Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ogromnie wszystko podrożało na rynku. Przyjechał pewnie do dworu jaki znakomity wasal i wielka jego świta wykupiła produkty.
— Proszę kucharza, żeby nie kupował nic tam, gdzie kupują znakomitości.
— Zgoda! — odpowiadał pokornie sługa.
Ale po niejakim czasie rozmiary obiadów znowu stopniowo malały.
— Cóż to? Znowu jaki znakomity wasal?...
Czżan bezradnie wznosił ramiona.
— Co wy ze mną wyrabiacie?! — krzyczał Wań. — Nowy Rok nadchodzi, roboty coraz mniej, żadnych oszczędności, pieniądze płyną jak woda. I nic niema, nic w domu niema! Jak u najuboższego tragarza!
— Przestań, gdyż od tak wielkiej liczby słów w głowie mi się mąci! — odpowiadała mu chrapliwie z za parawana pani Wań.
— Okradacie mię do spółki z tym starym djabłem, którego, widzę, będę zmuszony wypędzić.
— Okradacie?.. O dolo moja!... O nieszczęście mojego życia!... Czyż nie jestem panią, córką wysokiego rodu? Czyż bracia moi nie bywali gubernatorami? Niewdzięczniku, czy bez ich pomocy zostałbyś, czym byłeś?... Już zapomniałeś! Przecież w nadziei, że siostrę ich, a matkę twego syna, otoczysz należnym dostatkiem, wyrobili ci miejsce w Mongolji. A teraz!... „Okradacie!...“ Kogo okradamy? Okradłeś mię z młodości, z wdzięków! Wszak nie ja, lecz ty byłeś wypędzony ze służby za bezmierny rabunek. Ściągnąłeś podejrzenie na moich braci i zmuszasz teraz siostrę ich żyć w nędzy, odmawiasz jej wszystkiego! Nie mam męża, nie mam dzieci, inaczej nie cierpiałabym tak strasznie... Oni znaleźliby możność ulże-