Z teki Chochlika. O zmierzchu i świcie/Przedmowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Włodzimierz Zagórski
Tytuł Z teki Chochlika
Podtytuł O zmierzchu i świcie (1865-1881)
Rozdział Przedmowa
Pochodzenie Z teki Chochlika. O zmierzchu i świcie
Wydawca F. H. Richter
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZEDMOWA

Opowiadała mi niegdyś piastunka moja bajkę o Jaśku sierocie, który wysłany przez złą macochę po ptasie mleko do czarownicy, mieszkającej na drugim końcu głuchego a rozległego boru, napełnił torbę swą podróżną kamykami, i upuszczając co kroków kilkadziesiąt to różowy, to błękitny, to szary kamyczek, znaczył niemi ślad swój w pustyni, by po tych drogowskazach odnaleźć potem szlak wiodący do ojczystej zagrody.
Naiwna bajka ta przychodzi mi dzisiaj na myśl, w chwili gdy układając zbiorek niniejszy, podnoszę z pyłu zapomnienia różowe, błękitne i szare kamuszki, porozrzucane niegdyś przezemnie po świecie, aby z nich utworzyć obraz mojej pisarskiej działalności. Zajęty tą żmudna pracą, a myślą o losach Jaśka-sieroty ścigany, nie mogę się oprzeć pewnemu rzewnemu wzruszeniu! Nie sam bowiem szedłem lesistem pustkowiem, szukając ptasiego mleka; — szli ze mną ziomkowie moi, a większa część tych porzuconych niegdyś przezemnie żwiru bryłek, które teraz po latach z ziemi podnoszę, świadczy o ich tęsknotach i radościach, nadziejach i zawodach, zachwytach i oburzeniach, i ma przeto dla mnie świętość relikwji.
Są to więc kartki z dziejów wspólnej podróży, które Wam tutaj przedkładam; — kartki z dziejów wspólnej wędrówki po niegościnnych lądach, wpośród głuchych jarów i dzikich uroczysk, kędy wędrowców częstokroć wabiły złudne majaki, — gdzie na nich czyhał srogi zwierz leśny, i dziksze od drapieżnego zwierza zgraje wilkołaków. Są to zapiski z pielgrzymki, w której „marzyciel-poeta“ i „brząkający dzwonkami dworniś“ to w lutnię uderzał, to błazeńską potrząsał grzechotką, stosownie do tego, czy w sercach podróżnej karawany należało słabnące pokrzepić męztwo, zwątlałą ożywić wiarę, i gasnącą rozniecić nadzieję, czy też przestrzedz pątników przed majaków obłudą, przed dzikiego zwierza podstępem, przed zdradami zresztą własnego serca, kruszącego się w żalu i tęsknicy!

∗             ∗

W taki to sposób powstawały Piosnki i żarty niniejsze, nucone O zmierzchu i świcie, w smutnej i wesołej dobie, na temat, jaki wynurzając się z bieżącego dziejów potoku, nastręczały śpiewakowi wypadki. Żywiołem piosnek tych była walka, a tworzeniu przewodniczyła myśl polityczna; artystyczna zaś dopiero na drugim znajdowała się planie. Zadaniem ich było zabrzmieć werblem tarabanu, lub dźwiękiem wesołej trąbki, ocucić na chwilę mdlejących z znużenia pielgrzymów, i przebrzmieć bez echa; — były to naboje, których przeznaczeniem było wyrzucić pocisk w stosownej porze, i spłonąć bez śladu. Zrodzone z chwili a pisane najczęściej wprost zecerowi pod rękę, wśród trawiącego paroksyzmu dziennikarskiej gorączki, i w takt turkotu pospiesznej drukarskiej prasy, rzucałem te utwory na pastwę nienasyconego Molocha perjodycznych druków, aby niemi doraźny wywołać skutek. W tych warunkach tworzenia nie było czasu do namysłu, do należytego przetrawienia przedmiotu, i do artystycznego rzeczy obrobienia. Chwytało się też co było pod ręką: kosztowną perłę, czy głaz przydrożny? mniejsza o to! — byle tylko w czas podać cegiełkę do dalszej budowy, byle tylko w porę a skutecznie w pierś ugodzić przeciwnika.
Konieczny w warunkach tych pospiech, i nieunikniona w takich razach drażliwość, tłomaczą też dorywczość sądu o rzeczach i ludziach, która beznamiętnego czytelnika w Piosnkach i żartach niniejszych tu i owdzie może niemile uderzy. W istocie, w pośród zgiełku i wrzawy gorącej walki, zdarzyło mi się nieraz podrapać tego i owego silniej, aniżeli się godziło, aniżeli to nawet było w moim zamiarze. Mimowolne niesprawiedliwości te uderzą oczywiście w Piosnkach i żartach tych, obecnie z ramek czasu i otoczenia wyjętych, tem silniej każdego dziś, gdy goryczy już nie tłomaczy walki zaciekłość. Od chwili, gdy pisałem te śpiewki, uległy dane, na których opierałem sądy moje, już częściowej zmianie, i nie da się zaprzeczyć, że się niejedno zmieniło na lepsze, — że osiągniętem zostało na drodze wolnego postępu niejedno z dóbr tych, o które wówczas zażarcie walczono, — że niejeden z dawnych mych przeciwników, do lepszego przyszedłszy przekonania, stał się żarliwym obrońcą tego, pod którym walczyłem, sztandaru, — że wreszcie czas matematyk, i ludzkich bolów lekarz najskuteczniejszy, zatarł już do szczętu znaczną część onych antagonizmów, które nas rozgorączkowywały niegdyś tak wielce. Sądzę wszelakoż, że światły a ze stosunkami Galicyi obznajomiony czytelnik sam łatwo pozna te usterki, i usprawiedliwi je, a przynajmniej wytłómaczy dorywczością dziennikarskiej roboty, temperamentem autora, zbytnią jego może dla, poślubionej sprawy żarliwością, a wreszcie namiętnością walki, w której i on także nie wahał się nadstawiać głowy w potrzebie, a przeciwnicy jego wcale mu nie szczędzili dotkliwych razów. — Cokolwiekbądź, z ręką na sercu i na sumieniu oddać sobie mogę tę sprawiedliwość, żem się w tych zaciekłych czasami walkach powodował zawsze dobrą wiarą, — że mi zawsze chodziło o rzecz a nigdy o osobę, — że od krakowskich Stańczyków i lwowskich tromtadratów równie daleki, jednaką wszystkim mierzyłem miarą, i że pisząc zawsze kosztem mych nerwów a nieraz i spokoju, nie miałem nigdy osobistych korzyści na widoku. Nie ubiegałem się również o poklask salonu, ani też ulicy, czego najlepszym podobno dowodem będzie to, iż najczęściej nie podpisywałem mych wierszy, tak, iż uznanie, jeżeli było, zazwyczaj na obcy zapisywanem bywało rachunek.
Mamże w przedmowie tej, będącej generalną spowiedzią mego pisarskiego działania, bronić zasad tych, w których służbie kruszyłem kopię tyle razy? Sądzę, że to rzecz zbyteczna, — myśl bowiem przewodnia, której, pisząc nigdy nie spuszczałem z oka, widoczną jest we wszystkich tych piosnkach, a grunt jej etyczny i filozoficzne uprawnienie nadto oczywistemi są, bym w pośród światłych, a nieuprzedzonych, czytelników musiał dopiero dla zasad tych zdobywać wyznawców. O uprzedzonych oczywiście niema i mowy; tych bowiem przekonać trudno! Nie przekonały ich przecież nawet wypadki, które zdaniem mojem, stwierdziły już aż do zbytku słuszność poglądów, jakiemi się powodowałem, występując przeciwko polityce frymarek i szalbierstw, psowającej narodowego ducha, a otwierającej na oścież wrota wszelkiemu warcholstwu. Wprawdzie nie zawsze mi pozwalała forma piosnek tych wypowiedzieć myśl moją jasno i w sposób dodatni; — sądzę jednakże, iż mądrej głowie dość po słowie. — Niezawodna rzecz, że los nasz niepewnym jest, i że nad dolą naszą czarne wiszą chmury, aliści obowiązek nasz jest jasnym, tak jasnym, że może rozświecić dolę, chociażby najczarniejszą. Ktokolwiek tedy oswoił się z myślą, że czasy darmoch, obroków i szarwarków bezpowrotnie już minęły, — ktokolwiek nie jest opętany onym próżniaczym, pańszczyźnianym duchem, który pod eufemicznem mianem mesjanizmu pokutował w nas przez lat tyle, demoralizując naszego ducha, i przyuczając naród do gnuśnego wyczekiwania jakichś dziejowych cudów, — ktokolwiek przyszedł do przekonania, iż słomiany pożar zapału, który nas na niedolę naszą tylekroć do lekkomyślnych pobudził porywów, nie tworzy cudów, lecz owszem, jak każdy anormalny wysiłek, szkodę tylko niepowetowaną społecznemu organizmowi przynosi, — ktokolwiek wreszcie zdał sobie sprawę z tego, że opierając nadzieje nasze na działaniu sił po za naszym spółecznym ustrojem będących, opieramy je na przypadku, a nie na matematycznej oczywistości, i działamy przeto nietylko lekkomyślnie, lecz nawet niemoralnie, — ten z pewnością w piosnkach tych znajdzie echo własnej swej myśli.

∗             ∗

Wielkie, olbrzymie zadanie przypadło naszemu pokoleniu w udziele! Wobec walki o byt, narzuconej nam przez losy, przez sam zresztą nieodwołalny świata porządek, musimy z jednej strony, nie spuszczając z oka tej ziemi, która się nam coraz bardziej z pod nóg usuwa, i pomnąc, że materjalna nędza nieubłaganie do umysłowego i moralnego prowadzi upadku, pracować mężnie a wytrwale, aby w rzeszy narodów wywalczyć sobie uronioną już niemal możność fizycznego istnienia; — musimy z drugiej strony, nie zapominając o tem, że byt nasz cały dziś w duchu leży, krzepić w sobie ducha bez przerwy, nie dozwalając mu zamierać w rozpaczy, ani usypiać w mesjanicznym kwietyzmie, ani też rozdrabiać się w szalonych porywach. Nie zbawi nas ani Mąż Czterdzieści Cztery, ani legendowy rumak Wernyhory, ani kantor austryackiej loteryi, ani ruleta zewnętrznych zawikłań, ani galwanizm sztucznie wywoływanych demonstracyi, ani też w ogóle żaden z wymysłów pokutującego w nas pańszczyźnianego ducha, jeżeli z siebie pracą kilku pokoleń nie dobędziemy zasobów zdrowego życia, — jeżeli życiu temu nie podłożymy szerokiej moralnej podstawy. Wszystko inne jest tylko mrzonką, zabawką i kuglarstwem!
Musimy rozpocząć naszą reorganizacyę moralną, ucząc się myśleć tak, jak ludziom uczciwym myśleć przystało; — oto jest nasz pierwszy patryotyczny obowiązek! Musimy wyprzeć się samolubstwa, musimy powrócić do uczuć prawdziwych, do zdrowych obyczajów, do silniejszego porozumienia się z sobą, do uporządkowania naszych zawichrzonych pojęć, inaczej steramy nieodwołalnie ostatek naszych duchowych zasobów w jałowych walkach, w bezowocnem szamotaniu się, w usiłowaniach reorganizacyjnych, z których niema żadnego wyjścia. Chcąc zatem zapewnić sobie trwałość i pomyślny rozwój tych duchowych zasobów, które ostatecznie całą treść naszą, i całą istotę dzisiaj stanowią, musimy postawić myśl naszą tak wysoko, aby całemu światu widną była jako Znicz jasny, jako typ doskonałej miłości, sprawiedliwości, prawdy, uczciwego obyczaju, wytrwałości, męzkiej rozwagi, porządku, światła i postępu; — musimy dążąc do jej urzeczywistnienia, iść zawsze drogami będącemi w harmonii z tym ideałem, krocząc tak, jak rozważnym i uczciwym ludziom kroczyć przystało: ostrożnie, powoli, lecz stale naprzód, zawsze w słońcu i gościńcem!
Fałszem albowiem wierutnym jest twierdzenie t. z. praktycznych polityków, którzy przenosząc w zakres publicznego życia jarmarczne praktyki bałagułów i szulerów od zielonego stolika, utrzymują, że etyka i polityka są to dwie rzeczy wykluczające się wzajemnie, i że dla chwilowej dogodności poświęcić zawsze można jeden lub drugi artykuł wiary obowiązującego moralnego zakonu. Fałszywa teorya ta, zakorzeniwszy się u nas w ostatnich czasach szczególniej głęboko, jest powodem dlaczego pomimo pozorów nie posuwamy się naprzód duchowo od pewnego czasu, — dlaczego owszem odniesione nawet na tej drodze korzyści nie wychodzą nam wcale na zdrowie. Głównymi apostołami tego oportunistycznego koranu są u nas Stańczycy, mieniący się „moralnym rządem“ naszego kraju, i par eccellence konserwatywnym obozem w naszem społeczeństwie. Tymczasem nie masz nic bardziej rewolucyjnego, nic bardziej niemoralnego, i nic więcej zdrowemu rozsądkowi przeciwnego nad zgubny posiew ten; — nie masz zarazem nic mniej utylitarnego i nic bardziej rozkładczego nad siewu tego owoce. Jestto po prostu poświęcenie rzeczy istniejącej i wiadomej t. j. obowiązku, dla rzeczy nieistniejącej jeszcze i niewiadomej t. j. korzyści, o której wartości praktyczny dopiero orzeka skutek, nie dający się z góry obliczyć, i nieznany nam w chwili czynu. Działając tak, przyuczamy społeczeństwo do awantury a nie do drogi obowiązku, rozluźniamy węzły moralnego zakonu, otwieramy na oścież wrota wszelkiej swawoli a nawet i zdradzie, wnosimy w umysły zawichrzenie pojęć, i sprowadzamy moralną i umysłową anarchię, której bezpośrednim a nieuniknionym wynikiem jest rozkład narodu jako spółecznego ciała. Zaprawdę głęboko mądremi są słowa wieszcza, że cel chociażby wzniosły nawet, nie odwszetecznia podłej drogi, a ja z mej strony pozwalam sobie dodać tutaj, że chwila w życiu narodu nic nie znaczy, bo narody żyją wiecznie, i że korzyść chwilowa klęską jest, skoro ją okupujemy transakcyą z sumieniem i poniewierką naszej moralnej wartości! —

∗             ∗

Tych to poglądów bronił zawsze „marzyciel-poeta“ i „brząkający dzwonkami dworniś“ w piosnkach tych nuconych w wesołej i smutnej dobie „O zmierzchu i świcie“. Ztąd też pochodzi, że nastrój ich rozumowym jest więcej aniżeli uczuciowym, i że nad innemi tonami w śpiewkach tych góruje odpowiednia poważnej chwili nuta rozwagi. Wiem ja dobrze, iż wartość piosnek tych, że — powiadam wartość tych różowych, błękitnych i szarych kamuszków, które dziś z pyłu zapomnienia podnoszę i w niniejszą mozajkę układam, nie jest jednaką. Są między temi kamyczkami takie, które należycie oszlifowane i w misterną oprawę ujęte, mogłyby poczesne zająć miejsce w skarbcu lepszego odemnie poety, — są inne, które pochwyciłem z ziemi, lub z łoża tych, ktore mijałem potoków, — są wreszcie i takie, ktore wyrwałom wprost z obcej ręki, pożyczając u tego lub owego pisarza to formę, to myśl jedną lub drugą, to wyraz czasem szczęśliwy[1].
Wszystko to braki niezawodnie! — braki wielkie, których starannie unikać powinien pisarz godność swoją ceniący, i do laurowej wzdychający nagrody. Braków tych atoli dziś już poprawiać nie myślę; — piosnki te bowiem spełniły już swoje zadanie, czy to jako cegiełki wczas do dalszej podane budowy, czy to jako pociski wyrzucone w porę, ażeby w pierś ugodzić przeciwnika. Niechaj więc idą w świat śpiewki te takiemi, jakiemi je zrodziła chwila, — nacechowane piętnem dorywczości właściwej dziennikarskim robotom, i zapylone kurzawą gorącej walki, a jedyną dla nich pochwałą, tak jak dla wystrzelonego ładunku, niechaj będzie to, że umiały wczas i wiernie wypełnić swoją powinność!

Pisałem w sierpniu 1881.

Włodzimierz Zagórski.
(Chochlik).






  1. Nieliczne parodye te pozna z pewnością wykształcony czytelnik. Te z nich zresztą, ktore mi do chronologicznego układu niniejszego zbiorku nie były koniecznie potrzebnemi, zamieściłem w drugim tomiku, w dziale Tłómaczenia i naśladowania. (Przyp. autora).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Włodzimierz Zagórski.