Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XVII.

Wkrótce po świętach odwiedził ich ojciec Paolo.
Przybył znużony i przemokły na ulewnym deszczu.
— Pogańska pogoda! A przecie gdy wyszedłem, było ładnie... Gdzie Wań? — spytał, rozglądając się po mieszkaniu i siadając ciężko na krześle.
— Niema go; wyszedł na miasto od samego rana.
— Hm! A często tak wychodzi?
— Wychodzi. Obecnie często. Przedtym pisał.
— Pan, widzę, mieszka razem z niemi w tymsamym pokoju? I oddawna? Czy tu panu wygodnie? — zwrócił się do Brzeskiego.
— W moim pokoju dach zacieka...
— To co innego! Aa... to co?.. Jakże pan znosi te ich... obrządki! — kiwnął głową w stronę ołtarza przodków. — Jak pan czas spędza?... Co pan robił w święta? Dla czego nie byliście z gospodarzem w kościele?
Brzeski zmieszał się. Nie przyszło mu to do głowy, ale czuł, że i matka zadałaby mu to samo pytanie, i było mu przykro.
— Daleko... — próbował tłumaczyć się.
— Daleko?!... Do Pana Boga daleko!? Sapristi! — krzyknął Włoch, błyskając oczyma. — Myślałem, że mi pomożesz w nawróceniu tych pogan, że kiedy zamieszkasz u nich, pociągniesz ich swoim przykładem, ale widzę, że sam jesteś jednym z nowoczesnych bałwochwalców i może nawet nie modlisz się codzień...
Zła francuzczyzna ojca Paola, którą Brzeski ledwie nawpół rozumiał, bardzo osłabiła siłę jego przemowy. Ale pytanie z listu matki: „czy aby modli się choć raz