do tego wszystkiego, to tam jak Bóg da, ale zawsze wypadnie mi pewnie zapytać się pana formalnie o tem i owem... więc się jeszcze zobaczymy, tak...
I Porfirjusz stanął przed nim z uśmiechem.
— Tak — dodał jeszcze raz.
Można było sądzić, że mu się chciało jeszcze coś powiedzieć, ale jakoś się nie wymawiało.
— A za to, cośmy mówili, niech się pan sędzia na mnie nie gniewa, bo ze mnie gorączka — zaczął całkiem już przytomnie Raskolnikow, nie mogąc się oprzeć pokusie do kpinek.
— O bynajmniej, wcale się nie gniewam — z radością prawie odparł sędzia. — Ja bo i sam... tego... Przyznaję, mam charakter docinkowy, przyznaję! Ale się jeszcze zobaczymy. Jeśli Bóg da, to się i bardzo zobaczymy!
— I ostatecznie poznamy jeden drugiego? — podchwycił Raskolnikow.
— I ostatecznie poznamy siebie nawzajem — potaknął Porfirjusz i zmrużywszy oczy, poważnie spojrzał nań. — Teraz pan na imieniny?
— Na pogrzeb.
— Ach, prawda, na pogrzeb! Zdrowie swoje pan szanuj, zdrowie!...
— A ja nie wiem sam, czego mam panu życzyć od siebie! — odparł Raskolnikow, zaczynając już schodzić na dół, nagle jednak znowu się odwrócił do sędziego i dodał: — życzyłbym panu większych sukcesów, cóż kiedy pan sam widzisz, jak komiczne jest pańskie stanowisko!
— Dlaczego komiczne? — odwrócił się ciekawie Porfirjusz, zabierając się także do odejścia.
— No jakże, wszak choćby tego biednego Mikołaja, toście musieli dopiero dręczyć, męczyć, psychologicznie, na swój sposób, zanim się nie przynał; dzień i noc dowodziliście mu: „tyś zabił, tyś zabójca...“ no a teraz, kiedy się już przyznał, zaczniecie go trapić wprost przeciwnie: Łżesz, kochanku, nie ty zabiłeś!... Tyś nie mógł zabić! To nie twoje słowa?“ Więc jakże, czyż to nie komiczne?
— He, he, he! A więc pan zauważyłeś, żem powiedział do Mikołaja, że on mówi „nie swoje słowa?“
— Naturalnie, zauważyłem?
— He, he! Dowcip! dowcip! Na wszystko pan uważa!... Umysł nielada! I dotykasz pan właśnie najkomiczniejszej struny... he, he! Mówią, że Gogol miał właśnie ten dar rozwinięty do najwyższego stopnia.
— Tak, Gogol.
— Tak, Gogol... do miłego widzenia.
— Do miłego widzenia.
Raskolnikow udał się prosto do domu. Był tak zbity i znękany, że już przyszedłszy do domu i rzuciwszy się na kanapę, przez cały kwadrans siedział odpoczywając tylko i usiłując choć jako tako zebrać myśli. O Mikołaju nawet nie rezonował, czuł, że jest przejęty do żywego; że w zeznaniu Mikołaja jest coś niewytłumaczonego, szczególnego, czego w tym stanie za nic nie pojmie. Ale przyznanie się Mikołaja było faktem rzeczywistym. Następstwa tego faktu były dlań zupełnie jasne: kłamstwo nie może się nie wydać, a wtedy, znowu wezmą się do niego. Ale przynajmniej do tego czasu jest wolny i powinien coś zrobić dla siebie, niebezpieczeństwo bowiem jest nieuniknione.
