Z siedmioletniej wojny/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Młodość tylko szczęśliwa i starość zobojętniała są tak obdarzone, że wśród rozgorączkowania powszechnego, wśród klęski i niepokoju, zachowują: pierwsza lekkomyślność swą, druga odrętwienie. Nie było może w całem Dreznie drugiego człowieka, któregoby mniej obchodził gwałtowny ten wywrót i niespodziana zmiana, jak pana Ksawerego Masłowskiego. Śmiał się i powtarzał: „niech się Niemcy tłuką; a mnie to co obchodzi? Zawsze ich trochę mniej będzie!“ Lamentującej pani Fuchsowej śmiał się w oczy i ramionami ruszał, co ją zdumiało i rozgniewało prawie. Zobaczywszy Simonisa, zajął się nim na chwilę, lecz gdy odszedł, na myśl mu przyszła piękna baronówna. Był to jedyny wyjątek w całym tym kraju, dla Masłowskiego nie obojętny.
— Gdyby, broń Boże, Polką była, śmiertelniebym się w niej zakochał, ale ojciec — człowiek słowny; nie mam ochoty leżeć na kobiercu.
Korciło go to jednak, że Szwajcar znowu pewnie do starej baronowej się wniesie i koperczaki będzie stroić.
— Trzeba sumienia nie mieć, żeby na to pozwolić — mówił w duchu, siedząc na baryerze przed pałacem Brühlowskim i przypatrując się piechocie pruskiej, która po marszu nieosobliwie wyglądała. — Gdybym przynajmniej mógł mu przeszkodzić!
Dla pana Ksawerego dosyć było pomyśleć, aby wziąć się do roboty.
— Taki kuglarz, co z sumieniem tu przyjechał jak drugi z małpami na pokaz, żeby taką piękną pannę bałamucił a niedoczekanie jego! Trzeba się o tem bliżej przekonać.
Jakoż, dictum, factum, pobiegł natychmiast, kryjąc się pod kamienicami, za Simonisem. Zobaczył, jak wszedł do domu baronowej, a że dworska lektyka, która właśnie zaniosła baronównę Pepitę, odchodziła, przyczepił się do tragarzy, ażeby ich rozpytać.
Będąc na dworze Brühlowskim, Masłowski codzień przed i to po kilkakroć biegał na zamek, znał całą służbę i nie było człowieka, z którymby w dobrych nie był stosunkach. Lubiono go za jego wesołość, a potrosze i za pieniądze, którymi rzucał chętnie; łatwo mu więc było zaczepić znajomych tragarzy.
— Słuchaj, Hans — rzekł do jednego — kogożeście nosili do starej baronowej? przysięgnę, że pannę frejlinę Pepitę.
— Zgadłeś pan — odparł Hans — a jużci wolimy ją nosić, niż jutro może tego króla co nam takiego piwa nawarzył.
— Ale jego nosić nie będziecie — zawołał Masłowski — ten albo konno albo pieszo, nigdy inaczej i nigdy bez kija. Nawet konia, gdy chce popędzić, wali go laską między uszy*), a tak samo i generałów. Dostałoby się i waszmościom.
Tragarze zamilkli. Niebezpiecznie było o tem mówić, mając już Prusaków w mieście.
— He! Hans, miałbym jeszcze się o co pytać — dodał Masłowski.
— A co? — odwracając się, odezwał tragarz — byle nie o tego króla...
— Nie. Czy panna baronówna kazała przyjść wam po siebie?
— Rozumie się — odpowiedzieli obaj razem — o dziewiątej.
— Hans! mógłbyś spocząć i dostać dukata!
— Jakim sposobem? — spytał tragarz.
— Bardzo prostym a mówił chłodno na pozór Masłowski. — Któż z was nie wie, że my, Polacy jesteśmy szalone pałki. Czasem się nam zachciewa niewiedzieć czego. Pewnieście słyszeli, jak mój jeden kolega najął sobie Niemca i konno na nim jeździł po rynku. No to cóżby było dziwnego gdybym ja zechciał spróbować ponosić lektykę; wezmę suknię waszą, Hans, i pójdę z lektyką wieczorem po pannę.
Hans oczy wytrzeszczył.
— Oho! oho! — zawołał, kręcąc głową — co bo to się waści zachciewa! Chcesz z tyłu pewnie iść i pannie coś szeptać do ucha. Baronówna poskarży przed królową, królowa powie marszałkowi, marszałek da wiedzieć starszemu a starszy kijem wytrzepie.
— Daję na to słowo, że tego nie będzie — rzekł Masłowski.
— I to za dukata? — dodał tragarz.
— Dam dwa.
Hans zamilkł, bo drugi już odwrócił głowę i chciał targu dobić.
— Zgoda — rzekł pierwszy.
— A tobie żebyś milczał, dukata także.
Umowa na tych warunkach łatwo została zawartą; Masłowski niewymownie był z niej rad.
Stało się tedy, że gdy wieczorem Simonis odebrał rozkaz iść przy porte-chaise i prowadził rozmowę z piękną Pepitą po francusku, dosyć głośno, bo się oboje nie lękali być zrozumianymi przez tragarzy, pan Ksawery wszystko wysłuchał.
