Zamorski djabeł/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Deszcz i mokre śniegi z porywczemi wiatrami zrobiły swoje. Dach w mieszkaniu Brzeskiego zaczął gęsto przeciekać, rozmokły papier w oknie też w wielu miejscach popękał. „Władca Wrót Zachodnich“ nie myślał wcale o reparacji.
— O, w naszym mieście w zimie bywa zimno! przytakiwał, gdy lokator skarżył się mu na chłód i wilgoć po nocach. — Cóż dopiero musi się dziać w waszych północnych krajach?
Na opowieści Brzeskiego o urządzeniu ogrzewaniu mieszkań europejskich odpowiadał stale z wyszukaną grzecznością:
— Wysoki umysł zamorskich ludzi umie zapobiegać nieszczęściu!
Ale ani o piecyku, ani nawet o fajerce już nie wspominał. Gdy wreszcie, doprowadzony do ostateczności, Brzeski powiedział mu stanowczo, że nie myśli dłużej mieszkać w mokrej i zimnej dziurze, i zażądał od niego, aby poszedł zobaczyć, co się tam dzieje, Wań wszedł do mieszkania, pokiwał głową, jak gdyby ujrzał rzecz zupełnie niespodziewaną, i zaproponował młodzieńcowi, żeby... tymczasowo, nim poprawią dach i postawią... fajerkę, przeniósł się do nich, do kuchni.
Chłopiec już dawno wpadł był na ten pomysł i nie podał go sam jedynie ze względu na podejrzliwość Chińczyka. Nie chciał zmieniać nauczyciela i wątpił, czy znajdzie innego, któryby z wykształceniem chińskim łączył pewną znajomość języków i obyczajów europejskich. Niezwłocznie więc przeniósł swe łóżko i umieścił w kącie względnie najsuchszym i najcieplejszym, niedaleko pieca. Lepszy znajdował się chyba za parawanem, dokąd odprowadzała z pieca ciepło duża rura gliniana.
Brzeski był ciekawy, co poczną teraz kobiety; przypuszczał, że nareszcie pani i panna Wań będą zmuszone ukazać się jego oczom; ale one nie ukazały się i tylko parawan, przesunięty jeszcze dalej ku środkowi pokoju, ogarnął pół pieca i połowę drzwi. I nic nie zmieniło się w obcowaniu z nim krajowców, prócz tego chyba, że obecnie wciąż miał uszy pełne chińskiego gwaru, że nie miał się gdzie przed nim schować. Robił więc szybkie w języku postępy, tymbardziej, że Wań mniej pisał, a więcej mu czasu poświęcał.
Za parawanem rozlegały się te same szmery, ostrożne kroki, brzęk naczyń, śmiech tłumiony, furkot wrzeciona, opryskliwe wykrzykniki, łagodne odpowiedzi i ciche pykania fajeczki, a niekiedy tajemnicze narady z Czżanem w nieobecności Wania.
— Co to jest, kucharzu? Dla czego tak mało grochu? Mięsa wcale nie widać? Przecie pieniędzy dałem ci tyle co zawsze?.. — gniewał się na Czżana „Władca Wrót Zachodnich“ wobec niezwykle skąpego obiadu.
— Grochu kupiłem na miarę dosyć, ale... szelma sklepikarz namoczył go wodą. Okazał się napęczniały — tłumaczył się Czżan.
— Dla czego kucharz kupił? Czy kucharz nie ma oczu?...
— Ogromnie wszystko podrożało na rynku. Przyjechał pewnie do dworu jaki znakomity wasal i wielka jego świta wykupiła produkty.
— Proszę kucharza, żeby nie kupował nic tam, gdzie kupują znakomitości.
— Zgoda! — odpowiadał pokornie sługa.
Ale po niejakim czasie rozmiary obiadów znowu stopniowo malały.
— Cóż to? Znowu jaki znakomity wasal?...
Czżan bezradnie wznosił ramiona.
— Co wy ze mną wyrabiacie?! — krzyczał Wań. — Nowy Rok nadchodzi, roboty coraz mniej, żadnych oszczędności, pieniądze płyną jak woda. I nic niema, nic w domu niema! Jak u najuboższego tragarza!
— Przestań, gdyż od tak wielkiej liczby słów w głowie mi się mąci! — odpowiadała mu chrapliwie z za parawana pani Wań.
— Okradacie mię do spółki z tym starym djabłem, którego, widzę, będę zmuszony wypędzić.
