Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część czwarta/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II

Była już prawie godzina ósma; obaj spieszyli do Bakajewa, ażeby wyprzedzić Łużyna.
— Co to za jeden? — spytał Razumichin, zaledwie wyszli na ulicę.
— To Świdrygajłow, ten sam obywatel, który obraził moją siostrę, gdy była w jego domu guwernantką. Dzięki jego miłosnym prześladowaniom, musiała wyjechać od nich, wypędzona przez jego żonę. To żona prosiła Dunię o przebaczenie, a teraz zmarła nagle. Jest to owa pani Marta, o której opowiadano u mnie dzisiaj. Nie wiem dlaczego, ale boję się tego człowieka. Przyjechał zaraz po pogrzebie żony. Jest bardzo dziwny i na coś zdecydowany... Niby coś wie... Trzeba strzec przed nim Dunię... chciałem ci to właśnie powiedzieć, uważasz?
— Strzec? Cóż on może zrobić pannie Eudoksji? Dziękuję ci jednak, Rodziu, żeś mi to powiedział... Będziemy strzegli, będziemy!... Gdzie on mieszka?
— Nie wiem.
— Dlaczegożeś się nie zapytał? Szkoda! Zresztą, dowiem się!
— Widziałeś go? — zapytał Raskolnikow po chwili milczenia.
— Naturalnie, pamiętam go, dobrze pamiętam.
— Dobrześ go widział? Wyraźnie? — nalegał Raskolnikow.
— Wybornie; wśród tysiąca go poznam, jużto mam pamięć doskonałą.
Zamilkli znowu.
— Hm... więc też... — mruknął Raskolnikow. — Bo wiesz... zdawało mi się... zdaje mi się nawet dotąd... że to może fantazja....
— Niby co? Nie rozumiem, o czem mówisz.
— A no wszyscy mówicie — ciągnął Raskolnikow, krzywiąc usta do śmiechu — że postradałem zmysły; więc też wydało mi się, że może istotnie zwarjowałem i że to było tylko widzenie!
— Co ci przychodzi do głowy?
— A kto wie! Możem ja i warjat, i wszystko, co tylko zaszło w ciągu tych kilku dni, może to tylko tak... w wyobraźni...
— Ech, Rodziu! Znowu cię zdenerwowali... Cóż on ci mówił, poco przychodził?
Raskolnikow nie odpowiedział, Razumichin pomyślał chwilkę.
— No, posłuchajże mego raportu — zaczął. — Byłem u ciebie, spałeś! Potem jedliśmy obiad, a potem poszedłem do Porfirjusza. Zamietow ciągle siedzi u niego. Chciałem zacząć, ale nic z tego. Ani rusz, nie mogłem mówić otwarcie. Oni ciągle jakby nie rozumieli i zrozumieć nie mogą, ale wcale się nie mieszają. Odprowadziłem Porfirjusza do okna i zacząłem mówić, ale znowu nie wiem dlaczego nic nie powiedziałem. Nareszcie, zbliżyłem pięść do jego twarzy i rzekłem, że ją rozmiażdżę po ojcowsku. Spojrzał tylko na mnie. Splunąłem i wyszedłem — no i wszystko. Bardzo głupio. Z Zamietowem ani słówka. Ale wiesz co: sądziłem, żem zepsuł wszystko, gdy na schodach przyszła mi myśl uderzająca: o co my zabiegamy z tobą? Wszak gdyby ci groziło niebezpieczeństwo, lub coś takiego, no, to naturalnie! Aleć przecie nic! Nic ci nie grozi, więc pal ich djabli; naśmiejemy się z nich potem, a ja na twojem miejscu mistyfikowałbym ich jeszcze więcej. Ach jakże im wstyd będzie potem! Pluń; potem i przetrzepać ich będzie można, a teraz pośmiejmy się!
