Zasady i mięso/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zasady i mięso
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

Na wielką jednogodzinną pauzę wysypało się z klas żactwo, głośno gwarząc, tupiąc nogami, swawoląc. Jakiś tęgi, krępy, pucołowaty chłopak rzucił się w tłum młynkiem, rozpychał łokciami wszystkich, a ciągle wykrzykiwał: „Kotlety, kotlety!“... Inny znowu przechadzał się poważnie, wyśpiewując na nutę powszechnie znanej kolendy: „Oj kotlety, kotlety! Zrobili nam kotlety!“ Gromada malców otoczyła bladego, limfatycznego dzieciaka i pchała go przed sobą z krzykiem: „Miękki, siekany kotlet!“ Słowem, wyraz „kotlety“ rozlegał się po całym szkolnym dziedzińcu.
Wychowawczy dozorcy biegali spoceni tu i owdzie, a z ich łaski niejeden swawolnik, schwytany na gorącym uczynku wymawiania zakazanego wyrazu „kotlety“, dostał się do kozy. Jednakże ta okoliczność zdawała się tylko podnosić entuzjazm dzieci.
Naraz w tłumie ukazał się sam przełożony, blady, ponury i niezmiernie poważny; szedł on pomiędzy uczniami, którzy swoją drogą pozdrawiali go ukłonem, a jednocześnie pozwalali sobie wykrzykiwać fatalny wyraz. On również złowił na gorącym uczynku jakiegoś rozszalałego malca i, wziąwszy go energicznie za ucho, poprowadził do kozy.
Zaledwie się to stało, gdy oto z piersi wszystkich wychowańców, jak gdyby salwa strzałów, wypadł wielki okrzyk: „Kotlety!“
Jakiś dryblas z piątej klasy zapowiadał zebranemu gronu słuchaczy, aby i po pauzie gdy się znów lekcje zaczną, w odpowiedzi na pytania nauczycieli koniecznie wtrącać wyraz „kotlety“.
— Czyś ty wrzeszczał „kotlety“? — piorunującym głosem zapytał dozorca, pan Szczypawka, chwytając jakiegoś żaka za kołnierz.
— Wszyscy wrzeszczeli, a ja nie wrzeszczałem, jak Bozię kocham! — odparł wystraszony chłopak.
Minęła wielka pauza i Brzdączkiewicz z dziennikiem pod pachą podążył do klasy czwartej. Tyle się dzisiaj nasłuchał o kotletach, tyle o nich rozmyślał od dnia wczorajszego, że mu one ciągle świdrowały w głowie. Pod tym wpływem zasiadł na katedrze, rozłożył dziennik i rzekł w nadzwyczajnem roztargnieniu:
— Na ostatniej lekcji mówiliśmy o kotle... Ale się ugryzł w język, spostrzegł, że o mało nie palnął głupstwa i prawił dalej: Mówiliśmy, powiadam, o zwrotach krasomówczych, bez których nikt nie zdoła nadać myślom swoim pięknej językowej szaty...
Tu zerknął na klasę okiem, aby z fizjognomji uczniów pomiarkować, czy który nie złowił uchem jego „lapsum linguae“. Na szczęście, uczniowie nigdy nie słuchali tego, co profesor mówił z katedry.
Widząc przeto, że mu uszło, uderzył silnie pięścią w katedrę i zawołał:
— Uważać!... Gawdzicki, powiedz mi na czem polega postać krasomówcza, synekdoche?... Nie uważasz, widzę — hę?... Chodzisz sobie do szkoły, jak do cyrku...
— Owszem, panie profesorze, bardzo uważam! Synekdoche jest to postać krasomówcza, która...
Zaciął się chłopiec, gdyż była zmowa, żeby w odpowiedź koniecznie wtrącić wyraz „kotlety“, a tu z kotletów nie umiał zrobić synekdochy. Pedagog przyszedł mu w pomoc, mówiąc:
— Wyznaczono podatek na głowy — jest to właśnie przykład synekdochy. Daj teraz swój własny, analogiczny!
— Wydano po kotlecie na każdego ucznia! — odpowiedział Gawdzicki, ucieszony, że mu się udało.
— O, ty gawronie! Gdzież tu jest obrazowy sposób mówienia? Powinieneś, głupcze, wziąć część za całość, lub całość — za część... Twarogowski, poprawiaj!
