Przejdź do zawartości

Zasady i mięso/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zasady i mięso
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.

Pan Hugo Brzdączkiewicz, filolog i nauczyciel prywatny, wypiwszy raz wieczorem „Pod elektrycznością“ cztery kufle jasnego piwa łódzkiego, powolnym krokiem wracał do domu. Po drodze przystawał na ulicy, gdyż stan organizmu dawał mu do myślenia. Nieswój był pan profesor.
Może zjadł kawałek mięsa z lichym sosem — jak to w restauracji — i system trawienia z trwogą oczekiwał zbliżającej się katastrofy; może nie dopił miary piwa, a może, jak na swą osobę, wypił zadużo.
— Czy ja piłem wódkę przed jedzeniem? Piłem przy bufecie, dobrze pamiętam, nalewała mi ta blada panienka; potem zakąsiłem surową szynką... Wszystko przecież zdrowe! A co było po kolacji?.. Plasterek sera litewskiego, no i kawa czarna. W czasie kolacji wypiłem dwa kufelki; po kolacji miałem takie jakieś pragnienie, że niewiadomo jak i kiedy, wsiąkło cztery. Może się toto pomieszało z czarną kawą, no i rewolucja — Sodoma, Gomora!
Przybył do domu, jeszcze nie przestąpił progu, gdy go chwyciła czkawka.
— Odzywa się — pomruknął — ale kwestja, co?...
Spojrzał na zegarek: pięć minut do dwunastej. Miał do poprawienia wypracowania uczniów, jednak ze wstrętem odwrócił wzrok od stu kajetów i powiedział sobie:
— Wyleżę się dzisiaj porządnie!
Zdjął buty, włożył pantofle; następnie z nadzwyczajną flegmą zdejmował z siebie różne części ubrania, jedną po drugiej, i nareszcie wlazł pod kołdrę.
Teraz zdmuchnął świecę, przytulił głowę do poduszki. Nie, nie mógł zasnąć. Ziewał, sapał, postękiwał, przewracał się z boku na bok, a nie zasypiał. Słyszał wyraźnie w brzuchu jakieś szmery: to kruczenie, to znowu jakby przelewanie płynów z naczynia w naczynie; niekiedy coś pisnęło, syknęło. Oprócz tego, majaczył cokolwiek i własne jego życie w obrazach przesuwało mu się przed oczyma.
Niegdyś u Wojcieszkowej na Niecałej jadał zdrowe gospodarskie obiady po dwadzieścia pięć kopiejek, nigdy się nie struł, był zdrów, silny. Wtedy około południa uczuwał apetyt ogromny, a obiady jadał z przyjemnością, wyrównywającą rozkoszy; nieraz się spocił, zmiatając z talerzy.
„Pod trzema koronami“ na Bielańskiej było także dobrze i tanio, a teraz — Sodoma i Gomora! Westchnął. „Gdzież dzisiaj można zjeść kawałek rzetelnej pieczeni z rożna?“
Był taki ogródek Laszkiewiczowej na Miodowej. Cóż tam za przepyszne kotlety z groszkiem podawali! Proszę sobie wyobrazić i palce lizać!...
— Jestem w domu! Wczoraj, w jakiejś restauracji na Marszałkowskiej, blisko ogrodu Saskiego, jadłem siekane kotlety! Ooo! stąd niedyspozycja! Jak się tu teraz pozbyć takiego balastu? Może należało dzisiaj wypić jeszcze więcej piwa?... To jasne łódzkie — niczego, zostawia w ustach osad, ale pije się gładko.
Wspomnienie ogródka Laszkiewiczowej wywołało w umyśle profesora myśli o kobietach.
— Djabli wiedzą, co myśleć o tej usłudze żeńskiej po restauracjach?... Przychodzisz, mówisz: „Proszę podać kartę“, a ona się do ciebie mizdrzy, wyszczerza zęby.
Będąc uczniem klasy szóstej, kochał się po raz pierwszy w rumianej, pucołowatej panience. Na roraty chadzał, żeby ją zobaczyć; przed domem godzinami nieraz wystawał, byle ją ujrzeć. Zwyczajnie, płochość młodości! Dziewczyna była jak rzepka: jędrna, zdrowa, hoża. Wszystko w niej i na niej było bardzo przyjemne. Raz spostrzegł, że miała brudne paluszki — nic nie szkodziło. Nie nosił wtedy okularów, nie był łysy, w zębach gryzł orzechy, jadał jaja na twardo i na zimno, ba — nawet twardy jak kamień ser krowi. I wszystko mu to nic a nic nie szkodziło.