Lecz do jakiego stopnia? Położenie zaczynało się wyjaśniać. Przypominając sobie, na brudno, w ogólnych zarysach, całą swoją scenę z Porfirjuszem, nie mógł raz jeszcze nie wstrząsnąć się ze zgrozy. Oczywiście obce mu były wszystkie cele Porfirjusza, nie mógł zrozumieć wszystkich jego zamiarów. Ale część gry została ujawnioną, i oczywiście nikt lepiej odeń nie mógł zrozumieć, jak strasznym był ten „chód“ w grze Porfirjusza. Jeszcze chwilka, a mógł zdradzić się zupełnie faktycznie. Znając słabość jego charakteru i od pierwszego rzutu oka dokładnie zdoławszy go nawskroś przeniknąć. Porfirjusz działał lubo zanadto stanowczo, ale prawie napewno. Nie ulega kwestji, że Raskolnikow skompromitował się już poprzednio, ale do faktów było jeszcze daleko. Wszystko jeszcze było bardzo względne. Ale czy tak jednak, czy tylko dobrze on teraz rozumuje? Czy się nie myli? Do jakiego rezultatu zmierzał dzisiaj Porfirjusz? Czy istotnie miał coś przygotowanego na dzisiaj? I co mianowicie? Czy istotnie czekał na coś, czy nie? Jakby się byli rozstali dziś, gdyby Mikołaj nie był wywołał niespodziewanej katastrofy?
Porfirjusz ujawnił prawie całą swoją grę; oczywiście, ryzykował, ale ujawnił i (Raskolnikow był tego pewien) gdyby Porfirjusz miał był coś więcej, zdradziłby się był ze wszystkiem. Co to za „niespodzianka?“ Czy to żarty? Czy to miało jakie znaczenie, czy nie? Czy mogło się kryć pod tem coś podobnego do faktu, do stanowczego oskarżenia? Człowiek wczorajszy? Gdzież on przepadł? Gdzie był dzisiaj? Wszak jeżeli tylko Porfirjusz ma coś stanowczego, to oczywiście, musi to być w związku z wczorajszą marą.
Siedział na kanapie opuściwszy głowę na piersi, oparłszy się łokciami o kolana i kryjąc twarz w dłoniach. Nerwowy dreszcz wstrząsał całem jego ciałem. Wreszcie wstał, wziął czapkę, pomyślał i skierował się ku drzwiom.
Czuł jakoś, że przynajmniej na dzisiejszy wieczór może się uważać za zabezpieczonego. Nagle doznał w sercu jakby radości: zachciało mu się być jak najprędzej u wdowy po Marmeladowie. Na pogrzeb, oczywiście, spóźnił się, ale na stypę zdąży i tam, zaraz, zobaczy Zosię.
Zatrzymał się, pomyślał i chorobliwy uśmiech ukazał mu się na ustach.
— Dziś! Dziś! — szepnął do siebie — tak, dziś przecie! Tak być powinno...
Zaledwie chciał drzwi otworzyć, gdy wtem zaczęły się one otwierać same. Zadrżał i cofnął się. Drzwi otworzyły się zwolna i cicho, i nagle pokazała się postać wczorajszego człowieka z pod ziemi.
Człowiek stanął na progu, spojrzał w milczeniu na Raskolnikowa i wszedł do pokoju. Był akurat taki sam jak wczoraj, ta sama postać, ten sam strój, tylko w twarzy i w spojrzeniu nastąpiła gruntowna zmiana: patrzył teraz jakoś nieśmiało i postawszy chwilkę, westchnął głęboko. Brakowało tylko, żeby dłoń przytknął do twarzy, a głowę przechylił na bok, ażeby zupełnie być podobnym do baby.
— Czego to? — zapytał Raskolnikow.
Człowiek milczał, lecz nagle głęboko, prawie do ziemi, skłonił mu się. Przynajmniej palcem prawej ręki dotknął ziemi.
— Co to takiego? — zawołał Raskolnikow.
— Winowaty — cicho wymówił człowiek.
— Jakto? Co?
— Miałem złe myśli.
Spojrzeli na siebie.
— Przykro bo człowiekowi. Kiedy to pan przychodził może trochę podchmielony, i kiedy pan stróży zapraszał do cyrkułu i o krew się pytał, to mnie aż podniosło, że pana tak puścili i wzięli za pijanego. I tak mi przykro było, żem niedosypiał. A zapamiętawszy adres, przychodziłem tu wczoraj i pytałem...
— Kto przychodził? — przerwał Raskolnikow, zaczynając pojmować.
— Ja, to jest, obraziłem pana.
— Toście wy z tamtego domu?
— A dyć ja stałem z niemi we wrotach, czy to pan zapomniał? My bo tam mamy swój warsztat, oddawna jestem wyrobnik... do domu biorę robotę... a najbardziej przykro mi było...