Nie jeden raz zadrgała lektyka, bo się chłopak zżymnął i ochota go brała okrutna przeszkodzić, odepchnąć, zdusić szczęśliwego rywala. Niestety! nie mógł się tego dopuścić. Wysłuchał nawet, jak Simonis mówił o nim, jak go Pepita wartogłowem nazwała i t. d. Byłby może w pierwszym impecie poleciał za kawalerem de Simonis i popełnił niedorzeczność jaką, ale suknie tragarza i obietnica, dana Hansowi, zmusiły go odejść spokojnie od ganku do izby, w której swoje odzienie zostawił; miał więc czas ochłonąć i namyślić się.
Żal mu było szlachetnego dziewczęcia, które w rozpaczy, chcąc ratować kraj i królewską rodzinę, rzucało się w grę tak niebezpieczną. To, co słyszał z rozmowy, jakkolwiek trzpiotem był, trafiło mu do serca. Ten najemnik tego nie zrozumie! — mówił w duchu — ale że ma szczęście, to niewątpliwa. Taka śliczna panna!
Gdy rozpłaciwszy się i ubrawszy, wyszedł Masłowski z izby, zamiast odrazu na ulicę, skierował się ku podwórzom zamkowym. U bram stała straż Szwajcarów, która się nie mieszała wcale do tego, kto wchodził i wychodził; miała tylko polecenie powozów i pak żadnych, oraz tłómoków z zamku nie wypuszczać. Na rozległych a teraz ciemnych podwórzach dużo jeszcze było ludzi lękających się Prusaków, rabunku i nocnych nieprzyjaciela ekscesów.
Generałem komendantem z ramienia pruskiego mianowany był Wylich; wprawdzie objeżdżał on miasto i mówił o utrzymaniu porządku. Lecz na to nie bardzo się spuszczać było można. Ze strony saskiej, minister, wyjeżdżając, zostawił umocowanych do zarządu krajem, stolicą i interesami: hrabiego Loss, Stammera i Globiga, trzech wicekrólów; ale tych władza była tak jak żadna: słuchał ich, kto chciał, kto nie chciał, nie słuchał. Było to więc jakieś bezkrólewie, którego się obawiać każdy miał prawo. Na zamek zbiegli się najwierniejsi słudzy i poszlakowani o jawną niechęć ku Prusakom. Rodzaj obozu znajdował się w dziedzińcu. Wiele ubogich przeniosło się tu za wiedzą i pozwoleniem królowej, z małem mieniem, z dziećmi, ze wszystkiem, co unieść mogli. Wełniane kołdry porozkładano na ziemi, w latarkach paliły się świeczki, karmiono niemowlęta, głodni posilali się chlebem. Starzy leżeli już i spali obojętni na to, co ich spotka, inni gwarzyli po cichu. Widok dziedzińca wielkiego był zaprawdę osobliwy, jak czasu oblężenia lub wojny. Tłum ten w ciemności, w mroku mruczał i poruszał się, nie śmiejąc głośniej odzywać, aby go nie wypędzono. Gdzieniegdzie promyk latarki rozświecał twarze powiędłe, zlęknione, kupkę łachmanów, stos worków, a światło słabe z okien zamkowych, nieco oddalonych, nie dając rozpoznać tej masy ruchawej fantastycznie, tylko gdzieniegdzie coś z jej głębi wydobywało. Pomiędzy rodzinami, które się tu schroniły, było kilka z tych co niedawno, pod opieką królowej wiarę chrześcijańską katolicką przyjęły i z Mojżeszowego wyznania do niej przeszły. Ci neofici lękali się swoich współbraci i ich zemsty.
Królowej z wieczora dano znać o tem: a że wielce zawsze była troskliwą o los nawróconych, gdy panna Nostitz od baronowej przybyła na zamek, poleciła swojej służbie, by jedzenie i okrycie wyniesiono dla jej protegowych.
Pepita zwykle do podobnych czynności bywała delegowaną, dla śmiałości swej i znajomości języków. Zawołano ją i teraz, nim z siebie zrzuciła okrycie, dano jej za towarzyszkę pannę hrabiankę Frohsdorf i jednego szambelana, i w chwili, gdy Masłowski wchodził na to podwórze, ujrzał zdala ze schodów spuszczające się poselstwo dobroczynne, przed którem nieśli pochodnie dwaj pachołkowie dworscy.
Z gromady ludzi instynktowo podniosło się i przybiegło co było biedniejszego. W koszach przygotowany chleb i inne zapasy żywności rozdawać zaczynano. Korzystając z tego, Masłowski przysunął się. Znano go dobrze, wmieszał się więc niepostrzeżony między dworskich i ze śmiałością sobie właściwą potrafił docisnąć się do Pepity.
Zdziwiła się, zobaczywszy go, baronówna.
— Właśnie nie mam nic do roboty i to mnie trapi — odparł Masłowski — jestem prostym spektatorem. Hrabia Brühl z sobą mnie wziąć nie chciał, w pałacu pustki więc się kręce po mieście.
Pepita popatrzyła nań jakoś badająco: Masłowski śmiało też do oczu jej pięknych spoglądał.