Skończywszy gimnazjum, znowu się kochał w dwudziestoletniej Florci, blondynce z chabrowemi oczyma; bardzo jej była do twarzy szafirowa wstążka, którą się wpół przepasywała. Wtedy to pierwszy raz w życiu pocałował kobietę. Mimo niedyspozycji żołądka, Brzdączkiewicz w tej chwili jeszcze odczuł słodycz, czar pocałunku i zaroił się na łóżku... Jako entuzjasta, nazajutrz po pocałunku zjadł nadzwyczajne śniadanie z bratem swej kochanki, kancelistą powiatu i skończonym urwipołciem, pożyczył mu pół rubla i upił się gorącym ponczem. Tem śmielej potem całował Florcię. I to przeszło.
Będąc już nauczycielem, zaraz w pierwszych latach karjery bardzo gorąco romansował z jedną wielce przyjemną panienką ze szwalni; ale mu ją odbił pewien nadzwyczajnie układny subjekt ze składu materjałów aptecznych, który nadobnej Maryni dostarczał perfum, pachnących mydełek, proszku do zębów i innych artykułów toaletowych. Z tego powodu skala szacunku dla kobiety bardzo się w przekonaniu pedagoga zmniejszyła. Marynia oczywiście przełożyła wodę kolonską i mydło nad poetyczne poloty jego ducha. Cierpiał jednak króciutko, a niezbyt dotkliwie.
Były jeszcze podówczas wcale dobre restauracje, jakkolwiek zepsucie już się zakradło, przeto pan profesor żył jako tako.
Między żołądkiem a sercem, między odżywianiem się a miłością niezawodnie istnieje związek: jedno drugie popiera, jedno drugie zakłóca. Najdotkliwsze bywają przecie dramaty obu tych szlachetnych funkcji życia. Tania miłość, tania kuchnia — niech Bóg broni!... Każdy to wie, że tylko we własnym domu i na proszonym obiedzie zjeść można dobrze; ale obiad proszony, zadarmo, lepiej smakuje. Również tylko bezinteresowna miłość ma wartość...
Stołował się u Michaux, gdzie go obsługiwała Mania, bardzo dobra dziewczyna, wysmukła i z oczyma gazeli: mogłaby być sułtanką. Nasz pedagog różnemi wykładami o zadaniach i celach życia niewiasty przypuścił szturm do jej serca i nieraz sądził, że je zdobył; przysiadała się bowiem poufale do niego, kusiła go, czarowała. Musiała być zażyłość, skoro raz pożyczył od niej chustki do nosa, gdy swojej zapomniał wziąć z domu. Czasem atoli uczuwał wielką zazdrość, gdy widział, iż wojskowi i studenci okazują Mani zawiele grzeczności. Ale ona zawsze go przekonała, że jego zazdrość nie ma najmniejszej podstawy. Trwało to z pół roku. Brzdączkiewicz stale jadał obiady u Michaux, kolacje również; niekiedy zaś, gdy nie miał co robić z czasem, wpadał jeszcze i po południu na piwo, a piękna Mania dostawała za każdym razem dyskę pour boire. Nie można powiedzieć, żeby przepłacał uczucie...
Aż tu naraz zjawił się gość niezwykły, podobno były ober-konduktor kolei warszawsko-wiedeńskiej, który równie często odwiedzał restaurację, a w dodatku był o wiele hojniejszy dla Mani: sypał bowiem czterdziestówkami za każdym razem. On też niebawem odbił profesorowi dziewczynę.
Pedagog znowu obniżył skalę swego szacunku dla kobiety. Teraz ani wołowina, ani cielęcina, baranina i t. d. nie smakowały mu tak, jak przedtem. Jednakże na złość Mani i udając obojętność z powodu doznanego zawodu w miłości, w dalszym ciągu stołował się u Michaux. Obsługiwała go teraz, równie jak Mania nadobna, Kazia. Oj, ta Kazia, kto się w niej nie kochał!...
Pomimo swej filologji i poetycznego nastroju, zmaterjalizował się profesor; nie dowierzał rachunkom, podawanym przez Kazię, targował się, dziwaczył, coraz częściej powtarzał: „Sodoma, Gomora“, co dziewczynę obrażało i gorszyło. Stał się teraz szorstki, cierpki, kilka razy nawymyślał Kazi, a miał przekonanie, że ona mu ubliżała. Znamienną cechę tego filologa stanowiło obecnie to, że czysto podmiotowe wrażenia brał za przedmiotową rzeczywistość, a gdy się uparł i zaciął, nie można go było już w żaden sposób przekonać... Pewnego razu doszło do arcyniemiłego zatargu z Kazią, która pedagogowi rzuciła w oczy: „Paskudny człowiek!“
Brzdączkiewicz natychmiast na dziewczynę zaniósł skargę do właścicielki zakładu gastronomicznego; ale to na nic się nie zdało, gdyż stronę Kazi wziął zastęp dziennikarzy i feljetonistów, stale lub niestale stołujących się u Michaux. Dzięki literaturze, dziewczyna wyszła zwycięsko z zatargu i utrzymała się na swojem stanowisku, a skompromitowany, zgoryczony profesor na zawsze opuścił jadłodajnię u Michaux. Stracił zupełnie szacunek dla kobiet, przeniósł się „Pod elektryczność“, gdzie była usługa męska, i dostał kataru żołądka.