— Okradacie?.. O dolo moja!... O nieszczęście mojego życia!... Czyż nie jestem panią, córką wysokiego rodu? Czyż bracia moi nie bywali gubernatorami? Niewdzięczniku, czy bez ich pomocy zostałbyś, czym byłeś?... Już zapomniałeś! Przecież w nadziei, że siostrę ich, a matkę twego syna, otoczysz należnym dostatkiem, wyrobili ci miejsce w Mongolji. A teraz!... „Okradacie!...“ Kogo okradamy? Okradłeś mię z młodości, z wdzięków! Wszak nie ja, lecz ty byłeś wypędzony ze służby za bezmierny rabunek. Ściągnąłeś podejrzenie na moich braci i zmuszasz teraz siostrę ich żyć w nędzy, odmawiasz jej wszystkiego! Nie mam męża, nie mam dzieci, inaczej nie cierpiałabym tak strasznie... Oni znaleźliby możność ulżenia swej starej matce, oraz żonie z wysokiego rodu!... O, nie, ja nie mogę znieść tego dłużej i gotowa jestem na tysiąc śmierci wszelkiego rodzaju!
Po tej groźbie Wań milkł zwykle i zwracał się do Brzeskiego z żałosnym uśmiechem:
— Fem-mé... viei-illé... méch-an-té... (stara kobieta zła!) — mruczał mocno zchińszczoną francuzczyzną, a najczęściej wynosił się niezwłocznie za drzwi.
Ale kiedy w domu dawał się czuć znaczniejszy przypływ pieniędzy, słodki dym opjum rozpływał się w miarowych odstępach po mieszkaniu i następowały okresy błogiego spokoju. Wtedy „Władca Wrót Zachodnich“ brał wieczorami książkę z półki i czytał przy świetle nafcianej lampy Brzeskiego opowieść o przygodach „bohaterskiego studenta Tie Czżun-ju i pięknej, wiernej Szuj Pin-siń“.
Mały Ma-czży opierał się łokciami na stole i nie spuszczał z ojca rozgorzałych oczu; stary Czżan przysiadał na piętach pod ścianą, skąd robił kiedy niekiedy cnotliwe, pełne zdrowego rozsądku uwagi, wreszcie parawany odsuwały się nieco i do jednostajnego furkotu wrzeciona przyłączały się niekiedy tłumione wykrzykniki zachwytu lub oburzenia kobiet.
Koło Bożego Narodzenia Brzeski odebrał list od matki.

„Synu mój, dziecko ukochane! — pisała staruszka. — Jakże strasznie daleko odbiegłeś ode mnie! Co porabiasz i gdzie się obracasz? Co za męka tak długo nic nie wiedzieć o tobie! Wyglądam listu jak zbawienia, a skoro przyjdzie, to zawsze taki króciuchny i tak mało piszesz o sobie. Pisz wszystko, mój gołąbku, mój sokole... Spłakałam się, kiedym przeczytała, że musiałeś przebrać się za poganina i nawet warkocz przyczepić. Jakże łatwo w takim kraju duszę zgubić! Podkrada się to, jak złodziej. Z początku czujemy wstręt do obcych obyczajów, potym wszystko nam jedno, a wreszcie sami ich nabywamy. Czy aby, synu, modlisz się choć raz na dzień? Pisałeś, że nauczyciel twój jest chrześcijaninem, ale wyznaję, że nie wierzę w chrześcijaństwo człowieka, który nosi kobiecy ubiór i zaplata warkocze. Nic mi też nie piszesz, czy ma córkę i jaką ma żonę: stara czy młoda, brzydka czy ładna?... Drogie dziecko, wróć czysty, nieskalany. Modlę się zawsze o to do Pana Boga. Chwilami czuję straszny żal do wuja, że taki projekt dla ciebie obmyślił. Wracaj, ach, wracaj, wracaj, jak można najprędzej. Już ja myślałam nad tym, co ci ksiądz Płoński powiedział, i umyśliłam, że po przyjeździe do kraju kupimy gdzie pod miastem kawałek ziemi i uwijemy gniazdko już na stałe. Ożenisz się i będą wnuki moje małemi nóżkami wydeptywać dróżki w sadzie, jak ty wydeptywałeś w tym ogródku, który teraz uprawiam. Teodor pije i za mieszkanie nie płaci, ale poczciwy jak zawsze...“
Stary Czżan przysiadał na piętach pod ścianą...

