Zając (Dygasiński, 1900)/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zając |
Rozdział | XXI |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaopatrzony w dubeltówkę, dzięki szafarzowi, Malwa i tak jeszcze do późnego wieczora nie miał spokoju.
Urządzić polowanie i to z dziedzicem — toć nie żarty! Wszystko na głowie strzelca. Należało w jednej, drugiej wsi obwołać nagankę, to jest nazganiać dzieci, które jak psy idą, w knieję i strzelcowi zwierzynę napędzają. Dużo się ma kłopotu z takimi smarkaczami: moresu to nie zna, posłuchu nie rozumie, nigdy się na czas nie zbierze, a jeśli ci dwudziestu potrzeba, musisz ich czterdziestu zamówić; bo połowa tej hołoty z pewnością się nie stawi. Rządź tu dopiero w lesie tem psiarstwem! Inni tam strzelcy kijem sobie radzą. Malwa miał serce miękkie, nie zniósłby płaczu dziecka. Pan Jezus tak postanowił, że taki mały śpiczak, co od ziemi nie odrósł, jest też bliźni, staremu równy. Ha, dobre i to, żeby sobie pędrak jaki grosz zarobił! Strzelec kiedy niekiedy dostawał pod swoją władzę owych smarkatych psotników, którzy go „Mysim królem“ przezywali. No, ale przecie w czasie naganki żaden z tych mazgajów wyrwać się z niczem podobnem nie waży. A jak one to hukają, rade, że się w borze wyhałasować mogą! Jeden psa udaje i kto nie wie, przysiągłby — prawdziwego ogara słyszy.
Dopiero kiedy już masz nagankę, trzebać się rozejrzeć w kniei, zawczasu sobie ułożyć w głowie porządek zakładów, żeby potem galimatjasu nie było, a panowie — mieli gdzie jutro przez cały dzień polować.
— W tamtych wrzosowiskach trzeba będzie napędzić dziedzicowi na strzał sarenkę... Szkoda, ale przecie to jego własność — niech sobie strzeli do czego grubszego!
Czasu na takie przygotowania Malwa miał niewiele. Zostawił choremu Frankowi garnuszek mleka, parę jajek, kawałek chleba, pogłaskał go po głowie: „Wypoczywaj tu sobie, synku!“ Potem zarzucił na ramię dubeltówkę szafarza, przeżegnał się na progu i wyszedł.
Dążył ku wsi, a w myśli stał mu ciągle pan Kacper z butelką walerjany. „Biedny człowiek! Choróbsko ciężkie go przysiadło, wygląda zupełnie jak pijany... Nieszczęście którego dnia na dwór spaść może“. Pod wpływem tej myśli zaczął odszeptywać pacierze do Przemienienia Pańskiego, na intencyę szafarza.
Nachodził się rzetelnie, zmówił nagankę, pooglądał różne części boru i już dobrze pod noc wrócił do domu.
— Ledwie za sobą nogi powłóczę, — rzekł, wchodząc do izby; — jakoś mu było milej z tym Teterzakiem. — Ma człowiek do kogo gębę otworzyć, ludzką duszę czuje przy sobie.
Usiadł przy chorym i krótką chwilkę pogwarzył. Chłopiec był teraz jakoś mówniejszy, czulszy, nie taki dziki.
— Przeżegnaj się, synusiu, przed snem, westchnij sobie z głębi serca do Pana Jezusa, wezwij opieki patrona swego, anioła-stróża.
Teterzak się przeżegnał, co Malwę ogromnie ucieszyło. „Święty Duchu, natchnijże go też, ogniem miłości swojej rozpal!...
Franka, że to chory, strzelec nie ruszał już z pościeli, tylko przyniósł dla siebie snopek słomy od stróża, rozesłał go w kącie, odmówił pacierze i podłożył torbę pod głowę i legł na spanie.
Nim zasnął, przypomniał sobie jeszcze jedno i powiada: — Synku, ludzie powiadają, że ze mną naspać nie można! Jakbym ci chrapaniem i gadaniem swojem do snu przeszkadzał, to tylko zawołaj na mnie po imieniu, a przestanę! Mnie samemu też straszno, kiedy kto, chrapie, jakby konał, albo — pokrzykuje, jakby go ze skóry darli; — rzekł to i odrazu zasnął, straszliwie chrapnął. Niedługo potem zaczął się z kimś przez sen spierać o dubeltówkę.
Ciemniuteńko, było, kiedy się ocknął i zaraz pobiegł do okna, aby po gwiazdach wymiarkować, jak daleko jeszcze do rana. „A no, czas wstawać! Odrobinkę nawet zaspałem“... Zapalił świeczkę. Czasami, zaraz po śnie, koniecznie go parło, żeby odśpiewać „Kiedy ranne wstają zorze“. Dziś też miał taką ochotę, ale tylko pacierz zmówił i chciał się cicho wynieść, ażeby nie budzić Franka. Zarzucił na ramię torbę, idzie wziąć dubeltówkę, niema jej tam, gdzie wczoraj postawił. Ogląda się na około, upatruje — nigdzie niema. „Rany Boskie, cóż to znowu znaczy?“...
Biegnie do łóżka, Franek gdzieś się podział.
Strzelec przed chwilą jeszcze był taki pewny, spokojny, że ma dubeltówkę na to polowanie. Wytrzeszczył oczy i z torbą na ramieniu stał przerażony w izdebce, którą zaledwie oświecał kawałek łojówki osadzonej w kartoflu i stojącej na ziemi obok posłania Malwy.
Chwycił się oburącz za głowę, łzy zaświeciły mu w oczach. Zapłakał nad dolą własną, a może bardziej jeszcze — nad niewdzięcznością ludzką. On tego chłopaka przytulił, pokochał, a chłopak go w nocy okradł i uciekł. „Nasienie Jaśka Tetery, dyabłu oddane!“
A może, może Franek przez psotę strzelbę gdzie schował? Strzelec zajrzał pod łóżko, przetrząsnął posłanie, szukał za drzwiami i za oknem, zaglądał na piec i do pieca — nie znalazł.
— Piękna historya! Szafarz, poczciwy człowiek, do rąk mi powierzył własną strzelbę, a ja mu ją zaprzepaściłem. Na oczy się nie będę mógł pokazać, nie wiedząc co powiedzieć... O ja nieszczęśliwy człowiek! Wszystko to jeszcze nic, ale jak on pójdzie dziś na to polowanie? Z jakiem czołem stanie przed dziedzicem, przed rządcą, bez dubeltówki — on, strzelec dworski?
Teraz nie miał nawet już czasu na dalsze rozważanie swej niedoli, musiał się śpieszyć, biedz pod las, ażeby zgromadzić chłopaków, którym zalecił stawić się do naganki, czyli — jak się mówi w Morzelanach — „na huczki“.
Raz ostatni rzucił jeszcze okiem po kątach, przekonał się po raz dziesiąty, że go oczy bynajmniej nie mylą, i poszedł z rozdartem sercem.
Po drodze myślał sobie: „To nie przystoi, żeby strzelec z próżnemi rękoma chadzał na polowanie“. Uciął żerdź, okrzesał ją z gałęzi; ale to go też nie zadowoliło. „Piękny mi strzelec z kijem!... Nie, mógłbym się na pośmiewisko wystawić!... Gotowi wziąć mię na zęby, zapytać: cóż to Malwa idzie psy zabijać?“
Rzucił tykę, pocieszał się, że mu brak strzelby może i ujdzie płazem, a jutro to już na łeb na szyję trzeba się starać o dubeltówkę — o dwie dubeltówki. Frankowi nakładzie w uszy i strzelbę odbierze...
Kiedy strzelec stanął pod lasem, łaziło tam już kilku chłopaków, jeden z nich kurzył papierosa, a dwaj ciskali jeden w drugiego pigułami śnieżnemi; inni wlekli się od wsi kupkami na przełaj przez pola. Strzelec nastroił minę surową, kiedy między nich wchodził, i rzekł poważnie: „Papry jakieś, sprawiać mi się cicho, nie płoszyć zwierzyny!“ Korcił go ten malec z papierosem. „Rak taki mały, fąfel!... Nie ciśniesz mi ty tego papierosiska precz od siebie?“
Myślał, że sobie nada powagę u małych, a ci go za nic nie mieli i wcale nie słuchali. Jeden nawet wyszczerzył zęby i zaczął drobniutkim kroczkiem dreptać — udawał, jak Malwa chodzi, a wszyscy aż się krztusili od śmiechu. Cóż, miał się za to zaraz brać do kija? Dzieci zawsze są głupie, a rodzice głównie winni, nie nauczyli szacunku dla starszych.
