Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   255   —

obraz i szybkim odruchem zawołanego estetyka stwierdził najprzód, że jest piękny. Potem dopiero zadał sobie pytanie: co oni tu robią, zwłaszcza gdy Franio i Halka powstali pośpiesznie, jakby zawstydzeni, że ich złapano na gorącym uczynku — modlitwy.
Skierowano się ku wyjściu, zatrzymując się jeszcze tu i owdzie, a gdy opuszczono wnętrze kościelne, uderzyło wszystkich gorąco i jasność dnia: w kościele zdawało się, że już nadszedł wieczór.
Obejrzano jeszcze powierzchownie Zamek, Trybunał, bramę Grodzką i Krakowską, ale pan Stanisław poczuł, że panie dosyć już mają tych oględzin. Uścisnęły serdecznie rękę Okszyca, dziękując i »nie chcąc już nadużywać jego dobroci«.
Nazajutrz pani Marliczowa z córką miała wyjeżdżać znów do krewnych na wieś, nie posiadała bowiem własnej siedziby wiejskiej. Pamiętając lepsze czasy za życia rodziców i męża, pani Marliczowa nazywała »u nas« Podole, gdzie było kilka majątków w posiadaniu Marliczów.
Okszyc dowiedział się, że panie będą we wrześniu w Warszawie i pozostaną tam dłużej. Zapytał, czy pozwolą się odwiedzić zaraz po przyjeździe i wymyślił nawet powód do zamiany listów z matką. Pani Marliczowa, zupełnie ujęta przez dystynkcyę i dobroć pana Stanisława, widząc w nim przytem »dobrą partyę« dla Halki, przyjmowała chętnie jego uprzejmości wstępne, i Okszyc uczuł, bez wyraźnych porozumień, że zjednał sobie w matce stronnika. Z córką nie mówił dotychczas o ni-