List był długi, pełen szczegółów, wzruszył i rozmarzył Brzeskiego. Miał ochotę pobiec z nim do księdza Płońskiego, ale musiałby zmarnować dzień cały, więc odłożył do świąt. Uczył się pilnie po chińsku, po angielsku, studjował dzieła o Chinach, o ich handlu i uprawie herbaty.
Czas ubiegał jednostajnie, cicho, ale chyżo. W domu Wania oswojono się z nim zwolna; z za parawana znowu migać zaczęły ręce i nawet głowy kobiece.
Zbliżał się Nowy Rok, największe z chińskich świąt narodowych. Przygotowywano się do niego i w domu Wania. W wigilję pierwszego nowiu, pierwszego zimowego miesiąca, wymieciono starannie izbę, starto wszędzie kurz i wszystko pięknie ubrano żywemi kwiatami; sam gospodarz przyniósł ich z targu cały kosz. Na ołtarzu przodków umieszczono w wazach pęki róż, kamelji i rozkwitłych gałązek kwiatu pomarańczowego, dostarczanych do stolicy z odległego Południa.

Wśród bukietów stanęły półmiski z owocami i jadłem ofiarnym, kolorowe świece z drzewnego wosku i duże, pachnące trociczki. Całą noc płonął ogień w kuchni i syczał tłuszcz, w którym smażono placuszki, mięsiwo rozmaite, ryby i warzywa; kobiety nie kładły się spać wcale. Dzień świąteczny rozpoczął się odczytaniem kilku ustępów z księgi familijnej Waniów, spaleniem kadzideł i świec ofiarnych, oraz długich, złoconych papierków z rysunkami różnych przedmiotów. Na ową chwilę parawan się rozsunął i w przejściu stanęły kobiety. Brzeski słyszał ich ruchy i szepty, ale w czasie obrzędu nie śmiał się obejrzeć, a gdy to później uczynił, one już znikły.
Na ozdobionych flagami ulicach roiły się tłumy ludzi...

Dzień był śliczny. Słońce złotą falą zalewało papierowe okno mieszkania. Spadły śnieg potęgował blask słońca.
Po obiedzie mężczyźni włożyli na uszy futrzane futerały i wyszli na miasto. Ma-czży, rozumie się, towarzyszył ojcu. Na ozdobionych flagami ulicach roiły się tłumy ludzi; płynęły one przeważnie w jednym kierunku, niby skłębione potoki niebieskiego nankinu, unoszące na swej powierzchni tysiące uśmiechniętych, wrzeszczących głów, czerwonych wachlarzy, pstrych parasoli, dziwacznych kolorowych latarni i znaków. Głosy dzwonów i głębokie dźwięki olbrzymich gongów miedzianych, głusząc wrzawę ludzką, płynęły górą ponad miastem, gdzie wiał lekki wietrzyk, gdzie trzepotały się niezliczone chorągwie i przelewał się blask słońca.
Brzeski utonął z towarzyszami w tym tłumie. Rozweselił się i ze szczerą przyjemnością uczestniczył w procesji „Wielkiego Smoka Powodzenia“, tańczył, śmiał się, krzyczał narówni z innemi i potrząsał girlandami kwiatów, które kazano mu trzymać. Wieczór spędzili w teatrze, gdzie dziwadła „Ziemi, Wody i Nieba“ przeszły przed niemi w przedziwnym korowodzie. Gdy wracali do domu o północy, ulice oświetlone latarniami i buchającemi w rozmaitych miejscach bengalskiemi ogniami, pełne kołyszących się chorągwi i festonów, wyglądały jak bajeczne szpalery z ogromnych płomienistych kwiatów, miotanych wiatrem. Co chwila tryskały nad tłumem i ginęły wśród gwiazd sypiące iskry rakiety, a pod nogami co krok pękały hałaśliwe petardy. Śmiech, wrzawa, śpiew, głośna muzyka nie milkły noc całą.
Przez ten czas pani Wań wraz z córką przyjmowały odwiedziny przyjaciółek i krewniaczek. Zjedzono góry słodkich ciastek, konfitur, cukierków i wypito niezliczoną moc filiżanek herbaty.
Brzeski poczuł, że nigdy jeszcze nie zlał się do tego stopnia z otoczeniem, jak w czasie tych uroczystości. I to, co uważał za śmieszne i niemądre w zwyczajach Chińczyków, wydało mu się właściwym i poetycznym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.