— Naturalnie! — odparł Raskolnikow. — „Co też ty jutro powiesz?“ — pomyślał. — Dziwna rzecz, dotąd ani razu nie przychodziło mi do głowy: „co pomyśli Razumichin, kiedy się dowie?“ Wobec tej myśli, Raskolnikow spojrzał nań z uwagą. Opowiadanie jego o nowej wizycie u Porfirjusza zajęło go bardzo niewiele: tak wiele ubyło od tego czasu i przybyło!...
Na korytarzu zetknęli się z Łużynem: zjawił się punkt o ósmej i szukał numeru, tak, że wszyscy trzej weszli razem, ale nie patrząc na siebie i nie kłaniając się. Młodzi ludzie przeszli naprzód, a pan Piotr, dla przyzwoitości, zatrzymał się nieco w przedpokoju, zdejmując palto. Pani Pulcherja wyszła natychmiast, ażeby go spotkać na progu. Dunia witała się z bratem.
Pan Piotr wszedł i dosyć uprzejmie, chociaż ze zdwojoną powagą, przywitał damy. Zresztą wyglądał nieco zmieszany i jeszcze nie panował nad sobą. Pani Pulcherja, także jakby nieco zmieszana, zaraz pospieszyła posadzić wszystkich przy okrągłym stole, na którym syczał samowar. Dunia i Łużyn ulokowali się naprzeciwko siebie na przeciwległych brzegach stołu. Razumichin i Raskolnikow siedli naprost pani Pulcherji; Razumichin bliżej Łużyna, Raskolnikow zaś przy siostrze.
Nastąpiła chwilka milczenia. Pan Piotr zwolna wyjął batystową chustkę, z której dał się czuć zapach perfum, i wytarł nos z wyrazem lubo cnotliwego, ale zawsze nieco draśniętego w swej godności człowieka i przytem zdecydowanego zażądać wyjaśnienia. Przyszła mu myśl jeszcze w przedpokoju nie zdejmować palta i odjechać, i tem surowo i dotkliwie ukarać obie damy, tak, ażeby odczuły to za jednym zamachem. Ale wolał postąpić inaczej. Przytem, człowiek ten nie lubił tajemnic, a tu należało rzecz wyjaśnić: skoro tak wyraźnie przekroczono jego rozkaz, musi więc być coś, lepiej tedy będzie, gdy się dowie; na ukaranie zawsze będzie dość czasu, jest to zresztą w jego mocy.
— Spodziewam się, że podróż odbyły panie szczęśliwie? — ceremonjalnie zwrócił się do pani Pulcherji.
— Dzięki Bogu.
— Bardzo mi przyjemnie. Nie czuje się pani zmęczoną, panno Eudoksjo?
— Jestem młoda i silna, nie męczę się tak łatwo, ale mama bardzo odczuła podróż — odparła Dunia.
— Cóż robić; nasze drogi państwowe są bardzo długie. Wielką jest, „matuszka Rosja“... Ja zaś, pomimo chęci, żadną miarą nie mogłem zdążyć na spotkanie. Sądzę jednak, iż wszystko odbyło się bez wielkich kłopotów.
— Ach nie, byłyśmy w wielkim ambarasie — ze szczególnym naciskiem pospieszyła oznajmić pani Pulcherja, — i gdyby nam sam Pan Bóg nie był zesłał pana Dymitra, to zginęłybyśmy poprostu. To właśnie pan Dymitr Razumichin — dodała, przedstawiając go Łużynowi.
— Przecie miałem zaszczyt... wczoraj — wycedził Łużyn, nieprzyjaźnie spojrzawszy na Razumichina, poczem nachmurzył się i zamilkł. Bo i wogóle, pan Piotr należał do rzędu ludzi, napozór bardzo uprzejmych w towarzystwie i mających wiele pretensyj do uprzejmości, ale niech tylko cokolwiek będzie im nie do smaku, natychmiast tracą wszystkie swoje właściwości i stają się podobnymi raczej do worków z mąką, aniżeli do towarzyskich i rozmownych kawalerów. Wszyscy znowu zamilkli: Raskolnikow milczał uporczywie. Dunia do czasu nie chciała przerywać milczenia. Razumichin nie miał nic do mówienia, tak, że pani Pulcherja znowu zaczęła się niepokoić.
