Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go ze skóry darli; — rzekł to i odrazu zasnął, straszliwie chrapnął. Niedługo potem zaczął się z kimś przez sen spierać o dubeltówkę.
Ciemniuteńko, było, kiedy się ocknął i zaraz pobiegł do okna, aby po gwiazdach wymiarkować, jak daleko jeszcze do rana. „A no, czas wstawać! Odrobinkę nawet zaspałem“... Zapalił świeczkę. Czasami, zaraz po śnie, koniecznie go parło, żeby odśpiewać „Kiedy ranne wstają zorze“. Dziś też miał taką ochotę, ale tylko pacierz zmówił i chciał się cicho wynieść, ażeby nie budzić Franka. Zarzucił na ramię torbę, idzie wziąć dubeltówkę, niema jej tam, gdzie wczoraj postawił. Ogląda się na około, upatruje — nigdzie niema. „Rany Boskie, cóż to znowu znaczy?“...
Biegnie do łóżka, Franek gdzieś się podział.
Strzelec przed chwilą jeszcze był taki pewny, spokojny, że ma dubeltówkę na to polowanie. Wytrzeszczył oczy i z torbą na ramieniu stał przerażony w izdebce, którą zaledwie oświecał kawałek łojówki osadzonej w kartoflu i stojącej na ziemi obok posłania Malwy.
Chwycił się oburącz za głowę, łzy zaświeciły mu w oczach. Zapłakał nad dolą własną, a może bardziej jeszcze — nad niewdzięcznością ludzką. On tego chłopaka przytulił, pokochał, a chłopak go w nocy okradł i uciekł. „Nasienie Jaśka Tetery, dyabłu oddane!“