Za błękitami (Weyssenhoff, 1920)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Za błękitami
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZA BŁĘKITAMI
Dr. K. M. Górskiemu
I.

Ogród spacerowy w BernatowAcach słynie z piękności drzew i z estetycznego ich układu. Założony został w początku stulecia, wówczas, kiedy księżna Izabella Czartoryska pisała swe »Myśli różne o sposobie zakładania ogrodów«, rozpoczynając od cytaty z Pope’a. Wielkie samotne dęby, niespodziewany rozkład klombów, umiejętne połączenie odcieni zieloności, ruina »upoważniona dębem starym«, grupy drzew »przyzwoite na osłonienie monumentu lub pamiątki« — przypominają dzisiaj, po dziewięćdziesięciu latach, powabne myśli księżnej. I, choć kilka zaledwie olbrzymów pamięta może rozumny uśmiech tej pani, choć może niejeden »sadzący« skrzywił lub przerobił plan pierwotny, w postarzałych koronach wieje dotąd imię kobiety, której impuls cywilizacyjny czujemy jeszcze dzisiaj przy schyłku wieku. »Księżna kuma« niechętnie doradzała sadzenie drzew zagranicznych, chwaląc stylem swym wdzięcznym i tkliwym piękności drzew polskich. Dodawała jednak, że gdyby kto chciał, »wolno mu będzie« sprowadzać gatunki z zagranicy. Z tego pozwolenia skorzystał widocznie pan podkomorzy Okszyc, pradziad obecnego właściciela Bernatowic. W założonym przez niego parku, obok wielkiego bogactwa drzew krajowych, są i okazy rzadkie zamorskie. Każdy, kto tu przyjeżdża, musi obowiązkowo obejrzeć tulipanowiec, salisburyę i mimozy. W pobliżu dużego, półpiętrowego dworu z frontonem greckim, noszącym datę 1808 i dewizę łacińską, wznosi się też ładna oranżerya.
Jest lipiec. Kończy się upalny dzień.
Pan Stanisław Oikszye siedzi sam n a tarasie od strony ogrodu i trzyma w ręku książkę. Na ławce obok niego rozrzucony stos fotografii ze starożytnych rzeźb i budowli. Okszyc nie czyta, utkwił oczy w jedną grupę drzew, gdzie brzoza świeżą zielenią odcina się od ciemniejszych dębów i świerków. Słońce leży Już tylko n a wierzchnich gałęziach, pozostawiając niższe w błękitnawym cieniu, a podszycie klombów prawie w mroku. Na niebie bardzo dalekiem wierzchołki wzorują się nadzwyczaj czysto: możnaby policzyć szpilki na wyniosłych czubach modrzewi. Ponad rzeczką i bliżej, nad murawą, komary tańczą szalenie, plamiąc powietrze siateczką szarą — i nie większe od komarów jaskółki szybują pod niebem. To na pogodę.
Płyną zapachy kwitnących akacyi i woń ziemi spoconej, już trochę sennej. Monotonny przyśpiewek komarów przerwie czasem ostre bzyknięcie, jak dźwięk zerwanej struny: to jeden z tancerzy odłączył się od kolumny i zapragnął krwi pana Stanisława. Okszyc wtedy macha niecierpliwie ręką, albo puszcza kłąb dymu z papierosa. Nie można czytać na tym tarasie, a jednak szkoda wracać do domu.
Zahuczy czasem spóźniony trzmiel, powracając z łupem do gniazda; woda szumi w zastawie; z pól dolatują pomieszane głosy ludzi i bydła — pogodne.
Oleszyc odłożył okulary i przetarł zmęczone oczy. Jego twarz, młoda jeszcze, nie ma rumieńców; długi, cienki nos o nadmiernie wykrojonych nozdrzach porusza się nerwowem skrzywieniem. Ubranie wisi jakoś na panu Stanisławie. Nie dobrze wygląda w tym roku, chociaż powraca z podróży na Wschód, która miała mu posłużyć.
Jest to oryginał i marzyciel. Zamożny, bardzo wykształcony, poważany ogólnie, nie żeni się jednak do 35 roku życia i nie bierze się do żadnej produkcyjnej pracy. Rządzi trochę majątkiem, bardzo mało, czyta za dużo i to o rzeczach najniepotrzebniejszych: o sztuce i archeologii. Brak mu, widać, ambicyi.
Taką ma powszechnie opinię Stanisław Okszyc. Opinia ta jest oczywiście napół powierzchowna i napół fałszywa. Zadziwionoby się, gdyby wiedziano, o czem teraz myśli ten uczony bez ambicyi.
Myśli, czy usłyszy wilgę. Lubi ten okrzyk rytmiczny ptaka, który wabi swą ukrytą między liśćmi towarzyszkę klasyczną inwokacyą złożoną z trochejów.
A samiczka odpowiada zalotnie w łonie przedłużonego spondeju.
Pan Stanisław myśli prawie poważnie: — Jeżeli dzisiaj jeszcze usłyszę wilgę, to spotkam Ją nareszcie.
Ale już późno. Wilgi zwykle gwiżdżą około południa.

∗             ∗

Rozległ się tentent konia z drugiej strony domu, od podjazdu. — Oleszyc skrzywił się, bo nie lubił depesz i nieproszonych gości. Posłyszał zbliżający się przez pokoje chód mężczyzny w grubych butach, przez chwilę zgadywał, ale ujrzawszy we drzwiach, tęgą postać Frania Wareckiego, ucieszył się, bo mogło być gorzej.
Był to sąsiad i krewny Okszyca, rosły dwudziestoośmioletni chłopiec, ładnie ogorzały na twarzy, z której tem bardziej świeciły wesołe oczy i zdrowe zęby. Skończył podobno gimnazyum, służył w ułanach, obecnie zaś był już obywatelem, bo chociaż się jeszcze nie ożenił, dostał od rodziców folwark w sąsiedztwie Bernatowie, przedstawiający mniej więcej jego schedę. Miał więc podstawę bytu i stanowiska. Przytem, kobiety przepadały za nim, jak sam mówił.
Okszyc lubił Wareckiego za jego powierzchowność, tak dobrze zastosowaną do zajęć i pragnień, że stawała się estetyczną. Lubił też jego rozmowę płaską, ale dorzeczną i szczerą; widział w nim dobry typ młodego szlachcica, który w salonie był trochę parobkiem, ale zato w polu i na koniu — trochę panem. Traktował go przyjaźnie.
— Mój Stachu — rzekł Warecki zaraz po przywitaniu — przyjeżdżam do. ciebie z wielką prośbą: pożycz mi ze dwieście rubli, które ci oddam po zbiorach, bom tak się wypłukał...
Okszyc dobył odrazu dwieście rubli z pugilaresu, dał je i dopiero potem zapytał:
— A na cóż ci to potrzeba?
— O! zaraz na co? — zaśmiał się Franio, pokazując szeroki rząd zębów pod wyszczotkowanym w górę ciemnym wąsem — są chwile w życiu człowieka. — Zresztą entre nous powiem ci, że spotkałem w Warszawie Fiutkę — wiesz? Fiutka, ta co była ze Zbarazkim? Ona ode mnie nic nie bierze, ale czasem muszę wystąpić z jaką owacyą, niby zamiast kwiatów.
Okszyc słuchał, mrużąc oczy i puszczając dym papierosa cienkiem pasmem przez małe usta, które składał dziwacznie w ciup, marszcząc skórę naokoło. Przerwał Wareckiemu:
— Oj ty! wiecznie włóczysz się za spódnicami.
— Cóż robić? Kiedy, mówię ci, jak zobaczę ładną kobietkę, zaraz mam do niej taką... jakby to? — sympatyjkę. Zaraz muszę dowiedzieć się, czy się uda? I zwykle uda się, tylko trzeba umieć. Zresztą, znają się one, bestye, na mężczyznach. Jak który zacznie traktować od filozofii, od kurtuazyi, od wielkich tam sentymentów, to każda myśli: nudziarz, albo co gorszego. Ale jak się zabrać po przyjacielsku, a pomówić trochę ciepło, a poprosić, — to, słowo daję, prawie każda uzna za stosowne nie być zbyt srogą.
Okszyc słuchał bez najmniejszego zapału, jednak z uwagą.
— Mówisz naturalnie o kokotkach? — zapytał Frania.
— Ee! — i mężatki są bardzo podobne. Nawet powiem ci, entre nous, ta mała Wahrfeld, albo pani Doryna... ja ich tam nie kurmacheruję, bo to wiele zachodu i mało pożytku; ale gdybym tylko chciał — fiu, fiu.
— Wiesz, Franiu, że się tak o kobietach nie mówi.
Spojrzał młodemu urwisowi głęboko w oczy, aż tamten zarumienił się i poczuł się wykręcać:
— Przecież ich nie obmawiam; tylko tak mi się zdaje, sądząc po ich obejściu, a może się mylę?...
— Ja tych pań prawie nie znam — rzekł Okszyc — nie obchodzą mnie wcale; ale obchodzi mnie kobieta moja w każdej kobiecie.
Warecki spojrzał na Okszyca trochę jak na waryata, a pan Stanisław mówił, patrząc w dal ogrodu, jakby się zwracał do drzew, zwykłych jego rojeń powierników:
— Tak. Ja cenię w każdej kobiecie jej godność człowieczą. Nie ten pospolity »honor«, ale godność kobiecą. Mogę szanować i taką kobietę, która oddała się mężczyźnie z prawdziwej miłości, chociażby naprzykiad uciekła od męża. Oczywiście — trzeba znać każdą taką historyę, zanim się ją oceni. Ale to mnie poprostu boli, jeżeli kobieta, mająca w sobie pierwiastki piękna moralnego, kobieta zdolna do miłości, upada przez próżniactwo lub rozpustę. Ja wierzę w anioły niewieście, mieszkające nawet w pospolitych napozór kobietach. Te anioły śpią w nich — i mężczyzna może je obudzić, albo zbezcześcić i zabić. I to mi jest wstrętne. Dlatego odłączam te brudne lub biedne wyrobnice miłości od kobiet, stojących wyżej w społecznej i moralnej hierarchii. I kiedy o tych ostatnich słyszę coś uwłaczającego, boli mnie to — powtarzam — bo i ja kocham kobietę, tylko inaczej, dla niej bardziej, niż dla siebie, a kocham ją może lepiej, niż wy.
Powstał i chudą swą, długą postać wyprostował. Oczy świeciły mu blaskiem trochę błędnym. Chociaż wypiękniał i coś duchowo rycerskiego było w jego postawie. Warecki zauważył po cichu, że »temu tak łatwo nie uda się z każdą«, nawet gdyby jej »wygarnął tę przedmowę«.
Zapytał o co innego:
— Może jesteś zaręczony?
— Tak — rzekł Okszyc, patrząc gdzieś w górę i w dal na ostatnie blaski słońca — jestem zaręczony oddawna, ale nie wiem, czy ją kiedy spotkam...
Franio coraz podejrzliwiej spoglądał na Okszyca i poszukał innego przedmiotu rozmowy.
— Co to czytasz? — zapytał.
Okszyc, jak pierwej zdawał się mówić nie do Wareckiego, tak i teraz nie śpieszył się z odpowiedzią. Zaczął ciągnąć nerwowo raz po raz dym z papierosa i zakaszlał ciężko.
— Poco ty palisz tyle, mój Stachu? — rzekł Warecki, który, mimo różności usposobień, lubił i szanował Okszyca.
— Ha, przyzwyczaiłem się. Chodźmy do pokoju, bo trochę już chłodno. Rzucili jeszcze okiem na dogasający dzień. Na niebie zachodnie łuny przejrzyste walczyły z gęstszym fioletem, który powoli wchłaniał je w siebie i nieznacznie stawał się nocnym błękitem. Nad domem, w zenicie, zaczęły drżeć białe gwiazdy.
— Czy słyszałeś dzisiaj wilgi? — zapytał nagle Okszyc, bez związku z rozmową.
— Ojej! ile ich tam jest u mnie! A tobie na co ta zwierzyna?
— Na nic — lubię ich głos...