— Pani Świdrygajłowa umarła — zaczęła, uciekając się do swego ulubionego środka.
— A tak, słyszałem, zaraz mi o tem doniesiono, a nawet mogę paniom zakomunikować, że pan Arkadjusz Świdrygajłow, niezwłocznie po pogrzebie małżonki, wyjechał do Petersburga. Taką przynajmniej wiadomość otrzymałem z najpewniejszych źródeł.
— Do Petersburga? Tutaj? — zaniepokojona zapytała Dunia i spojrzała na matkę.
— Tak jest, i naturalnie, pewno nie bez celu, wziąwszy na uwagę pośpiech wyjazdu i wogóle poprzednie okoliczności.
— Boże! Miałżeby i tutaj nie dać spokoju Duni? — zawołała pani Pulcherja.
— E, nie powinny się panie lękać, naturalnie, jeżeli same panie nie zechcecie wchodzić z nim w jakiekolwiek stosunki. Co do mnie, to ja go nawet śledzę, i szukam właśnie, gdzie się też zatrzymał...
— Ach panie Piotrze! Nie uwierzy pan, jakeś mnie pan tą wiadomością przeraził. Widziałam go wszystkiego dwa razy, ale wydał mi się okropny, okropny! Jestem przekonana, że on był przyczyną śmierci nieboszczki żony.
— No, nie można twierdzić tak stanowczo. Mam pewne wiadomości. Nie przeczę, że może on przyspieszył katastrofę moralnym, że tak powiem, wpływem obelgi; ale co się tyczy postępowania i wogóle moralnej charakterystyki postaci, to zgadzam się z panią. Nie wiem, czy jest teraz bogaty, i ile zostawiła mu Marta; o tem dowiem się w najbliższym czasie; ale tu w Petersburgu zwłaszcza mając pewne środki, bezwarunkowo rozpocznie po dawnemu. Jest to najrozpustniejszy i najbardziej zgubiony człowiek ze wszystkich ludzi tego rodzaju! Mam dużo powodów, ażeby mniemać, iż Marta, która miała nieszczęście pokochać go i wykupić z długów, przyczyniła się do pewnej sprawy; mianowicie jej staraniom należy zawdzięczyć umorzenie, przed ośmiu laty, pewnego procesu kryminalnego, z przymieszką zwierzęcej i, że tak powiem, fantastycznej lekkomyślności, za którą mógł on bardzo a bardzo łatwo powędrować na Syberję. Taki to człowiek!
— Ach Boże! — zawołała pani Pulcherja. Raskolnikow słuchał z uwagą.
— I to prawda, że pan ma pewne o tem wiadomości? — zapytała Dunia, surowym i prawie rozkazującym głosem.
— Powtarzam to tylko, co słyszałem sam, w sekrecie, od nieboszczki Marty. Winienem dodać, że z punktu prawnego, sprawa to bardzo zawiła. Mieszkała tu i zdaje się, mieszka nawet dotąd, niejaka Resslich, cudzoziemka i przytem lichwiarka, zajmująca się nadto gorszemi jeszcze interesami. Z tą otóż Resslich pan Świdrygajłow znajdował się oddawna w bardzo bliskich i podejrzanych stosunkach. Miała ona daleką krewną, zdaje się, siostrzenicę, głuchoniemą, dziewczynkę lat piętnastu czy też czternastu, której ta Resslich wprost nienawidziła i wymawiała każdy kęs chleba; biła ją nawet bez litości. Pewnego razu znaleziono ją na strychu bez życia. Sąd orzekł, że to samobójstwo. Po załatwieniu zwykłych formalności, skończyło się tylko na tem, ale wkrótce była denuncjacja, że nad dzieckiem... pastwił się okrutnie pan Świdrygajłow. Prawda, było to wszystko niedowiedzione; denuncjacja pochodziła od drugiej niemki, kobiety złej i nie zasługującej na zaufanie; wszystko skończyło się na plotce. Ale plotka ma zawsze jakąś podstawę. Musiała pani słyszeć, panno Eudoksjo, bawiąc u nich, o historji z lokajem Filipem, który sześć lat temu zmarł z pobicia, jeszcze za czasów pańszczyzny.
