Pani Teodora

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Pani Teodora
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PANI TEODORA
Arturowi Oppmanowi
Lubiłem zawsze przyglądać się waryatom — nie w szpitalach dla obłąkanych, choć i te są zajmujące — ale waryatom, którzy pozostali w obiegu życiowym, nazwani tak przez ludzi mechanicznie rozumnych. I śmiem nawet twierdzić, że waryat jest dla studyów cenniejszy, niż człowiek przy zdrowo śpiących zmysłach. To coś, co zburzyło równowagę jego pojęć, musiało być w każdym razie wielkiem uczuciem, rozbiłem na jakimś tragicznym zawrocie istnienia. To coś żyje zazwyczaj pod gruzami pamięci i budzi się czasem przy nieobliczalnem zetknięciu ze światem zewnętrznym, a wtedy błysk duszy, wyzwolonej na chwilę z więzów, jest świeży i szczery, jak rzadko bywają objawy dusz, marniejących w pospolitej mądrości. Zawdzięczam waryatom, lub takim, którzy za nich uchodzą, wiele oświetleń życia przeszłego i bieżącego. I odnajduję jedno takie wspomnienie w dawnych swoich zapiskach pamiętnikowych.

Mój zawód historyka ma swe słodycze niezależne od nauki: wprowadza mnie do przeróżnych domów i pałaców, do którychbym nigdy w życiu nie zajrzał, gdyby nie konieczność poszukiwań w archiwach prywatnych, pełnych niespodzianek. Jeszcze jeden skutek naszego rozbicia na cztery, przynajmniej n a trzy wiatry: dawne akta państwowe polskie zostały wywiezione do dalekich i prawie niedostępnych schowań po obcych stolicach, albo się kryją po bibliotekach prywatnych w kraju. Bywają strzeżone bacznie i zazdrośnie, bywają i w zaniedbaniu i w rozsypce. Ale dla szperacza, którym byłem od lat prawie dziecinnych, mają te zbiory urok odkopalisk: nie wiadomo, co gdzie znaleźć można, gdyż katalogów rękopisów niema u nas nigdzie. Więc często jedzie się do archiwów, jak do kniei, na spotkanie stada jeleni, albo paru zajęcy, albo napróżno.
Bardzo już dawno, w przeszłym wieku, znalazłem się latem na wsi u hrabiego X., który minie zaprosił do swych archiwów rodzinnych, opowiadając o różnych prastarych dokumentach, a nie wiedząc, że posiada pierwszorzędne papiery z epoki Księstwa Warszawskiego. Pergaminy obejrzałem: były to albo kopie, albo autentyki, stwierdzające dostatecznie znane fakty; w świstkach zaś i listach przedstuletnich, które znalazłem przypadkiem, lubowałem się, jak w rozmowie z przodkami myśli naszej jeszcze żywymi.
Nie chcę jednak dać do zrozumienia, że mój gospodarz pomiatał ową świeższą częścią archiwum, albo pozwalał używać jej pod placki. Bynajmniej. Tylko świadectwa łych bliższych czasów nie służyły mu do popisów, gdyż nie zdawał się rozumieć, o co minie chodziło. Jemu w każdym razie chodziło o to, aby okazać odwieczny rozwój swojej dynastyi, a mnie o różne inne rzeczy, względnie zaś do rzeczonej dynastyi — o to, jak się ona sprawiała w naszych dziejach przedstuletnich, probierczych dla kruszcu ludzi ówczesnych, a może i nie bez wpływu na gatunek ich potomstwa.
Jednak ani hrabia X., ani żona jego, bardzo powabna pani, nie byli zupełnymi ignorantami w historyi, tylko ją pojmowali, jako szereg królewsko-arystokratycznych anegdot. Znając historyę z literatury pamiętnikowej, raczej francuskiej, niż polskiej, mieli w niej swe sympatye i antypatye dość kapryśne, jakby zachodziło pytanie kogo ze sławnych mężów przeszłości zaprosićby warto do towarzystwa. Naturalnie, że bohaterowie rewolucyi pozostaliby za drzwiami: nawet prawnuk Kościuszki lub Dekerta, gdyby istniał, uchodziłby tu za parweniusza: zato potomków rodzin, które swój splendor zawdzięczają sejmowi Delegacyjnemu, widziałem tu na własne oczy i stwierdziłem, że bez przeszkód należą do polskiej arystokracyi.
Ale to są moje uwagi historyozoficzne, które państwu X. nigdy nie przychodziły do głowy. Z najspokojniejszem sumieniem używali »przywilejów« swego stanu i urodzenia, jakby od stu lat nic nie zaszło przewrotowego na świecie, jakby te przywileje naprawdę istniały. Pogoda zupełnego przeświadczenia biła od ich twarzy, od poglądów, od obyczajów. I ta pogoda była nawet wysoce estetyczna. Mnie samemu, pomimo zasadniczych wątpliwości, podobały się bardzo te zewnętrzne formy starej kultury, ta gościnność, niby generalna, ale ozdobiona subtelnemi ugrzecznieniami ad personam, ten ton dworski a wesoły, to naoliwienie kółek i sprężyn życiowych, które czyniło życie szybkiem, a łatwem, pełnem, choć bezcelowem. Kto wie? — może prawnuk Dekerta nie urządziłby tak wybornie wiejskiego pałacu, nawet gdyby miał odpowiednie pieniądze?
Był to taki »dwór«, przy którym pozwolono mi nietylko mieszkać bez wyraźnych obowiązków, ale dano miejsce do wyboru w gronie, czy w hierarchii osób, tutaj przebywających. A było ich dużo obojej płci: wychowawcy dzieci państw a X., urzędnicy, i jeszcze inne postacie, niewiadomej mi rangi, przyjacielskiej, czy zależnej od jakiejś funkcyi dworskiej. A także nie upływał dzień jeden bez gości. Goście byli normą, nie przypadkiem; gdy ich czasem brakło, zdawało się, że lekka żałoba powleka złocone sale i przywykłe do świętowania twarze. W pałacu, w ślicznym parku potrzeba było ciągłe kilkunastu przynajmniej osób na posadzce lub w alejach; w przeciwnym wypadku obraz się psuł, szarzał, jak malowane płótno, źle zwrócone do światła.
Mnie zaś było wolno pozować w tym żywym obrazie, albo nie pozować, uczestniczyć, lub nie brać udziału w ucztach dziennych i wieczornych, które wymagały przebierania się w stosowne do pory dnia i rodzaju zabaw szaty. Starałem się nie okazać ani dzikim, ani zbyt salonowym, i czas mi upływał z wielkim pożytkiem dla studyów w mym doskonale odosobnionym pokoju, z pożytkiem też dla doświadczenia życiowego. Może spodziewano się po mnie, że napiszę panegiryczną monografię rodziny, lub poemacik w rodzaju »Zofiówki«? Ale nikt mi tego nie dał wyraźnie do zrozumienia: pozostawiono mi wszelką swobodę używania po swojemu dobrodziejstw i przepychu »życia pałacowego« na wsi.
Życie to, jak we francuskich powieściach, było też zaperfumowane miłością, urozmaicone drażnieniem Amora przez rozmowy, stroje i figlarne pomysły. Około pani domu skupiała się une cour d’amour niemal urzędowa, i w innych także kierunkach krzyżowały się erotyczne ognie — czy tylko dla dekoracyi obrazu, czy z realniejszym wynikiem? — o tem nic nie wiem, bom się do gier tego rodzaju nie mieszał. Jednak i mnie, poważnego historyka, ale bardzo młodego wówczas, prześladowano, że się kocham w pani Teodorze.
Mogę to ogłosić bez ubliżenia owej damie, dzisiaj nieżyjącej, bo i wówczas, lat temu ze trzydzieści, miała już, według powszechnego mniemania — sto lat i była waryatką. Wbrew tej ustalonej opinii naszkicuję jej portret z, własnych spostrzeżeń.
Najprzód — nie miała jeszcze stu lat — najwyżej ośmdziesiąt kilka, i postacią swą drobną, czerstwo zawiędłą, przypominała niby zabalsamowaną ową wiosnę, w której była niegdyś — łatwo temu wierzę — bardzo piękna. Twarz jej maleńka, w rurkowanym czepcu, oświetlona niezagasłemi oczyma, podobna była do portretów owej dzielnej kasztelanowej Kamińskiej, z Potockich Kossakowskiej, energicznie namiętna, niepodległa marnej rzeczywistości. Dreptała bez: laski, z nieodstępnym woreczkiem, zawierającym jakoweś precioza. Krewna, czy tylko klientka rodziny tutaj panującej, pani Teodora, nazywana czasem »ciotką«, czasem »Dorcią«, posiadała dożywotnio swe miejsce w pałacu, chociaż w nowenn życiu nie brała udziału, z powodu swego wieku i »waryacyi«.
Waryacya polegała na tem, że staruszka całymi dniami nie odzywała się do nikogo, mieląc zaciętemi ustami jakieś przemowy, czy pacierze, a żywemi oczyma porozumiewając się z widziadłami, których odbicie świtało albo uśmiechem, albo zgrozą, alk) nagle wyiskrzoną rzewnością. Umiała jednak czasem rozgawędzić się, a wtedy opowiadała rzeczy, uchodzące w pałacu za nienormalne.
Bliżej ją poznałem w taki sposób. Oboje państwo X. wyjechali w sąsiedztwo, bo i to się zdarzało; aby mieć gości u siebie, trzeba też jeździć czasem do nich w gościnę — życie składa się z wzajemnych wizyt. Chodziłem po pustych salach, ocienionych spuszczonemi żaluzyami, bo upał był srogi tego dnia i aż zapierał oddech lipcowemi woniami, lejącemi się przez powietrze gorącą patoką lotnego miodu i kwiecia. W pałacu było chłodniej trochę i wyjątkowo cicho. Przechodząc przez salę balową, dostrzegłem w kącie, na ogólnem jasnem tle, marmurowo-adamaszkowem, drobną, ciemną plamę. To pani Teodora siedziała nieruchoma w fotelu. Byłem już ją pozdrowił tego dnia, więc przeszedłem. Ale pole przechadzki mojej, choć obszerne, było ograniczone, więc powróciłem znowu z przyległych pokojów do wielkiej sali. Tym razem z kąta, gdzie siedziała pani Teodora, doleciało mnie zdanie zagadkowe, wypowiedziane z pieszczotliwem zacięciem:
— Jak też ten Józio konno jeździ!...
Józio?... Nie pamiętałem, aby kto w pałacu nosił to imię... Zbliżyłem się, niby przypadkiem, jak człowiek wałęsający się bez celu, i usiadłem obok starowiny.
— Upał straszny — zacząłem, byle zacząć — żeby już wieczór nadszedł... Terazby i Józio konia nie dosiadł — zaryzykowałem.
Pani Teodora spojrzała na mnie bardzo, ostro. Szczyciłem się jej względną przyjaźnią, co mi pochlebiało, bo staruszka była nieufna i, jak dzieci, okazywała nowo poznanym osobom wyraźnie swą skłonność, albo i wstręt niepohamowany. Umiała też podobno i wybuchać gniewem; więc mnie groźne jej oczy zaniepokoiły.
— Co też to waćpan bredzisz? Koniaby nie dosiadł z powodu upału?! To wam, nygusom, wszystko za trudne. Ale książę, gdyby była potrzeba — ho, ho!
— No, gdyby była potrzeba, co innego — mówiłem poomacku, aby damę udobruchać. — Może jednak nie o tym samym mówimy? — — Ja myślałem o księciu Koreckim.
Przypomniałem sobie o słynnym sportsmenie, noszącym imię Józef.
— Także mi książę! — parsknęła pogardliwie staruszka — ktoby zaś o nim gadał? Gdy się mówi: książę Józef, to się myśli o jednym tylko.
Zrozumiałem — i dreszcz mnie przeszedł. Pani Teodora mogła przecie widzieć, będąc dzieckiem, nawet podlotkiem — Tamtego. Trwożnie — tak mi chodziło o to, abym się nie zawiódł — zapytałem:
— A szanowna pani znała prawdziwego księcia Józefa?
Miniaturowa jej postać, prostując się, przylgnęła do wielkiego oparcia staroświeckiego fotelu, oprawiła się we właściwą ramę.
Pełna godności i prawie kokieteryi, przemówiła, jakby z obrazu:
— To waćpan nie wiesz?...
— Wiem, wiem, słyszałem... ja także mogę powiedzieć, że go znam: myślę ciągle o nim, pisać będę o nim.
— To trzeba dobrze zrobić. Jak do sakramentu trzeba się przysposobić, kawalerze.
— Jestem pani zdania. Mam dużo materyałów — i tutaj znalazłem rzeczy bardzo ciekawe.
— Trzeba go widzieć. Waćpan go widziałeś?
— Niby jak?...
Przypomniałem sobie szybko, że mam do czynienia z umysłem, przesłoniętym wizyami nie realnemi, może jednak cennemi bardzo dla badacza i pisarza. Nie czynię sobie zbyt gorzkich wyrzutów, żem zmyślał trochę, aby nie stracić jedynej w życiu okazyi. Dodałem prędko:
— Widzę go ciągle na rozpędzonym koniu...
— Toś może waćpan służył wojskowo? Może pod jego rozkazami?
— To nie... ale na ulicach Warszawy...
— Jakżeż to? na rozpędzonym koniu?
Pani Teodora nagle zaniepokoiła się, zaczęła trząść głową i ręką energicznie, oczy jej błysnęły z pod przymkniętych powiek, i bodaj nawet, że się zarumieniła.
— Tylko nic o tej jeździe au pas de charge z Łazienek do zamku — wiesz waćpan? A pfe! To zrobił Dembowski, czy inny paliwoda — tylko potem rozeszła się gadka. To nieprawda! On się na inne rzeczy ważył.
— I ja w to nie wierzę — nie wspomnę nawet.
— Dobrze waćpan uczynisz, bobyś i chybił... A ja go widziałam pierwszy raz także na ulicy, tylko nie w Warszawie.
— Może w roku 1809? — ipo Raszynie? po zajęciu Galicyi?
— A właśnie po Raszynie. Jeszcze nie był Galicyi odebrał, ale już wiedziałyśmy, że odbierze, kiedy wjeżdżał do Lublina... Waćpan znasz Krakowską bramę w Lublinie?
— Znam.
— Mieszkałyśmy stamtąd o sto kroków. Był balkon. Ja stałam tuż przy hrabinie Annie. Miałam sukienkę z wirginii białej ze złotemi frendzlami i szarfą narodową, na głowie zawoik turecki z petinetty białej z piórem. Mówiono mi, żem dobrze wyglądała... Przygotowałyśmy w koszach kwiaty, jakie znaleźć można było majowe. Bo to było w maju — pamiętasz waćpan?
— Pamiętam.
— Naprzód szła muzyka pod górę, przez Grodzką, coraz bliżej, ale nie widziałyśmy jeszcze nic, bo nam go zasłaniał budynek zegarowy nad bramą. Ale po krzyku czułyśmy, gdzie jest. Już pod Trybunałem, już, już dojeżdżał. Aż ucichło naraz, bo brama jest długa, niska, a wąska. Dopiero przedudniało — i zobaczyliśmy go! Sypnęły się z bramy te wszystkie barwy, te schylone proporczyki, a on jechał pierwszy i śmiał się białymi zębami. I koń pod nim śmiał się i parskał, o tak przebierając w paradnym truchcie: raz — dwa, raz — dwa... kasztan był złoty. Huknęła aklamacya od magistratu, od Królewskiej i od nas. — — — I płaczu było niemało z tego szczęścia. Pani Annie, że to znała księcia już dawniej, słabo się uczyniło. Ale ja myślę sobie: masz, Dorciu, rzucić swój bukiet prosto w te hafty, prosto na serce. A tymczasem, zanim pod nasz balkon dojedzie, uważam z całych, sił, jaki jest, kto przy nim, bo to, uważasz waćpan, raz w życiu...
— Rozumiem, rozumiem.
— Jechał za nim zacnych oficerów sztab, potem kompania wyborcza ułanów, a dalej to już wszystko zmieszane, bo nawet chłopstwo na koniach z wojskiem się połączyło z wielkiego entuzyazmu — imaginuj sobie waćpan!
— Wiem. Koźmian o tem pisze.
— Koźmian był w mieście — a jakże! Pan Kajetan! Stał w deputacyi z panem Joachimem Owidzkim, z podkomorzym Grabowskim. A pan Józef Podhorodeński, krewny mój, w ponsowym kontuszu konno między sztabem, księcia! 150 jazdy wystawił, żeby zato mieć prawo towarzyszyć jego osobie!
— I to wiem, szanowna pani. Ale jak to było, kiedy książę przejeżdżał przed balkonem?
— Właśnie. Spojrzał na nas, uśmiechnął się, podniósł rękę do kaszkietu.
— Zauważył panią?
— Żeby odrazu — tego sumiennie powiedzieć nie mogę — rzekła pani Teodora z restrykcyą, jakby chodziło o najważniejszy moment historyczny. — Znał hrabinę Annę... Ale pani Anna ręce wyciągnęła i cały kosz kwiatów wysypała tym przypadkiem bez efektu. A ja sobie myślę: Dorciu!
Tu staruszka stuletnią, a jednak tą samą piąstką udała ruch ciskania czegoś w dał.
— Dorciu, masz trafić — od tego wszystko zależy... I trafiłam! W same hafty na piersi! A książę chwycił bukiecik, odmachnął — i znowu na balkon.
— Doprawdy?! — zawołałem.
— To wszyscy widzieli — rzekła pani Teodora z urazą — widział i pan Kajetan Koźmian. Możesz go waćpan zapytać.
— Ależ nie wątpię, szanowna pani! Nawet i o tem już mi powiadano.
— A widzisz...
Uspokojonym, rzewnym głosem dodała:
— Ten bukiecik i jeszcze coś, co później... mam tu w woreczku. Ale pokazać nie mogę, bo się rozsypuje.
Ucichła nagłe. Twarz jej, przed chwilą zmienna tak żywą grą, że aż ilustrowała woale przejmująco opowiadanie, skurczyła się nagle wyrazem prastarego holu, a jeszcze żywego, jeszcze gryzącego tę duszę, która pozostała dziecinną. Dusza jej dotąd była ubrana w białą wirginię z barwami narodowemi.
— Waćpan, który tak jego znasz, tak wszystko wiesz, powiedz, czy to prawda, że on jeszcze przyjdzie?...
Nie znalazłem na razie odpowiedzi. Tym biednym oczom, wpatrzonym we mnie błagalnie, nie można było rzucić jakiejś lekkiej, żartobliwej odpowiedzi. Względna moja mądrość i równowaga umysłowa pokorniały przed tym płomieniem obłąkanym, ale czystym takim i wiecznym.
Żem długo milczał, staruszka zwątpiła zapewne o mnie i pytała jeszcze nieśmielej:
— Niechby nie konino, niech w parku w alei, albo i w salonie... a nawet po cywilnemu, kiedy już dzisiaj mundurów tych nosić nie wolno... Ale powiedz waćpan, czy to przytrafić się może?
— Szanowna pani — wykrztusiłem — o dawnych dziejach wiem sporo, ale o przyszłych...?
— Przyszłe nie dla nas już? Tak to rozumiesz waćpan? Przyszłość już tam...
Wzniosła ręce i oczy ku górze. Załamała potem dłonie namiętnie, aż stuknęły jedna o drugą kosteczki — i poczęła szeptać pacierze. Przestałem dla niej istnieć. Zamknęła oczy. Po chwili opuściła złożone ręce na kolana, a całą postacią przylgnąwszy do oparcia fotelu, zastygła — ażem się przestraszył. Zbliżyłem się do niej cicho i powoli — — maleńki oddech tlił się jednak w niej i żywił przez sen żarliwe jej widzenia.
Ale nie chciałem wyjść z tej sali, bo mi się wydało, że staruszka może mi tu zamrzeć. W spokoju snu twarz jej z przezroczystego wosku była już trochę zaświatowa.
Usiadłem opodal w rozgrzanej cichej sali. Nitkę rojenia podała mi ta prastara Aryadna i poszedłem daleko w fantastyczne labirynty myśli. A nitką był ten uśmiech męski, zdobywczy z przed lat kilkudziesięciu, który stał się hiatoryą całego kobiecego istnienia. Tak samo szabla i głos ostatni bohatera trzymają dotąd pod swym urokiem cały naród. Pomnik tego księcia krwi naszej budowany jest w sercach z dwóch pierwiastków: męskiego wdzięku i rycerskiej cnoty. Trzeba mu taki wznieść w literaturze dla przyszłych, odległych wieków.
Zadumałem się nad planami wielkich dzieł — a świat był ognisty i młody. Upał choć morzył snem, wlewał w żyły namiętne pragnienia twórcze. Wilgi w parku okrzykiwały nieśmiertelne życie. I zapadłem w takie rojenie, które przekracza granice otaczających nas brył i możliwości scenicznej. Przyćmione żaluzyami światło wprowadzało w przestrzeń złotej sali atomy te, z których się układają wizye plastyczne.
Wkrótce sala urosła mi w oczach i napełniła się czemś, co było zrazu tysiącem pogmatwanych wspomnień, a stało się niebawem wyraźnym tłumem postaci. Początkowy półmrok przechodził stopniowo w jasność, jakby kinkiety i żyrandole zapalały się jeden po drugim. Uczynił się z tego jakiś bal — czy ten, który książę Józef, po wjeździe do Lublina, przyjął od miasta? czy bal w krakowskich Sukiennicach? czy w Warszawie? Ale tego dnia odbywało się przede mną uroczyste zebranie tam, gdzie czułem się uczestnikiem. Ustawiły się grupy bohatersko i dowcipnie, jak w obrazach z czasów napoleońskich: mężczyźni w obcisłych spodniach, w wielkich halsztuchach, w kędziorach trefionych, przechyleni sentymentalnie do dam nieskończenie wysmukłych, w sukniach pseudoklasycznych, znaczących, wyraźnie kształty i wysoko podwiązane gorsy, w zawojach z: trzęsieniami, w wiankach z róż na rzymskich kwefach. Rozróżniałem te materye sukien: rozaliny, grendynopole, muśliny, lewantyny, dywdygi... A jak koguty i rajskie ptaki między tłumem cywilnym, krążyły mundury szwoleżerów balowe, białe z amarantowymi rabatami, kapiące od srebrnych haftów, i mundurowe fraki francuskie i różne, przeróżne odmiany pułków, broni i rangi.
Jednak twarze były mi znajome. Gospodarował mój hrabia, właściciel tego pałacu i żona jego, przebrana w »Empire«; ledwie ją poznałem pod rzymskiem uczesaniem. Więc może to tylko bal kostyumowy, maskarada?
Miałem przez chwilę wrażenie jakiegoś wstydu, że jestem niestosownie ubrany — czułem się nieprzyzwoitym w mym codziennym stroju. Ale że nikt na mnie uwagi nie zwracał, wyrozumowałem sobie odrazu, że tak być powinno: ja jestem historykiem, moja rola tu — patrzeć, badać i pamiętać. Historya dla mnie się gra...
Nie potrzebuję nawet słyszeć rozmów — rozumiem, co ci ludzie myślą. Gdziekolwiek się wpatrzę, chwytam znaczenie gestu i wyrazu twarzy, przenikam dusze, jak nigdy jeszcze. Co to z tego będą za książki!
Mówią wszyscy po francusku. No, bo to epoka napoleońska!... Ale nie: to nasza, moja epoka, tylko ci ludzie żyją ciągle przebrani w cudzoziemskie szaty. Nawet nie widać polskiego stroju. Jeden pan Podhorodeński w swym pensowym kontuszu, odosobniony dziwak, nie zżyty z tem wyższem towarzystwem. Bo tu jest wyłącznie wyższe towarzystwo: same tytuły rodowe i nazwiska, przypominające dzieje dawno umarłe. Te nazwiska porozumiewają się między sobą o dochodach z włości i z operacyi, o związkach pomnażających fortuny i używanie, o majoratach, o potrzebie koalicyi przeciw bezbożnym żądaniom tłumów... Pragnienia obliczone na pieniądze — na wszystko inne w spaniała obojętność. Kto tu myśli o Raszynie? o przyłączeniu Galicy!? o stworzeniu siły narodowej?
Nie — »to jest maskarada, zapustna swawola...« Niema tu serc z, czasów napoleońskich, niepraktycznych serc ofiarnych, które jednak kiedyś zwyciężę w potomkach... Ale w potomkach żołnierzy poległych, nie we wnukach utytułowanych bankierów, lekkomyślnych dam, egzotycznych krytyków narodu. Umieją się jednak ubierać — to przyznać im trzeba. Noszą dawne stroje i oznaki przebrzmiałych godności z: gustem i tupetem, którego pozazdrościćby im mogła nawet — Comédie française.
Napiszę to o nich — ale tymczasem przypatrzę się, co tu się dziać będzie, bo coraz rośnie podniecenie, które głosy to rozgwarza, to ucisza nagle zaparciem tchu. Ze drzwi sąsiedniego salonu jakiś mundurowy pan wszedł zamaszyście — i wszyscy oniemieli wpół słowa, zastygli, otwartemi usty i oczyma mierząc w te drzwi...
Ale odwrócili się ze wzruszeniem ramion, gniewni na samych siebie, że się zawiedli. To był taki pan, jak oni, przebrany w mundur generalski. Ledwie że raczono z nim się przywitać.
Bo oczywiście — teraz już wiem — oczekują tu przybycia księcia Józefa! Cóżby innego mogła znaczyć ta wielka wystawa orderów, nagich ramion, klejnotów, te wszystkie oczy i usta pełne pożądania. Wódz powstał z pośród nas. — to się nam należało. I należy się nam teraz, aby do nas powrócił... Zaczynałem też rozumieć, że książę się spóźnia. Wszyscy myśleli o tem, jeżeli nie mówili głośno. Może długo się stroi i poprawia usterki, któremi lata przyćmiły urok jego zdobywczy? Bo już nie jest młodzieńcem, a chce nim pozostać aż do końca. Może depesze od Sandomierza, z Galicyi, ba! nawet z pod Wiednia od Napoleona — zatrzymują go w kwaterze na radzie oficerskiej? Bo służba mu pierwsza.
Oto nareszcie sygnał. Ktoś wbiegł zadyszany, stanął przy drzwiach, wpatruje się gorączkowo w sąsiedni salon, wstępny. Drugi — trzeci zwiastun. Już drzwi główne obstąpiono szczelnie, tworzy się w nich tłum elastyczny, gotowy do rozstąpienia się na boki. Oboje gospodarstwo stanęli we drzwiach, wzruszeni uroczyście, lustrując ostatnią inspekcyą stroje swe i szlachetność postawy. W szeleszczącej jedwabiami ciszy zadudniał z zewnątrz dojazd powozu.
Jeszcze ciszej — tylko serca biją. Idzie już — słychać krok jego wojskowy, brzęczący, coraz bliżej. Szpaler się tworzy — taka droga z żywych kwiatów, którą niebawem wejdzie bohater w to grono — pokrewne przynajmniej zewnętrznym blaskiem. Jak wejdzie? Czy jak król łaskawy? czy jak wdzięczny kom pan? Nie widzę poprzez głowy stojących mężczyzn, poprzez stroje pióropuszyste dam. Ale wspinam się na palce, dopadam do szpaleru — widzę.
W drzwiach staje piękny ułan w ciemnym mundurze ze złotym haftem — poprzedzający widać księcia — adjutant. W chodzi na bal nie jak układny, uśmiechnięty kawaler. Nie. Wysoka czapka na głowie, szabla przy boku, ostrogi brzęczą przy butach — wchodzi, jak ordynans. Wyciąga rękę, aby uciszyć rosnący gwar zapytań:
— Gdzie wódz naczelny?
— Gdzie minister wojny?
— Gdzie książę pan? nasz krewny? kompan nasz?
— Gdzie mój kawaler do poloneza?
Ordynans ściąga młodą twarz ironicznym uśmiechem i rzuca donośne oświadczenie:
— Bawcie się dalej sami, dostojni państwo. Książę Józef już do was nie przyjdzie...
Wzdrygnąłem się od usłyszanego głosu. Możem sam nawet głośno powiedział te słowa? I obraz się rozstąpił, a ja siedziałem, mocno rozgrzany, w dusznej sali balowej, pustej. Tylko pani Teodora, która niedawno drzemała tam w fotelu swoim, stała teraz przy mnie, pochylona troskliwie:
— Zmora waćpana dusi, bo tu niema powietrza. Trzeba wyjść w pole: słońce już się zniżyło i zefirek chłodzi...
Jam jej chciał tu pilnować, aby nie zamarła, tymczasem, ona czuwała nade mną, wróżka z napoleońskiej bajki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.