— Z tego próżnowania rozmowy — dodał ciszej — przyszła mi fantazja spróbować nosić lektykę i miałem to szczęście być jednem z tragarzy, którzy przed chwilą panią od stryjenki tu odstawili.
Zarumieniła się i wyprostowała sztywnie, hardo Pepita.
— I nie wahałeś się waćpan podsłuchiwać rozmowy? — odezwała się.
— Byłem zmuszony do tego — rzekł Masłowski — cieszę się bardzo, iż się tak stało, bo mogę panią przestrzedz, że gra z takim jegomością, jak Simonis, jest bardzo niebezpieczna i wątpię, by się na co przydała.
Niezmieszany Masłowski, mimo gniewnego spojrzenia baronówny, mówił dalej.
— Rozumiem to bardzo, iż w podobnych razach nadzwyczajnych tonący brzytwy się chwyta; ale brzytwa nikogo nie uratowała. Ludzie, co dwom służą, zdradzają obu.
— Waćpan mnie podsłuchałeś, to niepięknie — odezwała się zmieszana panna — lecz ufam, że mnie nie zdradzisz: toby było ohydne.
— Żaden Polak nigdy nie zdradził nikogo — rzekł Masłowski — robimy głupstw wiele, ale w zdrady się nie bawimy nigdy: na to jest dosyć innych, takich, jak Simonis, awanturnik.
W tej chwili przyszło na myśl pannie Nostitz, że i o Masłowskim była mowa, zarumieniła się znowu i podchwyciła żywo;
— Toś waćpan słyszał, co o nim mówiono?
— Ani słówka nie straciłem — kłaniając się, rzekł pan Ksawery — pani mnie nazwałaś wartogłowem, jeśli się nie mylę.
Mimowolnie rozśmiała się baronówna.
— Możem na to zasłużył — zawołał Masłowski — ale gdyby mnie szczęście spotkało takie, jak Simonisa, a! pani, głowę-bym się postarał zamienić, ażeby go się stać godnym.
Wejrzenie zapłaciło śmiałemu chłopcu.
— Nie pozwalasz pan pewnie, żem Szwajcara zobowiązała do służby krajowej? — spytała.
— Nie ufam mu — krótko rzekł Masłowski. — Pani go możesz innym, niż był, uczynić.
— Rzecz nie do poprawienia — szepnęła Pepita.
Masłowski spojrzał ku niej i westchnął.
— Zazdroszczę mu! — rzekł — bardzo zazdroszczę. Pani mi żal, lecz kiedy mnie los do sekretu przypuścił, pozwól pani, abym się i ja przydał na co. Ja się obowiązuję pilnować go, a jeśli spostrzegę najmniejszy krok podejrzany, no, to go zadławię.
Baronówna nieznacznie wyciągnęła rękę ku niemu, nie mówiąc nic.
— Będę jego opiekunem — rozśmiał się Ksawery — pani mi zaufać możesz; nie żądam za to nic, oprócz uśmiechu i wejrzenia dobrego, bo gdy pani spojrzysz na mnie (tu się za piersi pochwycił), cieplej mi w duszy!
To mówiąc, zdjął kapelusz; skłonił się i, nim panna Nostitz odpowiedziała mu, zniknął w tłumie. Baronówna stała długo, oglądając się, rozmyślając, trochę na siebie gniewając, plany układając różne, aż gdy jadło rozdane zostało i tłum się rozchodzić zaczął, wróciła na pokoje.
Mało kto tej nocy zasnął w Dreznie. Na zamku czuwano do dnia: mieniała się służba, a w mieście mimo pruskich patrolów, włóczyli się też ludzie ciekawi i niejedno okno do rana było odemknięte. W wielu z nich widać było światło, bo przy świetle ludzie bezpieczniejszymi się czuli. Z brzaskiem dnia chorobliwie jakieś życie zaczęło się rozbudzać.
Na ratuszu zgromadzeni panowie radni miasta spali na krzesłach w perukach i poradnych strojach, nie śmiejąc, na wypadek wszelki, rozejść się do domów. Prusacy coraz czegoś nowego domagali się. Dnia pierwszego zaraz zapowiedziano, że miasto będzie mieć obowiązek dostarczania komisowego chleba dla wojska, a raczej mąki, drzewa, ludzi i pieniędzy; gdyż Prusacy woleli sami pieczywa pilnować, aby im tam czego do niego nie namieszano. Nad Elbą kazano na łące dwadzieścia kilka pieców budować.
Gdy dnieć zaczynało, i panowie rajcy i co było urzędników, którzy się spodziewali zostać przed króla powołanymi, gotowali się wystąpić bo wiedziano, że Fryc wstawał rano i mógł, nocując niedaleko, co chwila ich zaskoczyć. Najmniejszy tętent po bruku wszystkich ciągnął do okien.
Na mieszkanie dla króla wyznaczono pałacyk hrabiny Moszyńskiej, który już od wczoraj był wyprzątnięty. Chciano go czemś dla przypodobania się królowi przyozdobić, ale generał kwatermistrz rozśmiał się, ruszył ramionami i dużo z tego, co było, powyrzucać jeszcze kazał.
— Nam to nie potrzebne — zawołał — my żołnierze, nie baby, i jego królewska mość żołnierzem też jest.
Jeszcze przed przybyciem króla, od strony Pirny i obozu, gościniec i wszystkie komunikacje zostały odcięte i silnie obsadzone. Od tej chwili Brühl, król, dwór, nie mogli już ani listu odebrać z Drezna, zostawał im Koenigstein na schronienie.
Gdy około dziesiątej rozlegały się wołania: „król! król!“ co żyło, puściło się naprzeciw, ażeby go zobaczyć. Drezdeńczycy, oddawna nawykli do przepychu otaczającego majestat pański, stanęli osłupieni.
Rynek był chłodny.
Fryderyk jechał na Brühlu, to jest na najgorszym swoim wierzchowym koniu, w starym mundurze, w butach zabłoconych, okryty płaszczem poszarpanym, z laską nieodstępną w ręku, przygarbiony nieco, z głową na jedno ramię zwieszoną. Z pod trójgraniastego zrudziałego kapelusza, którego pióra nie w najlepszym były stanie, widać było tę twarz posępną, oczy bystre i usta szyderskie, uśmiechające się bez wesela, na zimno. Pomimo że wchodził jak zwycięzca, że mu się nic tu opierać nie śmiało, jechał raczej gniewny i zniecierpliwiony, niż uradowany i tryumfujący. Widać było na czole troskę, w wejrzeniu niecierpliwość i niemal gniew. Spoglądał, jakby szukał tylko powodu, by wybuchnąć. Za nim nieco staranniej poubierani dwaj adjutanci, kilku generałów i urzędników. Generał Wylich, mianowany komendantem, który był na przedmieście wyjechał na spotkanie Fryderyka, w pewnem oddaleniu, tuż za królem jechał, jakby rozkazów wyglądał. O miasto o drogę, nie potrzebował się rozpytywać król bo je znał dobrze, bo nie pierwszy raz tu był gościem nieproszonym, a po raz pierwszy tu przybył przed laty z ojcem i wywiózł stąd pierwszą fantazję dla Formery i coś nakształt pierwszej miłości, rychło straconej, dla Orzelskiej.
Fryderyk jechał powoli stępem, czasem głowę podnosił popatrzył gdzieś pogardliwie i znowu ją spuścił obojętnie; na żółtej twarzy jego wcale widać nie było, aby to zajęcie stolicy domu panującego daleko starszego od dynastji, którą Fryderyk reprezentował, czyniło na nim jakie wrażenie. Wchodził tu widocznie jako żołnierz, nie jako król, a na urągowisko bolesne włożył pod niebieski mundur ciemno-szafirową wstęgę Orła białego, niby dla uczczenia króla polskiego, od którego ją miał. Gwiazda czasem się z pod płaszcza starego ukazywała. Nikt nie wiedział, dokąd król się ma udać, gdy stanąwszy na chwilę w rynku, gdzie cała gromada radców miasta w perukach wyszli na jego spotkanie, zaledwie spojrzawszy na tych dostojnych panów, którym i głową nie kiwnął, konia skierował ku zamkowi.
Przodem już pobiegli dworscy, stojący na straży, dać znać królowej, która, ubrana czarno, blada jak trup, z usty drżącemi, stała wśród dam swoich. Między niemi była i hrabina Brühlowa.
Głuche milczenie panowało w zamku. Króla poprzedził szmer tłumu, co go otaczał i gonił za nim. Szwajcarowie, stojący na warcie, krzyknęli; cały odwach rzucił się z bębnem dla oddania honorów królowi; głosy straży doszły aż do pokojów Józefiny, Fryderyk wjechał zamyślony w bramę i aż na drugim stanął dziedzińcu. Spojrzał na ten tłum, co się tu był wczoraj schronił, coś poszeptał adjutantowi i z konia zszedł.
— Wylich — zawołał — gdzie tajne archiwum?
— W zamku, Najjaśniejszy Panie; trzy pokoje zajmuje; wczoraj je opieczętowano; straż stoi u drzwi i pod oknami.
— U kogo klucze?
— U królowej jejmości.
— Idź waćpan ode mnie; pokłoń się najjaśniejszej pani i proś ją o klucze. Powiedz, że ja ich żądam.
Generał Wylich wbiegł szybko na schody, Fryderyk powoli opierając się na lasce, szedł także ku górze z flegmą i obojętnością, której w istocie nie miał, ale ją uznał za potrzebną.
Dwór królowej cały był przy niej zgromadzony; etykieta surowsza niż kiedykolwiek, choć Józefina nigdy o niej nie zapominała. Generał Wylich musiał się przez szambelana zameldować wielkiej ochmistrzyni i czekać. Dano mu postać umyślnie. Nareszcie szambelan przyszedł z oznajmieniem, że królowa jejmość prosi go.
Trzy sale, w których cały fraucymer i dwór był zgromadzony przechodzić musiał stary żołnierz, nie zdając się tą okazałością wcale zmieszanym. W gabinecie królowa siedziała w fotelu.
Generał skłonił się nisko.
— Najjaśniejszy pan król Fryderyk II, pan mój miłościwy, rozkazał mi złożyć uszanowanie Waszej Królewskiej Mości i prosić jej o klucze od sekretnego archiwum.