— Słyszałam przeciwnie, że się ten Filip sam powiesił.
— Tak było, ale zmusił go, albo raczej znaglił go do gwałtownej śmierci, trwały system prześladowania i kar ze strony Świdrygajłowa.
— Nic o tem nie wiem, — oschle odparła Dunia — słyszałam tylko dziwną historję, że ten Filip był jakimś melancholikiem, jakimś filozofem domowym, ludzie mówili, że się „zaczytał“, i że powiesił się raczej wskutek drwin ludzkich, nie zaś od butów pana Świdrygajłowa. Owszem, on przy mnie bardzo się dobrze z ludźmi obchodził, ludzie lubili go nawet, chociaż go w istocie posądzali o przyczynienie się do śmierci Filipa.
— Widzę, że pani, panno Eudoksjo, stałaś się skłonną do bronienia go — zauważył Łużyn, składając usta do dwuznacznego uśmiechu. — W istocie, jest to człowiek zręczny i umiejętnie schlebiający damom, czego smutnym przykładem była właśnie jego żona, która tak dziwnie zakończyła życie. Chciałem tylko dać dobrą radę paniom ze względu na jego usiłowania nawiązania stosunków, jakie napewno będzie czynił. Co się zaś mnie tyczy, to jestem przekonany, że ten człowiek powędruje wkrótce do więzienia. Marta nie miała nigdy zamiaru zapisać mu czegokolwiek, a jeżeli mu wreszcie nawet co zostawiła, to chyba coś tylko na konieczne potrzeby, coś bez wartości, jakąś efemerydę, czego nawet na rok nie wystarczy dla człowieka z jego nałogami.
— Panie Piotrze, proszę pana, przestańmy mówić o panu Świdrygajłowie — rzekła Dunia. — Sprawia mi to przykrość.
— Świdrygajłow był tylko co u mnie — ozwał się nagle Raskolnikow, po raz pierwszy przerywając milczenie.
Ze wszystkich stron dały się słyszeć okrzyki, wszyscy się doń zwrócili. Nawet pan Piotr był poruszony.
— Będzie temu z półtorej godziny, spałem, a on wszedł i przedstawił mi się — ciągnął Raskolnikow. — Był bardzo rozmowny i wesoły, i ma wszelką nadzieję, że ja się z nim zaprzyjaźnię. Między innemi prosi bardzo i szuka sposobności widzenia się z tobą. Duniu, mnie zaś prosił ażebym był pośrednikiem tej schadzki. Ma ci on uczynić jakąś propozycję — jaką mianowicie, mówił mi. Nadto, zawiadomił mnie z całą stanowczością, że pani Marta, na tydzień przed śmiercią, zdążyła zapisać ci, Duniu, w testamencie trzy tysiące rubli i że tę sumę możesz odebrać w bardzo niedługim czasie.
— Dzięki Bogu! — zawołała pani Pulcherja i przeżegnała się. — Módl się za nią, Duniu, módl się!
— To najzupełniejsza prawda — wyrwało się Łużynowi.
— No, no i cóż więcej? — nagliła Dunia.
— Potem powiedział, że sam jest niebogaty, i że cały majątek dziedziczą jego dzieci, które teraz bawią u ciotki. Potem, że stanął gdzieś niedaleko ode mnie, ale gdzie — nie wiem, nie pytałem się go.
— Ale co, co on chce zaproponować Duni? — spytała przerażona matka. — Czy ci powiedział?
— Powiedział.
— Cóż takiego? — Powiem potem — Raskolnikow zamilkł i wziął się do swojej herbaty.
