Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kotlety, widocznie kotlety! Przeklęta, jadowita trucizna!... Możeby i to piwo Anstatta należało zmienić na Haberbuscha, lub Kijoka? Słyszałem, że jest jakieś piwo zdrowia, a niektórzy bardzo zachwalają „leżak Machlejda“... Najlepszy byłby pilznerek — oo! Ale czyż?... czyż człowiek z mojemi środkami?... Eh, całe życie na psa w takich warunkach!
Machnął ręką, zatkał oba uszy watą z kamforą, włożył na nos okulary i, trzymając kapelusz w ręku, zaczął poszukiwać parasola, chociaż go trzymał pod pachą. Roztargnienie takie nie jest też bynajmniej dowodem zdrowotności. Żołądek i w mózgu ci zawichrzy... Z czegóż te wszystkie zawroty, uderzenia do głowy, zaćmienia w oczach?
Nareszcie wyszedł; po drodze wstąpił do stróża i oddał mu klucz od mieszkania, zalecił przewietrzenie pokoju. Teraz, pogrążony w zamyśleniu o stanie swego organizmu, wolnym krokiem zmierzał w kierunku szkoły. Siekane kotlety, jasne piwo łódzkie i domniemane skutki używania tych artykułów zupełnie oblegały jego władzę myślenia. Prawdopodobnie wyobrażał sobie więcej nieszczęścia, niż było w rzeczywistości.
Mijali go uczniowie, spieszący do szkoły, kłaniali mu się czapkami, a jaki taki poszepnął: