Zamorski djabeł/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Baron odjeżdżał.
W ambasadzie skorzystano z okazji i urządzono na cześć wyprawy uroczysty obiad pożegnalny.
O wpół do siódmej biesiadnicy obsiedli duży stół podłużny.
Sześć ogromnych bukietów tworzyło pośrodku stołu śliczny, przejrzysty żywopłot. Białe kielichy lilji mieszały. się tam z płomiennemi językami dziwacznie podartych tulipanów, nawpół rozwiane korony żółtych i ponsowych róż wychylały się z bladych azalji, strzępiaste złocienie i ogromne goździki splatały się w uroczy deseń z drobnolistnym kwiatem pomarańczowym i aksamitnemi ząbkami tuberoz. Dzieliły je nikłe wytryski traw i kłosków, a łączyła żywa zieloność podszycia z paproci i wawrzynu.
Półkola blado-różowych wstążek, zwisających z trzech wysokich srebrnych kandelabrów, łączyły w jeden rząd kwiaty i światło.
Z obu stron kwiatowej przegrody ciągnęły się szeregi karafek i smukłych amfor o tęczowych błyskach, wznosiły się podstawki z piramidami żółtych, rumianych i fijoletowych owoców; wreszcie przed każdym przyborem kupił się tłum różnobarwnych i rożnokształtnych kielichów, stały szklanki z wachlarzami serwet, wstawionych w nie jak bukiety.
Obok talerzy, słabo odrzynających się od śnieżnego obrusa połyskiem i nitką złocenia, lśniły się w równych odstępach srebrne sztućce, jak kawałki polerowanego lodu. Każdy biesiadnik miał przed sobą ślicznie emaljowaną solniczkę japońską, podobną do liścia, na którym nocą usiadły świetlaki; przed każdym leżała wiązka goździków, tuberoz i bladych bławatków. Pachniało kwiatami i drogim winem. W seledynowej poświacie elektrycznej, wysoko podniesionej lampy kładły się od przedmiotów na stole niepewne, drżące cienie, podobne do cieni zimowego dnia. U stropu, powyżej lampy, wisiał nieruchomo wieniec z ogromnych wachlarzy w bambusowych obręczach, powiewnych jak skrzydła bajecznych motyli.
W dole pod niemi, w blaskach ześrodkowanego światła, w lekkich, wonnych oparach, unoszących się z roznoszonych półmisków, wianek jasnych kobiet i czarno ubranych panów gwarzył wesoło i brzęczał srebrną zastawą.
Z mocno wyciętych sukien pań wyłaniały się, jak pąki z twardych łodyg, okrągłe piersi, ramiona i szyje jak marmur, białe, miękkie jak aksamit, ciepłe jak przepojony słońcem owoc brzoskwini. Na różowych twarzach drgały w uśmiechach oczy i usta, podobne do płatków kwietnych, zwilżonych rosą, podczas gdy mężczyźni z poważną elegancją wznosili myślące twarze nad sztywnemi gorsami swych krochmalonych koszul. Gwar rozmów angielskich, francuskich, niemieckich, włoskich, krzyżował się w uprzejmej mieszaninie. A z tyłu, poza plecami biesiadników, w głębi pokrytej chłodnym zmierzchem jadalni, snuła się cicho i zręcznie służba chińska w białych ubiorach. A jeszcze dalej z pod ścian wyzierały kanciaste pudła ciemnych kredensów, bielały smukłe wazy porcelanowe, błyskały starożytne, dziwaczne, pokręcone bronzy chińskie na hebanowych podstawkach; płonęło złoto i purpura jaskrawych malowideł krajowych.
Brzeski siedział obok topografa, milczący, chmurny i skubał zawzięcie rąbek obrusa. Na co on tu? Komu potrzebna jego obecność? Zmagał się z własną nieśmiałością, która go drażniła, ale uczucie silniejsze od rozumowania chwytało go za gardło.
Europejski surdut, od którego był odwykł, i fałszywy warkocz zwinięty w krążek na ogolonej głowie, wytrącały go do reszty z równowagi. Dostrzegł kilka spojrzeń ciekawych, rzuconych dyskretnie w jego stronę, i bał się, że lada chwila zwróci się do niego ktokolwiek z szeregiem zapytań w obcym, niezrozumiałym języku. Gdy więc zagadał do niego topograf, chrapliwy bas poczciwca wydał mu się anielską muzyką.
— Chmurzysz się, chłopcze!... Taki odważny, a boisz się ludzi, jedynie dla tego, że są lepiej od ciebie ubrani!.. Wstydź się! Spojrz na nich śmiało, jak w stepie!... Bierz za miarę serce, ono wszystkich równa. A najlepiej pluń, jak ja, gdyż nic nie poradzisz. Pokochaj jakiś hjeroglif chiński, jak ja pokochałem ziemi wypukłości...
Brzeski nie wiedział, czy śmiać się, czy gniewać.
— Pan bo zawsze... — zaczął z wyrzutem.
— Zdrowie twoje! Pij!... — przerwał już swoim głosem topograf. — Warteś zbawienia. Dzięki tobie w łeb wzięły „prawa stepowe“ i czeka nas świetna mapa. „Sas“ skapcaniał zupełnie. Doktorowi pozwolił zabrać górę bibuły i morze spirytusu. O ile go nie wypijemy, dostanie się wszystkim zwierzom, po parze każdego posadzimy do słoja, jak Noe w arce... Pij, chłopcze, nie żałuj: wino poselskie. Zamiast żeby je wypił jaki... ornament, niech je lepiej wypiją ludzie. Zdrowie twoje! Zostań, o ile się da, takim, jakim jesteś i módl się czasem za moją duszę. Chiny badaj... do gruntu. Wiedzie ci się. Widziałem ślicznego buziaka w oknie twego gospodarza. Ale nie daj się uwikłać... Wracaj... — gadał stary włóczęga z tkliwością.
— O, wrócę! Stanowczo wrócę!... Wiem, co pan chce powiedzieć: przez lud swój dla ludzkości! — żywo wstawił Brzeski.
— Co? Dla ludzkości?! Ach, nie! To jakaś głęboka filozofja! Nie mój towar. Wracaj, gdyż... podłe tu życie! W sekrecie ci powiem, że choćby ci się działo jak najlepiej, tęsknić będziesz jak pewien twój znajomy, a umierając, żałować będziesz, że nie własnym żyłeś życiem. Był pies, łapał pies, zdechł pies, niema psa... Nadomiar... o, zgrozo!... szelmy Azjaci... nie myją się nigdy i źle życzą... nieprzyjaciołom swoim! Każdy potrzebuje co najmniej łut mydła i funt cnoty. Ze względu na ogromną ich liczbę, utworzy to wcale pokaźną sumę... Dostawców aż nadto! Gotowiby dołączyć wiele innych rzeczy, ale... keine Civilisation und... (brak cywilizacji i...) wcale wdzięczności! Zostaw to innym. Wszystko proch marny i w proch się obróci. Pamiętasz tego Mongoła w piaskach z wyszczerzonemi zębami? Wszyscy pomrzemy... Więc pijmy tymczasem wino poselskie, abyśmy mieli co w łzy zamieniać... Krokodyle gody w Kanie Galilejskiej!... Rozchmurz, chłopcze, buzię, pij i gadaj... o sobie!
Brzeski poweselał i rozczulił się. Poczuł gwałtowną potrzebę wyrażenia życzliwości, popieszczenia, choćby słowami, tego ogromnego, steranego, samotnego mężczyzny.
— Może już nigdy nie... — bąknął wzruszony.
— O sobie, o sobie, kawalerze... — przerwał wesoło topograf.
Brzeski uśmiechnął się, wypił kielich wina i zaczął opowiadać o swym gospodarzu, o Ma-czżym, o Czżanie z wiecznie brudnym nosem, o głosach za parawanem pykaniu fajeczki.
Topograf słuchał uważnie.
— Źle! — rzekł wreszcie.
— Co złego? — przestraszył się Brzeski.
— Nic nie mówisz o... dziewczynie!
— Nic nie mówię, bo nic nie wiem. Nie widziałem jej!
Zarumienił się wszakże pod wzrokiem topografa, jak wiśnia. Szczęściem, zaczęto wstawać od stołu. W zamęcie zawładnęły topografem jakieś panie, które jednocześnie okazały ochotę i na Brzeskiego. Przez chwilę groziło mu niebezpieczeństwo, że stanie się „punktem ciążenia“ poselskiego obiadu, mnogie pary ciekawych oczu zwróciły się ku niemu, ale zdążył wymknąć się w porę.
Wywołał doktora i topografa do przedsionka, uściskał ich serdecznie za szyję i ruszył do domu, kryjąc łzy.
Towarzyszył mu sługa Chińczyk z latarnią. Miasto spało już, pogrążone w wilgoci i mroku. Woda chlupała idącym pod nogami, lgnęli w błocie co krok, choć doświadczony przewodnik pilnował ścieżki, umiejętnie wyszukując jej przy mdłym świetle latarni, wśród czarnych jak atrament kałuż. Szli jeden za drugim, przesuwając się ostrożnie pod ścianami, wzdłuż zamkniętych sklepów i opuszczonych straganów. Czasami nad głowami ich w błędnych promieniach latarni zaiskrzył się złocony szyld, lub wypłynął z mroku czerwony znak handlowy.

Czasami mignęła gdzieś żółta gwiazda latarki spóźnionego, jak oni, przechodnia. W miarowych przerwach głucho klekotały w oddali drewniane gongi stróżów nocnych. Czym kierował się sługa Chińczyk w wyborze drogi, Brzeski nie wiedział, gdyż z wyjątkiem niewyraźnych, czarnych plam budowli i jaśniejszego od nich, zachmurzonego nieba, oko jego nic nie rozróżniało przed sobą.
Przed nim stała mara...

Nagle przewodnik zatrzymał się, podniósł latarkę do góry i krzyknął. Przed nim stała mara, kościotrup, ubrany w pęki słomy, zwisającej od szyi wzdłuż ciała, jak strzecha.
Nim Brzeski zdołał mu się przyjrzeć, wysunął się z ciemności drugi kościotrup zupełnie nagi i uchwycił we wstrętne swe piszczele tłumoczek z jego europejskim ubraniem, poczym obaj znikli.
— Żebracy... — pewnie trędowaci! — szepnął z przerażeniem Chińczyk. — A co? mówiłem, że lepiej nie chodzić po nocy! Doprawdy, nie wiem, jak wrócę do domu!
— Zanocujesz u nas. Trędowaci?... To tu są trędowaci? — spytał z odrazą Brzeski.
— A są. Tylko im niewolno wchodzić do miasta. Mieszkają na cmentarzach. Dobrze, że nie poznali cię, że nie spostrzegli, żeś cudzoziemiec, bo jeszczeby nas wysmarowali swym gnojem. Myślą, że w ten sposób oddadzą swą chorobę innym, daleko...
Nazajutrz dowiedział się Brzeski, że w czasie jego nieobecności był u Wania ojciec Paolo. Wań ze skromnie zesznurowanemi ustami pisał skwapliwie przy swoim stoliczku; zato za parawanem dzień cały rozbrzmiewały mamrotania i przekleństwa. Długa, zgrabna rączka nie ukazywała się już wcale, gdyż parawany przesunięto w ten sposób, że można było przejść do płyty kuchennej, nie ukazując się zupełnie oczom siedzących przy stole.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.