Zamek w Karpatach/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zamek w Karpatach
Wydawca Gebethner i Wolaff
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Tomasz Seweryn Jasiński
Tytuł orygin. Le Château des Carpathes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.

Franciszek był przerażony nietylko swojem okropnem położeniem, ale jeszcze bardziej tem, że myśli plątały mu się w dziwny chaos. Pomimo największego wysiłku nie mógł się zastanowić, ani rozumować logicznie. Jedynem jasnem wrażeniem było wspomnienie Stilli i jej śpiewu, którego dźwięki ucichły już zupełnie.
Czyżby stał się znowu igraszką złudzenia? Nie, to być nie mogło! Przed chwilą napewno słyszał głos Stilli i jej postać widział na tarasie baszty zamkowej.
Ale razem z tem przekonaniem obudziło się w jego umyśle, że Stilla postradała zmysły, i wtedy zdawało mu się, że ją traci po raz drugi!
— Tak, ona musi być waryatką! — powtarzał sobie z rozpaczą. — Gdyby miała przytomność, poznałaby mnie po głosie i odpowiedziałaby mi choć słówkiem. Nieszczęśliwa!...
Przypuszczenie to mogło być prawdopodobne.
— Gdybym mógł wyrwać ją z tego szkaradnego zamczyska i przywieźć do zamku Krajowa, może otoczona troskliwemi staraniami biedna Stilla odzyskałaby zdrowie, — rozmyślał Franciszek pod wpływem głębokiego wzruszenia.
Wśród takich myśli przeszło mu kilka godzin; chciał zastanowić się chłodno nad swem położeniem, ale nie mógł tego dokazać.
— Powinienem wydostać się stąd jak najprędzej — rzekł sobie wreszcie. — Ale w jaki sposób stąd się wydostanę?... Muszę czatować na otwarcie drzwi. Pożywienie przyniesiono mi podczas snu... udam więc, że śpię i będę czekał...
W tej chwili w myśli jego zbudziło się pewne podejrzenie, a mianowicie, że woda w konewce zawiera jakąś substancyę usypiającą... Ciężki, letargiczny sen, w jakim był pogrążony, sen bez marzeń i bez przerwy, musiał być wynikiem tego odurzającego napoju...
A zatem pić nie będzie!... Nie dotknie nawet pożywienia, znajdującego się na stole... Jeden z mieszkańców zamku zjawi się zapewne w podziemiu, a wtedy...
Lecz jak długo przeciągnie się jeszcze jego oczekiwanie? Która mogła być teraz godzina? czy słońce wschodziło, czy też schylało się ku zachodowi?... Czy to był dzień, czy noc?
Franciszek nie mógł zdać sobie z tego sprawy; napróżno nadsłuchywał szelestu kroków przy jednych, lub przy drugich drzwiach... Cisza głęboka panowała dokoła, a on błąkał się po samotnem więzieniu ze wzrokiem obłąkanym i głową płonącą od gorączkowych myśli. Ciężka, duszna atmosfera podziemna tamowała mu oddech, w uszach mu szumiało, pragnął choć przez chwilę świeżem odetchnąć powietrzem, które tu dostawało się zaledwie przez szczeliny drzwi...
Nagle, przechodząc koło filaru z prawej strony, uczuł jakiś lekki powiew wietrzyka.
Czyżby w tem miejscu istniał otwór, prowadzący na zewnątrz?
Tak było w istocie: poza filarem znajdowało się przejście, którego Franciszek nie dostrzegł w cieniu.
Nie namyślając się ani chwili, młody hrabia wcisnął się w ciasne przejście, ciągnące się pomiędzy dwiema ścianami, i zaczął się kierować w stronę bladego światełka, które zdawało się połyskiwać w górze; wreszcie wydostał się na małe podwórko, nie mające więcej niż pięć lub sześć kroków w kwadrat i otoczone dokoła murem, wysokim może na sto stóp. Podwórko to było podobne do studni, i stąd właśnie dostawało się do podziemia nieco światła i powietrza.
Franciszek przekonał się, że na świecie był jeszcze dzień, gdyż w górnej części studni odbijały się ukośne promienie słońca, które jednak zwężały się zwolna, dowodząc, że gwiazda dzienna odbyła już połowę swego biegu. Franciszek zmiarkował, że mogła być godzina piąta po południu, spał zatem z jakie czterdzieści godzin, co utwierdzało go w mniemaniu, że zostawał pod działaniem usypiającego napoju.

Ponieważ wyszedł ze swoim wiernym Rotzko z wioski Werst onegdaj, dnia jedenastego czerwca, zatem musiał dziś być trzynasty tego samego miesiąca...
