Zaklęty Dwór/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Zwierzenia.

Gracchus kilka chwil jeszcze przechadzał się w zamyśleniu po pokoju. Nareście usiadł na powrót na sofkę, głowę wsparł na ramieniu i z napoły smutnym, na poły gorzkim uśmiechem wpatrzył się w twarz Katiliny.
— Szydzimy, śmiejemy się, przemówił z pewnym naciskiem — kiedy nam chcą dowodzić moraliści, że bogactwo nie robi szczęśliwym, że owszem, staje się nieraz powodem, źródłem nieszczęść i cierpień.
Katilina uśmiechnął się ironicznie.
— Trudnoż bo nie śmiać się i nie szydzić, bogactwo nie stanowi szczęścia, to prawda, ale że także nikomu zaszkodzić nie może, to zdaje się nie mniej niewątpliwem. Że tam jakiś niezdarny niedołęga, co w ubóstwie miał jeszcze kapkę oleju we łbie, postrada go zupełnie w bogactwie, i brnąć z jednego głupstwa w drugie, w przykrem postawi się nieraz położeniu, no to przecież nie wina biednych, spotwarzonych samochcąc pieniędzy, ale jego własnego charakteru i jego własnej natury.
— Czyż i mię liczysz do takich niedołęgów?... — wykrzyknął Juljusz porywczo.
Czorgut parsknął śmiechem.
— Ciebie nie mogę policzyć do żadnej kategori, bo cię jeszcze nie rozumiem i nie pojmuję o co tu właściwie chodzi.
Juljusz zerwał się z siedzenia i kilka razy szybkim krokiem przeszedł się po pokoju.
— Przypominasz mię sobie dobrze z moich czasów studenckich — przemówił naraz — powiedzże, nie byłżem szczęśliwy z memi wyobrażeniami, memi marzeniami, mymi nadziejami na przyszłość?...
— No tak, w samej rzeczy, circa circiter — odpowiedział Katilina, zapalając z flegmą nowe sygaro.
— Cóżbyru za to nie dał, żebym dziś w takiem samem znajdował się usposobieniu!
— Potraf tylko pozbyć się sześciu lat które ci przyrosły tymczasem, a powrócisz pewnie do ówczesnego usposobienia.
Juljusz żachnął się niecierpliwie.
— Ależ nie pojmujesz mnię człowieku! — wykrzyknął.
— Najprostszy na to sposób, mów wyraźniej — od powiedział Katilina, puszczając spory kłąb dymu.
Gracchus usiadł znowu.
— Dobrze, — zawołał żywo — wytłumaczę się naj wyraźniej.
Tandem? — zapytał Katilina, wyciągając się wygodnie w krześle, jakgdyby na dłuższe przygotowywał się opowiadanie.
— Przypominasz sobie nasze różne i różne wspólne plany, zamiary i marzenia. Aby wiele z nich wprowadzić w wykonanie, zdawało się nam wszystkim, że nie brakuje nic więcej jak tylko pieniędzy, znaczenia i tym podobnych przypadków. Ja sam podobno najwięcej z was utyskiwałem, że nie jestem ogromnie bogaty. Czegobym nie dopiął wtedy? jakiż przykład postawiłbym światu, jak silnie poparłbym naszą świętą sprawę, jak wielką zmianę przeprowadziłbym w całem społeczeństwie! Otóż jakby naumyślnie dla ukarania mię za te zuchwałe rojenia, niebo spełnia najśmielsze moje zachcenia, daje mi w ręce pożądane środki, wynosi mię jakby cudem na urojone stanowisko, i patrz trzy lata jestem już panem milionowym, od dwóch lat jestem już nadto zupełnie pełnoletnim, i czegóż do dziś dnia dokazałem? — dodał z wzrastającą gorączką.
Katilina poruszył się w siedzeniu, i kiwnął głową.
— Stara jak świat reguła — przemówił z pośród coraz gęstszych kłębów dymu — że rzeczywistość daje nam tylko nadzwyczaj nędzne procenta od naszych marzeń. Kto za młodu liczy na cały kapitał, oswoi się później z procentami, ale kto od początku wyciąga ręce tylko po procenta, ten się djablo gorzej przechowywa, bo tego czekają same goluteńkie passywa.
Gracchus wstrząsł się z lekka śród nowego zamyślenia.
— Abyś mię lepiej zrozumiał — przemówił po krótkiej chwili — opowiem ci cały bieg mego życia od chwili naszego rozłączenia
— Od tego miałeś zacząć podobno?
— Ukończyłem ostatni rok w Samborze z świetnym jak zawsze sukcesem. Na drugi rok zapisałem się we Lwowie na kurs filozoficzny. Wiesz, że lichy kapitalik mojej matki wyczerpał się dawno, i że już ostatnie lata mych studjów gimnazjalnych własnem opędzać musiałem staraniem. Nie bez ciężkiej troski i obawy, przybyłem też na mieszkanie do Lwowa Dla siebie nie bałem się niczego, ale biedna matka moja, podupadająca coraz bardziej na siłach, coraz większej potrzebowała pomocy. Ale los zaraz w początkach szczególną rozpostarł na mnie opiekę. Otrzymałem znaczne stypendjum, znalazłem korzystne lekcje, i mogłem sobie i matce przyzwoite zapewnić utrzymanie. Ale w tem — szepnął z ciężkim westchnieniem.
— Domyślałem się — mruknął Katilina — matka twoja....
— Zaczęła coraz więcej zapadać na zdrowiu.... i mimo wszelkich starań niepodobna było utrzymać ją pnzy życiu.
Katiiina pochylił głowę na piersi, i prawie wzruszonym ozwał się głosem:
— Ciężką poniosłeś stratę. Znając najlepiej twoje nieograniczone przywiązywanie do matki, domyślam co musiałeś ucierpieć w pierwszej chwili.
Juljusz na samo wspomnienie otarł łzę z oczu.
— Jakby tylko dla pocieszenia po tej nieodżałowanej stracie otrzymuję nagle-ni ztąd ni z owąd wizytę jednego z pierwszych adwokatów lwowskich i z ust jego odbieram wiadomość, którą nie wiedziałem czymam wziąć na razie za prosty żart, czy za jakąś zagadkową mystyfikację, czy Bóg wie zresztą za co innego...
— Jakto, tej sukcesji niespodziewałeś się do ostatniego momentu? — przerwał Katilina.
— Na czimże do licha miałem opierać moje nadzieje? Wiedziałem wprawdzie że osławiony z gwałtowności charakteru i rozlicznych dziwactw starościc Mikołaj Żwirski, jest jakimś moim krewnym dalekim, że wsparł matkę moją w najcięższej niedoli, ale byłem pewny także, że zapomniał już i o swem dobrodziejstwie i o naszem istnieniu na świecie.
— I zapewne wiedziałeś także, że ma brata z Orkizowa, tego hrabiego Zygmunta, który na wszelki wypadek bliżej powinien stać jego serca?
Na wspomnienie hrabi Zygmunta dziwna zmiana zaszła w fizjonomji Juljusza. Drgnął z lekka i pobladł znacznie, a na czole pomimowolną zarysowała się chmura.
— Zkądże ty wiesz o hrabiu Zygmuncie? — zapytał prędko, omijając właściwe zapytanie.
— Mówiłem przecież, że nim przybyłem do ciebie poznałem twego ekonoma i sędziego, a ci mię wtajemniczyli w niektóre rzeczy.
— I cóż ci powiedzieli o hrabiu? — pytał Juljusz dalej z szczególną skwapliwościa.
— Nic takiego, czegobyś ty nie wiedział. Od dzieciństwa nie cierpiał się z przyrodnim bratem, a ten umierając wystrychnął go na dudka i pokazał mu figę w testamencie, i oto wszystko czego się dowiedziałem.
— Ja sadziłem
— Co?
— Że ci ludzie przez swe styczności z orkizowskimi oficjalistami wiedzą może.... — cedził zwolna przez zęby i urwał nagle.
— Cóż takiego? pytał Katilina.
— To jest mogli słyszeć.... zwietrzyć jak....
— Jak?.... — naglił Katilina, niepojmując dziwnego wahania się przyjaciela.
— Jak sam hrabia naprzeciw mnie usposobiony.
— Tam do licha — mruknął Katilina, wzruszając ramionami — tyś sam przecie powinien wiedzieć o tera najlepiej.
— W samej rzeczy.... ale widzisz.... pod tym względem sam sobie nie mogę zdać sprawy — jąkał się z jakiemś osobliwszem pomieszaniem.
Katilina przypatrywał mu się pilnie z boku i nagle rzucił się w swem krześle.
— Niech mię piorun trzaśnie — pomyślał z ważną miną — czy nie wlazłem tu w sam stek jakichś szczególniejszych tajemniczych, romantycznych wypadków. Co krok stąpię, jakaś tajemnica, co słowo usłyszę, jakaś zagadka. Czegóż ten się znowu tak miesza i jąka na wspomnienie hrabi Zygmunta, czy nienawiść do niego otrzymał w spuściźnie po swym dobrodzieju?....
Juljusz tymczasem przeszedł się szybko tam i nazad po pokoju.
— Niech cię nie dziwi moje zapytanie — przemówił po chwili spokojniej — dowiesz się jego powodów z dalszego toku opowiadania.
— Jakto kawałek literata — bąknął Katilina wesoło — powinienbyś zachować lepszy szyk, i naprzód przeczytać powody, a potem dopiero przystępować do
Juljusz usiadł napowrót na sofkę, i zaczął dopiero po chwili.
— Odziedziczyłem mój bajeczny spadek nie będąc jeszcze pełnoletnim. W pierwszym roku musiałem się poddać opiece sądu szlacheckiego, i przyjąć z jego ramienia kuratora. Aby jednak prędzej niejako wypełnić brakujące mi do dojrzałości lata, a przytem i rozerwać się po stracie matki, wybrałem się na dłuższy czas za granicę.
— I zwiedziłeś.
— Niemcy, Włochy, Francję. Urzeczywistniłem tym sposobem jedeń z najpiękniejszych snów moich. Widziałem na własne oczy święte pamiątki Rzymu, bogate skarby Florencji.
Et caetera, et caetera.
— Po roku powróciłem do domu i objąłem majątek sam na siebie.
— I teraz dopiero zaczęła się heca między ułudą i rzeczywistością? — zapytał Katilina z zwykłym szyderczym uśmiechem.
Gracchus zmarszczył brwi, i z impetem potarł czoło.
— Gdybyś wiedział — przemówił po chwili — całą drogę myślałem, marzyłem czego to zaraz nie dokażę, jak ważnych i różnych nie poprzeprowadzam zmian
Katilina zaśmiał się półgłosem.
— Powróciwszy nareście, od czegoż zacząłeś.
— Od kilku rzeczy naraz. Darowałem poddanym wszystkie zaległe ramanena, zniosłem karę cielesnej chłosty w całych mych dobrach. Pod utratą służby nie śmiał tknąć mi chłopa ekonom lub mandatarjusz. Jednocześnie postanowiłem swoim kosztem pozakładać szkółki we wszystkich wsiach, a potem jednym zamachem przystąpić do głównej rzeczy, do zniesienia pańszczyzny, tego ostatniego zabytku barbarzyńskiego feudalizmu.
— Brawo! mój szlachetny Gracchusie — wykrzyknął z szczerem wylaniem Katilina. — Przy tak nagłej i świetnej zmianie losu zatrzymałeś wszystkie swe zasady, nie zapomniałeś o dawnych marzeniach....
— Gracchus westchnął.
— Ależ niestety — szepnął po chwili — teraz dopiero mogłem się przekonać, jak ciężka walka, jak wielki trud czeka te zasady, to marzenia, jeśli tylko pierwszy krok zrobią do rzeczywistości.
Katjlina mruknął coś niezrozumiale przez zęby.
Gracchus prawił dalej z goryczą.
— Czy uwierzysz, że w jednej chwili zrobiłem sobie tysiąc nieprzyjaciół między sąsiadami, obywatelami, zniechęciłem mych własnych oficjalistów a co główna, natrafiłem na dziwną niechęć, niepojęty upór samych chłopów.
— Przewidywałem to potroszę — szepnął Katilina.
— Poddani moi przyjmowali moje dobrodziejstwa z pewnem niedowierzaniem, z rodzajem wahania się i obawy. Sprawiałem często całym gromadom traktamenta tu u siebie we dworze, sam poufaliłem się z wszystkiemi a kiedy niekiedy z jednem i drugiero wolniejszem odezwałem się słówkiem. I cóż powiesz, chłopi moi przypominając sobie, że przed swą starościc ucieczką, takie i tympodobne miewał do nich przemowy, za co później w surowe popadł śledztwo, oskarżyli mię sami do cyrkułu, zjechała mi na kark ogromna komisja i z wielką biedą wymknąłem się jeszcze suchą nogą z wszystkiego, tylko po dziś dzień pod surowym zostaję nadzorem. Ale nie dość na tem, zaprowadzane przezemnie na łeb na szyję szkółki ludowe, ściągnęły na się ogólną niechęć, nikt nie chciał korzystać z ich dobrodziejstwa, wszelkie przedstawienia były daremne. W niektórych wsiach popalono mi nowo pobudowane szkółki, gdzieindziej obito ustawionego przezemnie nauczyciela. Zniesienie cielesnej chłosty, nagła poniewolna łagodność mych oficjalistów, podnosiła z każdym nowym dniem ich zuchwałość i czy uwierzyłbyś, że bez najmniejszego powodu z mojej strony przyszło do otwartego buntu, i dopiero komisarz cyrkularny z kilku żołnierzami potrafił przywrócić spokój i porządek....
Katilina parsknął głośnym śmiechem.
— Ty się śmiejesz? zapytał Gracchus zdziwiony.
— Śmieję się bratku, że własnym gorzkim zawodem musiałeś przekonywać się o tem, co nader łatwo było odgadnąć z góry i cezem ci nieraz mówiłem w moich dawniejszych rozmowach. Droga reform, to droga grudy i cierni. Aby przybyć ją zwycięzko i zamierzony odnieść owoc, są dwa sposoby. Albo trzeba postępować naprzód pędem jak do szturmu, nie uwzględniając niczego nie obzierając się za niczem, nie przebierając w środkach, depcąc, gniotąc, tłumiąc przemocą każdy cień oporu i przeciwności. Tak postępowali reformatowie teroryści we Francji. Nie chcąc lub nie mogąc obrać tego sposobu, należy sunąć się na palcach chyłkiem, milczkiem i ukradkiem, musisz powoli i ostrożnie wlec nogę za nogą, aby ominąć każdą grudkę, obejść każdy cierń a tak z większym lub mniejszym trudem i znojem staniesz z czasem u mety.
Gracchus zamyślił się.
— Masz poniekąd rację, lecz burzę w morzu zastosowujesz do burzy w szklance wody, reformy na wielką stopę, reformy głównych podstaw społeczeńskich, odwiecznych jakichś nadużyć światowych, mogą się tym lub owym przebijać torem....
— Zanosi się na dysputę — przerwał Katilina — a wiesz, że te nie prędko kończą się między nami. Skończ naprzód swoje opowiadanie.
— Niezrażony wszelkiemi dotychczasowemi trudnościami — zaczął Juljusz na nowo — trwałem stale w mojem przedsięwzięciu, i chcąc jak najrychlej znieść pańszczyznę, myślałem tylko pierwszy przykład postawić krajowi. Ależ w jednej chwili rzucili się na mnie ze wszystkich stron sąsiedzi, krzyk powstał w całej okolicy, jakbym dżumę zamierzył rozszerzyć w kraju; śród tego....
— Śród tego?
— Otrzymałem niespodziewanie list zapraszający od hrabi Zygmunta.
— Ah!
— Objąwszy moje jakby z nieba spadłe dziedzictwo nie śmiałem się zbliżyć do brata nieboszczyka starościca, wiedząc iż w pierwszej chwili zamyślał wytoczyć proces przeciw ważności testamentu. Nie mogłem sobie w żaden sposób wytłumaczyć jego nagłych zaprosin.
— Oczywiście jednak pojechałeś niezwłocznie?
— Pojechałem. Hrabia przyjął mię z nadzwyczajną uprzejmością, moje dotychczasowe usuwanie się od niego, kładł na karb obiegających okolicznych plotek. Nie mógł mię dość naupewniać, że ani ma w myśli wydarte przezemnie dziedzictwo. — Nie harmoniowałem z bratem za życia, nie mogłem się też spodziewać od niego po śmierci — rzekł mi z dumą i godnością. Potem przedstawiał mię swojej żonie, księżnie z rodu i..
Tu zaciął się mimowolnie i w dół spuścił oczy.
— No, i? — spytał nieubłagany Katilina.
— I swojej córce, Eugenii....
— Ah! — zawołał Katilina głośniej niż pierwszą rażą.
— Przy pożegnaniu.... — ciągnął zwolna Gracchus jakgdyby mu się nagle poplątała nić opowiadania.
— Ho, hola bratku — przerwał prędko Katiliua — nie wspominasz nic o głównej osobie. Hrabianka Eugenia ładna?
Z oczu Gracchusa strzeliła błyskawica prawdziwego zachwytu.
— Cudownie piękna! — zawołał żywo.
Katilina zagwizlał jakąś arję przez zęby.
— I cóż tedy przy pożegnaniu? — zapytał po chwili jakby się domyślał reszty.
— Hrabia wziął mię jeszcze na chwilę do swego pokoju i upominając mię jeszcze raz o swej szczerej dla mnie życzliwości, jako dla swego kuzyna i imiennika, zaczął mi najusilniejsze robić przedstawienia abym się nie zapędzał daleko w mym szale młodzieńczym, i poznawszy już raz jaknajczarniejszych niewdzięczności, zaniechał nietylko samego siebie na rozliczne narażać niebezpieczeństwa ale i szkodzić wszystkim swoim sąsiadom.
— Przyrzekłeś tedy?..
— Nic nie przyrzekłem, wywinąłem się dwuznaczną jakąś odpowiedzią, ale kiedym już wyszedł i miał wsiadać do powozu, rzuciłem okiem mimowolnie ku oknom pałacu i ujrzałem....
— W szybach twarz hrabianki — kończył Katilina z ironicznym uśmiechem, zapalając z flegmą trzecie z kolei sygaro.
— Tak. Patrzyła na mnie.
— Jak ci się zdawało z wielkiem zajęciem — wpadł mu znowu w mowę Katilina.
Juljusz pochylił głowę na piersi, i zadumał się na chwilę.
— I cóż dalej — zapytał znowu Katilina.
— W krótkim nad me spodziewanie czasie odwiedził mię hrabia na wzajem.
I znowu zapewne ponowił swoje przedstawienie.
— Bynajmniej. Rozmawiał ze mną jakgdyby był przekonany, żem już ślepo usłuchał jego rady i nawrócił się zupełnie.
— Wiesz, poderwał Katilina zrywając się nagle z swego karła — resztę zgadłbym zupełnie.
— Wątpię!
— Tobie stała zawsze w oczach cudowna postać hrabianki — ciągnął Katilina niezrażony. — Niebawem pojechałeś znowu do Orkizowa, fizjonomja hrabianki wdrożyła ci się silniej jeszcze w pamięć, i zacząłeś bywać coraz częściej... zakochałeś się po uszy.... ale po dziś dzień nie wiesz, jak właściwie stoisz u hrabiego t. j. czy rzeczywiście uważa cię za swego kuzyna, czy tylko za jakiegoś przypadkiem bogatego ale nieskończenie od siebie niższego sąsiada, alias jednem słowem czy chce żyć z tobą z wszelką uprzejmością, ale z daleka, czy też gotówby nawet patrzeć bez obrażonej dumy na otwarte do córki konkury.
Juljusz jakby wcale nie słuchał, przechadzał się w zamyśleniu po pokoju.
— Nie wiem czy w murach klasztornych, czy koszarach wojskowych nabyłeś takiego daru dywinacyjnego — rzekł z lekceważeniem.
Katilina wzruszył ramionami i usiadł na dawnem miejscu. Juljusz zatrzymał się nagle w swej przechadzce po pokoju.
— Słyszałeś już o żwirowskim dworze?
— Zaklętym?
— A tak zaklętym, jak go nazywa lud.
— Nasłuchałem się o nim niestworzonych rzeczy od twego ekonoma i mandatarjusza.
— Wiesz, w nim jakaś osobliwsza tkwi tajemnica.
Czorgut zerwał się na równe nogi.
— Co, i ty wierzysz w chodzącego nieboszczyka?! — wykrzyknął w najwyższem zdziwieniu.
— Nie w nieboszczyka, ale w tajemnicę, którą osłania.
— Więc rzeczywiście coś osłania.
Juljusz zamiast odpowiedzi, przystąpił do małego biórka mahoniowego, i dobył z niego jakiś papier zapisany.
— Patrz — rzekł rozwijając — oto kopia testamentu starościca. Punkt 21 opiewa:
„Chcę i postanawiam niezmiennie, aby nie wpadający w ogólny Juljuszowi Żwirskieinu zapisany spadek, mój pałac żwirowski, starożytna siedziba moich przodków, pozostał nietknięty w swem urządzeniu, i aby tak jak dziś się znajduje, stał zamknięty dla wszystkich aż do zupełnej ruiny. W nim zawarł powieki mój ojciec, ostatni z prostej linji, Żwirski, który zasługą około ojczyzny uświetnił to imię, nie chcę więc aby ktokolwiek inny rozgaszczał się w jego murach. Wykonawcą i przestrzegaczem tego punktu niniejszej mej woli ostatniej mianuję mego wiernego kozaka Kostia Bulija. Przeznaczam mu na mieszkanie dawniejszy dom ogrodnika. Rzeczony Kost’ Bulij ma być tylko stróżem żwirowskiego dworu, wszakże jeśliby tego potrzeba była, może w każdej chwili wystąpić w obec praw jego jako legalny właściciel“.
— Całkiem jasno — mruknął Katilina. — Nieboszczyk niezupełnie dowierzał swemu spadkobiercy i ubezpieczył się na wszelki wypadek. Choćbyś i niechciał uszanować tego punktu jego ostatniej woli, to nie ujdzie ci to żadną miarą, bo wtedy Kost’ Bulij może wystąpić z wszelkiemi prawami właściciela.
— Nie o to mi chodzi — przerwał Juljusz niecierpliwie — w punkcie tym nie widzę nic szczególnego. Nieboszczyk tyle dziwactw popełnił za życia, że mógł sobie śmiało pozwolić jedno po śmierci. Otrzymałem zanadto wiele z jego łaski, abym mógł choćby w myśli tylko pokuszać się o stary dwór żwirowski. Jestem jednak silnie przekonany że dwór ten nie zawsze stoi pusto.
— Nie rozumiem cię!
— Niezawodnie ktoś w nim przebywa czasami.
— Nieboszczyk?
— Oszalałeś, według ostatniej jego woli, sprowadziłem ciało jego z Drezna, i pochowałem po wszelkiej formie, w familjnym grobowcu w żwirowskim kościele
— Więc może sam Kośt Bulij zakrada się do wnętrza.
— W takim razie musiał niezawodnie otrzymać do tego tajemne upoważnienie, i to tylko na jakieś wypadki nadzwyczajne. Człowiek ten nie mógłby ani o włosek odstąpić od woli swego dawnego pana.
