Z siedmioletniej wojny/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.


Piękny i ciepły jeszcze był dzień dziewiątego września 1756 roku, ale w świetnem i ożywionem zwykle Dreznie panowała cisza jakaś dziwna i złowroga. Trudno było rozpoznać, co ją spowodowało, choć na pierwszy rzut oka widać było, iż się działo lub przyjść miało coś nadzwyczajnego. Mało było ludzi w ulicach, za to pilnie wpatrując się, dostrzedz mogło ciekawe oko na wieżach kościoła Świętego Krzyża i Panny Marji, na świeżo dokończonej nadwornej kaplicy, ludzi, którzy kryjąc się przez okna i z za gzymsów spoglądali ciekawie na okolicę.
Pałac Brühlowski stał zamknięty, a ciżba, która się zwykle około niego kręciła, znikła była zupełnie; od ogrodu i arsenału wywożono paki, które wozami szły na Pirnajskie przedmieście. W oknach pozamykane były okiennice i zapuszczone zasłony. Na zamku stała jeszcze na straży gwardja królewska, zajmująca główny odwach i inne zwykłe swe stanowiska; ale na ponurych twarzach żołnierzy malowało się jakieś niezrozumiałe uczucie i obawa. Najmniejszy hałas wywoływał z okien głowy ciekawe.
Drzwi kościoła katolickiego przy zamku, tej wspaniałej, świeżo dokończonej budowy, na której szczytach stali na straży święci Pańscy, były otwarte... Z uroczystą powagą na chórze organy odzywały się modlitwą tęskną, powolną, pełną głębokiego uczucia, tęsknić się zdającą, ku niebiosom i temu pokojowi, którego świat dać nie może.
Śpiew towarzyszył organom, a przed wielkim ołtarzem, w którym królowało arcydzieło Rafaela Mengsa, stał kapłan sprawujący świętą ofiarę. Loża wprawo była otwarta, firanki jej rozsunięte; w oknie jej zakwefiona Józefina, za nią młodsze jej dzieci, rodzina i dwór. Z głową spuszczoną, zdawała się płakać, modląc, niekiedy załamane ręce nad głowę podnosiła ku niebu, a po chwili opadały bezsilne na bogato oprawną księgę. Organ grał ciągle pieśń swą błagalną i uroczystą.
W ogromnym kościele mała zaledwie kupka osób nabożeństwu była przytomną, tuląc się przy filarach. Niektórzy klęczeli zatopieni w modlitwie, inni stali pogrążeni w myślach. Przez okna aż ku środkowi kościoła, wpadał szeroki pas światła, jak gdyby słońce chciało promieniem lepszej nadzieji pocieszyć strapionych.
Wtem, wśród przestanku, gdy organ umilkł na chwilę, wśród ciszy dobiegł aż tu z ulicy szmer głuchy i daleki okrzyk. Do barona Spörken, który stał w drugiej loży dworskiej, przysunął się zdyszany paź królewski.
— Prusacy idą! Prusacy wchodzą! Prusacy!... — zawołał.
I uszedł żywo.
Królowa drgnęła, jak gdyby przeczuła tę chwilę i to słowo. Właśnie kapłan od ołtarza odwrócony, ukończywszy ofiarę, z twarzą ku loży, krzyżem świętym dawał błogosławieństwo. Józefina podniosła się. Pomimo niemiłych i ostrych rysów niepięknej twarzy, w postawie jej i ruchu znać było córkę cezarów.
Powolnie, przyklęknowszy raz jeszcze, posunęła się na korytarz.
Tu ją napotkał baron Spörken.
Spojrzała nań pytająco: schylił głowę milczący.
O krok dalej stał pater Guarini w sukni swej duchownej z rękoma założonemi na piersiach; głowę miał spuszczoną, twarz smutną ale spokojną.