Niekiedy zły, pełen mizantropji, obiegał Warszawę, poszukując taniej a dobrej restauracji. Niestety, truł się tylko coraz bardziej! Katar żołądka i mizantropja stanowiły ostatnią cechę w jego życiu, co się często odbijało na lekcjach w szkole. Siedząc zwykle „Pod elektrycznością“ przy kufelku jasnego łódzkiego, jak drugi Hamlet, sam z sobą prowadził rozmowy. Pełna sarkazmu dusza wylewała się w bardzo pesymistycznych monologach. „Sodoma i Gomora“, proszę sobie wyobrazić moje życie!“
Właśnie teraz spędził noc prawie bezsenną, już to przebiegając myślą swoje zmarnowane życie, — już rozważając przyczynę ostatniej dolegliwości organów trawienia.
Rano wstał kwaśny, skrzywiony, jakby wyszedł z pod noża chirurga. Wyjrzał przez lufcik, chcąc zmiarkować, jak się ma ubrać stosownie do stanu powietrza coś bardzo niewyraźnego. Potem pił herbatę i troskliwie rozmyślał, czy ma włożyć buty z cholewami, czy — bez cholew. Biedaczysko, on wierzył niewzruszenie, że wełniany kaftanik, buty z cholewami, kalosze, parasol i wata w uszach są to amulety zdrowia.
Obejrzał język w zwierciadełku, badał go przez chwilę i splunął.
— Kotlety, widocznie kotlety! Przeklęta, jadowita trucizna!... Możeby i to piwo Anstatta należało zmienić na Haberbuscha, lub Kijoka? Słyszałem, że jest jakieś piwo zdrowia, a niektórzy bardzo zachwalają „leżak Machlejda“... Najlepszy byłby pilznerek — oo! Ale czyż?... czyż człowiek z mojemi środkami?... Eh, całe życie na psa w takich warunkach!
Machnął ręką, zatkał oba uszy watą z kamforą, włożył na nos okulary i, trzymając kapelusz w ręku, zaczął poszukiwać parasola, chociaż go trzymał pod pachą. Roztargnienie takie nie jest też bynajmniej dowodem zdrowotności. Żołądek i w mózgu ci zawichrzy... Z czegóż te wszystkie zawroty, uderzenia do głowy, zaćmienia w oczach?
Nareszcie wyszedł; po drodze wstąpił do stróża i oddał mu klucz od mieszkania, zalecił przewietrzenie pokoju. Teraz, pogrążony w zamyśleniu o stanie swego organizmu, wolnym krokiem zmierzał w kierunku szkoły. Siekane kotlety, jasne piwo łódzkie i domniemane skutki używania tych artykułów zupełnie oblegały jego władzę myślenia. Prawdopodobnie wyobrażał sobie więcej nieszczęścia, niż było w rzeczywistości.
Mijali go uczniowie, spieszący do szkoły, kłaniali mu się czapkami, a jaki taki poszepnął:
— Brzdęc lezie, Sodoma i Gomora! O, wypchał się dzisiaj watą, aż mu przez uszy wyłazi!
Wszedł do domu szkolnego, rozpiął się, ażeby mu zmiana temperatury nie zaszkodziła. Na korytarzach witają go koledzy, zapytując:
— Jakże tam zdrowie? Kiepskawo coś kolega dziś wyglądasz.
— Phi! — odrzekł krótko i machnął ręką.
W czytelni nauczycielskiej rozebrał się, powiesił na kółku palto i szalik, cylinder umieścił na szafie, a kalosze i parasol wsunął za szafę. Z celem to robił, gdyż są tacy pedagogowie, co zamieniają — zwyczajnie, warchoły, lekkoduchy; drugi odmieni i przez cały tydzień będzie chodził w cudzych kaloszach lub kapeluszu, aż zniszczy. Parasola możesz nawet nie odebrać nigdy.
Nim się rozpoczęły lekcje po klasach, Brzdączkiewicz, wylewając żółć z duszy, namiętnie skreślał swym kolegom obrazy marności i wyzysku warszawskich restauratorów.
— Proszę sobie wyobrazić te ponure nory, gorsze od zbójeckich jaskiń! Gdyś głodny, chcesz nie chcesz, musisz tam wejść, a oni cię strują i obedrą...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.