Była chwila milczenia: królowa zerwała się z krzesła, chciała mówić; słów jej brakło...
— Powiedz waćpan swojemu królowi, że jestem tu u siebie w domu, w stolicy mojej, na moim zamku; że nikt mi nie ma prawa rozkazywać; że kluczów mu nie dam. Wszedł gwałtem, niech gwałtem dokona tego, co nim zaczął...
Wylich zmieszał się nieco, skłonił głowę.
— Spełniam rozkazy mojego króla — odniosę mu odpowiedź; lecz lękam się, ażebyśmy nie byli zmuszeni istotnie...
— Możecie być zmuszeni — zawołała królowa, wyciągając rękę, która drżała widocznie jak jej głos — możecie być zmuszeni nietylko drzwi łamać, ale mnie od nich odciągnąć, ale mnie królowej, mnie córce cesarskiej, mnie... (tu na chwilę znowu głosu jej zabrakło) mnie odtrącić, mnie zabić!! Powiedz mu to.
I królowa na fotel padła.
Wylich skłonił się i wyszedł powoli.
Fryderyk, oparty na lasce, czekał na niego u żelaznych drzwi sekretnego archiwum, oczyma dzikiemi rzucając dokoła. Zaledwie ukazał się, krzyknął:
— Masz klucze?
— Królowa wydać ich nie chce. Niedosyć na tem, kazała mi powiedzieć, że sama osobą swą gotowa bronić nietykalności własności swojej.
Fryderyk, nie odpowiadając ani słowa, pogardliwie obrócił się ku drzwiom i z całej siły uderzył w żelazne ich blachy laską, którą trzymał w ręku.
— Wyłamać drzwi! — zawołał — ślusarzy... Wylich natychmiast; ja mam tu jeszcze dosyć do czynienia. Czekać nie lubię: niech on o tem pamięta...
Gdy z jednej strony świta króla rzuciła się natychmiast po rzemieślników i narzędzia potrzebne do odbicia archiwum, z drugiej w korytarzu stojący dworacy królowej natychmiast oznajmić jej pobiegli o tem.
Fryderyk stał, niecierpliwiąc się widocznie. Znalezienie ludzi i rzemieślników łatwem nie było, żaden ślusarz drezdeński nie dałby wziąć się do tego, nawet najstraszniejszą groźbą: uciekali i kryli się wszyscy.
Musiano więc gwałtem zabrać narzędzia, obcęgi, młoty, sztaby a żołnierzy pruskich użyć do tej roboty. Zaledwie pierwsze uderzenie słyszeć się dało, gdy w końcu korytarza ukazała się biegnąca królowa, w rozpuszczonych szatach z rozpłomienionym wzrokiem, straszna gniewem, niema ze wściekłości. Na widok jej, wpadającej między żołnierzy, ludziom młoty wypadły z rąk, stanęli jak osłupieli. Józefina rzuciła się na żelazne drzwi, osłoniła je sobą, rozpostarła ręce, położyła się płacząc na nich.
Fryderyk, który stał o kilka kroków, patrzał na to obojętnie chwilę; krew mu po twarzy przebiegła i znikła, wyciągnął laskę ku Wylichowi.
— Słyszysz — zawołał — dwóch grenadjerów niech weźmie królowę, waćpan będziesz jej towarzyszył do jej pokojów i postawisz straż przy nich.
Generał osłupiał i zawahał się.
— Słyszy on! — krzyknął król, podnosząc kij — słyszy on: rozkaz spełnić natychmiast!
Gdy Wylich oniemiały i drżący zbliżył się z dwoma żołnierzami i majorem Wangenheimem do królowej, krzyk się wyrwał z jej ust okropny, bolesny, a drugim jęknął cały jej dwór przerażony. Płacz wołanie przekleństwa, wrzawa stała się straszliwa. Królowa Józefina osunęła się, omdlała, a dwaj żołnierze napół martwą ponieśli ku jej pokojom. Za nią cisnęły się tłumem kobiety, szlochając i ręce łamiąc.
Fryderyk stał blady i wcale nieporuszony tą sceną; drgała mu twarz szyderstwem strasznem, zimnem, które przejmowało nawet tych, co nań patrzeć codzień byli przywykli. Laskę podniósł :
— Łamać drzwi!!
Żołnierze wzięli się żywo do kruszenia zamków i zawias, jedni drugich starali się wyprzedzić i pospieszać, a w miarę jak ta robota postępowała, Fryderyk do drzwi się przybliżał Gdy ostatnia zapora pękła i brzęcząc na ziemię opadła, a żołnierz, podważywszy drzwi, otworzył je z uśmiechem, król pierwszy pospiesznie wszedł do archiwum.
Na środku pierwszej sklepionej izby stały właśnie przygotowane do wywiezienia paki, zawierające dyplomatyczne depesze, których Mentzel był wydał do Berlina. Król gorączkowo, tak gwałtownie dobijał się do tego archiwum, obiecując sobie w niem znaleźć, coby wojnę i postępowanie jego usprawiedliwiło. Wiedział przez zdrajcę Mentzla, że paki te do polski uwieźć miano. Ostatniego dnia nie było na to czasu, a nazajutrz obóz w Pirnie, król i Brühl zostali odcięci.
Fryderyk niedługo zabawił w archiwum, paki natychmiast kazano wywozić do pałacu Moszyńskich, a dwóch kancelistów, pod przewodnictwem radcy wyznaczonego, pozostało dla przejrzenia reszty. Straż stała u drzwi.
W pół godziny potem, Fryderyk z oczyma zaiskrzonemi radością, której nie taił, śmiejąc się, wyszedł z archiwum, przebiegł żywo korytarz i, na schodach będąc, kazał sobie podać konia.
— Bataljon żołnierzy! — zawołał do Wylicha — za mną...
Drugą bramą zamkową, wychodzącą ku katolickiemu kościołowi, wyjechał król. Stąd już widać było gmachy pałacu Brühlowskiego. Wszyscy odgadli, że ku niemu teraz Fryderyk się uda. Batalion żołnierzy, ściągnięty z odwachu, stał w Georgenthor w pogotowiu. Król skinął, aby szedł za nim. Za żołnierzami szła ciżba milcząca. Brühlowski pałac był zamknięty, lecz na widok przybywającego króla, Szwajcar w paradnej odzieży, z buławą, przy szpadzie, na oścież drzwi otworzył. Fryderyk szepnął coś i skinął, kilku żołdaków rzuciło się na nieszczęśliwego stróża i odarło go natychmiast do koszuli. Przestraszony pobiegł, gubiąc perukę, w dziedziniec.
Na schodach stojąca garstka sług, widząc to, zemknąła. Król, zsiadłszy z konia, z całą swą świtą i żołnierzami wszedł na pierwsze piętro, nie spotkawszy nikogo. Przez przedpokój pusty, śmiejąc się, wpadł do ogromnego salonu, całego w zwierciadłach, porcelanie i atłasach. Był to apartament, w którym pierwszy minister przyjmował nieraz książąt panujących, posłów wielkich mocarstw, gdzie ugaszczał Richelieugo. Wspaniałości jego dziwili się dworacy króla francuskiego, nawykli do wersalskich przepychów. We wszystkich razem wziętych zamkach i pałacach króla Fryderyka nie było połowy tego bogactwa, wykwintności i smaku. Gdziekolwiek spoczęło oko, spotykało cudowne dzieła kunsztu, które na rozkaz pana stały się rzemiosłem, aby dogodzić fantazji królika. Niejeden talent, któryby arcydzieła mógł tworzyć, rozproszył się na te tysiące drobniuchnych misternych ozdób, zlanych tak w jedną całość, jakby tchnienie jedno, jeden człowiek, jedna wola stworzyła je jednem słowem.
Fryderyk spojrzał z pogardą i rozśmiał się, kijem, który trzymał w ręku uderzył w ogromną szybę zwierciadlaną: prysnęła w kawałki. Było to hasło.
— Zum Ausräumen! (Uprzątnąć) — zawołał król zwracając się do swoich żołnierzy — Zum Ausräumen!
Niepodobna odmalować skutku tego rozkazu, który w mgnieniu oka stał się czynem. Żołnierze z okrzykiem ogromnym, z dziką radością rzucili się na salon i pokoje.
Brzęk tłuczonych zwierciadeł, łamanych sprzętów, wyciąganych szuflad, chwytanych zegarów, śmiechy, wrzawa rozległy się po cichem pałacu. Służba Brühla pierzchnęła, nie było na obronę nikogo, nie było, ktoby w imieniu sztuki, w imieniu pracy, upomniał się o rozbijane posągi i zarzucane na ziemię obrazy.
Król siadł na chwilę w fotelu i patrzał a słuchał; widać było, że się zemstą nasycał, że ją pił z rozkoszą, że mu tego jeszcze było mało. Oczyma wodził po zniszczeniu i śmiał się.
Bataljon piechoty, któremu się te łupy dostały, nie starczył na uprzątnienie nagromadzonych tu bogactw, potrzeba mu było dodać drugi do pomocy. Zrzucano, spiesząc, dopókiby rozkaz nie był odwołany, sprzęty oknami w ulicę, wydzierano obicia, rwano firanki. W miarę jak to dzieło zniszczenia postępowało szał opanowywał żołnierzy, część ich dobrała się do kilku tysięcy butelek wina najprzedniejszego w piwnicy i hulała, pijąc zdrowie Fritza w dziedzińcu. Okrzyki dochodziły do uszu króla... Generałowie stali jakoś oniemieli i posępni, mieli trochę żalu; właściwie ta gradka, tak piękna, im się, nie jej gawiedzi należała.
Zostawał ogród a w nim bibljoteka i galerja, najdrogocenniejsze zbiory, których się nie godziło dawać na łupy zemście chwilowej. Jeszcze chwila a żołdactwo byłoby się rzuciło na nie; niebezpieczeństwo było wielkie, szczęściem obfita piwnica obroniła bibljotekę: nie chciało się opuszczać jej, dopókiby wszystko zabrane i wysuszone nie było.
Gdy się to działo, a król siedział jeszcze, kijem okutym dziurawiąc wysadzaną misternie posadzkę, człowiek blady, przelękły, trzęsący się cały, w czarnej sukni, wszedł do zburzonej sali i strwożony stanął u drzwi.