∗             ∗

Zebrali fotografie z ławki i weszli do domu. Przy lampach powtórzył Warecki pytanie, wskazując na książkę:
— Co to czytasz?
— To jest coś nowego o muzeach ateńskich. Bardzo ciekawe są wykopane na Akropoliis posągi kobiece. Jak ci się ta podoba? Patrz — rzekł, podając Wareckiemu dużą fotografię.
Franio popatrzył, pokręcił głową i odpowiedział:
— Cóż mi się ma podobać? ten długi nos nawet nie grecki, te ukośne oczy, ten głupi uśmiech? Albo ta koszula ułożona w fałdy, jak kolumna.
— To jest archaiczny typ attycki; a co do koszuli, dobrześ to powiedział; ten chiton wygląda, jak kolumna jońska. Ale ta nie dla ciebie — znajdę ci inną.
Przerzucił stos kartonów i wynalazł Wenerę Melijską, w doskonałej, nie retuszowanej fotografii Brauna.
— Cóż o tej powiesz?
— Jakże znowu sądzić o kobiecie, która nie ma rąk? Ale jest piękna — rzekł, wpatrując się pilniej. — Trochę w słanie za gruba... a może i nie?... Kobiety bez ubrania rzadko bywają piękne, a tę by znowu ubrać po naszemu, wyglądałaby dziwnie. Jednak widać, że to nie byle kto... Niema co mówić — tęga baba!
Uśmiechnął się do niej inaczej, niż witedy, gdy mówił o Fiutce; wpatrywał się dość długo, z pewem nawet uszanowaniem.
Może to czynił trochę przez, ustępstwo dla Okszyca, a może nawet na tę pierwotną duszę i nierozumiejące oczy podziałała powaga tej boskiej nagości.
Przeszli do sali jadalnej na kolacyę.
Okszyc był już rad z odwiedzin, bo lubił Wareckiego za jego serdeczną szczerość; Franio zaś dostał pieniędzy, dostał dobrego wina, rozgadał się i zaczął troszczyć się o zdrowie krewnego.
— Za dużo palisz, siedzisz ciągle w domu — to niedobrze, Stachu.
— Czy niedobrze? — pytał pan Stanisław z pobłażliwym uśmiechem.
— Oczywiście. Wiesz co? chodźmy jutro na dubelty.
— Idźmy na dubelty.
— A pojutrze pojedźmy razem na imieniny pani Anny do Rzędzina. Będzie tam duży zjazd, mnóstwo panien do wyboru. Tylko jeżeli jesteś zaręczony?...
— E, gdzież tam! Mówiłem sobie tak. Może się z tobą wybiorę. Ja jeszcze lubię poznawać panny.
— Brawo, Stachu! — zawołał Franio — Będzie tam jedna panna z Podola. Mówię ci rzęsy takie — (pokazał długość pół palca) wysmukła, śliczna dziewczyna — a łydki!...
Pocałował palce z rozrzewnieniem.
— Ech, mój Franiu, jak ty znowu gadasz?
— No cóż? widziałem, jak wsiadała na konia. Czegóż nie mam patrzeć? Albo dlaczego ona nie ma mieć pięknych łydek?
— Już dobrze. Jak się nazywa?
— Halka Marliczówna.
— Córka tego bogatego Marlicza?
— Nie — i to jest właśnie jej defekt: nie ma posagu. Dla tego też ja nie mogę o niej myśleć. Ożeń się ty z nią, Stachu.
— Ech, ja... już stary jestem, dla niej w każdym razie.
— Cóż znowu? masz trzydzieści trzy lata.
— Trzydzieści pięć.
— Ja ci ją skaptuję; chcesz?
— Daj pokój, Franiu; to są zbyt poważne sprawy, aby je można tak poprostu załatwiać.
— A jakże się załatwiają zawsze? Przyjeżdżasz; wiedzą, kto jesteś; matce się przedstawiasz (jest tylko matka). Matka ci mówi, że słyszała o tobie, albo o twoim ojcu, kłaniasz się. — Dosyć. — Potem zawracasz pannie kontramarkę: opowiadasz jej o Grecyi, o Atenach, o boginiach. Już ja cię przecie nie będę uczył, co masz jej mówić o Grecyi.
W miarę jak Warecki wpadał w humor, Okszyc pochmurniał. Aż Frania to zniecierpliwiło i skrócił odwiedziny. Jako starszemu, bogatszemu i wogóle wyższemu na drabinie społecznej, Warecki nie śmiał powiedzieć Okszycowi:
— Jesteś niedołęga.
Ale myślał tak, wracając konno, po księżycu do domu.



II.

Długi węgierski wózek, zaprzężony w parę rączych mierzynów, turkotał po szosie. Powoził zgrabny chłopiec w kitlu i czapce liberyjnej, a z tyłu siedzieli Okszyc i Warecki, ubrani w jasne płaszcze od kurzu i w słomiane kapelusze. Franio, zmorzony upałem i jednostajnym ruchem, spał, siedząc, wybornie. Miał on zresztą za zasadę korzystać z każdej chwili zdatnej do snu, bo niewiadomo, co może się zdarzyć w nocy, a tymczasem co odeśpi, to jego. Że był zdrów i zahartowany, umiał spać na bryczce, na koniu, we wszystkich pozach i okolicznościach. Okszyc, który zasypiał trudno, nawet w nocy i w doskonale zasłanem łóżku, patrzył na Frania z podziwem. Nie było jednak w tym podziwie zazdrości, bo pan Stanisław wogóle mało miał w sobie goryczy; porównywał się tylko z Wareckim i litował się nad samym sobą: czemu nie dała mu natura tego pięknego zdrowia, tej cielesnej machiny normalnie działającej, tej beztroski i uciechy życia? Obdarzyła go wprawdzie zupełnie innym mózgiem — wiedział o tem — mózg ten wypielęgnował, wyrobił przez naukę i spekulacyę, znał wyższe dziedziny myśli, mógł odkrywać częściowo nowe światy, niedostępne takim Wareckim; rozumiał nawet głębiej to zwykłe, potoczne życie, przez które szedł smutny, podczas gdy tamten szedł wesół i pozornie zwycięsko. Ale te przywileje, które znał, nie wbijały go w dumę; owszem, Pytał się często, czy nie miał słuszności Byron, gdy mówił, że za przedłużenie jednej nogi, którą miał krótszą, oddałby cały poetycki talent.
Czuł się jednak dzisiaj nieźle i jechał na imieniny do państwa Lisów z zaciekawieniem. Był przed paru laty w Rzędzinie, ale dojeżdżał tam koleją z Warszawy, teraz zaś wybrał się końmi z Bernatowie. Jechał już parę godzin i wkraczał w okolice, których nie znał, albo tylko je sobie przypominał z dziecinnych lat, kiedy z rodzicami jeździł do Bernatowie końmi z Warszawy, jeszcze przed budową kolei.
Pan Stanisław lubił bardzo podróże i, dostawszy duży majątek po śmierci ojca, jeździł często po Europie, zajrzał nawet ostatnimi czasy do Azyi i Afryki. Po skończonym trzydziestym roku życia przesiadywał częściej i dłużej w Bernatowicach i stąd robił długie wycieczki końmi. W podróżach po własnym kraju miał Okszyc inny cel i inny rodzaj wrażeń. Celem jego, bardzo ukrytym, było — wyszukać sobie żonę. Nie przyznawał się do tego, szukał według zasad i prawideł niepochwytnych dla ogółu i dlatego miano go powszechnie za oryginała i kandydata do starokawalerstwa. Wrażenia zaś podróży tem głównie różniły się od wrażeń zagranicznych, że we Francy, i, lub w Grecyi Okszyc stwierdzał rezultaty dawnej i nowej cywilizacyi mniej więcej obojętnie, dla nauki, dla przyjemności zmysłowej. Jeżdżąc zaś po wsiach i miastach polskich, zajmował się stylem okazałych budowli, nietylko rysunkiem krajobrazu, ale i użytecznością, znaczeniem, przyszłością wszystkich pomników i objawów życia.
Dzisiejsza więc podróż szosą dostarczała mu ciągłych przedmiotów do spostrzeżeń.
Zauważył, że około szosy stały domy zajezdne duże, murowane z pewną pretensyą do architektury, często nawet ze smakiem: wejście główne ozdabiały wklęsłe otwarte przedsionki, o dwóch lub czterech kolumnach. Wszystkie te domy były w stylu pierwszej ćwierci 19-go stulecia, pseudoklasycznym, doprowadzonym ad minimum, ale nie zupełnie zatartym. Ogromne, również murowane, stajnie, dotykały do austeryi zwykle pod kątem prostym — i całość tych zakładów świadczyła o dawnych większych wymaganiach podróżników, o czasach, kiedy krążyły po kraju karety poszóstne, kiedy popasano i nocowano w zajazdach. Dzisiaj złe utrzymanie tych domów, przedziurawionych zwykle gdzieś na rogu przez szynk żydowski, okazuje widocznie małą ich użyteczność. Pan Stanisław myślał dość długo, na coby je użyć można, zwłaszcza po wprowadzeniu monopolu wódczanego.
Migały około drogi dwory, ogrody, budynki gospodarcze. Okszyc cieszył się, gdy je znajdował w porządku. — Szumiały drobno wielkie łany owsa, gęste kopy lub sterty oziminy świadczyły o bogactwie roli, pachniała gryka miodem i koniczyna swą wonią osobną, z którejby można wyrobić najwytworniejsze perfumy, — myślał pan Stanisław.
Tutaj znów dobrze założono sad. O! bardzo dobrze. Zielone kule drzew owocowych siedzą rzędami zwartymi w jednym kierunku dwa razy gęściej, niż w prostopadłym (ze względu na późniejszy rozrost i usunięcie co drugiego pnia), a pomiędzy niemi rozłożysta kapusta, gęsty las fasoli i, między delikatnym, wycinanym liściem marchwi, czerwone i różowe maki, lub wybujały słonecznik. Pachnie tu dobrobytem i obfitością — ucieszył się znowu pan Stanisław.
Ale gdy przejeżdżał przez żydowskie miasteczko drewniane, cuchnące i zabłocone, nawet w tej porze zapachów i słońca; kiedy znów zobaczył walącą się chatę we wsi, z oknem nie większem od zwyczajnego lufcika; kiedy droga dojazdowa do szosy zarysowała się szeroką ławą piasku, wijącą się przez pole, jak wyschłe łożysko rzeki, — pan Stanisław zapadał w smutek.
Jechał po swoim kraju i odczuwał wszystkie jego piękności, bogactwa i niedostatki.
Szosa ciągnęła się znów polem, daleko rozłożonem w prostokątne figury zbóż, traw i ugorów. Senny powiew błąkał się po tej równinie, rozpędzał trochę upał i od dalekich łąk przynosił ledwie dostrzegalne tchnienie wilgotne, bo już miało się ku wieczorowi.
Okszyc myślał o pannie Halce Marliczówwie, której nie znał. Przypominał tylko pochwały Wareckiego.
Gdyby to Ona była? Jest podobno wychowana na wsi; może dusza kobieca pozostała w niej świeża, zdolna do wielkiego kochania? Może długie jej rzęsy kryją oczy zaufane, pełne oczekiwania miłości? Okszyc miał o miłości teorye swoje własne, a przynajmniej samoistnie wyrobione. Mniemał, że jak z fizycznego stosunku między mężczyzną a kobietą rodzi się istota trzecia, tak z doskonałego uścisku dusz powstaje siła nowa — i tę nazywał wielką miłością. Ta siła jest najwyższym wyskokiem życia, spotęgowaniem wszystkich władz, zwanych sercem, a przez to samo — wzniesieniem człowieka do jego najszczytniejszych przeznaczeń. Wartość bowiem człowieka oznaczał tylko stopniem rozgrzania jego serca. Do objawów serca zaliczał Okszyc religię, patryotyzm, miłość piękna i popgdy do poświęcenia własnych korzyści dla cudzych. Wszystko to znajdował, czy umieszczał, w tej idealnej miłości, której nie doświadczył, a pragnął nieskończenie. Szukał jej przez całe życie, to jest szukał duszy kobiecej, z którąby mógł wejść w to tajemnicze, pełne nadziemskich dreszczów, porozumienie, z którąby mógł stworzyć ową siłę i ową piękność.
Kochając piękno plastyczne w sztuce, nie mógł być na nie obojętny w naturze: to też wymarzona jego kobieta była piękna. Ale nie była to piękność zmysłowo drażniąca, jeden z tych »wabików« kobiecych, które ciągną za sobą czeredę mężczyzn, znajdujących się w promieniu pewnego oddalenia. Piękność jej była poważna, zawarta głównie w oczach, w dobrym wyrazie ust, w harmonijnym ruchu postaci. Jej pozory zewnętrzne odpowiadały wielkiej wewnętrznej słodyczy, szlachetności i poczuciom estetycznym. W tej kochance było nieco siostry i nieco muzy.
Jednak, chociaż Okszyc był przekonanym idealistą, miał dosyć praktycznego rozsądku, aby uczynić pewne ustępstwa ze swych marzeń na rzecz prawdopodobieństwa i mierności ludzkiej. To — też szukał kobiety, zbliżonej tylko do tego ideału, — zostawiając nawet dość szerokie pole jej indywidualności, nieobjęte tymże ideałem.
Inna strona tego rojenia była smutniejsza: on może jeszcze znajdzie tę kobietę i pokocha bez granic, ale Ona czy go pokocha?
Chociaż wzniesiony ponad poziom ludzi go otaczających, pan Stanisław nie miał w sobie zaufania, gdy chodziło o podbój kobiecego serca. Mówił dobrze, zdolny był do zapału, — jednak w obejściu się z kobietami zachowywał pewną sztywność moralną, niezdatną do niczego, chyba do wzbudzenia szacunku. Szanowały go aż nadto.
Poprostu Okszyc nie czuł się dostatecznie pięknym. Czuł bezzasadność obiegających po świecie teoryi, jakoby piękność męska była zaletą zbyteczną, jakoby nie ważyła nic na szali wewnętrznego szczęścia i powodzenia w życiu; a nie mógł znowu pocieszać się myślą, że każdy kulawy znajdzie swoją kulawą i z nią się ożeni, bo ta kombinacya obrażała nietylko jego dumę, ale i kult dla estetyki. — Nie był znowu brzydki: trochę za chudy i trochę za blady; nos miał za długi, usta za małe, ale był wysoki, wicale nie pospolity, — owszem, kto go raz ujrzał, pamiętał jego typ szlachetny i ujmujący. Wprawdzie pamiętali go przeważnie mężczyźni.
Liczył on niewiele kobiet w swych wspomnieniach kawalerskich. Bardzo późno, w dwudziestym roku życia, poznał po ra z pierwszy zmysłowy uścisk kobiecy. Córka gospodyni domu, w którym mieszkał jako student w Berlinie, fertyczna mieszczanka lekkich obyczajów, postanowiła uwieść tego panicza, może tylko — dla przyjemności inicyatorstwa. — Zrozumiała, że tego poważnego i wytwornego młodzieńca trzeba »wziąć na miłość«; — jęła się więc sposobów zwykłych, na które łapią się codzień dużo wytrawniejsi od pana Stanisława: szukała jego Spojrzeń, płakała, pisała listy. A młody Okszyc już wtedy marzył mniej filozoficznie, mniej zasadniczo, ale może goręcej, o budzeniu aniołów, drzemiących w kobietach. Dlaczegoby w Klarchen nie miał drzemać jaki niemiecki anioł ze szkoły kolońskiej? Po miesiącu tych z jednej strony niskich, z drugiej naiwnych zabiegów, doszło do pierwszej schadzki, pełnej uniesień, choć bardzo pospolitej, w mieszkaniu studenta. Po drugiej i trzeciej pan Stanisław myślał, że odkrył jednak coś pięknego, jakiś kwiat, — może nie różę mistyczną, ale ładny polny dzwonek. Klarchen zaś ze swej strony zauważyła, że Oleszyc jest »ein feiner Mann«, a także »ein guter Kerl«. Ta ostatnia uwaga skłoniła ją do przesłania mu po tygodniu sporego rachunku szwaczki. Pan Stanisław w zdrygnął się i zapłacił. Gdy jednak przyszedł znów rachunek jubilera, kochanek zapłacił go znowu, potem oddał Klarchen ile tylko miał w kieszeni pieniędzy i przeniósł się do innej dzielnicy miasta.
Pierwsze rozczarowanie wstrzymało go na długo od poszukiwania wielkiej miłości. Ale raz rozbudzone zmysły brały czasem górę nad zasadami i Oleszyc czasem, po winie, zabłądził w towarzystwie kolegów do jakichś nocnych kawiarni. Budził się nazajutrz zawsze ze strasznym niesmakiem moralnym.
Nie chciał szukać miłości kobiet zamężnych, — a to przez poszanowanie gniazda rodzinnego, przez wstręt do kłamstwa i przez wątpienie o doskonałości takiego stosunku. Gdyby pokochał mężatkę, rozwiódłby ją, albo z nią uciekł. Inna forma romansu nie mieściła się w jego teoryi.
Rozmawiał dużo z kobietami, dając wogóle prym pannom; jednak, ponieważ kobietę kochał i starał się poznać moralnie we wszystkich gatunkach i wiekach, — rozmawiał i z mężatkami i ze starszemu paniami. Przedewszystkiem zaś rozglądał się po świecie i po gwiazdach, pragnąc zgadnąć, gdzie mieszka owa przeznaczona, której szukał.
A może to panna Halka Marliczówna?
Kiedy tak rozmyślał, bryczka, nie opuszczając szosy, wjechała w piękną, poczwórną aleję lipową, widocznie sadzoną jeszcze przed założeniem szosy, bo w oddaleniu dostrzegł Okszyc, że aleja zawraca do zwartej zieloności jakiegoś ogrodu.
— Już dojeżdżamy, proszę jaśnie pana — odezwał się woźnica, sądząc po ciszy za sobą, że obaj panowie zasnęli.
— Franiu! obudź się! dojeżdżamy do Rzędzina.
— Co? — aha — dobrze — co? A tom sobie chrupnął!... Śniło mi się, że jadę z panną Halką na podjazd — i pokazuję jej kozła, a ona rrym do niego. I właśnie jak ona rrym, toś ty mi krzyknął nad uchem. To ciekawe.
— Zauważyłem już dawno — rzekł Okszye — że sen jest prawie błyskawiczny. W jedną łercyę sekundy można prześnić całą historyę, którąby trzeba opowiadać przez kwadrans. Ale to także zabawne, że obaj śniliśmy o tej samej kobiecie, bo i ja myślałem o pannie Marliczównie.
— Tak? — to szkoda, że nie mamy trąbki — pan Stanisław Okszyc jedzie w konkury.
— Cicho, daj pokój. A pamiętaj, żebyś mnie wziął na swoją odpowiedzialność wobec państwa Lisów, bo mnie wcale nie proszono.
— Cóż znowu! przecie zaręczyć — można zgóry, że będą uradowani, że pochlebisz im swoją wizytą.
Zboczyli z szosy w aleję lipową włączoną do — młodszego ogrodu, i Wkrótce podcinane batem konie, spienione, zajechały tęgim kłusem przed dom biały, parterowy, piętrowy, rozłożysty, niewiadomo gdzie kończący się z powodu ilości przybudówek i połączeń z oficynami. Widać tu było, jak na rzymskim Palatynie, kilka warstw budowlanych jedną na drugiej, od domu Romulusa aż do pałacu Liwii.
We drzwiach, szeroko otwartych na duży ciemny przepokój, ukazał się wspaniały szlachcic z siwym wąsem i czubem, z trzema — podbródkami. Surdut leżał na nim, jak żupan, a laskę trzymał — przy sobie, niby karabelę. Wolną rękę wzniósł z ozdobną fantazyą do góry.
— Pana Stanisława dobrodzieja! Cóż za przyjazne bogi prowadzą cię w nasze progi? A witajże sąsiedzie miły! Mam nadzieję, że wieziesz z sobą kufry, bo przed tygodniem stąd nie puścimy. Serdeczniem ci rad, panie Stanisławie!
Przycisnął go do brzucha i pocałował.