Pan Piotr wyjął zegarek i spojrzał na godzinę.
— Muszę pójść za interesem, nie będę więc państwu przeszkadzał — dodał nieco urażony i zaczął wstawać z krzesła.
— Zostań pan, panie Piotrze — rzekła Dunia — wszak pan miałeś zamiar przepędzić z nami dzisiejszy wieczór. A przytem, sam pan pisałeś, że żądasz pan jakichś wyjaśnień od mamy.
— Tak jest, panno Eudoksjo — poważnie odparł Łużyn, przysiadłszy znowu na krześle, ale ciągle jeszcze z kapeluszem w rękach: — w istocie radbym otrzymać wyjaśnienie zarówno od pani, jak i od szanownej mamy pani, względem pewnych bardzo ważnych punktów. Ale tak jak brat pani nie może powtórzyć pewnych propozycji pana Świdrygajłowa, tak i ja nie pragnę i nie mogę mówić... przy obcych... o pewnych bardzo a bardzo ważnych kwestjach. Przy tem najważniejsza i najgłówniejsza moja prośba nie została wykonana...
Łużyn przybrał groźną minę i poważnie zamilkł.
— Pańska prośba, ażeby brata nie było w czasie pańskich odwiedzin, nie została wykonaną jedynie wskutek mojego życzenia, — rzekła Dunia. — Pisałeś pan, że brat mój pana obraził; sądzę, że to należy zaraz załagodzić, i że powinniście się panowie pogodzić. I jeżeli Rodzio rzeczywiście pana obraził, to on musi i będzie prosił pana o przebaczenie.
Pan Piotr zaczął zapewniać:
— Są niektóre obelgi, panno Eudoksjo, o których, pomimo chęci, niepodobna zapomnieć. Wszystko ma granicę, poza którą przekraczać nie należy; gdyż skoro się ją raz przekroczy, cofać się niepodobna.
— Właściwie nie o tem panu mówiłam — trochę niecierpliwie przerwała Dunia — zrozum pan, że cała przyszłość zależy od tego, czy się załagodzi to wszystko jak najprędzej czy nie? Mówię panu poprostu i otwarcie, że obstaję przy swojem, a jeśli pan mnie choć cokolwiek ceni, to, choć to niełatwo, ale cała ta historja musi się dziś zakończyć. Powtarzam panu, jeżeli mój brat jest winien, przeprosi pana.
— Dziwię się, że pani tę kwestję stawia w ten sposób — irytował się coraz bardziej Łużyn — ceniąc i, że tak powiem, uwielbiając panią, mogę przecie zarazem, nie lubić kogoś z rodziny pani. Pretendując o zaszczyt otrzymania rączki pani, nie mogę wszakże przyjąć na siebie zobowiązań nie dających się pogodzić...
— Ach, przestań się pan obrażać, panie Piotrze — z uczuciem przerwała Dunia — i bądź pan tym rozumnym i szlachetnym człowiekiem, za jakiego miałam pana zawsze i chcę pana uważać nadal. Dałam panu wielką obietnicę, jestem pańską narzeczoną; zaufaj mi więc pan w tej sprawie, i wierzaj pan, że potrafię sądzić bezstronnie. To że biorę na siebie rolę sędziego jest zarówno niespodzianką dla pana jak i dla mego brata. Kiedym go zaprosiła dzisiaj, po liście pańskim, ażeby koniecznie przyszedł w czasie pańskich odwiedzin, nic nie mówiłam mu o moich zamiarach. Zrozum pan, że jeżeli się nie pogodzisz, zmuszona będę wybierać pomiędzy wami: on albo pan. Tak stoi kwestja i z jego i z pańskiej strony. Nie chcę i nie powinnam się pomylić w wyborze. Dla pana muszę zerwać z bratem; dla brata z panem. Chcę i mogę dowiedzieć się teraz napewno: czy on jest dla mnie bratem? A o panu: czy jestem panu drogą, czy mnie pan cenisz, czy możesz pan być moim mężem?