Podwórko to było podobne do studni, i stąd właśnie dostawało się do podziemia nieco światła i powietrza. (Str. 180).
Chociaż powietrze na tem podwórzu było przesiąkłe wilgocią, Franciszek jednak odetchnął pełną piersią i uczuł się pokrzepiony. Nadzieja jednak wydostania się stąd okazała się płonną, gdyż gładkie, kamienne ściany, nie dozwalały łudzić się myślą o ucieczce. Nigdzie nie widać było najmniejszej nierówności na murze.

Franciszek powrócił do podziemia, a przekonawszy się, iż nie może się inaczej wydostać z więzienia, tylko przez drzwi, chciał zobaczyć czy bardzo są mocne.
Pierwsze drzwi, te, któremi dostał się tutaj, były grube i mocne i zapewne zaryglowane z zewnątrz; niepodobieństwem zatem byłoby wyważyć je z zawias.
Drugie drzwi, te, poza któremi słyszał głos Stilli, nie wyglądały tak obronnie. Miejscami deski były nawet spróchniałe, i może nie byłoby niepodobieństwem wydostać się tamtędy.
— Tak, tędy, tylko tędy! — powtarzał sobie Franciszek, który odzyskał zimną krew.
Ale nie było czasu do stracenia, gdyż można było przypuszczać, że ktoś wejdzie do podziemia, skoro tylko będzie mniemał, że Franciszek usnął pod działaniem odurzającego napoju.
Praca nad wyżłobieniem otworu we drzwiach trwała krócej, niż można było przypuszczać, gdyż drzewo było zupełnie spróchniałe wokoło żelaznych okuć, przytwierdzających drzwi do futryny. Franciszek za pomocą noża zdołał oderwać część jedną, i to prawie bez żadnego hałasu. Chwilami przerywał robotę i nadsłuchywał pilnie, chcąc się przekonać, czy z zewnątrz nie dochodzi go żaden szelest.
We trzy godziny później rygle odsunęły się, i Franciszek mógł otworzyć drzwi, które zaskrzypiały na zawiasach.
Wtedy jeszcze raz wyjrzał na małe podwórko, aby odetchnąć mniej dusznem powietrzem.
Teraz nie było już widać promieni słońca na murze, co stanowiło dowód, że słońce skryło się poza wierzchołek góry Retyezat. Zmrok zalegał już ciasne podwórko. Kilka gwiazd ukazywało się na niebie, a Franciszkowi zdawało się, że spogląda na nie przez długi teleskop. Drobne, białawe chmurki przesuwały się zwolna po niebie, gnane lekkim wietrzykiem, który zwykle uspokaja się przed nadejściem nocy. Blade, srebrzyste światło, ukazujące się na horyzoncie, dowodziło, że księżyc, będący teraz w drugiej kwadrze, wychylił się już z poza gór od strony wschodniej.
Franciszkowi zdawało się, że mogła być godzina dziewiąta.
Wrócił więc do podziemia, aby się trochę posilić i napić wody ze źródła, sączącego się poza kamiennym filarem; przedtem jeszcze wylał co do kropli płyn, znajdujący się w konewce. Następnie poprawił nóż, który miał za pasem, i wyszedł przez drzwi, zamknąwszy je starannie za sobą.
Może teraz spotka nieszczęśliwą Stillę, błądzącą w podziemnych galeryach?... Na tę myśl serce biło mu żywo w piersiach.
Postąpiwszy kilka kroków, potknął się o jakiś schodek. Zaczął więc iść pod górę, licząc stopnie. Było ich sześćdziesiąt, a nie siedemdziesiąt siedem, jak tych, po których zeszedł do podziemia, gdzie go uwięziono. Powinien więc jeszcze iść z jakie ośm stóp w górę, aby się wydostać na powierzchnię ziemi.
Szedł więc dalej ciemnym korytarzem, dotykając rękoma ściany. Szedł tak może z pół godziny, nie napotkawszy ani drzwi, ani kraty. Ale liczne zagięcia i załamywania korytarza nie dozwalały mu rozpoznać kierunku, w jakim się mógł znajdować względnie do płaszczyzny Orgall.
Po kilkunastu minutach odpoczynku, Franciszek znowu szedł dalej i właśnie w chwili, gdy mu się zdawało, że korytarz przedłuża się do nieskończoności, natrafił na jakąś przeszkodę.
Przed nim wznosiła się ściana, lecz pomimo szukania na wszystkie strony, Franciszek nie napotkał w niej otworu.
Nie było więc żadnego wyjścia!
