Zamorski djabeł/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Wkrótce po świętach odwiedził ich ojciec Paolo.
Przybył znużony i przemokły na ulewnym deszczu.
— Pogańska pogoda! A przecie gdy wyszedłem, było ładnie... Gdzie Wań? — spytał, rozglądając się po mieszkaniu i siadając ciężko na krześle.
— Niema go; wyszedł na miasto od samego rana.
— Hm! A często tak wychodzi?
— Wychodzi. Obecnie często. Przedtym pisał.
— Pan, widzę, mieszka razem z niemi w tymsamym pokoju? I oddawna? Czy tu panu wygodnie? — zwrócił się do Brzeskiego.
— W moim pokoju dach zacieka...
— To co innego! Aa... to co?.. Jakże pan znosi te ich... obrządki! — kiwnął głową w stronę ołtarza przodków. — Jak pan czas spędza?... Co pan robił w święta? Dla czego nie byliście z gospodarzem w kościele?
Brzeski zmieszał się. Nie przyszło mu to do głowy, ale czuł, że i matka zadałaby mu to samo pytanie, i było mu przykro.
— Daleko... — próbował tłumaczyć się.
— Daleko?!... Do Pana Boga daleko!? Sapristi! — krzyknął Włoch, błyskając oczyma. — Myślałem, że mi pomożesz w nawróceniu tych pogan, że kiedy zamieszkasz u nich, pociągniesz ich swoim przykładem, ale widzę, że sam jesteś jednym z nowoczesnych bałwochwalców i może nawet nie modlisz się codzień...
Zła francuzczyzna ojca Paola, którą Brzeski ledwie nawpół rozumiał, bardzo osłabiła siłę jego przemowy. Ale pytanie z listu matki: „czy aby modli się choć raz na dzień?“ powtórzone przez misjonarza, wzruszyło chłopca. Wierzył w Boga, kochał słodki obraz Chrystusa, ale nigdy nie był nabożnym. W domu spełniał wzorowo praktyki religijne przez miłość dla matki; po wyjeździe modlił się istotnie raz tylko: w ową noc pamiętną... wśród piasków Mongolji. Nie czuł potrzeby modlitwy, a modlitwę ustami uważał za uwłaczającą pojęciu Przedwiecznego.
Dzięki listowi matki, może udałoby się ojcu Paolemu nawrócić go do przyzwyczajeń dzieciństwa, gdyby zakonnik nie był oszołomił odrazu młodego grzesznika zbyt szczegółowym opisem rozmaitych pułapek, stawianych przez djabła duszom niewinnym, oraz nie znużył go wyliczaniem malowniczych, ale przykrych okoliczności, towarzyszących pobytowi w piekle potępieńców.
— Czy ksiądz Płoński już wyjechał? — przerwał porywczo młodzieniec długie włosko-francuskie kazanie.
— Czy wyjechał?!... — odpowiedział mnich, zdumiony niespodzianym pytaniem. — Widzę, że nie mam tu co robić. Niech Wań przyjdzie do mnie w tych dniach!... — dodał, przeżegnał się głośno i wyszedł.
Brzeski chciał go zatrzymać, ale nim znalazł odpowiedni wyraz, już sandały misjonarza dudniły po kamiennych płytach podwórka.
— Poszedł... Skrzyczał go i poszedł... Bardzo machał rękoma... Okropny bonz!.. — szeptano za parawanem.
Brzeski był szczerze zmartwiony wypadkiem. Po wyjeździe topografa, doktora i księdza Płońskiego, nieporozumienie z ojcem Paolem zrywało ostatnią nić żywszą, łączącą go z kolonją europejską. Postanowił pójść razem z Waniem i księdza przeprosić.
— Co się stalo? Co się stało? Co za wielka nieprzyjemność? — pytał zaniepokojony opowiadaniem żony i córki „Władca Wrót Zachodnich“.
— Nic się nie stało. Ojciec Pa chce się z Siań-szenem zobaczyć.
Wań uderzył się rękoma po biodrach i znikł za parawanem, gdzie półgłosem jął coś żonie wyrzucać. Rozmowa skończyła się kłótnią.
— Choć jesteś stary, ale pod wpływem zabobonu Je-su stajesz się zupełnym bydlęciem. Zapominasz o czci dla przodków, przeszłości i pochodzenia. Któż będzie modlił się za nas i czcił nasze imię rodowe, jeżeli jedynego syna naszego uczynisz takim niedowiarkiem, jakim sam jesteś?... Jeżeli chcesz koniecznie ginąć bez śladu, to giń sobie, ale ja... Czyż nie z wysokiego wziąłeś mię rodu? Czyż bracia moi nie byli gubernatorami?! Chcesz, abym udała się do tego katolickiego mnicha, pogadała z nim sama? Mówisz, że on tego żąda!... Śmiesz przypuszczać, że ja, wnuczka człowieka, który własnym kosztem wybudował most na rzece Chuan-cho, będę rozmawiała z obcym mężczyzną?! Potworze!... Zostałam wychowana według starych, zacnych prawideł i nie złamię ich, nie!... A ty, ty!... Nietylko nie dostarczasz mi należnych żonie wygód, ale lżysz mię i chcesz pozbawić nawet mą duszę opieki i modlitw syna... Nie... Wolę ponieść wszystkie rodzaje śmierci, niźli oddać dziecko do przeklętej ich szkoły!... Patrzysz z zimną krwią, jak straszna choroba żre me stare ciało i kości... Wiesz, że mała fajeczka opjum może mi ulżyć, ale skąpisz mi jej, wykręcasz się od tego wydatku pod rozmaitemi pozorami...