Królowa z dziećmi, nie odezwawszy się słowem do nikogo, pytać nie chciała, aby się nie dowiedzieć zbyt wcześnie — poszła korytarzami i gankami do zamku. Za nią pociągnął dwór w posępnem milczeniu. Już tu zalatywały głosy z ulicy, bo ulice przed chwilą puste, wypełniały się ludem, a protestancka ludność miasta witała Prusaków, jako współwyznawców. Przypominano sobie, że w czasie pierwszego zajęcia Drezna Fryderyk uczęszczał czasem do protestanckich zborów, a nie pamiętano lub nie wiedziano tego, że je zarówno jak katolickie kościoły wyszydzał i ośmiewał.
Lud zresztą każdej zmianie przyklaskuje łatwo, bo niema lekkomyślniejszego nic nad zbiorowisko a tłum, który słowu i wrażeniu, jak morze wiatrom, rozkołysać się daje.
Po tylu widowiskach w operze, do której ulica przystępu nie miała, po Re pastore i Aecyuszu, granych dla dworu, nadchodził dzień widowiska dla ludu. I napawała się ciżba upokorzeniem od Boga zesłanem tym, przed którymi wczoraj zmuszona była padać na twarze. Pięćset osób występowało dla króla w operze, tu kilkadziesiąt tysięcy Prusaków grało dla ludu dramat krwawy.
Wołano zewsząd: Prusacy! idą Prusacy! ale wojsk tych jeszcze widać nie było; spostrzeżono je z wież ciągnące ku miastu bezbronnemu, którego załoga z resztą wojsk wyciągnęła do obozu pod Pirną. Bronić się nie było komu i nie przydałoby się na nic. Fryderyk nie wypowiedział wojny, zajmował Saksonię, szydersko prawiąc o własnem i jej bezpieczeństwie. Napróżno po dwakroć pisał król do niego. Odpowiadał mu, że jest i będzie jego najlepszym przyjacielem, a tymczasem wojska pruskie szły coraz dalej, zalewały kraj, zabierały kasy, wymagały prowiantów, chwytały ludzi i postępowały sobie jak w zawojowanem państwie.
Fryderyk cynicznie szydził z Augusta III, dla którego oświadczał się uszanowaniem; o Brühlu nie mówił wcale, nie mógł wyrzec jego nazwiska; nazywał go: ten... Konia tylko na którym jeździł, Brühlem nazywał. Był to najgorszy ze wszystkich. Wojska saskie wedle planu zakreślonego, usiłując się połączyć z austrjackiemi, wszystkie wyciągnęły do obozu pod Pirną. Dnia trzeciego września, Brühl chwilowo, jak mówił, dla rozrywki obejrzenia wojsk, skłonił króla i królewicza starszego aby wyjechali do obozu. Augustowi III towarzyszyło w tej przejażdżce pięćdziesiąt koni; pierwszy minister, który wiedział pewnie, że nierychło powróci do Drezna, miał ich z sobą sto dwadzieścia.
Król najmocniej był przekonany dotąd, iż Fryderyk może go odwiedzić w jego stolicy, ale się jej zająć nie odważy. Przeciwko Brühlowi nawet utrzymywał z uśmiechem, że Fryc nie jest znowu tak zły człowiek, tylko na nieszczęście niedowiarek trochę i bezbożnik.
Ostatniego dnia jeszcze poseł angielski Stormont ofiarował Brühlowi pokój od króla pruskiego, pod warunkiem, aby Saksonja rozpuściła wojska i ogłosiła się neutralną. Ale Brühl podrażniony i związany już słowem z Austrją i Francją, od których pobierał pensję za swe usługi, pewien, iż plany mocarstw przeciwko Prusom spełnić się muszą odrzucił. Rutowski dowodził obozem pod Pirną, generał Wied obozował pod Nollendorf; a przednie jego czaty dochodziły, wedle planu, do Peterswalde.
Tym samym gościńcem wspaniałym, który Brühl zbudował do granicy czeskiej, na urągowisko i groźbę napisawszy na słupach, że to był Gościniec wojskowy (Heerstrasse), i on i pułki saskie wyciągnęły na swe leże...