— Panno Eudoksjo — krzywiąc się, wymówił Łużyn — słowa pani nazbyt są dla mnie ważkie, powiem więcej, obrażające, ze względu na stanowisko, jakie mam zaszczyt zajmować wobec pani. Pominąwszy dziwne i obraźliwe zestawienie mnie z tym... gwałtownym młodzieńcem, słowami swemi dopuszcza pani możność cofnięcia danej mi obietnicy. Pani powiada: „on albo pan?“ tem samem daje mi pani do zrozumienia, jak mało ja znaczę dla pani... nie mogę na to pozwolić wobec stosunków i... okoliczności, jakie istnieją pomiędzy nami.
— Jakto! — zarumieniła się Dunia — zestawiam pana i to co pana dotyczy z tem wszystkiem, co tylko miałam drogiego, w życiu, co dotąd stanowiło całe moje życie, i pan nagle obrażasz się, że zbyt mało pana cenię!...
Raskolnikow milcząco i zjadliwie uśmiechnął się. Razumichina aż zatrzęsło; ale pan Piotr nie dał za wygraną; przeciwnie, ża każdem słowem coraz się bardziej przyczepiał i irytował, jakby się rozsmakował.
— Miłość dla przyszłego towarzysza życia, dla męża, powinna przewyższać miłość dla brata — wymówił z mentorską powagą — a w każdym razie, ja nie mogę stać, z nim na równi... Lubo napisałem wprawdzie wczoraj, że w obecności brata pani nie chcę i nie mogę wyłożyć wszystkiego, po co przyszedłem, to jednak mam zamiar niezwłocznie zwrócić się do szanownej matki pani w sprawie głównego i niezmiernie dla mnie ważnego punktu. Syn pani, zwrócił się do pani Pulcherji — wczoraj w obecności pana Razsudnika (czy też... zdaje się tak? pan daruje, ale zapomniałem pańskie nazwisko, uprzejmie skłonił się Razumichinowi), obraził mnie przeinaczeniem mojej myśli, którą zakomunikowałem pani wtedy w prywatnej rozmowie, przy kawie, mianowicie, że ślub z biedną panienką, która już doznała krzywd życiowych, według mnie, jest korzystniejszy pod względem małżeńskim, aniżeli z panną posażną — szczególniej pod względem moralnym. Syn pani umyślnie przesadził znaczenie słów, aż do absurdu, oskarżywszy mnie o złe zamiary i, mojem zdaniem, opierając się właśnie na liście od pani. Będę się miał za szczęśliwego, jeżeli pani mnie przekona, że tak nie jest i uspokoi mnie pani w tej mierze. Niech więc mi pani powie, w jakich mianowicie wyrażeniach powtórzyła pani moje słowa panu Rodjonowi.
— Nie pamiętam — zmieszała się pani Pulcherja — powtórzyłam jak umiałam. Nie wiem, jak je panu zacytował Rodzio... Może co i przesadził...
— Gdyby nie pani, nie mógłby przesadzić.
— Panie Piotrze — odparła z godnością matka Raskolnikowa — dowodem tego, żeśmy z Dunią nie miały panu za złe słów pańskich, jest to, że przyjechałyśmy tutaj.
— Dobrze, mamo! — zachęciła matkę Dunia.
— A więc i ja temu jestem winien! — obraził się Łużyn.
— Tak, pan powstaje na Rodzia, panie Piotrze, a sam pan o nim nieprawdę napisałeś we wczorajszym liście — dodała, nabrawszy otuchy pani Pulcherja.
— Nie pamiętam, żebym napisał jaką nieprawdę.
— Napisałeś pan — ostro przerwał Raskolnikow, nie zwracając się do Łużyna — że ja wczoraj oddałem pieniądze nie wdowie po stratowanym, jak było w istocie, lecz jego córce (której do wczoraj nie widziałem wcale). Napisałeś pan to, ażeby mnie poróżnić z rodziną i dlatego dorzuciłeś pan, w niecnych wyrazach o sprawowaniu się dziewczyny, której pan nie znasz. Wszystko to plotki i podłość.