Krzyk rozpaczy wyrwał się z piersi Franciszka. Nadzieja jego w proch się rozsypała... nogi odmówiły posłuszeństwa. Bezwładny prawie, osunął się na ziemię...
W tej chwili jednak dostrzegł u dołu muru szczelinę, około której cegły nie były spojone wapnem i poruszały się za dotknięciem.
— Może tędy się wydostanę! — zawołał Franciszek.
I zaczął po jednej odrzucać cegły, gdy nagle poza ścianą usłyszał szelest... Zatrzymał się i zaczął słuchać.
Szmer nie ustawał, i wkrótce promień światła zaczął się przedzierać przez szczelinę. Franciszek zajrzał przez otwór i przekonał się, że znajdował się obok zamkowej kaplicy. Czas i zaniedbanie doprowadziły ją do ruiny. Sklepienie popękało i rozsypało się w gruzy, w niektórych miejscach tylko opierając się na pochyłych filarach. Kilka łuków w stylu gotyckim groziło także ruiną; okna popsute i powyrywane, rzeźbione były również w stylu gotyckim. Gdzieniegdzie widać było pokryte pyłem marmurowe nagrobki, pod którymi spoczywali przodkowie rodziny Gortzów. W głębi wznosił się zaniedbany ołtarz, którego architektoniczne ozdoby także były pięknie rzeźbione. Dach był prawie zupełnie zepsuty, w jednem tylko miejscu ponad ołtarzem oparł się potędze burz i wichrów i ochraniał jeszcze część kaplicy. Nad głównemi drzwiami kaplicy wznosił się dzwon nietknięty jeszcze, a od niego zwieszał się sznur, sięgając aż do ziemi. Był to ten sam dzwon, którego dźwięk budził taką trwogę w mieszkańcach Werst, gdy się zapóźnili w wąwozie.
Do tej kaplicy, opuszczonej i wystawionej na wszelkie zmiany ostrego, górskiego powietrza, wszedł w tej chwili jakiś człowiek z latarnią w ręku. Światło latarni oświecało dokładnie jego postać.
Franciszek poznał natychmiast tego człowieka. Był to Orfanik, ów dziwak i odludek, który stanowił jedyne towarzystwo barona Gortza, gdy ten przebywał we Włoszech. Orfanika znali wszyscy z widzenia, gdyż, idąc przez ulicę, machał rękoma i rozmawiał sam z sobą. Uważał się zawsze za człowieka, którego nikt nie rozumie, i ciągle był zajęty poszukiwaniem nowych odkryć naukowych. Teraz bez wątpienia Orfanik oddawał swoją wiedzę na usługi barona Gortza.
Jeżeli Franciszek do tej pory miał jeszcze jaką wątpliwość co do pobytu w zamku barona de Gortz, wątpliwość jego ustąpiła teraz miejsca pewności, skoro ujrzał w kaplicy Orfanika.
Lecz po co ten człowiek przyszedł do tych ruin, w nocy, o tak późnej godzinie?
Franciszek napróżno łamał sobie głowę i nie mógł znaleźć odpowiedzi na to pytanie, tymczasem przypatrywał się ciekawie; baczności jego nie uszedł żaden ruch Orfanika.
Ten ostatni, pochylony ku ziemi, podniósł kolejno kilka żelaznych cylindrów, czy walców, do których przywiązywał nić, wysnuwającą się z kłębka umieszczonego w rogu kaplicy. Czynności tej dopełniał z taką uwagą i przejęciem, że gdyby się nawet młody hrabia przysunął do niego, nie byłby go z pewnością dostrzegł.
Ach! jakże Franciszek żałował, że szczelina była za mała, aby mu mogła ułatwić przejście! Byłby wszedł do kaplicy, byłby się rzucił na Orfanika i kazałby się zaprowadzić do wieży zamkowej.
Ale to może było szczęściem dla niego, że nie mógł tak postąpić. Kto wie, czy, gdyby jego usiłowania zostały pomyślnym uwieńczone skutkiem, baron de Gortz nie odebrałby mu życia za to, że przeniknął jego tajemnice? W kilka chwil po ukazaniu się Orfanika, drugi człowiek wszedł do kaplicy. Był to baron Rudolf de Gortz.
Powierzchowność jego niewielkiej uległa zmianie; zdawało się, że się nawet nie postarzał. Twarz jego była tak samo blada i szczupła, jak dawniej, okalały ją siwe włosy odrzucone w tył; spojrzenie czarnych oczu nie straciło blasku.
Rudolf de Gortz przysunął się, aby zobaczyć zblizka pracę, którą był zajęty Orfanik.

Po chwili Franciszek usłyszał następującą pomiędzy nimi rozmowę.