Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rzucił tykę, pocieszał się, że mu brak strzelby może i ujdzie płazem, a jutro to już na łeb na szyję trzeba się starać o dubeltówkę — o dwie dubeltówki. Frankowi nakładzie w uszy i strzelbę odbierze...
Kiedy strzelec stanął pod lasem, łaziło tam już kilku chłopaków, jeden z nich kurzył papierosa, a dwaj ciskali jeden w drugiego pigułami śnieżnemi; inni wlekli się od wsi kupkami na przełaj przez pola. Strzelec nastroił minę surową, kiedy między nich wchodził, i rzekł poważnie: „Papry jakieś, sprawiać mi się cicho, nie płoszyć zwierzyny!“ Korcił go ten malec z papierosem. „Rak taki mały, fąfel!... Nie ciśniesz mi ty tego papierosiska precz od siebie?“
Myślał, że sobie nada powagę u małych, a ci go za nic nie mieli i wcale nie słuchali. Jeden nawet wyszczerzył zęby i zaczął drobniutkim kroczkiem dreptać — udawał, jak Malwa chodzi, a wszyscy aż się krztusili od śmiechu. Cóż, miał się za to zaraz brać do kija? Dzieci zawsze są głupie, a rodzice głównie winni, nie nauczyli szacunku dla starszych.
W krótce rozległ się na drodze turkot bryczek. „Panowie jadą! Chłopaki do szeregu!“ Strzelec zaczął malców ustawiać; ale coraz to mu który z pod ręki myknął i tam stawał, gdzie mu się podobało. „Czasem człowieka ręka zaświerzbi, żeby takiemu smarkowi ucha nakręcić“.