Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zamiast kotletów! — odparł wesoło uczeń.
— Smarkaczu, popamiętasz ty kotlety! — rzekł Brzdączkiewicz i zapisał ucznia do dziennika — na karę za złe obyczaje.
Kiedy potem inny jeszcze uczeń odczytał z kajetu przykład na ironję: „kotlety — to mi bal!“ Brzdączkiewicz wpadł w taką złość, że zsiniał i oczy mu się białkami wywróciły do góry. Tego ucznia już nie zapisywał do dziennika, tylko mu kazał wyjść za drzwi; sam zaś zszedł z katedry, stanął przed ławkami i przez parę minut rzucał z pod okularów nadzwyczajnie zjadliwe spojrzenia na klasę.
Wszyscy uczniowie milczeli teraz, jakby makiem zasiał, szturchając się porozumiewawczo pod ławkami.
Straszliwie tak spoglądając, pedagog namyślał się jednocześnie, co za morał należy wypalić w tej stanowczej chwili. I przyszło mu do głowy, że najwłaściwiej postąpi, jeżeli uderzy teraz w strunę uczuć rodzinnych. Oparł więc lewą rękę na ławce, a prawą po kaznodziejsku wyciągnął przed siebie i mówił w te słowa:
— To wy, głuptasy, tak się odwdzięczacie rodzicom za to, że was na naukę posyłają do szkoły? Niejeden ojciec może ostatni