Tymczasem Franio Warecki, o którym pan Lis chwilowo zapomniał, wszedł do przedpokoju i, kto się tylko zdarzył z kobiet, panie i panny, od najstarszych do najmłodszych, całował po rękach.
III.

Dom państwa Lisów był już zwykle ludny, bo składał się z pana Ignacego, z jego żony Anny, z trzech córek, wszystkich na wydaniu, i dwóch synów. Najstarszy z rodzeństwa, Władysław, pomagał ojcu w gospodarstwie. Dzisiaj zaś, na imieniny pani Anny i najstarszej córki, również Anny, zjechało się sąsiedztwo bliższe i dalsze. Dom, siedlisko o niezliczonej liczbie pokojów, przejść, schodków, klitek i ganków, roił się od strojów kobiecych, od fraków i czarnych surdutów — wyglądał jak ptaszkarnia.
Z dalekich stron przybyła też na dłuższy czas krewna państwa Lisów, pani Marliczowa z córką. Pani Anna obawiała się trochę współzawodnictwa pięknej kuzynki dla swoich córek, ale trudno: nadeszły imieniny. Od trzydziestu lat na św. Annę bywał doroczny bal w Rzędzinie.
I dzisiaj więc, ukryta za oknem na przystrojonej zielenią estradzie, gra wyborna żydowska kapela braci Blumów. Przez okno — zagląda do sali pierwszy skrzypek, dyrektor Blum, zarostem udający Węgra. — Rżnie mazura od ucha.
W parterowym salonie dużym, niskim, stoją pod ścianami sześcionogie tapczany bez oparcia, modą francuską z przeszłego wieku, która już bodaj tylko w muzealnych pałacach i w wiejskich naszych dworach się zachowała. Jest to bowiem sala wyłącznie balowa; nawet istnieje wnęka w murze na orkiestrę, — tylko dla rozszerzenia miejsca kapelę Blumów umieszczono za oknem.
Mazur trwa już od paru godzin i ze starożytnej posadzki wznosi się lekki tuman kurzu; kandelabry i lampy dzwonią na swych półkolumnach; młodzież wywija, niektórzy tańczą zupełnie dobrze i dobrze są ubrani: są to eleganci warszawscy, a między nimi przoduje Franio, który prowadzi mazura z panną Anną, solenizantką, mając vis-a-vis Władysława Lisa z panną Halką. — Ale są i typy dziwaczne. Jeden paw w surducie chce koniecznie całą długą przekątnię salonu przejechać hołubcami, i ulotna jego pochyłość, przeciwna kierunkowi ruchu, sprawia efekt choreograficznie nowy. Drugi tak się pochyla w tańcu i tak okrągło wymachuje rękami, że wygląda, jakby, biegnąc, zgarniał przed sobą niewidzialne siano.
Dużo świeżych wesołych twarzy panien. Solenizantka, okrągła blondynka w niebieskiej sukience, z bławatkami we włosach, jest zupełnie ładna. Siostry jej, w takich samych sukniach, także blondynki, z lekkiemi odmianami. Tańczy też jedna mężatka, tragiczna, czarnowłosa i czarnooka, w pomarańczowej jedwabnej sukni, podobna, jak należy, do Sary Bernhardt. Ale naprawdę ładna, zupełnie pociągająca jest Halka Marliczówna.
Tak sądzi i Oleszyc, stojąc we drzwiach i przyglądając się z uśmiechem tańcom. Halka ma rzeczywiście niepospolicie piękne, ciemno-niebieskie oczy, nakryte bardzo długiemi rzęsami; brwi jej schodzą się prawie i razem z oczyma przecinają kształtną twarz linią jakiejś uroczej zadumy. Usta ma czerwone, mokre. Ciemne włosy zgrabnie ubierają jej głowę, osadzoną doskonale na ramionach. Okszyc zna się na rzeźbie greckiej i wie, jaki jest wdzięk w stosunku szyi do ramion. Panna Halka wyróżnia się też przez swą suknię z gazy szarej, ubranej śnieżno-białymi dodatkami wszędzie, gdzie graniczy z ciałem bardziej różowem. We włosach i przy staniku nosi duże rumianki.
Pan Stanisław, poznawszy ją już pierwej w ogrodzie, odrazu zwrócił uwagę na ładny jej chód, przyjemny głos, no i na oczy, których niemożna pominąć nigdy, mówiąc o niej. Wydała mu się poważną, nie trzpiotką, chociaż bynajmniej nie smutną. — Owszem twarz jej była zwykłe uśmiechnięta, a nawet, gdy się roześmiała raz na dobre, przed nagłym promieniem, wytrysłym z pod jej rzęs, przed błyskiem zębów — pan Stanisław spuścił oczy.
— Aż nadto piękna, — myśli teraz, śledząc jej powiewny, swobodny ruch w tańcu, — te oczy mogą rozumieć, te usta mogą być dobre, a postać jej wdzięczy się do oka sama, bez kunsztu, jedynie przez harmonię.
Halka stanęła we środku salonu i rozgląda się, kogoby wybrać. Podbiegła do Okszyca, wyciągając okrągłe ramię.
— Pani! jeżeli pani dobra, to wybierze kogo innego — ja tak źle tańczę...
Halka ładnie skinęła brwiami, aż się Okszycowi wydało, że mówi w półuśmiechu: — Rozumiem pana, nie chcę sprzeciwiać się panu.
I znowu szuka oczyma. Ujrzawszy gospodarza domu, podaje mu rękę przez cały szereg mężczyzn, przed nim stojących.
Stary Lis nie dał z siebie zażartować. Przecisnąwszy brzuch przez ów szereg, stanął do tańca. Pokręcił wąsa, zadarł czuba i przytupnąwszy, poszedł przez salon poważnie, dość jednak prędko, aby pozwolić tancerce płynąć posuwiście. Na zawrocie przytupnął buńczucznie, wzniósł lewą rękę, a. doszedłszy do miejsca, skąd rozpoczął, okręcił szybko dziewczynę wkoło siebie, ujął ją wpół i pocałował we włosy.
— Brawo, brawo, panie Ignacy! — rozlega się zewsząd.
Okszycowi podobał się bardzo manewr Halki: ściga ją wzrokiem i zdaje mu się, że spojrzała na niego przyjaźnie.
Zbliża się teraz do niego gospodyni domu: stara osoba, nieładna, w brązowej sukni, i pyta, dlaczego sąsiad nie tańcuje?
— Tylu jest młodszych, proszę pani.
— Co też pan mówi, panie Stanisławie! pan ma najwyżej trzydzieści dwa lata.
— Trzydzieści pięć!
— Więc cóż z tego? W kawalerskim stanie wszyscy mężczyźni są sobie równi do lat pięćdziesięciu. — Niech pan sobie przynajmniej wybierze kogo do kolacyi, bo mi tak przykro, że pan się nudzi u nas.
— Ależ łaskawa pani! bawię się, jak się już dawno nie bawiłem. Poszukam sobie towarzyszki do kolacyi.
— Nie brak będzie amatorek — rzekła pani Lisowa zbyt uprzejmie, aż Okszyc uczuł potrzebę ukłonić się zbyt nisko — pan ma tyle do powiedzenia... A propos może pan chce usiąść obok Halki, bo mój syn będzie zmuszony ją opuścić dla swych, obowiązków wice-gospodarza.
Oleszyc odrzekł skwapliwie:
— Z największą przyjemnością.
Pani Lisowa ujęła szyldkretową lornetkę i szukała Halki po sali. Gdy ją spostrzegła w tańcu, rzekła:
— Ładna dziewczyna, ale kokietka. Nie wiem, jakie są pana wyobrażenia pod tym względem? Ja przyznam się panu pod sekretem, że nie bardzo jestem rada z jej towarzystwa dla moich córek. No, zaszkodzić im nie może, bo wychowane są bardzo czujnie. Poświęciłam temu wychowaniu najlepsze lata życia.
Mówiła dalej, że lubi Halkę, ale nie sądzi, żeby to był genre dla panienki bez posagu, bez nadzwyczajnych stosunków.
Okszyc, podczas gdy tak mówiła pani Lisowa, spoglądał na nią ze zmartwieniem. Nie wierzył jej słowom, tłumaczył sobie jej złośliwość przez wojujące uczucie macierzyńskie i nie oburzał się; ale bolała go każda dostrzeżona lichota i mierność.
Skończył się mazur i przechodzono tłumnie na kolacyę, a pan Stanisław nie zaprosił jeszcze Marliczówny, wahał się bowiem, czy być uprzejmym gościem i przypodobać się gospodyni domu, zapraszając inną pannę, czy natychmiast starać się o zawiązanie bliższej znajomości z tą śliczną panną Halką. Ten ostatni wzgląd pchnął go nareszcie do sali jadalnej.
Niestety, Halka siedziała już przy stole między dwoma mężczyznami, którzy dawno o te miejsca umówili się. Naprzeciwko siedział Franio Warecki z Anusią Lisówną, obok której drugie miejsce było wolne.
Pani Lisowa wpadła do sali, gorączkowo zajęta rozmieszczaniem gości i złapała za rękaw Okszyca:
— Panie Stanisławie! Zaprowadziłabym pana między dygnitarzy, ale wiem, że pan woli z panienkami. O — proszę tu siadać.
I posadziła go obok Anusi.
Błękitna i różowa solenizantka uniosła się trochę z krzesła i zwróciła się bardziej w stronę pana Stanisława. Przez cały dzień wyróżniała go pomiędzy młodzieżą: w ogrodzie dała mu kwiatek, w mazurze chciała go wybrać jeszcze przed panną Marliczówną. Pan Stanisław był jej za to wdzięczny, niemniej przecież Halka obchodziła go jedynie w całem towarzystwie i ucieszył się, że ją widzi przynajmniej naprzeciwko siebie i łatwo może do niej przemówić. Postanowił wciągnąć kilka osób, razem siedzących, do ogólnej rozmowy. Zaraz więc na zapytanie Anusi, czy w długich swych podróżach nie odwykł od kraju, odpowiedział obszernie:
— Trochę odwykłem, i dlatego teraz bardziej jeszcze kraj mi się podoba; odkrywam w nim codzień nieznane albo zapomniane piękności. Naprzykład ta droga z Bernatowie do Rzędzina wydała mi się nową i bardzo ładną. Jaka tu kultura u państwa, jakie piękne folwarki! a nawet pewna dbałość o estetykę w tych dworkach kolonistów przy szosie. U ludu ozdoba mieszkań jest już bardzo wysokim stopniem dobrobytu i rozwoju potrzeb duchowych. Rzadko ten stopień u nas się spotyka.
— Kiedy taka ładna droga, dlaczego pan tak rzadko nią jeździ? — spytała Anusia przymilnie.
— Od dzisiaj będę jeździł częściej, ale doprawdy nie znałem zupełnie okolic Rzędzina z tej strony, bo pierwej dojeżdżałem koleją.
— Czy pan pamięta, jak był ostatnim razem? Chodziliśmy na grzyby.
— Panie wszystkie były wówczas tak duże, jak te karafki.
— O nie! ja doskonale pamiętam.
Wszyscy mniej więcej słuchali, co powie Okszyc. Przytem zajęci byli sumiennie kotletami z groszkiem. Jeden z sąsiadów panny Marliczówny odezwał się nareszcie do niej:
— Czy pani lubi grzybobranie?
— Szczególniej w »Panu Tadeuszu« — odpowiedziała Halka.
— Ma pani słuszność. — wmieszał się natychmiast do rozmowy Okszyc, który czekał tylko na jej pierwsze anie się — sceny rodzajowe w »Panu Tadeuszu« pozostają dotąd niezrównane w naszej literaturze. A scena w karczmie, gdzie się zagrodowa, szlachta wywodzi od książąt i od »tatarskich hrabiów«, i zazdrości sobie wzajemnie, i kłóci się, i gardzi chłopem — i potem, gdy ją Robak zbiera do swej tabakiery, do polityki, — ona zaczyna rozmowę »o różnych taratatki kształtach i czamary«. Aż, gdy zrozumieli, że im Robak zwiastuje wkroczenie Napoleona, wpadają w zapał, kończący się okrzykiem: »wódki, miodu, wina...« Czy to nie nasze życie? nie nasza historya cała?
— To nie są moje ulubione sceny — rzekła śmiało panna Marliczówna — bo w nich jest trochę, zdaje mi się, satyry. Wolę jeszcze inne, naprzykład początek, albo burzę, albo spowiedź Robaka, a najbardziej lubię to: »O roku ów, kto ciebie widział w naszym kraju...«
Okszyc chwytał jej słowa uważnie, następnie prawie z rozrzewnieniem.
— Jak mnie pani ślicznie poprawiła! Rzeczywiście zwróciła pani uwagę na poetycką wartość, a ja bardziej na społeczną. Zupełnie jestem pani zdania.
Anusia, nadąsana trochę, wtrąciła swoje trzy grosze.
— Ja lubię całego »Pana Tadeusza«.
A Halka, uradowana z powodzenia, ciągnęła dalej:
— Przepadam jednak także za scenami »rodzajowemi« jak je pan nazywa. Naprzykład na niedźwiedzie nigdy przecie nie polowałam, a z opisu Mickiewicza czuję, jaka to być musi okropna przyjemność. Może też dlatego, że lubię bardzo polowanie.
Tu odezwał się Franio Warecki:
— Panno Halino! prawda? rrym!
Marliczówna błysnęła ku niemu swym krótkim, jaskrawym śmiechem, który Okszyc zanotował po raz drugi. Spojrzał na Frania, na Halkę — i zauważył, że iskry porozumienia sypią im się z oczu. Wytłumaczył to sobie tem, że Warecki musiał opowiedzieć pannie swój sen na bryczce.
Wznoszono toasty, gwar urósł. Pan Stanisław, nie chcąc zapominać o swej sąsiadce, Anusi, i to w dzień imienin, wypił bardzo grzecznie jej zdrowie i począł z nią rozmawiać o różnych drobiazgach, uprzejmie, myślał jednak ciągle o Halce, nastawiając ucha na jej rozmowę, która teraz toczyła się o polowaniu z chartami.
— »Ja jestem ze stepu« — dosłyszał.
— Widać, że pani stepowa, tak, z całej postawy i z noska, i z oczu... — brnął ktoś w nieudane komplimenty, na które Halka nie odpowiedziała uśmiechem.
Okszyc z zadowoleniem zauważył, że jest wesoła, ale nie zalotna. Rozmawiał zaś ciągle z Anusią o byle czem.
Wtem panna Lisówna zapytała go:
A propos ogrodnictwa: czy wyrzucił pan mój kwiatek?
— Ach! przepraszam panią bardzo! kładłem frak i gdzieś mi się ten kwiatek podział — szukałem go nawet.
— Dam panu inny.
Zręcznie wyrwała bławatek z włosów i podała go Okszycowi, który bardzo dziękował i uczuł się w obowiązku włożyć go do butonierki.
W tej chwili Halka spostrzegła błękitną plamkę na wyłogu fraka pana Stanisława; spojrzała na niego z pewnem zdziwieniem, potem na Anusię, i przestała mówić.
Okszyc oddałby wszystkie bławatki panny Lisówny za jeden biały płatek z rumianka panny Marliczówny, — ale nie mógł tego w żaden sposób wyrazić. Czuł się jednak zadowolonym, młodym, prawie szczęśliwym. Jednia panna wyraźnie zaznaczyła mu swą sympatyę, druga? — druga wydała mu się przez sympatyę tamtej zasmuconą... Widocznie mógł się podobać. Natychmiast jego uczciwa natura nakreśliła mu plan postępowania: z panną Anną nie będzie nadal rozmawiał, pannie Halinie owszem zacznie asystować. Teraz lub nigdy!
I łatwo zapalna jego wyobraźnia zaczęła pędzić w promienną przyszłość.

∗             ∗

Nazajutrz był jeszcze bal w Rzędzinie, chociaż większa część sąsiadów rozjechała się. Na trzeci dzień podano obiad w lesie, bardzo wesoły. Okszyc pozostawał jeszcze do jutra, zatrzymywany tyranicznie przez pana Lisa, który wywiódł swoją i jego genealogię aż do dziesiątego pokolenia, z czego okazało się, że są krewnymi przez Sapiehów i Górków, i że on, Ignacy Lis-Derewieński jest prawujem jego, Stanisława Okszyca. Stąd komitywa jeszcze większa, puhary i nazywanie się po imieniu.
Panie z Rzędzina stały się nieco zimniejszemi w obejściu, gdy spostrzegły, że Okszyc stanowczo zaczyna zajmować się Halką. Dlatego pan Stanisław, mimo chęci pozostania tu przez tydzień, czuł się obowiązanym wyjechać prędzej.
Paru dni wystarczyło mu jednak do stwierdzenia idealnych stron charakteru Halki, która rozmawiała z nim chętnie, czuła jego wyższość umysłową, odpowiadała bez pretensyi, ale śmiało i z dokładną znajomością swoich środków intelektualnych. Odkrył w niej dużo intuicyjnego poczucia piękna, smak i subtelność w poglądach. Z lubością zapisywał w pamięci różne jej zdania.
— »Ranek to jest szczęście dnia«.
Albo:
— »Nie lubię ludzi, którzy chcę mieć wolę«.
I dziwił się jej porządnej erudycyi: mówiła dobrze po francusku, znała mitologię, czytała wszystkich wielkich poetów, znała się na gospodarstwie kobiecem.
Jedynie jej upodobanie do sportu końskiego i łowieckiego nie znajdowało oddźwięku w duszy Okszyca. Ale tłumaczył to sobie potrzebą wydatkowania sił u tej młodej i zdrowej dziewczyny.
Pan Stanisław pokochał też odrazu matkę Halki. Była jeszcze ładna i podobna do córki, a przytem cicha, wykształcona, gorąco przywiązana do swej jedynaczki. Z nią mógł Okszyc rozmawiać swobodnie o wszystkiem: o nowoczesnej literaturze, o potrzebach kraju, nawet o miłości; znajdował w jej odpowiedziach echo sympatyczne dla swoich poglądów. Zapewne i Halka będzie taka, gdy z nią pomówi o wszystkiem?...
Gdy raz pani Marliczowa wyraziła chęć zwiedzenia Lublina, pan Stanisław ofiarował się na przewodnika i usłużność tę przyjęła matka Halki z zadowoleniem, wyznaczyła termin za tydzień, prosząc, aby nie mówił o tem Lisom, bo... byliby może nie radzi.
Obszyć zrozumiał i rozpromienił się.
Na czwarty dzień po południu zaszła nareszcie przed dwór bryczka Okszyca, na którą wsiąść miał sam, bo Warecki pozostawał tu jeszcze do jutra.
Do przedpokoju wysypała się cała kolonia Rzędzińska. Wszystkich ogarniało rozrzewnienie. Pani Lisowa, nie wiedząc nic stanowczego o zamiarach pana Stanisława, miała łzy w oczach, panna Anna ścisnęła go mocno za rękę, mężczyźni całowali go z dubeltówki, przystępując do niego kolejno, jak do człowieka wybierającego się na biegun północny. Pani Marliczowa, stojąc obok córki, powiedziała mu cicho:
— Proszę o nas nie zapominać.
Halka nie powiedziała nic, ale miała przecudowne oczy.
A u stopnia bryczki oczekiwał uroczyście pan Lis z pachołkiem, który trzymał na tacy dwa puhary z winem. Jeden z nich podniósł pan Ignacy pod słońce, pokazując Okszycowi wyrżnięty na szkle okręt i wiersz Horacego do Wirgiliusza:

Reddas incolumen, precor,
Et serves animae dimidium meae.

— Nie bój się, tem winem nie otrujesz się — rzekł stary szlachcic widząc, że Okszyca przerażają rozmiary szkła.
I wolno, umiejętnie wypił »strzemiennego«.
Pan Stanisław wychylił puhar prędko, pożegnał się z panem Ignacym bardzo serdecznie, wskoczył raźno na bryczkę — i zobaczył jeszcze oczy Marliczówny.
Pierwszy raz od wielu łat poczuł się zupełnie szczęśliwym.



IV.

Czworo ludzi wchodziło bocznemi drzwiami, po południu, do pustego kościoła o trzech nawach, z wiełkiem presbyterium. Głosy ich przyciszone szły w górę, szemrały pod sklepieniami; twarze wzniesione oblewało blade górne światło. Dwie kobiety często skłaniały głowę i żegnały się, mijając ołtarze. Wyższy z dwóch mężczyzn począł mówić głośniej:
— Kościół Dominikanów założył Kazimierz Wielki w roku 1342 na miejscu dawniejszej kaplicy św. Krzyża. Ale ten gmach, który panie widzą, nie jest cały z owej epoki, — jest owszem bardzo ciekawym, składanym pomnikiem różnych epok, jak owe San Lorenzo, albo San Clemente pod Rzymem.
— Czy tamte są podobne? — spytał śliczny głos dziewczęcy.
— Ani trochę, proszę pani — ciągnął dalej przewodnik. — Chciałem tylko powiedzieć, że są tu, jak tam, aż trzy style odrębne, szczepione jedne na drugim, a powstały z następujących po sobie odnawiań. Więc są ślady pierwotnego gotyku krakowskiego, które paniom wskażę w kilku miejscach kruchty i zakrystyi; są następnie piękne pomniki renesansowe, pochodzące z odnowienia Firlejów, po pożarze w roku 1505; i znów barok włosko-jezuicki, panujący tutaj, datuje z odbudowania przez Janusza Tyszkiewicza, wojewodę kijowskiego, w roku 1653. Nie mówię o nowszych pomysłach, jak te naprzykład, bo są ohydne.
Wskazał na ozdoby z blachy, złote i błękitne, jednego z bocznych ołtarzy.
— Jaką ma pan szaloną pamięć i jaki z pana umiejętny cicerone! — rzekła starsza pani.
— O! on wszystko widział i wszystko umie — dodał basowy, dźwięczny głos.
— Mój Franiu! nie rób-że mi reklamy i nie wyciągaj mnie na popis, bobym przedewszystkiem nie chciał znudzić tych pań. A co do mej pamięci, przyznaję się, żem ją silnie odświeżył przed przyjazdem do Lublina. Przejdźmy do Firlejowskiej kaplicy, o tu — naprawo.
Pani Marliczowa zcórką stanęły rzędem, za niemi Warecki, a Okszyc wystąpił naprzód i mimo, że chciał unikać profesorskiego tonu, wpadał w niego z konieczności. Zresztą było mu z nim do twarzy.
— Tu wchodzimy do epoki Odrodzenia. Te pomniki Firlejów: Mikołaja, kasztelana krakowskiego, hetmana wielkiego koronnego, i Piotra, wojewody ruskiego, wykute z bazaltu i porfiru, w stylu czysto włoskim, są z połowy XVI wieku. Mają tu panie przed sobą dwie zwrotki całego kamiennego hymnu, który pozostał w Lubelskiem po Firlejach. Panie wiedzą zapewne, że nietylko nasze majątki należały niegdyś do Firlejów, ale Puławy, Knyszyn, Brzeszcza, Boohotnica, Markuszów, Janowiec, Parczew, Kock, Czemierniki, Końskowola, Dąbrowica, z której się pisali, Firlej, Firlejowszczyzna, Lewartów, nazwany od ich herbu Lewart, a przechrzczony przez Sanguszków na Lubartów, — setki miast i wsi dziedzicznych, oprócz starostw Krakowskiego, Lubelskiego, Kazimierskiego, Kowelskiego. Byli to w XVI wieku prawdziwi królowie małopolscy, bo nietylko piastowali wszystkie najwyższe urzędy: kasztelanów krakowskich, prymasów, hetmanów, marszałków, podskarbich wielkich, ale wychowywali się w Rzymie, we Francyi, w Anglii, w Holandyi, podróżowali po Europie, Afryce i Azyi, mieli niby monopol misyi dyplomatycznych i traktatów z obcemi mocarstwami, bili się za ojczyznę, wznosili miasta, szkoły i niezliczone świątynie, czynili ogromne ofiary n a wojsko i skarb państwa. Trzęśli Rzecząpospolitą, to prawda, ale ją wzbogacali, cywilizowali i mocno kochali. To też Zygmunt August w jednem nadaniu pisze do Firlejów, że mało jest rodzin, które można z nimi porównać, ale żadna nie może być przed nimi postawiona w cnót i dzieł splendorze.
— I już ich niema zupełnie? — spytała Halka
— Już dawno niema.
Wyprowadzając towarzystwo z kaplicy Firlejowskiej, Okszyc stanął na progu i wskazał kościół:
— Większe jeszcze wspomnienia mieszkają w tych murach. Sejm lubelski 1569 roku, sejm Unii, odbył się w tym kościele.
Obie kobiety i Warecki rzucili okiem po nawach kościelnych i wydały im się obleczone nową powagą, chociaż nie takie, jak je sobie wyobrażali, bo każdy nosił w myśli inny, większy obraz tej sceny ogromnej: Unia Lubelska. Spojrzeli potem, niby trwożnie, w oczy Okszyca, gorączkowo błyszczące.
Tymczasem Okszyc prowadził ich do kaplicy Niepokalanego Poczęcia i, przechodząc od XVI do XVII wieku naszej przeszłości, odrazu spuścił z tonu. Oddźwięczna jego dusza nastrajała się, jak arfa. Tłumaczył paniom historyczną wartość wielkich obrazów, prawdopodobnie polskich, przedstawiających różne zasługi synów Dominika; zwracał uwagę na wpływy włoskie w tych malowidłach, mimo, że powstały w epoce, gdzie te wpływy na innych polach ustępowały, już niemieckim i francuskim. Mówił z mniejszym zapałem, przedzierzgnąwszy się naraz w drobiazgowego historyka, w antykwaryusza, w scholastę. Pokazywał szczegóły, pięknie rzeźbione odrzwia, strzelał, jak mówi Krasicki, z »Distinguo« i z, »Barocco«.
— To dużo mniej ciekawe — rzekła Halka.
— Prawda? i ja to myślałem — dodał Franio.
Tylko pani Marliczowa chodziła za Okszycem, jak za wyrocznią, notując szczegóły bez ładu, niby wolny słuchacz na uniwersytecie, niedostatecznie przygotowany do objęcia wykładu profesora. Ale pani Marliczowa pragnęła się jeszcze uczyć przez poszanowanie dla nauki. Wypytywała więc Okszyca o każdy obraz, o każdy kamień napisowy, który jej wpadł w oczy, a pan Stanisław odpowiadał ze słodyczą, bez cienia nawet pobłażliwości w głosie. Czujny był jednak głównie na zapytania lub uwagi Halki.
Ładna panna chodziła już teraz po kościele z pewnem znużeniem, ukrywając je przez wzgląd na Okszyca, o którego opinię dbała. Czasem więc dodała jaką uwagę, zaczerpniętą z poprzednich słów pana Stanisława, a on radował się i odnajdywał w niej skarby pojętności.
— To znowu coś z epoki Odrodzenia, może trochę późniejszej — prawda, panie? — rzekła, wskazując pomnik naprzeciwko kaplicy św. Jacka.
— Wybornie, panno Malino! Jest to pomnik Piotra Firleja, wojewody lubelskiego z r. 1619. Styl jego jest wyraźnie wcześniejszy od daty. Zawsze styl naśladowców idzie spóźniony za stylem twórców, czasami o ćwierć, o pół wieku, jak w tym wypadku. Mniejsze talenty czekają zwykle, aż jakiś rodzaj w sztuce stanie się modą i dopiero wtedy wkładają swoje pomysły do gotowych form.
— To tak, jak nasze powieści — wtrąciła Halka, mniej pewna siebie.
— Poczęści — odrzekł Okszyc — nie wszystkie, ale większa część. Pani ma wielki dar do porównań.
Przeszli do zakrystyi, gdzie starożytne hafty pobudziły panie do przeglądu bardziej fachowego, niż artystycznego. Obie myślały, jakieby to z tego mogły być suknie i kanapy, ale się z tem nie odezwały, czując niewłaściwość nuty. — Pan Stanisław, pomilczawszy nieco przy oglądaniu haftów, zabrał znowu głos, gdy zakrystyan odsłonił wspaniałą monstrancyę, srebrną złoconą, w stylu już barokowym, ze ślicznemi emaliami na złocie, pochodzącemi niezawodnie ze starszego, renesansowego relikwiarza.
Rozpoczął znowu wykład o nowych freskach w zakrystyi, skopiowanych ze starych płócien, a gdy weszli do chóru klasztornego, wielkim półokręgiem umieszczonego za ołtarzem, rozwiódł się o fundacyi tego chóru przez Janusza Tyszkiewicza, o rzeźbionych stallach, pulpitach i obrazach.
Wpadł znowu w ferwor i nie zauważył, że mówi już wyłącznie dla pani Marliczowej.
Halka, rzuciwszy mdłem okiem na tonący w zapylonym półmroku chór, wysunęła się naprzód, zdążając ku przejściu od chóru do presbyteryum. Poszedł za nią Franio i znaleźli się w pewnem oddaleniu od grupy rozprawiającej. Halka błysnęła nagle oczyma i zapytała cicho:
— Jakim sposobem znalazł się pan w Lublinie?
— Jakim sposobem? Ja oddawna wiem, co pani robi i gdzie jest, dokąd się wybiera — mam swoich szpiegów.
— Tak? To niebezpieczny z pana człowiek... chociaż ja nie mam nic do ukrywania, a także rada jestem zawsze pana widzieć.
— Panno Halino! — rzekł Warecki cicho i gwałtownie, czyniąc ruch ujęcia jej za rękę, który powściągnął. — Byłbym poprostu nieszczęśliwy, gdyby się pani na mnie choćby skrzywiła.
— A dokąd pan teraz jedzie?
— Do... do... Czy ja wiem? — rzekł, pokazując zęby — jutro się zdecyduję.
— A cóż szpiegowie mówią?
— Szpiegowie donoszą mi tylko o tem, co się stało; już ja sam zgadnę, co będzie.
Marliczówna spoważniała i rzekła:
— A ja nie wiem co będzie. Przyszłością swoją rozporządzają tylko ludzie bogaci.
Zawiesiła w powietrzu to westchnienie i rozejrzała się po mrocznym chórze. Warecki mienił się na twarzy, jakby walcząc z sobą. Tymczasem oboje przeszli między ścianą i ołtarzem, znikając z oczu matki i Okszyca.
— Lepsze od bogactwa jest serce — rzekł Warecki poważnie — sam Okszyc to mówi.
— Czy on tak mówi? — zapytała ciekawie Halka.
— To jest... on tak mówi, a ja czuję. Panno Halino! ja nie jestem, mocno uczony, ani bogaty, ale czuję szczerze i głęboko.
Dziewczyna przesunęła po nim wzrok swój głaszczący, jak dotknięcie. Wareckiemu brwi ściągnęło gwałtowne, dziecinne postanowienie. Ujął Halkę za rękę i rzekł:
— Panno Halino, niech się dzieje, co chce, muszę pani powiedzieć...
— Panie! tu kościół! — rzekła Marliczówna przestraszona, cofając rękę.
Poszła prędko przed środek wielkiego1 ołtarza i uklękła, zasłaniając twarz rękoma. Po chwili jednak odsłoniła twarz zapłonioną i, zwróciwszy się do Wareckiego, ruchem rozkazującym wskazała mu miejsce obok siebie na kamiennej posadzce.
On bez namysłu przyszedł i ukląkł. Klęczeli tak z przymkniętemi oczami, skupieni, owionięci pobożną wonią kadzidła, snując w myśli prastare pacierze, a z serc wysyłając jedno zapewne pragnienie do Kierownika losów.
W tej chwili Okszyc i pani Marliczowa, okrążywszy ołtarz, znaleźli się z boku klęczącej pary.
Pan Stanisław miał czas objąć okiem ten nowy obraz i szybkim odruchem zawołanego estetyka stwierdził najprzód, że jest piękny. Potem dopiero zadał sobie pytanie: co oni tu robią, zwłaszcza gdy Franio i Halka powstali pośpiesznie, jakby zawstydzeni, że ich złapano na gorącym uczynku — modlitwy.
Skierowano się ku wyjściu, zatrzymując się jeszcze tu i owdzie, a gdy opuszczono wnętrze kościelne, uderzyło wszystkich gorąco i jasność dnia: w kościele zdawało się, że już nadszedł wieczór.
Obejrzano jeszcze powierzchownie Zamek, Trybunał, bramę Grodzką i Krakowską, ale pan Stanisław poczuł, że panie dosyć już mają tych oględzin. Uścisnęły serdecznie rękę Okszyca, dziękując i »nie chcąc już nadużywać jego dobroci«.
Nazajutrz pani Marliczowa z córką miała wyjeżdżać znów do krewnych na wieś, nie posiadała bowiem własnej siedziby wiejskiej. Pamiętając lepsze czasy za życia rodziców i męża, pani Marliczowa nazywała »u nas« Podole, gdzie było kilka majątków w posiadaniu Marliczów.
Okszyc dowiedział się, że panie będą we wrześniu w Warszawie i pozostaną tam dłużej. Zapytał, czy pozwolą się odwiedzić zaraz po przyjeździe i wymyślił nawet powód do zamiany listów z matką. Pani Marliczowa, zupełnie ujęta przez dystynkcyę i dobroć pana Stanisława, widząc w nim przytem »dobrą partyę« dla Halki, przyjmowała chętnie jego uprzejmości wstępne, i Okszyc uczuł, bez wyraźnych porozumień, że zjednał sobie w matce stronnika. Z córką nie mówił dotychczas o niczem innem, tylko o sztuce, o znajomych, czasem, bardzo dyskretnie o jej upodobaniach.
Tak więc rozstano się aż do września.