W krótce rozległ się na drodze turkot bryczek. „Panowie jadą! Chłopaki do szeregu!“ Strzelec zaczął malców ustawiać; ale coraz to mu który z pod ręki myknął i tam stawał, gdzie mu się podobało. „Czasem człowieka ręka zaświerzbi, żeby takiemu smarkowi ucha nakręcić“.
Dziedzic nadjechał i jacyś dwaj goście. Spostrzegł strzelca i pyta:
— A co, będziemy dziś strzelali?
Nie położył mu ręki na ramieniu, nie powiedział z uśmiechem: — Jak się masz Malwa! Co słychać?
Strzelec skłonił się niziuteńko i odrzekł:
— Wszystko jest w ręku Boga Najwyższego, panie dziedzicu!
Nadjeżdżały inne bryczki i z jednej wysiadł pan rządca, krzywi się, kwaśną ma minę, wtedy jest pono najgorszy, kiedy na człowieka nie patrzy, udaje że go nie widzi. „Mógł mu już kto poszepnąć o dubeltówce... Czy to mało podszczuwaczy przy dworze?“
Rządca przywiózł z sobą na koźle jakiegoś wąsatego dryblasa w baraniej czapie, z dubeltówką, i parę razy zamówił do niego po imieniu „Konstanty“.
Otóż ten Konstanty ogromnie się coś wpatrywał w Malwę.
Polowanie poszło nadspodziewanie dobrze, choć pan rządca zaraz na początku powiedział:
— Skądby się tu wzięła zwierzyna?... Kłusowników i lisów pełno.
Strzelec czuł, że to do niego pito.
Szczęście na polowaniu miał głównie ów Konstanty, który zabił trzy zające, dwa lisy i tę sarnę, przeznaczoną przez Malwę dla dziedzica.
Kiedy się już wszystko skończyło i panowie mieli wracać do domu, rządca z bryczki przyzwał do siebie strzelca kiwnięciem palca i rzekł:
— Mój Malwa, przyjdź-no do mojej kancelaryi dziś wieczór.
Na Malwie skóra ścierpła. „Już to tam nie napróżno mię on przyzywa“... Ale nie było innej rady, musiał się na rozkaz stawić.
Poszedł i na złą chwilę trafił, gdyż baba jakaś rozdrażniła była pana rządcę w najwyższym stopniu i właśnie ją wyrzucono za drzwi z kancelaryi, kiedy tu przybył Malwa.
Rządca miał twarz zieloną, oczy żółte, trząsł się cały ze wzruszenia. Najprzód na uspokojenie zażył łyżkę bromu, a potem usiadł i, nie patrząc wcale na strzelca, tak mówił:
— Pójdziesz jutro rano do lasu i pokażesz tam swemu następcy granicę, poręby, zagajniki, wszystko, co tylko on zechce widzieć! Stawisz się potem tutaj u mnie, wypłaci ci się pensyę i dostaniesz świadectwo służbowe.
— Wielmożny panie!... — Jęknął żałośnie strzelec.
— Nic, nic, nie chcę słyszeć! — mówił rządca z niecierpliwością, — od a do z wiem o wszystkiem i Bogu tylko podziękuj, że się sprawy nie oddaje do sądu! Chcesz pewnie wiedzieć, za co cię ze służby usuwam? — zapytał rządca z drwiącym i zgryźliwym uśmiechem, — więc ci powiem to, o czem ty sam wiesz doskonale... Przeniewierzyłeś się skarbowi, ukrywałeś złodzieja Teterę, który kradł drzewo, tępił zwierzynę, oddałeś mu nawet dworską dubeltówkę itd. itd. To wszystko ci się przebacza, ponieważ dziedzic nie chce rozmazywać sprawy po sądach — rozumiesz?
— Rozumiem, ale żeby mię też wielmożny pan posłuchał!...
— Może to wszystko łgarstwo, co ci tu zarzucam? — spytał opryskliwie rządca.
— Uchowaj Boże — prawda, tylko ja...
— Dajże mi pokój, wynoś się, ja nie mam czasu na pogadanki!
Malwa pamiętny tego, z jakim rozmachem przed chwilą wyleciała za drzwi baba, skłonił się nizko i kiedy już brał za klamkę, rządca, jak gdyby na osłodzenie gorzkiej pigułki, rzucił mu jeszcze te słowa:
— Co mię to może obchodzić, czy skarb ponosi straty przez złe chęci łajdaka, czy — przez ślamazarność cnotliwego mazgaja?