— Zkądże jednak wnosisz o jakichś wypadkach nadzwyczajnych?
— Przed trzema dniami zrobiłem osobliwsze odkrycie.
— Ty sam? — wykrzyknął Katilina.
— Memi własnemi oczyma. Szanując ślepo wolę nieboszczyka, ani śmiałem się zbliżyć kiedy do żwirowskiego dworu i nigdy też nie powstała we mnie myśl zajrzeć do niego do środka. Wszystkie zaś obiegające o nim po całej okolicy wieści poczytywałem tylko za proste wymysły bujnej wyobraźni i zabobonoości naszego ludu, który nie mogąc się pogdzić z nagłą śmiercią nieboszczyka, na zagrobowe skazywał go życie. Ale słuchaj, przed kilku dniami byłem w Orkizowie, gdzie zastawszy liczniejsze nieco towarzystwo zabawiłem do późnego wieczora. Rozmowa toczyła się bardzo długo o żwirowskim dworze. Jedna z pań mieszkających w okolicy zebrała skrzętnie wszystkie szczególne wieści i pogłoski o pośmiertnem pojawieniu się starościca i bawiła niemi zawzięcie całe towarzystwo. Uważałem, że cała ta rozmowa jakiś widocznie nieprzyjemny na hrabiu Zygmuncie wywierała wpływ, za to z osobliwszem zajęciem przysłuchiwała się Eugenia.
— Ah! — beknął Katilina przez zęby.
— Wypytywała się o każdy najdrobniejszy szczegół, interesowała każdą najpotwierniejszą baśnią — ciągną} dalej Juljusz. — Nie wiem zkąd się to wzięło, ale na zajutrz po raz pierwszy jakaś dziwna owładnęła mię ciekawość. Wybrałem się konno na małą przejażdżkę i sam nie wiedząc kiedy ujrzałem się....
— W pobliżu zaklętego dworu.
— Nie śmiałem żadną miarą żądać od Kostia Bulija, aby mi otworzył przynajmniej dziedziniec dworu, skręcił na bok i mimo rowów, głogu i krzewów, zasadzonych umyślnie po wszystkich stronach, podjechałem pod sam parkan ogrodowy. W jednem miejscu z małego pagórka mogłem wznosząc się w strzemionach, zajrzeć do środka.
— I w tedy ujrzałeś? — zagadnął żywo Katilina.
— Nic nie ujrzałem w pierwszej chwili, wspaniały niegdyś ogród wyglądał strasznie opuszczony i zaniedbany, ścieżki i ulice pozarastały bujną trawą, najpiękniejsze kwiaty podziczały pośród gęstych zarośli chwastów, rozmaite najszlachetniejsze krzewy szkoszlawiały i skarłowaciały przez nikogo nie pielęgnowane i nie dozierane. Przypatrując się temu wszystkiemu, wpadłem mimowolnie w jakąś smętną zadumę, kiedy w tem....
— W tem — poderwał Katiliua.
— Zdawało mi się, że w zakręcie jednej z ubocznych ulic szpalerowych, mignął się jakiś cień ludzki. W chwilkę potem ukazała się jakaś postać kobieca na samym rogu ulicy. Spieszyła gdzieś z pochyloną na piersi głową, nucąc z cicha jakąś piosnkę urywaną. Siedziałem jak wryty w siodle i nie śmiałem odetchnąć nawet, ale na nieszczęście koń mój parsknął głośno. Tajemnicza postać podniosła głowę, wydała wykrzyk przestrachu i zdziwienia, i jak strzała furknęła w pośród gęstwinę. Jedno tylko oka mgnienie spoczęło oko moje na jej rysach, ale to było dość, aby poznać w niej....
— Eugenię.
— Tak Eugenię. Tylko ona jedna na całej kuli ziemskiej ma oczy tak cudownego wyrazu, tak prześlicznej barwy nieba i bławatu!