V.

Pod koniec października pan Stanisław powrócił z Warszawy do Bernatowie. W Warszawie przebył sześć tygodni, cały sezon wyścigowy jesienny, i widywał często swoją ukochaną.
Kochał ją teraz bardzo podniosłem i bolesnem uczuciem; był przekonany, że ona urzeczywistniłaby jego idealne wymagania, gdyby pokochała go tak, jak on ją kocha; czuł, że w duszy tej, dziecięcej jeszcze, drzemią bohaterstwa poświęcenia i zachwyty wielkiej miłości; ale zdawał sobie sprawę, że ich jeszcze nie obudził. Dręczyło go więc mnóstwo pytań, a najważniejsze to: czy on ma prawo żenić się z nią, jeżeli ona mogłaby kogo innego pokochać goręcej?
Zadawał sobie to pytanie i dzisiaj, obchodząc po raz dziesiąty park, zasłany żółtą powodzią opadłych liści. Szedł prędko, bo od pewnego czasu czuł potrzebę szybkiego ruchu i zmęczenia, po którem zapadał wprawdzie w apatyę, ale inaczej nie mógł sypiać, nie mógł usiedzieć przy swym samotnym obiedzie; miał nerwy rozdrażnienie bardziej, niż kiedykolwiek.
Bardzo dawne jego pragnienie kobiety doskonale dostrojonej do jego rozumień i wyobraźni paliło mu teraz pierś pożerającym płomieniem. Ona jest, istnieje na ziemi, nazywa się Halka. Ale to jeszcze Galatea zimna, nie ożywiona iskrą mojego życia.
Mówił do siebie nawpół głośno, a wokoło niego wiły się czarne konary dębów błagające, splątane z wiotkiemi brzozami, które senne, spuszczały ku ziemi swe włosy, nieutrefione zielenią.
Nagle pan Stanisław uśmiechnął się boleśnie:
— Ja Pigmalion? Mój Boże!
I wszedł w aleję, ocienioną jeszcze przez gąszcz grabów, z których sypały się rdzawe liście, kołysząc się przez chwilę na powietrzu, spadając cicho na drogę, usłaną już grubym, szeleszczącym kobiercem. Okszyc przypomniał sobie wiersz, którego się uczył na pamięć, będąc dzieckiem:

De la dépouille de nos bois
L’automne avait jonché la terre,
Dans le vallon solitaire
Le rossignol etait sans voix.

Triste et mourant à son aurore,
Un jeune malade, à pas lents,
Parcourait une fois encore
Le bois cher à ses premiers ans...

— Cóż znowu! nie jestem chory. Trochę szarpnęło mnie to życie warszawskie, ten kurz, potem znów mgła i wzruszenia. Tak mi jest, jak przeszłej jesieni. Jesień zawsze najgorsza.
Uderzył się w pierś, chcąc ją wybadać, ale biedne płuca zajęczały i pan Stanisław ciężko zakaszlał.
W Warszawie stroił się, watował ubrania dla zaokrąglenia chudych ramion i zapadłej piersi, czyniąc sobie w duchu wymówki za te niewinne oszukaństwa. Krawiec mu mówił, że to nowa moda. Ale on dobrze wiedział, że modą najnowszą jest być zdrowym i pięknym. Naprzykład Warecki...
Franio gdzieś przepadł. Ostatni raz widział go Okszyc w Lublinie; potem w Warszawie, otrzymał od niego dwieście rubli, zwrócone z krótkiem podziękowaniem. Od przyjazdu pana Stanisława na wieś również nie pokazał się Warecki w Bernatowicach, gdzie dawniej co parę dni — zajeżdżał. Ale Okszyc myślał o nim często i — dziwna rzecz — z powodu Halki.
Siłą wyobraźni lotnej i trochę nieokiełznanej przedstawiał sobie, właśnie, gdy się czuł niezdrów, że ma powierzchowność Wareckiego: duszę swoją, a postać Wareckiego. I wtedy podchodził do Halki śmiało — w wyobraźni — oświadczał się jej gorąco i bez zastrzeżeń, jak to czynił rzeczywiście, oświadczając się matce, prosząc o gruntowne wybadanie córki i odpowiedź piśmienną, na którą oczekiwał tymi dniami.
Nie obce było nawet Okszycowi przypuszczenie małżeństwa między Halką a Franiem. Ten romantyk układał je czasem w myśli, cierpiąc, starając się wmówić w siebie, że szczęście osoby kochanej droższe mu być powinno od jego własnego szczęścia. Ale rozważał ściśle, czy Franio, ze swą dobrą, lecz niewykwintną naturą, może sprostać skrzydłami takiej kobiecie, jaką przeczuwał w Halce. Dochodził do wniosku, że nie — i to było usprawiedliwieniem jego własnych zamiarów, których się nie wyparł.
Chodził dalej po ogrodzie, pragnąc oderwać się od swych myśli sprzecznych i bolesnych. Rozejrzał się po gaiku z ciemnych świerków, które sam posadził dla zakrycia niepokaźnych widoków, i ucieszył się, że dobrze rosną. Potem namyślał się, jakby przeciąć miejscami zbyt gęste masy drzew, rozrosłych nadmiernie od czasu narysowania ogrodu przez pradziada. Wkrótce machnął reka:
— Po co to? Jeżeli Halka będzie kiedy chodziła ze mną po tym ogrodzie, ona to sama zrobi. Ale nie widzę jej tutaj, a gdy ją zobaczę we śnie, nigdy nie opiera się o moje ramię.
Okszyc miewał często sny, które go uderzały realizmem szczegółów. Nie wierzył w ich własności prorocze, zajmował go jednak świat snów swą logiką osobną, potęgą obrazowania i nadzwyczajnymi skrótami wrażeń.
— Jak mi dzisiaj niedobrze!
Zapiął pod szyję watowany kubrak i wstrząsnął się. A dzień nie był zimny, tylko szary i zwiędły; nie było prawie przestrzeni między wierzchołkami wielkich drzew a mętnem niebem, po którem leniwo płynęły smutne wrony i kawki.
Pan Stanisław wrócił do domu i zobaczył na zwykłem miejscu, w pokoju zwanym biblioteką, torbę pocztową, przynoszącą mu codziennie listy i gazety do Bernatowic.
— Jestem pewien, że znajdę coś złego — rzekł otwierając torbę.
Był list od pani Marliczowej. Zanim go otworzył, Okszyc starał się wytłumaczyć sobie, że list zawiera odmowę. Nie może być inaczej. Całe zachowanie Halki w Warszawie było przyjazne, ale nie inne.
— Właściwie ja nie mam prawa z nią się żenić. Są ludzie nie dla szczęścia stworzeni.
Krótki list matki był tylko wstępem do własnoręcznego listu Halki. Pani Marliczowa, serdecznie zapewniając o swym szacunku i przyjaźni dla Okszyca, odsyła go do słów córki, o której szczęście tu chodziło. Okszyc, z bijącem sercem — rozwinął arkusz, pokryty ładnem pismem, pierwszy raz widzianem, i przeczytał:

Szanowny Panie Stanisławie!

Mama powiedziała mi o wszystkiem i pozwoliła do pana napisać. Pan jest inny, niż reszta ludzi, i dlatego ośmielam się to powiedzieć, czegobym za nic w święcie nie powiedziała innemu. Wybór pana pochlebia mi naprawdę, — nic tu nie piszę dla frazesu, — ale i zasmuca, bo nie umiem panu ukryć, że nie jestem taka, jaką pan mnie widział i chwalił przed Mamą. Popisywałam się przed panem całą moją nauką, nic prawie nie umiem więcej, robiłam to dlatego, żeby pan nie miał o mnie złego wyobrażenia. Także mało mogę myśleć i krótko o rzeczach trudnych, lubię też się bawić, dużo bardziej, niż czytać albo rozmawiać. A pan mnie ma za naturę dystyngowaną i dlatego pewno pomyślał o mnie. Więc kiedy jestem taka, jak tu piszę bardzo szczerze, nie mogłabym być pana towarzyszką. Proszę się na mnie nie gniewać, bo doprawdy bardzo cenię pański rozum i dobroć, ale, jeżeli kiedy wyjdę za mąż, to za równego sobie człowieka, któremu będę mogła towarzyszyć w jego myślach i zajęciach. Panby prędko poznał, że nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Piszę dlatego sama, że bardzo dbam o pana i myślę, że pan przyjmie lepiej proste moje słowa, niż tłumaczenie ich przez Mamę, któraby może chciała mnie osłonić. Proszę przyjąć serdeczne zapewnienie stałej przyjaźni od

Halki Marliczówny.