— Mięso posiekane na drobniutkie części...
— Stój, baranie! Jaki stopień miałeś odemnie na cenzurę?
— Dwójkę, ale pan profesor obiecał, że...
— Masz czystą pałkę i Panu Bogu podziękuj, jeżeli ci w dodatku skóry nie posiekają! Sobocki, przeczytaj swoje wypracowanie! Coście tam mieli zadane?
— Przykłady na metaforę, metonimję i ironję.
— Bardzo dobrze, czytaj!
Sobocki powstał i, głośno a prędko trzepiąc, czytał:
— Przykłady na metaforę: Zabójcze jady. Misa fatalniejsza, niż sokratesowa czara...
— O-o, wcale dobrze! A zamiast jakich wyobrażeń podstawiasz te „zabójcze jady“ i „fatalną misę“?...
— Zamiast kotletów! — odparł wesoło uczeń.
— Smarkaczu, popamiętasz ty kotlety! — rzekł Brzdączkiewicz i zapisał ucznia do dziennika — na karę za złe obyczaje.
Kiedy potem inny jeszcze uczeń odczytał z kajetu przykład na ironję: „kotlety — to mi bal!“ Brzdączkiewicz wpadł w taką złość, że zsiniał i oczy mu się białkami wywróciły do góry. Tego ucznia już nie zapisywał do dziennika, tylko mu kazał wyjść za drzwi; sam zaś zszedł z katedry, stanął przed ławkami i przez parę minut rzucał z pod okularów nadzwyczajnie zjadliwe spojrzenia na klasę.
Wszyscy uczniowie milczeli teraz, jakby makiem zasiał, szturchając się porozumiewawczo pod ławkami.
Straszliwie tak spoglądając, pedagog namyślał się jednocześnie, co za morał należy wypalić w tej stanowczej chwili. I przyszło mu do głowy, że najwłaściwiej postąpi, jeżeli uderzy teraz w strunę uczuć rodzinnych. Oparł więc lewą rękę na ławce, a prawą po kaznodziejsku wyciągnął przed siebie i mówił w te słowa:
— To wy, głuptasy, tak się odwdzięczacie rodzicom za to, że was na naukę posyłają do szkoły? Niejeden ojciec może ostatni grosz oddaje, ujmuje sobie wszystkiego, odmawia w nadziei, że dziecko jego się kształci, zdobywa wiedzę, zostanie kiedyś człowiekiem; tymczasem synal - lampart nietylko w szkole nic a nic nie robi, ale się jeszcze dopuszcza niegodziwości. Cóż zrobić z takimi wyrodkami, co teraz wstyd przynoszą rodzicom swoim, a później niezawodnie będą zakałą społeczeństwa?... Bałwany jakieś, matki zapłaczą na was rzewnemi łzami, ojcowie się was wyrzekną!... A czwarte przykazanie gdzie, wisusy? Na cóż wy wyjdziecie, skoro już w tym wieku tyle zgorszenia pomiędzy wami?... O, za moich szkolnych czasów każdy z was, co do jednego, dostałby najmniej dwadzieścia pięć odlewanych bizunów i wtedy dopiero nauczylibyście się moresu! Bo cóż to za obywatele będą z takich wyuzdanych obiboków?... Proszę sobie wyobrazić — „Sodoma i Gomora“! O czasy, o obyczaje, o młodzieży bezecna, wyzuta z zasad! Włosy mi na głowie powstają, gdy sobie wspomnę, że wy, urwipołcie, gałgany jedne, będziecie kiedyś obywatelami, ojcami! Horrendum!
— Gdzieby też takiemu łysoniowi włosy na głowie miały powstać! — odezwał się któryś z uczniów półgłosem. Nie ma przecież włosów na głowie! Chyba mu powstaną w faworytach.
— Może mu jeszcze do tego czasu urosną! — rzekł inny głośniej.
Brzdączkiewicz widać coś posłyszał, gdyż wściekłem okiem łypnął w kierunku, skąd głos dochodził; spostrzegł na ustach niektórych chłopców złośliwy uśmiech, splunął i wrócił na katedrę. Teraz otwarł dziennik, umaczał pióro i na całej stronnicy opisywał czwartą klasę tak, jak gdyby był prokuratorem, a uczniowie — zbrodniarzami.
Nareszcie odezwał się dzwonek i pan profesor z wyrazem pogardy na twarzy opuścił klasę, nie zwracając bynajmniej uwagi, że uczniowie, powstawszy w ławkach, szastaniem nóg go żegnali. Spotkał się z przełożonym i przyobiecał mu, iż ciętą odpowiedź wystylizuje do zuchwałego ojca, który nie ma pojęcia o celach i środkach wychowawczych, a śmie wyrzuty robić znawcom biegłym. Oprócz tego, Brzdączkiewicz przyrzekł napisać obszerną rozprawę pod tytułem „W obronie ideałów“, ażeby — jak mówił — raz otworzyć oczy ślepemu społeczeństwu.
Wkrótce potem z pośpiechem dopadł do tramwaju i zdążał na upragniony obiad „Pod daszek“, a po drodze myślał:
— Niekiedy dobrze jest przed obiadem doświadczyć silniejszych wzruszeń: zaostrza to apetyt. Ale — po obiedzie, niech Bóg broni!
Tegoż samego dnia wieczorem Dryblaski przyzwał do siebie Szczypawkę, dozorcę wychowawczego, i, zamknąwszy się z nim w swoim gabinecie, w te słowa przemawiał:
— Polecisz pan piekarzowi, ażeby na jutro upiekł bułki dla uczniów większe: każda ma ważyć o dwa łuty więcej. Tylko proszę dobrze pamiętać!... Bo znowu przeinaczą moje polecenia, a ja potem krzyż pański dźwigam. Jutro na obiad do stołu pensjonarskiego zapraszam lekarza, nauczycieli i kilku ojców naszych uczniów; więc, mój panie, żeby tam z masłem nie było tego, co zwykle! Chodzi tu o opinję, o byt zakładu pożytecznego!... Ale, ale — trzeba koniecznie zmienić szklanki do mleka! Średnica ta sama, tylko — wyższe...
Kiedy Szczypawka odszedł, przełożony puścił wodze swoim myślom:
— Bardzom ciekawy, który z utrzymujących pensjonaty sztukę mi tę urządził? Konkurencja!... Ha, wyzwali mię do walki, przeto walczyć muszę i muszę ogół przekonać, że jestem wychowawcą, szeroko, rozumnie pojmującym swoje zadanie! Inaczej, gotowi mię zgubić...
Dryblaski rozumiał dobrze, iż zgoryczony ojciec, autor listu, nie schowa swych przekonań do kieszeni; wiedział także, iż dzisiejszy zatarg jego z uczniami o „kotlety“ wyjdzie niezawodnie po za mury pensjonatu. Poszukiwał sposobów zaradzenia złym następstwom tego wszystkiego i już pensjonarze zyskali parę łutów chleba, parę łyków mleka. Zrobił ustępstwo z własnego interesu na korzyść sił żywotnych młodego pokolenia. Oprócz tego zajrzał w swoje sumienie. Młodzież łatwo i prędko zapomina o doznanych krzywdach. W pensjonacie nikt już nazajutrz nie mówił o kotletach. Za to dawały się zewsząd słyszeć skargi na pana Szczypawkę, który wczoraj na pauzie zbyt bezwzględnie, zapalczywie i silnie targał malców za uszy. W chwilach wolnych od zajęć chłopcy pokazywali sobie ponadrywane, czerwone i opuchłe konchy uszne.
Ale ludzie starsi nie zapomnieli kotletów. Z jednej strony sprawa ta poszła między matki pensjonarzy, sprawiła wielkie wrażenie, wywołała istną wrzawę; z drugiej strony znowu przełożony i wogóle ciało wychowawcze usiłowali burzę taką zażegnać, przeszkodzić, aby przypadkiem gazety coś nie napomknęły. Miał Dryblaski wielu zwolenników w mieście i różni też nauczyciele stanęli po jego stronie, chcąc tym sposobem pozyskać lekcje płatne. I wtedy to po raz pierwszy w Warszawie zaczęto poważnie roztrząsać kwestję, czy koniecznością jest, ażeby dobrze wychowywane dzieci jadały mięso. Jeżeli cię tylko zaproszono gdzieś na herbatę, mogłeś być pewny, że któraś z matek postawi ci niebawem pytanie: „A jak się też pan zapatruje na fizyczne wychowanie dzieci?“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.