Król spojrzał na niego.
— Kto on jest? — zakrzyczał.
— Bosza, Włoch, Najjaśniejszy Panie, dozorca bibljoteki, galerji, ogrodu, Najjaśniejszy Panie!
Włoch kłaniał się i jąkał.
— Czegoż on chce, ten dozorca?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł, wyciągając ręce z rozpaczą — przybyłem błagać go o ocalenie ogrodu, bibljoteki, galerji; Najjaśniejszy Panie...
— Żołnierze mają to sobie darowanem, to nie moje. Co mi dasz? Co im dasz?
Bosza się zająknął.
— Najjaśniejszy Panie, oddam co mam: cały mój majątek...
— A wieleż jego majątek wynosi?
— Nie mam nad dziesięć tysięcy talarów...
— To mało.
Włoch ukląkł, Fryderyk się rozśmiał.
— Ech! Canaillen Bagage, dawaj te dziesięć tysięcy talarów tu zaraz mnie... i niech cię djabeł bierze.
Skinął król na adjutanta.
— Ogrodu żeby mi nie tknięto!
Bosza pobiegł po pieniądze.
Jeszcze żołdactwo hulało po pałacu, gdy król ze świtą poszedł się przypatrzyć ruinie. Stawał co chwila i przyglądał się z gniewem, śmiał się, szczątki potrącając nogami i dobijając je kijem.
Cały szereg sal przeszedł tak, aż do tych dwu, gdzie cała niemal garderoba Brühla w przepysznych szafach się znajdowała. Lecz szafy te stały teraz otworem, suknie podarte walały się po podłodze, a na urągowisko półtora tysiąca peruk ministra złożono w stos ogromny w pośrodku sali; żołdactwo obeszło się z niemi tak nieprzyzwoicie, iż do niczego już nigdy służyć.
Fryderyk stanął nad temi perukami zadumany.
— Osobliwa rzecz — zawołał — żeby człowiek, co nie miał głowy, mógł tyle peruk potrzebować.
Dowcip królewski homerycznym powitano śmiechem.
Najmniejszego kątka nie pominąwszy i przekonawszy się, że wszystko było dosyć porządnie uprzątnięte, król zszedłszy zwolna do drzwi głównych, głośno zawołał:
— Podać mi Brühla!
Siadł na koń i zwolna pojechał do pałacu Moszyńskich.
Ulice długo jeszcze potem przedstawiały widok, jaki rzadko się trafia. Rozpuszczony żołnierz na wózkach, na rękach, na plecach, niósł, wlókł, dźwigał, co mu się dostało z Brühlowskiego pałacu. Niektórzy staczali walki o pochwycone sprzęty, które się kończyły zniszczeniem ich, ażeby się ani jednemu, ani drugiemu nie dostały. We drzwiach, w dziedzińcach, po ulicach odgrywały się sceny, które przestrachem przejmowały mieszkańców. Nawet otoczenie króla uczuło to, że scena z królową, a później „uprzątnięcie“ pałacu nie mogły im zjednać ani sympatji kraju, ni przyjaciół w Europie. Lecz Fryderyk II miał w tej chwili całą niemal Europę przeciwko sobie, a z jej uczuć dla siebie żartował.
— Wolałbym sto tysięcy dobrego żołnierza, niż najlepszych przyjaciół i wielbicieli.
W mieście wieść o wypadkach na zamku i o Brühlowskim pałacu ostudziła znacznie zwolenników pruskich. Przyczyniły się do tego kontrybucje, żywienie wojska i wszelkiego rodzaju zabory. Tegoż dnia kasy uprzątnięte zostały także.
Z temi smutnemi wieściami potajemnie wysłała królowa zaraz do obozu w Pirna zaufanego człowieka, który, jako świadek naoczny, ustnie miał donieść o wypadkach. Urzędnicy pozostali sprawowali obowiązki swoje, ale w istocie drżąc oczekując tylko na los, jaki im zgotowano.
Hrabia Loss, Stammer i Globig dla osobistego bezpieczeństwa siedzieli na zamku. Zdawało się, że ich król może kazać wezwać do siebie; cały więc dzień w mundurach i przy szpadach, w perukach, z kapeluszami pod pachą, spoglądając po sobie milczący przebyli, za każdem drzwi otworzeniem przewidując posła.
Zjawił się on w istocie postaci oficera, który zaprosił ich do gen. Wylicha, a raczej iść im do niego kazał.
Hrabia Loss ruszył się z powagą: towarzysze poszli za nim.
Wylich przyjął ich z fajką w zębach, stojąc nad papierami które trzech kancelistów wygotowywało.
Spojrzał tylko na wchodzących.
Najjaśniejszy Pan kazał mi waćpanom oświadczyć, że ministerstwo jest rozwiązane. Dopóki my tu jesteśmy, wcale go nie potrzeba; urzędnicy niżsi niech spełniają swe obowiązki, a wyższy nad nimi nadzór, aby to szło porządnie, do nas należy.
— Jednakże... — odezwał się hrabia Loss.
— Niema tu żadnego ale ani jednakże u nas — przerwał grubijańsko Wylich. — Po żołniersku: komenda i posłuszeństwo. W Saksonji nie było porządku, zdzierstwo i marnotrawstwo do najwyższego stopnia; my to się postaramy w karby wprowadzić. Dopóki my tu i dopóki najjaśniejszy pan dla własnego bezpieczeństwa zmuszony jest zajmować Saksonję, nikt tu rozkazywać nie ma prawa. Inne rozporządzenia później nastąpią. Kłaniam się — rzekł Wylich.
Trzej wice-królów stali niemi.
— Kłaniam się — powtórzył generał.
Spojrzawszy po sobie, mieli już odchodzić, gdy Wylich się odezwał:
— Hrabiego Loss i panów będę jeszcze potrzebował dla naradzenia się, choć to może dziś zawcześnie. Sejm w Polsce się zbliża; król jegomość August III zapewne zechce nań pospieszyć, żeby choć jeden się nie zerwał. Niech mu panowie dadzą znać, że do Polski paszporty gotowe i konie na przeprzęgi. Kłaniam się! — dokończył.
Znowu tedy zabierali się wychodzić, gdy Wylich pyknął, dym puścił i odezwał się:
— Ale, ale, tę gawiedź, co darmoby chleb jadła: śpiewaków, muzykantów, operę, balet, trzeba do djabła rozpuścić. Pieniędzy na nich niema, bo te, co są, my musimy wziąć. Słuchać ich też i bawić się nimi nie będzie komu! Królowa nie zechce się rozrywać; nasz król niema czasu, a August III wyjedzie do Polski.
I znowu dodał:
— Kłaniam się!
Hrabia Loss poszedł żywo ku drzwiom, aby już więcej nie odwoływano.
Wylich spojrzał za nimi tylko i do kancelisty obracając się dodał:
— Pisz waćpan: kurfirstowska kamera wyda drzewa dla piekarzy, sążni...
Więcej już wice-królowie nie posłyszeli bo się drzwi zamknęły.
Poszeptali pomiędzy sobą i cicho udali się na zamek.
W mieście tego dnia tłumno było jeszcze, gwarno lecz smutnie...
Około pałacyku i ogrodu Moszyńskich stały gromady ciekawe. Po południu generał Wylich oświadczył magistratowi i przedniejszym mieszkańcom, iż powinny pójść się pokłonić królowi.
Kto mógł wymawiał się od zaszczytu tego, lecz radzi nie radzi panowie urzędnicy miejscy i wskazane osoby znaczniejsze musiały powdziewać suknie, przypiąć szpady i ciągnąć w pokorze do pałacu, który król zajmował.
Osób przeszło dwadzieścia wielce poważnych, honoratiores, którzy nie spodziewali się, ażeby ich jaka owacja spotkać mogła, zjawiło się, szeregami idąc u drzwi, w których stał adjutant.
Wpuszczono ich niezwłocznie.
Król w wytartym mundurze i tych samych butach, w których go widziano z rana, siedział z jednym z generałów u stołu, na którym rozłożone były karty Saksonji i Czech. Niedaleko od niego rozbite paki wzięte z archiwum i wyjęte z nich tomy ogromne leżały w nieporządku. Charcicę trzymając na kolanach bo ta mu i na wojnie towarzyszyła, w kapeluszu na głowie król przyjął deputację. Wstał tylko do niej wkrótce i kij wziął do ręki.
— A co mi oni powiedzą? — spytał.
Milczenie panowało długie. Burmistrz Frühlich chrząknął raz drugi, mruknął coś, poprawił się i, nic nie powiedziawszy, umilkł.
— Hm? — spytał Fryderyk, a w tem sam zaczął: — Byłem zmuszony postępowaniem tego człowieka, dla którego zbyt mam wielką wzgardę, abym imię jego wymówił, zająć Saksonję i stolicę. Bezpieczeństwo moje wymagało tego. Nie mogło być inaczej... Mam dowody w ręku, że spiskowano przeciw mnie. Króla jegomości szanuję wielce on nic nie winien... Tymczasowo niech jedzie do Polski, my się tu bez niego obejdziemy.
Deputacja stała milcząca.
Król począł kijem wskazywać osoby i kazał sobie mówić imiona, nazwiska i tytuły.
— Spodziewam się — rzekł w końcu — że oni rozum mieć będą i zachowają się uczciwie i spokojnie; jeżeli zaś komu do głowy przyszło ze mną wojnę prowadzić, damy sobie z nim radę. Infamisów i kanalję odprawię do Szpandawy i Kistrzyna. Niech oni sobie idą, każdy do swojej roboty, ja także mam myśleć.
Nastąpiły ukłony. Król na te nizkie pochylenia, grzbiety i peruki, których końce po plecach biegały, popatrzywszy z wyrazem najwyższej pogardy, gdy się drzwi za nimi zamknęły, odezwał się do generała Quintusa Jeiliusa:
— Canalien Bagage! a jakie to podłe i nikczemne! Niema jednego, któryby mnie w łyżce wody nie chciał utopić, i niema jednego, coby śmiał pisnąć słowo.
Plunął, stukając laską o podłogę.
— Generale, wprowadzić szpiega, który miał dać informację o obozie pod Pirną; trzeba ich zabrać, bo nam ludzie się przydadzą!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.