W ulicach coraz większe roiły się tłumy, wszystko, co wczoraj jeszcze kryło się, lękając prześladowania, wybiegało teraz, pewne nietylko bezkarności, ale opieki. Żywioły te krajowe, co się tulą po kątach, nie śmiejąc się na dzienne światło pokazać, rachując na łatwe zdobycze w mętnej wodzie, na zemstę niepoczciwą, na grabież zdradziecką, na posługę ohydną, wybiegły wszystkie, jak męty w potrząśniętym naczyniu. I widać było ludzi i twarze, jakie rzadko świat razem zebrane ogląda; wszystkie wyrzutki społeczne, chciwe swojego dnia, a raczej swej chwili zwycięstwa krótkotrwałego. Przelęknąć się było można tych oczu krwawych, tych ust spalonych, tych łachmanów brudnych, tych rąk grabieżliwych i drżących... które się już wyciągały po łupy...
— Idą, idą! — rozchodził się szmer w tłumie.
A każdy nicpoń, który długie lata chował złość w sercu, żywił zemstę, uśmiechał się tym Prusakom, którymi się miał posłużyć.
— Idą, idą! — gorączkowo, urywano powtarzała ciżba — idą! idą!!
Zdala głuchy grzmot jazdy i brzęk broni dochodził, ale nic widać nie było.
Na zamku dwór i królowa trwali na modlitwie przed obrazem; zapalone świece... na klęczkach wszyscy... cisza... z ulicy czasem jakby wybuch stugębnego stłumionego krzyku słychać było: — Idą, idą!
Z pałacu na Taschenbergu jeden z katolickich kapelanów dworu przesuwał się mimo protestanckiego kościoła świętej Zofji na zamek. W progu zboru stało duchowieństwo protestanckie. Pastor z szyderskim uśmiechem podjął biret z głowy i kłaniając się zawołał:
— Adieu! bywajcie zdrowi! panowanie wasze skończone!
Mnóstwo scen podobnych odgrywało się wszędzie; to też duchowieństwo katolickie w tym dniu zamknęło się na zamku prawie całe, a ci, co mieli nieprzyjaciół i lękali się zemsty, szukali przytułku...
Ze dworu Brühla, z tych kilkuset osób, co go otaczały, jedni z nim pociągnęli do Pirny, drudzy się rozpierzchli przed burzą; garść niemych i przybitych na straży pałacu została.
Do ostatniej godziny nie chciał minister wierzyć zajęciu Drezna; przykład Karola XII ubezpieczał go; nareszcie wobec głośnych odgróżek Fryderyka, trzeba się było poddać rzeczywistości. Zapóźno uczynił to minister i ze swych skarbów mało co już mógł ocalić. Wszystko prawie rzucał na pastwę mściwemu nieprzyjacielowi.
Król ze starszym synem wyjechał, królowa oświadczyła, że zostanie, że się nie ruszy krokiem, że zniesie wszystko, co jej losy gotują, ale nie ustąpi. Mówiąc o Fryderyku, zapalała się: oczy jej płonęły, ręce drżały, miotała się; modlitwa nawet ukołysać wzruszenia jej nie mogła.
Oczekiwanie, straszniejsze nad wszystko, nużące, trwało długo.
Prusacy, otaczający już Drezno, ciągnęli powoli, jakby te męczarnie oczekiwania przedłużyć chcieli.
Na ostatek w ulicach rozległy się krzyki i tętent, a na zamku królowa podniosła się z przed obrazu, przeżegnała i stanęła jak skamieniała, bezmowna, blada.
Przybliżył się ojciec Guarini.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — módlmy się do Ducha Świętego, aby nas natchnął męstwem i stałością. Są to dary Jego. Dni próby długo trwać nie mogą...
Baron von Spörken wszedł do sali blady.
Królowa nań spojrzała.
— Mów! — rzekła.
— Dwanaście bataljonów piechoty i trzy szwadrony jazdy zajmują miasto — rzekł stłumionym głosem. — W tej chwili pierwsze posterunki gwardji rozbrajają. Opór był niepodobieństwem.
— Niech się stanie wola Boża.
Szwajcarami obsadzają zamek...
Królowa nic nie odpowiedziała.
— A Fryderyk? — zapytała po chwili.
— Niema go przybędzie jutro; wolał na spełnione przyjechać, wstydząc się tego, co czyni.
W tej chwili popłoch z ulicy przenosić się zaczął do zamku.
Obszerne dziedzińce jego wypełniły się tymi, którzy pod skrzydłem królowej szukali opieki. Na tym podwórcu, jak salon flisami kamiennymi wykładanym, gdzie się niegdyś odbywały świetne karusele i maskarady za Augusta Mocnego, kędy się paliły ognie brylantowe i brzmiały muzyki, ciżba przestraszona, ludzie z węzełkami mienia, o którego całość obawiali się, cisnęli się teraz, szukając w cieniu, w załomach niedojrzanego schronienia.
Królowa wyglądała oknem i łzy płynęły jej po twarzy, choć rysy zdawały się nieporuszone i jakby od bólu stężałe.
Co chwila ktoś wpadł z wieścią.
— Zajmują magazyny wojskowe — wołał jeden.
— Wypróżniają arsenał... rozbierają broń...
— Zabierają kasy..
— Pieczętują dykasterja i archiwa.
Królowa zwróciła się żywo.
Archiwum sekretne, archiwum, o którego pochwycenie chodziło najwięcej Fryderykowi, aby nim wojnę usprawiedliwić, znajdowało się na zamku; klucz jego miała królowa.
Baron Spörken wszedł, zabawił chwilę i stanął, nie śmiejąc się odezwać.
— Archiwum? — zapytała królowa.
— Pieczętują je — rzekł generał.
W pierwszej chwili rzuciła się królowa, jakby chciała biedz na obronę jego, ale się powstrzymała.
— Baronie! — rzekła — jeśliby gwałtu użyć chciano, muszę i powinnam o tem wiedzieć; pójdę sama; stanę... Niech się poważą podnieść rękę na mnie, niech mnie zabiją.
Hrabina Brühl, która towarzyszyła królowej, zżymnęła się i zawołała:
— Nie będą śmieć!
— Najjaśniejsza Pani — odparł Spörken — na wszystko przygotowanym być potrzeba; dla króla pruskiego niema nic świętego: nic nie poszanuje...
— Nie będzie śmiał — zawołała Brühlowa — bo, gdy nadejdzie chwila zemsty — wie, że jest nieuchronną — naówczas nie będzie też dla niego litości, ani poszanowania.
Wszyscy milczeli. Baronówna Nostitz, piękna Pepita, stała u okna z twarzą w ogniu i piersią wzdętą; zdawała się jedną z tych bohaterek, którym tylko oręża brak w dłoni, aby się z nim rzuciły przeciw tłumowi. Coś rycerskiego pałało w jej oczach.
Nie śmiała mówić, co myślała.
W główce jej grało. — Zapusty trwały długo, pokuta i post przychodzą! Szaleliśmy nad przepaścią i otwarła się przed nami. Któż nas ocali, gdy my się sami nie umiemy bronić, gdyśmy dobrowolnie do kajdan wyciągnęli ręce. A! gdybym była mężczyzną!! gdybym była mężczyzną! — Sparła się na oknie i bezmyślne wejrzenie w dziedziniec rzuciła. Nagle rumieniec jej bladości ustąpił, głowa się pochyliła, brwi zmarszczyły; drgnęła... Przypatrywała się bacznie, coraz baczniej.
Podwórze zajmowali w tej chwili Szwajcarowie i Prusacy. Pomiędzy nimi kręciło się kilku po cywilnemu ubranych. Zdawało się jej, że oczy ją mylą: poznała w jednym z tych kawalera de Simonis. Szedł obok tłustego Beguelina, który rozmawiał ze swymi ziomkami.
Myśl jakaś dziwna błyskawicą przebiegła snadź po jej główce, zadumała się ponuro, ruszyła, wróciła na miejsce i poruszyła raz jeszcze.
Nikt nie zważał na nią.
Drzwi były blisko. Posłuszna tej myśli, której oprzeć się nie mogła, piękna Pepita wybiegła. Schody stały puste; nikt z dworca i otoczenia królowej nie ważył się wyjść z jej pokojów, ona jedna miała to męstwo. Z wierzchołka schodów spojrzała w dół. Szwajcarowie obsadzali warty... nieopodal stał Simonis.
Schyliła się Pepita; oczy jej zaiskrzyły się.
— Kawalerze de Simonis — zawołała głosem drżącym.
Maks podniósł głowę i, spostrzegłszy piękne dziewczę, drgnął, rękę podnosił do kapelusza.
— Tu, do mnie — odezwała się — dwa słowa.
Zawahał się Szwajcar, ale głos i twarz dziewczęcia tak były nakazujące, taką miały siłę i potęgę, że się oprzeć nie mógł. Puścił się na schody, nastrajając twarz pół zdziwioną, na pół smutną. Stanąwszy przed Pepitą, oprócz jakiegoś poruszenia ust, które głosu nie wydały, nie umiał się zebrać na nic.
Dziewczę w całym blasku piękności swej, którą gniew czynił jeszcze piękniejszą, majestatyczniejszą może, przybliżyło się do niego.
— Panie de Simonis — zawołała porywczo — moja stryjenka ocaliła was, gdyżcie byli w niebezpieczeństwie, jej winniście życie; ja wam przyrzekam wdzięczność królowej, moją, skarby, złoto, w przyszłości dostojeństwa, wszystko, czego zażądacie, ale musicie przejść w służbę moją.
Simonis się zmieszał.
— Tak jest, moją! tak! — Pochwyciła go za rękę oburącz, oglądając się dokoła, chociaż schody i korytarze były puste.
— Jam wyczytała z waszych oczu, że serce macie dobre, choć zbłąkane myśli, choć niepewne chęci; ja was od was samych chcę ocalić, ja wam wskażę szlachetną drogę, służbę nieszczęściu, nie niewolę siły. Jesteście wolni, kawalerze de Simonis, możecież lepszy uczynić użytek ze swobody waszej nad poświęcenie jej sprawie zacnej przeciw uciskowi najniegodniejszemu?
To mówiąc, cisnęło jego dłonie śmiałe dziewczę, paliło go oczyma, nagliło.
— Te ręce, które cisną dłoń waszą — dodała — nigdy nie dotknęły męskiej dłoni, nawet brata; te usta, które was proszą, nigdy o nic nie prosiły nikogo, oprócz Boga. Idzie mi o kraj mój, o królowę; dla nich chcę i muszę was zyskać. Rodzina moja majętna, własne mienie wam oddam a sama pójdę do klasztoru, uczynię was bogatym. Wszak nie pragnęliście niczego innego nad to, przyjmując służbę Prusaka. Panie de Simonis, odpowiedzi! na Boga! odpowiedzi!...
Maks milczał. Spadło to na niego tak, jak od wyjazdu z Berlina ciągle niespodzianie nań gromadziły się niebezpieczeństwa i pokusy. Piękność Pepity, jej śmiałość, uczucie czyniły na nim wrażenie, któremu oprzeć się nie mógł. Radby był uciec, widząc przed sobą zawikłanie nowe, nowe groźby na przyszłość. Baronówna go nie puszczała.
— Pani! — rzekł — daj mi się pani namyślić; ja nie wiem, ja nie mogę...
— Na to namysłu nie potrzeba — odparła Pepita — pan musisz mi służyć, a ja daję panu słowo uroczyste, jeśli chcesz, stwierdzam je przysięgą (tu rumieniec na twarz jej wytrysnął); — poświęcenie wasze opłacę poświęceniem bez granic!
Słowa te nie przebrzmiały jeszcze, gdy Simonis oszalały schylił się do jej rąk i, gorąco je całując, zawołał:
— Rozkazuj pani!
Pepita odetchnęła, odstąpiła kilka kroków; po krótkim namyśle odwagi jej zabrakło.
— W tej chwili — rzekła ciszej — mam jedno tylko: zachowaj pan dawne stosunki, nie zrywaj z nikim. Niech wszystko zostanie, jak było. A dziś wieczór u stryjenki, rozumiesz mnie pan...
Simonis skinieniem tylko odpowiedział; baronówna znikła.
Przez chwilę stał, nie mogąc oprzytomnieć, zbierał myśli, nie dowierzał rzeczywistości; sam siebie pytał, czy takie szczęście prawdą być może. Obok tego całe niebezpieczeństwo położenia na myśl mu przyszło. Zmieszany stał jeszcze, gdy u dołu ujrzał Beguelina, który szukać się go zdawał. Zbiegł więc żywo ze schodów ku niemu.
— A cóżeś tam waćpan robił?
— Pannę znajomą zobaczyłem...
Szwajcar ruszył ramionami pogardliwie.
— W takiej chwili o pannie myśleć, a to trzeba być takim młokosem, jak waćpan. Chodźmy stąd. Niema tu co robić. Sądziłem, że król jegomość dziś przybędzie, dlategom się stawił. Bądź co bądź, przykra rzecz patrzeć na to, co się tu teraz dzieje.
I boczną bramą ku kaplicy wyprowadził Simonisa w ulicę, która i z tej strony pełną była ciekawych tłumów. Przez most przeciągały wojska; wrzawa u wjazdu nań i ścisk był ogromny. Niekiedy szyderski śmiech zakręcił się w powietrzu i zmilkł.
Stąd widać już było straże postawione przy pałacu Brühla.
— No, jutro zobaczymy tu piękne rzeczy — rzekł Beguelin — bo że mu król jegomość nie daruje i że mu peruki przewietrzy za to ręczę.
Rozśmiał się, ale wnet zwrot myśli ku sobie wywołał westchnienie i dodał po cichu:
— Połowy sera mojego nie sprzedałem, a co zostało... kaput!
I ręką machnął.
— Kto mógł przewidzieć, że się to tak rychło stanie.
Simonis tu go pożegnał. Przyszło mu na myśl, ażeby pójść podziękować starej baronowej, i skierował się około pałacu Brühla, ku Nowemu Rynkowi.
Tu ludu mniej było; przeciągały małe kupki, poglądając w okna i jakby smakując tylko w myśli małego rabunku. Pałac słynął ze swych skarbów. Ale straże pruskie zajmowały podwórza i wnijścia. Przechodząc tędy zdala, usłyszał Simonis głos jakiś wygwisdujący wesołą piosenkę. Było coś tak niezwyczajnego w tej wesołości wśród powszechnego smutku i w takiej chwili trwogi, że Simonis szukać zaczął winowajcy oczyma, gdy głos ten zbliżył się ku niemu i ogromna silna dłoń uderzyła go po ramieniu. Obejrzał się: pan Ksawery Masłowski siedział na baryerze przed pałacem.
— A! niechże cię, Szwajcarze przeklęty — zawołał — obawiałem się, czyś karku nie skręcił, lub żeby cię nie zapakowali gdzie do komórki. Stój, gadaj, co się z tobą działo...
Simonis zatrzymał się, witając go i dziękując.
— Widzę, żeś cały i śmiało teraz używasz świeżego powietrza — dodał Masłowski — bardzo się cieszę. Ale mi się należy za podarte prześcieradła, żebym wiedział, co się z tobą stało. Mów!
Simonis przysiadł się przy nim na baryerze.
— Nie chciałem ani was, ani siebie wystawiać na niebezpieczeństwo. Blumli się odgrażał — rzekł — wolałem uchodzić.
— Dokąd? — zapytał Masłowski.
— W chwili, gdym się z okna spuścił, poszarpawszy ręce, patrz, że jeszcze znać — mówił dalej — w tej chwili wcale nie wiedziałem, co zrobić z sobą. Miałem adres dany mi do Serba, mieszkającego nad Elbą, ale w przeznaczeniu snadź mojem było, żebym się do niego nie mógł dostać.
— E! więc gdzieżeście ten czas posiedzieli?
Simonis zarumienił się mocno.
— Wyszedłszy od was przez ogród...
— I przez mur — poprawił Masłowski.
— Dostałem się na dziedziniec domu przez którego bramę otwartą trzeba było przejść, aby wydobyć się na ulicę; zdawało mi się, że trzeba to spełnić żwawo, aby mnie, jak złodzieja, nie pochwycono. Puściłem się więc kłusem przez bramę, gdy z drugiej strony wchodziła do niej właśnie kobieta, którą w pędzie nie mogąc się zatrzymać, potrąciłem. Krzyknęła mocno ze strachu. Poznałem w niej pannę Doris, moją towarzyszkę podróży z Berlina.
— Masz waćpan widocznie szczęście do starych bab — przerwał Masłowski — bo oto druga; wszak Brühlowa chciała waćpana wziąć za sekretarza... Widoczna to wskazówka Opatrzności, abyś się podżyłych pilnował, bo co przeznaczone, to nie minie. Już teraz odgaduję, że Doris, której los rzucił cię w objęcia, musiała ocalić...
— Coś podobnego — rzekł Simonis — nie puściła mnie, pókim się jej nie wytłómaczył, czegom tak uciekał. Piąte przez dziesiąte wykłamałem się niedobrze bo coś już o mnie i o mojej ucieczce od Miny zasłyszała. Uparła się być moją zbawczynią i przez te dni uchodziłem za jej brata.
— No, to jeszcze nic — odparł Masłowski — gorzejby było, żebyś musiał za męża uchodzić. A teraz co myślisz?
— Nie wiem jeszcze, a wy? — zapytał Simonis.
— Ja? Do obozu pod Pirnę hrabia Brühl brać mnie z sobą nie życzył, zostałem tutaj. Wcale się nie gniewam, to mi wszystko jedno, a mam satysfakcję patrzeć, jak się te szołdry jeść będą. Nasza ekscelencja, lękam się, żeby nie rychło chyba dostała pozwolenie powrotu do pałacu. Prusacy zabierają się tu gospodarować na dobre. Dalipan zabawne... Spojrzał obojętnie na Simonisa i swą piosenkę poświstywać zaczął, a potem odezwał się:
— Masz już waćpan mieszkanie? bo spodziewam się, że u Doris nie zostaniesz dłużej?
— Będę ja miał dzisiaj.
— Na przypadek potrzeby, zawsze moje na usługi wasze. Fuchsowa bardzo dobra kobieta i drugiej pościeli dostarczy.
Z tem się pożegnali. Simonis nic nie mówiąc, poszedł do kamienicy baronowej. Zdala już widać było okna drugiego piętra pootwierane i staruszkę w czepcu, przypatrującą się, jak z głównego odwachu przed jej oknami pruscy żołnierze ściągali resztki nieszczęśliwej gwardji saskiej; tłum ludu, i tu stojący opodal, w milczeniu się temu przyglądał.
Jeszcze nie miał czasu dostać się na drugie piętro, gdy stara Gertruda, zapewne z rozkazu swej pani, otworzyła mu drzwi, witając go ręką i uśmiechem.
— Pańskie zawiniątko na strychu w całości: nic nie zginie....
W progu stała baronowa z twarzą promieniejącą. Simonis w rękę ją pocałował.
— Cieszę się, że waćpana widzę całym i zdrowym, teraz już jesteście zupełnie bezpieczni. Ale mi mój Serb kazał odpowiedzieć, gdym się o was pytać posyłała, że tam u niego aniście byli. Lękałam się bardzo.
Kawaler wytłómaczył się, iż znalazł przytułek u przyjaciela, nic nie mówiąc o przyjaciółce. Staruszka go posadziła przy sobie.