Pan Stanisław, przeczytawszy list, przeprowadził wolno dłoń po czole i po kamizelce. Spojrzał potem w ogród jeszcze posępniejszy, bo zaszło słońce i cień rozkładał się bez wdzięku, bez powietrza, na szare, niewyraźne masy i przestrzenie.
— Dobra, że napisała sama — rzekł.
Tej nocy miał gorączkę i przez, następny dzień nie wychodził z domu. Znowu w nocy snuły mu się po głowie ciężkie mary, lecz nad ranem zasnął spokojniej i obudził się raźniejszy, widząc przez szparę okienicy, że słońce świeci n a dworze. Okszyc, jak wszyscy ludzie nerwowi, był bardzo wrażliwy na pogodę.
Napisał list do Wareckiego, zapraszając go do Bernatowic, bo sam jest niezdrów i nie może do niego się wybrać.
Po południu przyjechał Franio, jak zwykle konno, ale nie miał właściwego sobie humoru i znacznie przybladł, co mu dodawało jeszcze męskości i nerwowej energii.
— Cóż to? chory jesteś? — rzekł Warecki, wchodząc do biblioteki, gdzie go oczekiwał Okszyc, ubrany zwyczajnie i udający wesołość, — wyglądasz dobrze, nabrałeś nawet rumieńców.
— Tak, udałem trochę chorego, żeby cię sprowadzić — odrzekł pan Stanisław. — Od wieków cię nie widziałem. Co porabiasz?
— Pracuję.
Okszyc zauważył pewną szorstkość w tonie Wareckiego, ale, bynajmniej nie zrażony, pytał dalej po przyjacielsku:
— Pracujesz tak zapamiętale? Nad czem?
— Ho — mam dużo projektów. Najprzód zakładam u siebie rybołówstwo.
— Dobra rzecz, jak się uda. Ale skąd ten nagły zwrot w przyzwyczajeniach? Nigdzie cię nie widać.
— Doszedłem do przekonania — odrzekł Franio gorzko, — że tyle człowiek wart, ile ma pieniędzy. Muszę koniecznie zbogacić się, bo bez tego ani rusz.
— Zapewne, zapewne... Nie wszyscy jednak ludzie kierują się względami pieniężnymi. Znam naprzykład takie panny...
— O! co tych, to ja nie znam! — zawołał Warecki.
— Owszem — panna Marliczówna?
Franio zmieszał się, spojrzał na Okszyca z ukosa, a potem wykrztusił:
— A cóż panna Marliczówna? Gadają, że się z nią żenisz?
— Już nie będą gadali. Dostałem odkosza.
— Jakto? co ty mówisz?
Pozbył się nagle swej sztywności i z najżywszem zajęciem przysunął się do krzesła Okszyca. Ten rzekł:
— Słuchaj, Franiu. Porzućmy obaj ten ton i pomówmy po dawnemu, jak krewni i przyjaciele. Ja nie mogę lekko o tem mówić, bo mnie panna Marliczówna za głęboko, za serdecznie obchodzi. Jest to śliczna i dobra kobieta.
— Jakto? sądzisz ją tak, dostawszy odmowę?...
— Jakżebym mógł inaczej? — odrzekł Okszyc, podnosząc nieco głowę. — A ty, Franiu, co o niej myślisz?
Warecki kręcił się na krześle; spojrzał na bladą, poważną twarz Okszyca i rzekł gwałtownie:
— Mój Stachu! Kiedy jesteś ze m ną szczery, to i ja ci powiem. Myślałem już, że przestanę być twoim przyjacielem. Ja żyć nie mogę bez tej dziewczyny!...
— Kochasz ją? — zapytał Okszyc trochę rwącym się głosem.
— Mój Stachu! Przebacz mi, chociaż nic, prawie nic przeciwko tobie nie uczyniłem. Skoro tylko dowiedziałem się, że wyraźnie o nią się starasz, uciekłem, bo pomyślałem, że to nieuczciwie współzawodniczyć z tobą, który mi jesteś przyjacielem, a jej możesz dać i majątek i pozycyę, podczas gdy ja, oprócz że ją serdecznie kocham, cóż jej dać mogę dzisiaj?...
— Powiedz Franiu — możesz mi to powiedzieć: czy jej kiedy mówiłeś o swojem uczuciu?
— Ach, tak zupełnie — nigdy... tylko raz, w Lublinie, musiała zgadnąć, choć nic jeszcze nie powiedziałem.
— W Lublinie?
— Tak, u Dominikanów. Coś tak mnie wzięło z a gardło, żem ledwie nie wypaplał.
— A ona co odpowiedziała?
— Nic. Kazała mi uklęknąć obok siebie — i nic więcej.
Okszycowi przemknął w pamięci obraz obojga młodych, klęczących przed wielkim ołtarzem. Więc i wspomnienie odwiedzin kościoła Dominikanów, jedno z jego najlepszych wspomnień, nie należało już do niego... Przymknął oczy i ścisnął ręką skronie, a gdy po chwili odkrył twarz, miał wyraz podniecony, niemal wesoły, którego Franio nie zgłębił.
— To dobrze, żeś się wziął do pracy, Franiu. Masz całe życie przed sobą i... mażesz się ożenić z Halką Marliczówną.
— Stachu! takich, jak ty, ja nie znam! — zawołał Warecki, zrywając się z krzesła i wyciągając dłoń do Okszyca.
— Jakto, mój drogi? — cóż w tem dziwnego, że ci radzę? Przecie mówiłem, żem dostał odkosza. Zresztą mnie się już nie żenić... Chciałem ci jednak powiedzieć co innego.
Warecki chodził teraz po pokoju wzburzony, rozrzewniony i zakłopotany zarazem. Okszyc, zgadując jego wahanie, zapytał:
— Myślisz o przyszłości i czy masz niby... prawo żenić się bez dostatecznych zasobów materyalnych?
— Widzisz, — rzekł Franio, uśmiechając się dziecinnie, a razem energicznie, — za dwa, trzy lata wyratują mnie te ryby. Nie drwij ze mnie; obliczyłem, że w trzecim roku, jeżeli wyrost będzie nawet średni, będę mógł sprzedawać rocznie za 4000 rubli. No — koszt założenia, utrzymania... Ale jak się wezmę do tego rękami i nogami, potrafię utrzymać siebie i żonę. Tylko jeszcze trzeba czekać co najmniej dwa lata.
— Dobrze, załóż sobie rybołówstwo, zbuduj młyn amerykański, albo fabrykę przetworów leśnych. Pożyczę ci na hipotekę twego folwarku 100.000 rubli.
— Taak! — odrzekł Franio, nie przestając chodzić po pokoju i biorąc za żart słowa Okszyca, — cała moja Baranówka warta netto może 35.000. A sam procent od takiej sumy...
Okszyc powstał i, kładąc rękę na ramieniu Wareckiego, rzekł dobitnie:
— Pożyczam ci 100.000 rubli i bardzo cię proszę, abyś ich nie odmawiał. Procentów nie chcę, a oddasz mi, gdy się dorobisz drugich stu. Niema gadania, jestem twoim wujem i chcę ci pomóc w życiu. Dlatego cię dzisiaj sprowadziłem.
Franio patrzył na Okszyca zrazu bezmyślnie, bo wszystkie jego pojęcia o ludziach były sprzeczne z tem, co słyszał, i nigdy nie zdarzyło mu się zajrzeć w tak błyszczące oczy człowieka. Ale gdy nareszcie zrozumiał, że ten nadzwyczajny dziwak chce cudzego szczęścia, — jego szczęścia — coś mu zagrało w piersi i, objąwszy w pół chudą postać pana Stanisława, oparł głowę na jego ramieniu.
Okszyc położył kościste ręce na miękkich włosach Frania i uściskał go po ojcowsku:
— Tak, mój chłopcze, rzecz skończona: jutro jedziemy do rejenta, do Lublina, a stamtąd ruszysz zapewne do Warszawy, gdzie wiesz, co masz uczynić. A pamiętaj, co ci zawsze Okszyc mówił o miłości. To nie są stare bajki, to zapomniane wielkie prawdy.
Dziesięć minut potem pan Stanisław usłyszał pod oknami rozgłośny galop konia Wareckiego, jakiś tryumfalny.


VI.

Około połowy listopada Okszyc otrzymał list cd pana Lisa, który go prosił na polowanie do Rzędzina, prawił mu mnóstwo komplimentów, ściskał, całował i przesyłał ukłony »od jednej i drugiej Anusi«, najczulej go ciągle wspominających. Pan Stanisław odpisał, że niezmiernie żałuje, ale jest chory i, skoro tylko będzie mógł, wybierze się do ciepłych krajów. Listopad wlókł się, szary i zimny. Od paru dni wiał silny wiatr północny, ścinając ziemię mrozem — i urósł nareszcie w suchą burzę. Drzewa około domu zahuczały nieprzerwanym basem i niekiedy tylko głos się wznosił, w padając w kominy. Jednak granie to, chociaż ponure, było harmonijne, bo natura nie zna prawie nut fałszywych. Okszye, patrząc na walczące z burzą wierzchołki jodeł, na szalone wiry żółtych liści, porywanych z ziemi w kręgosłupy, słysząc ciągle wycie wiatru, rozlane w przestrzeni, jak grzmot nierytmiczny, myślał, że zanim przyjdzie w całej swej grozie, otrąbia się zima.
Pewnego ranka, po zimnej nocy, którą odczuł boleśnie w płucach, pan Stanisław wyjrzał przez okno i zmrużył oczy przed ogromnym blaskiem. Jakby drzewa dostały naraz białych liści, całą ich przejrzystość napełniły jaskrawe, bajeczne puchy szronu, sypiąc iskry pod słońce. Ledwo gdzieniegdzie czerniało wnętrze jodły obwisłej, albo odziemek grubego drzewa. Oddalenia stały się nieobliczalne w tej rozlanej i piętrzącej się bieli o jasno-błękitnych cieniach, i park był zmieniony do niepoznania, zaczarowany w jakąś wizyę polarną, pełen czystej powagi i śmiertelnej świetności.
Pan Stanisław chodził od okna do okna, bał się bowiem wyjść i odetchnąć świeżym zapachem pierwszego śniegu. Nigdy nie czuł się tak bojaźliwym fizycznie, jak tej jesieni.
Tego dnia otrzymał telegram od Frania z oznajmieniem o zaręczynach jego z Marliczówną.
Okszyc ucieszył się. Już był pożegnał swoje pragnienia, uważał je za niemożliwe i niewczesne, życzył zaś rychłego spełnienia szczęścia, do którego sam się przyczynił.
Zima, ukazawszy się raz w swej najpiękniejszej szacie, schowała się znowu. Po paru tygodniach słoty i wichrów, pan Stanisław poczuł się znacznie gorzej samo oddychanie zaczęło go kłuć w piersiach. Lekarz wyprawiał go niezwłocznie do Cannes, ale on się ociągał, chciał bowiem przed wyjazdem zostawić swe papiery w porządku.
Zabrał, się do pisania testamentu. Po krótkiem wahaniu, czy pozostawić Bernatowice w ręku krewnych swego nazwiska, doszedł do wniosku, że nie mając żadnego bliższego krewnego Okszyca, między dalszymi nie widzi wybitnej osobistości, ani przyjaciela. Jednym więc zamachem pióra uczynił Franciszka Wareckiego swym ogólnym spadkobiercą, włożywszy na niego obowiązek wypłacenia kilku znacznych zapisów na instytucye naukowe i dobroczynne w kraju, oraz kilku legatów dla krewnych i sług.
— Ale Bernatowice będą w ręku Halki — pomyślał. — Ona będzie gospodarowała w starym dworze i w parku, gdybym umarł...
Nie wybierał się jednak na tamten świat koniecznie i z upodobaniem. Czynił tylko to na wypadek śmierci, co uważał za potrzebne do logicznego i godnego przedłużenia swej pamięci na ziemi.
Śpieszył, bo czuł się chorym. Listy i dokumenty miał w porządku, ale jedną jeszcze rzecz chciał przekazać spadkobiercom: swój dziennik.
Był to raczej pamiętnik filozoficzny, w którym znajdowały się, z powodu wypadków jego życia i epoki, różne uwagi o pięknie, o miłości i altruizmie. Martwiło go to, że nie ujął teoryi swych w pismo systematyczne, chciał bowiem, żeby jego wywody i doświadczenia nie przepadły. Wieczorami pisywał więc dużo aż do późnej nocy, poczem nie mógł zasnąć, albo spał niespokojnie. Podniecona wyobraźnia pracowała dalej i Okszyc śnił teraz co noc, aż go wspomnienia snów ścigały na jawie.
Świat snów był dla niego drugiem, równoległem życiem, rozwijał się na prawach swych osobnych, z dziecinną, ale potężnie twórczą logiką, a nawet miał poniekąd swój grunt realny, nie zaczerpnięty jednak z dotykalnej rzeczywistości. Okszyc znał naprzykład krajobrazy, nigdy nie widziane na jawie, a powtarzające się w jego snach, niektóre od lat dziecinnych. Pamiętał szczególnie wrażenie tych widoków i wrażenie wracało zawsze takie same, tylko zarysy ulegały małym zmianom. Czasem też zjawiały mu się we śnie nieznane osoby.
Korzystając z paru dni znośniejszej pogody, pan Stanisław wyszukał w parku grupę brzóz, »przyzwoitą do osłonienia monumentu lub pamiątki«, i położył pod nią duży polny kamień, szlifowany z jednej tylko strony, na którym kazał wyryć napis:

Tibi Amor Aeterne.

Kamień ten w stylu puławskiej Ogrodniczki, dawno zamówiony, przyszedł dopiero teraz, późną jesienią, do Bernatowic. Okszyc położył go w miejscu upatrzonem i zadumał się smutno nad pytaniem, jak ten kamień będzie wyglądał na wiosnę?...
Tego dnia pisał znowu do późnej nocy, lecz, położywszy się spać, zasnął prędko, bez bólu w piersi, prawie bez troski.
Sen ulitował się nad niedolą człowieka i wyprowadził duszę z nędznego ciała w dobre krainy.
Tak — zasnąłem w parku na zimnych liściach, bo była jesień, ale teraz już wiosna... Jak pachną te kasztany, stojące w długich rzędach podwójnych, jak te konie wiedeńskich fiakrów pędzą z wyuzdaną fantazyą! I tłum cały śmieje się, bo muzyka gra ze wszystkich stron i jest wielkie święto na Praterze... Siądźmy przy byle jakim stoliku, moja Miła, wmieszajmy się w ten tłum mieszczański, ale taki grzeczny. Patrz — powstali wszyscy i kłaniają się nam.
Ładną mamy podróż ślubną? Prawda, jak nam dobrze z sobą? Ale mówmy coś do tych panów i pań, którzy się do nas przysiedli.
Jak Ona ładnie rozmawia i jak się wyróżnia od tych Paryżan, którzy tylko mówią, aby się popisać frazesem. Jaki ma śliczny półobrót głowy do mnie i błyski porozumienia w uśmiechniętych oczach! Masz słuszność, ja myślę to samo, co Ty, moja Jedyna; my nie możemy inaczej myśleć, bośmy dla siebie stworzeni od wieków. Jak to się jednak dzieje, żem Cię nigdy nie widział pierwej? Nawet nie podobną, jesteś do żadnej z moich znajomych, a przecież, choć tak niedawno poznana, jesteś zupełnie moja. — I dlatego jesteś piękna, żeś taka moja — i dlategoś dobra, żeś moja. O tak — daj mi rączkę pod stołem, taką ciepłą, choć w duńskiej rękawiczce. — Usta twe pachną malinami. Jakie twe oczy mgliste przy pocałunku.
Oni Cię mają za Francuskę, boś taka zgrabna, i żywa, gdy rozmawiasz. — Niech sobie! Wszystko nam jedno, co o nas ludzie myślą.
Czas jechać, bo się spóźnimy. Poco te paryskie fiakry wszystkie zamknięte? A tu właśnie wjeżdżamy na mój most i trzeba wysiąść, bo to jeden z najpiękniejszych widoków świata. Ślicznie zgarniasz suknię, wysiadając.
Patrz na lewo! Te nieprzeliczone rzędy kolumn, jedne nad drugiemi, piętrzące się ponad rzeką, za mgłą błękitną, co powstaje z wody, zaklęta przez Claude Lorraina. Najniższe są asyryjskie, wyższe doryckie, potem jońskie, korynckie, toskańskie. Każde pokolenie dodaje więcej tych ogromnych portyków, poza którymi są spichrze i bogactwa narodów. Są tam i nasze.
A ta kopuła nad nimi, cofnięta w dal, napół rozpływająca się w błękicie, z jasnym krzyżem wśród firmamentu, to święty Piotr Watykański.
A na prawo, niedaleko od mostu, ten pałac z poczerniałego marmuru — myślisz, że to palazzo della Cancellaria? Nie, to mój pałac. Wejdźmy do niego.
I Okszyc wchodzi we śnie do swego pałacu, czując przy boku kochany ciężar kobiecego ramienia, czując promieniejące ku sobie jej słodkie, serdeczne ufanie. Wchodzą do wewnętrznego podwórca, objętego z trzech stron krużgankami o lekkich kolumienkach, w trzy piętra. Oparta o mur naprzeciwko bramy, szumi fontanna ogromna, przewala się po oślizgłych trytonach, wydymających wodę z zakrzywionych muszli, siecze srebrną pianą grzbiety wesołych najad, jednych dorosłych, drugich ledwo wylęgłych z wody, które stadem uciekają z pod szumnej kaskady, rozsypując coraz szerzej białość i mchy obmokłe na stulonych ramionach.
W przedsionkach stoją posągi pięknych bogów i ludzi: dumne cezary, wdzięczna Afrodyta, potężny Zeus i smutny Antinous.
Galerye, galerye bez końca — frontony z Olimpii, z Eginy, odłamy fryzu Fidyasza. I mnóstwo rzeczy nowych, tylko co wykopanych w Sydonie? Tak — w Sydonie. Statuy kobiece archaiczne z ukośnemi oczyma, w krótkich płaszczykach na sztywnych chitonach. Jakie kolory jaskrawe w ozdobach, jak świecą te oczy z agatu i z emalii!
Sarkofagi, urny, stele grobowe. Kamienne pokrowce mumii, z wypisanem przekleństwem na tego, kto je otworzy — białe stele z pogodną grecką rzeźbą: młodzieńce żegnają się z dziewicami, odchodząc; pomniki biskupów i rycerzy, śpiących sztywno pod lukiem, ozdobionym kwiatami i owocami, na trumnach. Pamiętasz groby Firlejów?
Okszyc prowadzi żonę przez wielkie schody, pełne jeszcze odłamów rzeźby i tablic marmurowych. Ale oto sale weselsze, jaśniejsze, zawieszone obrazami. On je zna wszystkie, cieszy się genialnością prerafaelity, zrzucającego, bizantyńskie więzy, i rozkwitem Odrodzenia, i nerwową siłą Baroku, i wdziękiem szkoły francuskiej. Prowadzi żonę do dzieł nowych. Ile już polskich obraz ó w po świecie!
Ona mówi:
— Kiedy ty to kochasz, i ja to kocham.
Idą ciągle razem, ona oparta o jego, ramię, oczyma wpatrzona, sercem wtórująca. I Okszyc czuje ciągle, jak przez wrażenia inne przepływa cichy dreszcz szczęścia między nimi, jak świat się przeistacza od wewnętrznego oświetlenia, które bije z nich obojga.
Patrzą teraz na jeden obraz ogromny szkoły weneckiej, pełen strojnego tłumu i marmurowej architektury. Wszędzie tarasy, połączone tysiącznymi schodami. Wzorzyste kobierce z kwiatów, inkrustowane w kamienne posadzki tarasów; małe fontanny zraszają je cicho. Kobiety noszą suknie jedwabne, klejnoty i strusie pióra; niektóre świecę nagiemi ramionami. Jakiś bal wspaniały pod odkrytem niebem — na marmurach, na kwiatach, na strojach i ramionach leży jasne światło dnia.
— Ale to nie obraz — przecie my w nim jesteśmy, droga moja, — przecie i ty masz balową suknię i nagie twoje ramiona mają wdzięk rzeczy świeżo odkrytych.
Powietrze takie czyste, lekkie, że się je wciąga w płuca, jak szczęście i życie. Szmer, unoszący się nad tym tłumem, musi być złożony z samych słów miłosnych, śpiewa jak chór skowronków rano, nad polem. Odmłodniałem, wyzdrowiałem, Ukochana! Patrz, jak łatwo wchodzę n a schody i pochyłości, jak nic mnie nie męczy, nie przestrasza! Ująwszy się w pół, możemy wzlecieć na ten wyższy taras, nie dotykając ziemi stopami. — O, tak! — Patrz, już tu jesteśmy, już tam. — Jaka to rozkosz wzajemne kochanie! Dlaczego nie wcześniej, dlaczego pierwej Cię nie znałem, moja Jedyna? — Tyś wiedziała przecie, że nikogo, oprócz Ciebie, kochać nie mogłem. I Bóg to wiedział.
Wszyscy ci ludzie, którzy nas mijają, idą parami, mężczyzna z kobietą, i pochyleni ku sobie, szepczą, a z ich dobrych uśmiechów widać, że się rozumieją sercami. Patrz! to sami nowożeńcy! Sami młodzi i szczęśliwi! W oczach chłopców znać dumę i niedopitą rozkosz, oczy dziewczęce patrzą wilgotne, nieśmiałe i ciekawe. Każda para odosabnia się w tej rzeszy, pochłonięta przez swoje szczęście i swoje widziadło świata.
Poznajesz, — wszyscy nasi znajomi, którzy się pobrali tymi czasy. Witają nas skinieniem głowy cichem, przyjaznem, bez słów, żeby ani nam, ani sobie nie przerywać uroczystej przechadzki po tym pięknym kraju. — Poznajesz Frania z Halką? Zatrzymali się i patrzą na nas wdzięcznemi oczyma, usuwając się z drogi tak pokornie... Chodźmy ich uściskać. — To nie jest tamta Halka, w której Ciebie chciałem poznać, moja Upragniona, to jest pani Warecka, z domu Marliczówna, dobra kobieta. My ich tu zostawimy, bo mamy iść dużo wyżej i nie wrócimy już może nigdy do nich, do Bernatowic.
Ale kto Ty jesteś?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Okszyc obudził się z uśmiechem na twarzy. Wolno, bojaźliwie otwierał oczy i poznał w półmroku swój pokój.
Zerwał się na posłaniu i zawołał głośno:
— Mój Boże! kogo ja widziałem? to Ona była, Ona nareszcie — raz w życiu, choć we śnie, ale przecie z a życia...
Przez cały dzień marzył, zamykając oczy, pragnąc jeszcze przywołać nadziemskie wrażenie swego snu. Wieczorem zapisał go do dziennika.


Stanisław Okszyc umarł w Cannes, nie doczekawszy nowego roku. Nie było przy nim nikogo z osób, wspomnianych w niniejszem opowiadaniu. Krążyła wieść, że narzeczeni, wezwani depeszą, przyjechali do Cannes i byli świadkami ostatnich chwil swego dobroczyńcy, ale to jest legenda. Okszyc nikogo nie wzywał, umarł cicho, jak żył, przy skonie jego był tylko lekarz, ksiądz i jeden Polak, niedawny znajomy, kolega suchotnik.
Chyba tylko do łoża śmiertelnego przyszła ta wyśniona, ubłagana na sen ostatni, Anielka?...
Nic nie stoi na zawadzie małżeństwu Frania z Halką. Pobiorą się w końcu zimy, bo zechcą zapewne ponosić choć krótką żałobę. A na wiosnę ogród w Bernatowicach znowu zakwitnie życiem.

Samoklęski — Listopad 1897.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.