I nagle Raskolnikow żywo przypomniał sobie ową scenę w bramie z przedonegdaj, tych mężczyzn i te kobiety co stali w niej oprócz stróżów. Przypomniał sobie jeden głos, radzący, ażeby go wzięto do cyrkułu. Twarzy mówiącego nie mógł zapamiętać i nawet teraz nie poznawał, ale przypominał sobie, że odpowiedział coś nawet wtedy, odwrócił się doń...
Więc to tak się rozwiązała cała owa wczorajsza zgroza. Najokropniejszą była myśl, że istotnie o mało nie zginął, o mało nie zgubił siebie dla tak błahego powodu. A więc, oprócz najmu mieszkania i rozmowy o krwi, ten człowiek nic nie mógł opowiedzieć. A więc i Porfirjusz nic nie ma, nic oprócz maligny, żadnych faktów, oprócz psychologii, która ma dwa końce, nic stanowczego. A więc, jeżeli nie będzie innych faktów (a już ich być nie powinno, nie powinno) to... to cóż mogą mu zrobić? Czem mu udowodnią, choćby go nawet zaaresztowali? A więc Parfirjusz zaledwie teraz, przed chwilą dowiedział się o mieszkaniu, a dotąd nic nie wiedział.
— To wyście powiedzieli dzisiaj Porfirjuszowi... że ja tam przychodziłem? — zawołał, uderzony nagłą myślą.
— Jakiemu Porfirjuszowi?
— Komisarzowi do spraw śledczych.
— Ja powiedziałem. Stróże nie poszli wtedy, to ja sam poszedłem.
— Dzisiaj?
— Na chwilkę przed panem. I wszystko słyszałem, wszystko, jak on pana dręczył.
— Gdzie? Co? Kiedy?
— A no tam, za przepierzeniem, siedziałem przez cały czas.
— Jakto? Więc to wyście byli tą niespodzianką? Jakże się to stało?
— Ano widząc — zaczął mieszczanin — że stróże na moje słowa iść nie chcą, bo, mówią, późno już, jeszcze się pogniewają na nich, że nie przyszli w swoją porę, przykro mi się zrobiło, nie spałem, jenom jął badać. A przewiedziawszy się wczoraj, dziś poszedłem. Raz przyszedłem, jego nie było, za godzinę przyszedłem, nie przyjął, dopiero przyszedłem trzeci raz, wpuścili mnie. Jąłem mu opowiadać jak i co, i tak ci zaczął po pokoju szmygać i bić się pięścią w piersi. „Co wy rozbójnicy, powiada, robicie ze mną? Gdybym ja był wiedział o tem, tobym go tu z konwojem zapotrzebował!“. Potem wybiegł, zawołał kogoś i zaczął z nim mówić w kącie, a potem znowu przypadł do mnie i zaczął się pytać i kląć. Wymyślał strasznie; a ja mu to wszystko powiedziałem, i mówiłem, że na moje wczorajsze słowa paneś mi nic nie odpowiedział i żeś mnie pan nie poznał. I znowu zaczął latać i bić się w piersi i gniewał się i rzucał, a kiedy mu pana zameldowali, no, powiada, właź no tu za przepierzenie, siedź i nie ruszaj się, cobyś nie usłyszał, i sam mi podał krzesło i zamknął mnie; może, powiada, ja cię wywołam. A gdy przyprowadzono Mikołaja, wyprowadził mnie zaraz po panu: ja cię, mówi, jeszcze zawołam i będę badał...
— A Mikołaja wybadywał przy tobie?
— Jak pana wyprowadził i mnie, dopiero się zabrał do Mikołaja.
Mieszczanin zatrzymał się i znowu zrobił pokłon aż do samej ziemi.
— Za obmowę i złość moją daruj mi pan.
— Niech ci Bóg przebaczy — odparł Raskolnikow.
I zaledwie to powiedział, mieszczanin skłonił mu się tym razem po pas, nie do samej ziemi, zwolna się zawrócił i wyszedł z pokoju.
— Wszystko ma dwa końce, teraz wszystko ma dwa końce — twierdził Raskolnikow i żwawiej niż kiedykolwiek wyszedł z pokoju.
Teraz pobawimy się jeszcze ze sobą — z gniewnym uśmiechem wymówił, schodząc ze schodów.
Gniew dotyczył jego samego; z pogardą i ze wstydem wspominał o słabości swojego charakteru.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.