— Jakto, więc tylko po oczach ją poznałeś?
— Widziałem ją jedno oka mgnienie i w dość znacznej odległości, poznałem jej rysy, ale tylko w ogólnym ich zlewie, lecz te cudowne oczy i te bujne, jasno złotawe prawie włosy przedstawiły mi się wyraźniej.
Katilina pokiwał głową w zamyśleniu.
— Szczególna jednak — ciągnął dalej Juljusz — miała na sobie strój jakiejś jakby małomieszczańskiej dziewczyny, przez co zdawała się cokolwiek wyższą i silniej zbudowaną. Patrzyłem jak zaklęty w miejsce gdzie mi poraz ostatni jej błękitna mignęła spódniczka i kto wie jak długo jeszcze patrzyłbym był w tę stronę, gdyby w tej chwili tuż w mojem pobliżu jakiś ciężki nie odezwał się krok. Obejrzałem się, o dwie stóp za mną stał Kost’ Bulij z założonemi na wkrzyż rękami, i patrzył na mnie bystro swym ponurym, sużowym wzrokiem. Niespodziewany jego widok, przerarający zawsze wyraz twarzy tak mię jakoś zmięszały w pierwszej chwili, żem nie mógł, czy nie śmiał go nawet zagadnąć. Odpowiedziałem spiesznie na jego poważny, uroczysty ukłon i spinając konia ostrogami, pognałem galopem ku gościńcowi, a następnie napowrót do Oparek.
— A odtąd nie widziałeś jeszcze Eugenii.
— Jutro dopiero wybieram się do Orkizowa.
— Udając oczywiście, żeś jej niewidział.
— Przeciwnie nie powiem jej tego otwarcie, ale zręcznie i nieznacznie dam do poznania.
Katilina zagwizdał nową jakąś arję przez zęby i przeszedł się w zamyśleniu kilka razy po pokoju.
— Ze wszystkiego, co dotychczas słyszałem o zaklętym dworze — mruknął po chwili — zdaje mi się, że osłoniony u ludu naszego mgłą i czarem nadzwyczajności, osłania on właściwie tylko jakąś ziemską tajemnicę.
— Albo zresztą kto wie, znasz przecie słowa Szekspira w Hamlecie: Są rzeczy na niebie i ziemi.... — dodał z wesołym uśmiechem.
Juljusz machnął ręką w milczeniu.
— Jeśli kto, to ty pewnie nie wierzysz w takie rzeczy — przebąknął po chwili.
— Dlatego też choćby djabeł postawił się na nogi, muszę przy twojem przyzwoleniu zbadać tajemnicę zaklętego dworu.
— Ja radbym tylko wiedzieć jaką styczność ma z nim Eugenia.
— Dowiesz się o tem nieochybnie — zapewniał Katilina stanowczo. — Wieszże jak się raz na coś zawezmg, to nie ma rady i ratunku. Dotrę do wszystkiego. Tymczasem jednak — ciągnął z pewnem wahaniem, oglądając się po sobie.
— Cóż takiego.
— Chciałbym za pomocą twojej bogatej dziś jak się spodziewam garderoby wykierować się cokolwiek na ludzi. Jesteś wprawdzie wyższy, a ja za to silniej od ciebie zbudowany, ale jakoś to pójdzie....
Juljusz uśmiechnął się i zadzwonił.
Wszedł lokaj, któremu przed godziną w tak oryginalny sposób zaanonsował się gość nowoprzybyły.
— Daj temu panu wszystkiego, czego będzie potrzebował z mojej garderoby i ulokuj go w zielonym pokoju....
— O, nie, nie; jeśli mam się rozlokowywać u ciebie, to wolę w oficynach, mam już swoje do tego powody. Lubię różnopłciowe sąsiedztwo! do widzenia się zatem poczciwy Gracchusie, a ty — rzekł przy wyjściu chwytając za ucho lokaja — prowadź mię z sobą.
Gracchus położył się na pół na sofie i zapadł w głębokie zamyślenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.