— Nie mów tego: wcale ci nie żałuję, to nieprawda!... Ale czasami, sama wiesz, że poprostu niema co włożyć do garnka... A przecież musimy karmić i cudzoziemca, on daje na to pieniądze!...
— Aha! Mówiłam!... Wszystkich ci żal, dla wszystkich jesteś dobry i wyrozumiały oprócz twojej starej żony i matki twoich dzieci!... Nic z tego!... Nie oddam jedynego mego syna do przeklętej katolickiej szkoły... Nie chcę zgubić ani swojej, ani jego duszy!... Dość już, dość tego, że Lień ma przez nich duże nogi!... Powiedz im, powiedz, że powinni ci dać za to wiele, bardzo wiele pieniędzy. Dziewczyna wygląda jak poczwara i zamąż nie wyjdzie!... Słyszysz? Tyś ją zmarnował! Teraz chcesz sprzedać syna! Nie, nic z tego! Raczej zniosę wszystkie rodzaje śmierci, albo zaniosę niezwłocznie skargę przed Czży-fu’ego! — krzyczała Chań-Wań.
„Władca Wrót Zachodnich“ cofnął się zwyciężony z za parawana. Minę miał bardzo smętną.
Kilka dni pilnie pracował, a w przerwach rozmyślał. Wreszcie zwrócił się do Brzeskiego i, lękliwie spoglądając na parawan, opowiedział mu o swych kłopotach:
— Taka jest sprawa! Święty ojciec z misji nie chce mi więcej dawać roboty, że ja jestem zły, że ja chłopca nie posyłam do ich dobrej szkoły... Ja chcę, ale moja stara baba nie chce... Ona mówi, że będzie skarżyć się do sędziego Czży-fu... wtedy będzie wielki skandal, zupełnie stracę zarobek, we wszystkich biurach odmówią mi pisania!... Co będzie?... Będzie wielka bieda!... A ja mówię, że my oba — moja i twoja razem — pójdziemy do świętego ojca i powiemy, że chłopaczek Ma-czży słaby, że do szkoły daleko, że ty będziesz go, dobry panie, uczył w domu... Wtedy wszystko będzie dobrze, będzie cała zgoda!... Czy dobrze powiedział stary osieł Wań?... Co?!
Brzeski pomyślał i zgodził się.
Nazajutrz Brzeski z odświętnie ubranym Siań-szenem udali się do misji. Chińczyk chciał widocznie uniknąć otwartego zerwania ze swemi katolickiemi przyjaciółmi.
Pogoda sprzyjała im. Wrzawa tysiącznych głosów i roje ruchliwych przechodniów wypełniały ulice. Ludzie korzystali z przerwy w słocie, aby załatwić swe sprawy; szli, biegli wśród tłumów wrzaskliwych przekupniów, mijali się, jechali konno, na osłach lub rozpierali się w lektykach, niesionych przez czeredy półnagich, wykrzykujących jękliwie tragarzy.
Ryczały wielbłądy, przybyłe z dalekich stepów, krocząc niezręcznie po miejskim błocie; woźnice klęli i kłócili się z sobą. Na moście sparło się wszystko: olbrzymi bawół, wprzężony do wozu, padł pośrodku i ruszyć się nie chciał, Siań-Szen z Brzeskim nie mogli się przedrzeć przez ciżbę, stanęli w środku i czekali cierpliwie, aż się ruszą przednie szeregi. Wtym rozległy się dzikie okrzyki i zaczęto ich od mostu silnie naciskać. Zamęt rósł i zbliżał się. Wkrótce dostrzegli pośrodku ulicy kalwakatę Europejczyków, która biła niemiłosiernie tłum szpicrutami i parła go bez ceremonji końmi.
Brzeskiemu zapłonęły oczy. Skończyłoby się jednak na oburzeniu, gdyby Anglik nie najechał był osłem na stojącego przed nim starca i nie uderzył go laską w zęby. Krew popłynęła z rozciętych warg Chińczyka, którego całą winą było, że się niedość pośpiesznie usunął. Brzeski schwycił osła za uzdę i w tej chwili dostał sam kijem przez głowę. Wtedy stracił przytomność i tak silnie pociągnął Anglika za nogę, że ten spadł z siodła. Wszczął się zamęt, motłoch zaczął bić obu zapaśników, aż rozpędzili go europejscy jeźdźcy i uzbrojeni w bambusy policjanci. Zbrukanych i pokrwawionych winowajców zaprowadzono do ambasady.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.