— Daruje pan, — drżąc ze złości odparł Łużyn — w moim liście pisałem o pańskich zaletach i postępkach jedynie na skutek życzenia pańskiej siostry i matki, które prosiły, ażeby im pana opisać: w jakich warunkach pana znalazłem i jakie wrażenie zrobiłeś pan na mnie? Co się zaś tyczy słów, o których mowa, to znajdź pan choć jeden wiersz niesprawiedliwy, to jest żeś pan nie roztrwonił pieniędzy i że w owej rodzinie, choćby nawet biednej, nie znajdowały się niegodne osoby?
— A podług mnie, to pan, z wszystkiemi swemi godnościami, nie warteś paznogcia tej nieszczęśliwej dziewczyny, w którą ciskasz kamieniem.
— Więc gotówbyś pan ją nawet wprowadzić do towarzystwa swojej matki i siostry?
— Zrobiłem to już, jeśli pan chcesz wiedzieć. Posadziłem ją dzisiaj obok matki i Duni.
— Rodziu! — zawołała pani Pulcherja.
Dunia zarumieniła się; Razumichin zmarszczył brwi, Łużyn uśmiechnął się dumnie i pogardliwie.
— Sama pani widzi, panno Eudoksjo — rzekł — czy zgoda jest tu możliwą? Spodziewam się, że sprawa ta jest już skończoną i wyjaśnioną raz na zawsze. Pójdę więc, ażeby nie przeszkadzać dalszej przyjemności rodzinnego spotkania i wymiany sekretów (wstał z krzesła i wziął kapelusz). Ale wychodząc, ośmielę się dodać, że na przyszłość spodziewam się nie być narażanym na podobne przykrości i że tak powiem, kompromisy. Zwłaszcza panią dobrodziejkę będę o to prosił, tembardziej, że i list mój był do pani adresowany, nie zaś do kogo innego.
Pani Pulcherja obraziła się trochę.
— Coś pan nas już zanadto bierze pod swoją władzę, panie Piotrze. — Dunia powiedziała panu przyczynę, dlaczego prośba pańska nie została wykonaną: ona miała dobre zamiary. A i piszesz pan do mnie, jakbyś mi pan rozkazywał. Miałyżbyśmy istotnie każde życzenie pana uważać za rozkaz? Otóż powiem panu, że przeciwnie, powinieneś pan być dla nas delikatniejszym teraz i bardziej pobłażliwym, bośmy wszystko porzuciły i, zaufawszy panu, przyjechałyśmy tutaj, a więc już i bez tego jesteśmy niejako w pańskiej władzy.
— To niezupełnie sprawiedliwie, pani dobrodziejko, zwłaszcza w obecnej chwili, kiedy stał się już głośnym zapis pani Świdrygajłowej w sumie trzech tysięcy, co, zdaje się, było bardzo na rękę, sądząc z nowego tonu, jakim zaczęłyście panie przemawiać do mnie — dodał złośliwie.
— Wnosząc z pańskiej uwagi, możnaby istotnie przypuszczać, żeś pan rachował na naszą bezsilność — z rozdrażnieniem wtrąciła Dunia.
— Ale teraz przynajmniej nie mogę na nią rachować, szczególniej nie pragnę przeszkodzić powtórzeniu sekretnych oświadczyn pana Świdrygajłowa, do których upełnomocnił pani braciszka, a które jak widzę, mają dla pani ważne, a może i nader przyjemne znaczenie.
— Ach mój Boże! — zawołał pani Pulcherja.
Razumichin nie mógł usiedzieć na krześle.
— I nie wstyd ci teraz, siostro? — zapytał Raskolnikow.
— Wstyd mi Rodziu — rzekła Dunia. — Panie Łużyn, proszę wyjść! — zwróciła się doń, pobladłszy z gniewu.
Pan Piotr, zdaje się, wcale nie spodziewał się takiego rozwiązania. Zanadto ufał sobie, swej władzy i bezsilności swoich ofiar. Nie uwierzył i teraz. Pobladł i usta mu się zatrzęsły.
— Panno Eudoksjo, jeżeli wyjdę teraz temi drzwiami, na taki rozkaz, to — pamiętaj pani — już nigdy nie powrócę. Niech pani to dobrze rozważy! Dotrzymam słowa.
— Co za czelność! — zawołała Dunia, zrywając się z krzesła: — ależ ja nie chcę, żebyś pan powracał.
— Jakto? Więc ta-a-k! — zawołał Łużyn, ani na chwilę do samego końca nie przypuszczając takiego rozwiązania i tem samem straciwszy teraz wątek: — więc to tak! A czy pani wie, panno Eudoksjo, że mógłbym zaprotestować?
— Jakie pan masz prawo mówić tak do niej! — gorąco ujęła się matka — w jaki sposób możesz pan protestować? I jakie to są pańskie prawa? No, czyż oddam takiemu jak pan moją Dunię? Wyjdź pan i uwolnij nas pan raz na zawsze! Sameśmy winne, żeśmy się wzięły do niesłusznej sprawy, a najbardziej ja...
— Jednakże, proszę pani — gorączkował się wściekły Łużyn — skrępowałyście mnie panie swojem słowem, którego się teraz wyrzekacie... i, nareszcie... nareszcie, poniosłem przez to... mnóstwo, że tak powiem, wydatków, kosztów...
Ta ostatnia pretensja tak licowała z charakterem pana Piotra, że Raskolnikow, który bladł z gniewu i z wysiłków, ażeby go powstrzymać, nie wytrzymał nagle i — wybuchnął śmiechem. Ale pani Pulcherja nie umiała już panować nad sobą:
— Wydatki? Co za wydatki? Czy o naszym kufrze mowa? A toć go panu konduktor przewiózł, za darmo. Boże! Więc myśmy pana krępowały! Ależ opamiętaj się pan, panie Piotrze, to raczej pan nam krępowałeś ręce i nogi, a nie my pana!
— Dosyć mamo, dosyć! — prosiła Dunia. — Panie Piotrze, odejdź pan, proszę pana!
— Odejdę, ale jeszcze jedno słówko! — wymówił, całkiem już prawie nie panując nad sobą: mama pani widocznie zapomniała, że zdecydowałem się wziąć panią pomimo pogłosek, jakie rozpuszczono w całej okolicy co do reputacji pani. Wzgardziwszy dla pani opinją publiczną i rehabilitując pani, mógłbym przecie żądać wynagrodzenia i nawet domagać się wdzięczności pani... Teraz dopiero otworzyły mi się oczy! Sam widzę, że może postąpiłem sobie bardzo, ale bardzo lekkomyślnie, nie zwracając uwagi na głos opinji...
— Ależ jemu chyba się w głowie pomieszało! — wrzasnął Razumichin, zrywając się z krzesła i gotując się już do rozprawy.
— Podły pan jesteś i zły! — rzekła Dunia.
— Ani słowa! Ani kroku! — zawołał Raskolnikow, wstrzymując Razumichina; poczem, zbliżywszy się prawie czołem do czoła Łużyna, rzekł cicho i dobitnie:
— Racz pan wyjść i ani słowa więcej, bo inaczej...
Pan Piotr przez kilka sekund spoglądał nań z bladą i wykrzywioną ze złości twarzą, poczem odwrócił się, wyszedł, i już oczywiście, rzadko kto unosił na kogo w swojem sercu tyle gniewnej nienawiści, jak ten człowiek na Raskolnikowa. Jego i tylko jego oskarżał o wszystko. Rzecz godna uwagi, iż gdy schodził ze schodów, ciągle mu się jeszcze zdawało, że sprawa może jeszcze nie zupełnie jest stracona, a co się tyczy samych kobiet, to nawet „bardzo, a bardzo“ możliwa do naprawienia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.