— Jutro przyjeżdża nasz król... Choć to faworyt mojej poczciwej hrabiny de Camas, choć przyjam mu, choć go od tych Sasów wolę, co tylko hulać i swawolić umieli, a lud ze skóry drzeć; choć się ucieszę, że im da naukę: ale mi królowej żal trochę i tego niedołęgi króla, która może i teraz jeszcze nie wie, co znim robią. A Brühla, żałuję tylko, że nie pochwycił go Fryderyk... ha! ha!
Staruszka pokręciła głową.
— Prusacy zajęli miasto; nie było go komu bronić; choć do baletu nigdy nie brakło ludzi.
Gderząc tak przez chwilę, pani Nostitz przypomniała sobie, że Simonis nie miał pewnie mieszkania.
— Zajmij-że swój pokój na trzeciem piętrze i niech ci Gertruda da klucze, a wieczorem przyjdziesz do mnie.
Zaproszenie było bardzo na rękę: myślał bowiem, jak spełnić rozkaz pięknej Pepity, który obraz miał ciągle na myśli. Do wieczora było wprawdzie daleko; Simonis jednak tak był zmęczony i tak się potrzebował namyślić, co dalej pocznie, że cały ten czas, porządkując w mieszkaniu i leżąc wyciągnięty, przebył, nie postrzegłszy, jak przebiegł. Gertruda zastukała do drzwi.
Trochę poprawiwszy stroju, zamyślony Maks zszedł do baronowej. Pepity wzrok powitał go w progu. Stała czarno ubrana i wejrzeniem dała mu znać, ażeby się nie wygadał przed staruszką. Przywitała go tak, jakby się wcale dnia tego nie widzieli. Baronowa, oszczędzając synowicę, drażliwej nie wprowadzała rozmowy; pytała tylko o królowę.
— Wiem — odezwała się Pepita — że nasza pani przyjaciół nie ma, że jej charakter nigdy się nie dozwolił przypodobywać ludziom i szukać jej względów, ale dziś któż jej nie pożałuje! W tem wszystkiem niema jej winy najmniejszej, a dla niej, nad nią cięży najstraszniejsza pokuta! Modli się i płacze!
— I gniewa — dodała baronowa.
— Któżby jej tego nie przebaczył? — zawołała Pepita. — Córka cesarska niewolnicą brandenburskiego margrabi, królowa dwóch państw — na łasce tego żołnierza...
Stara baronowa westchnęła.
— Tak — rzekła smutnie — gdy się wielkie dzieło sprawiedliwości dokonywa, i niewinni porwani są burzą: gdy dęby padają, gniotą kwiaty, co kwitły pod nimi.
— Jest-że to dzieło sprawiedliwości? — zawołało dziewczę.
— Tak — odparła staruszka — patrzały na to oczy moje, gdy szalał August Mocny, nie szanując ani rodziny, ani wstydu, ani ludzkich łez; gdy mu się bóstwo jakieś śniło i Jowiszowe miłostki. Zostawił po sobie niedołężnego syna, a wychował dlań opiekunów w Brühlach. Spełnia się na dziecku, na co ojciec zasłużył.
— Ale, kochana stryjenko — poczęła gorąco Pepita — to tylko próba, to chwila i przesilenie. Pan nasz ma królestwo drugie, w którem znajdzie schronienie; pan nasz ma sprzymierzeńców potężnych i ukarze to zuchwalstwo. To nie kara Boża, to próba: my z niej wyjdziemy zwycięsko!
Spojrzała na Simonisa, który milczał, pożerając ją oczyma; czekał on na przyrzeczoną mu rozmowę; nie jego rzeczą było myśleć o tem, gdzie i jak ona odbywać się może. Pepita miała dosyć odwagi i przebiegłości, by nastręczyć sposobność. Wcale też po niej nie widać było obawy, ani wahania. Zdawała się być swego pewną.
W chwili, gdy baronowa poszła do drugiego pokoju olulić swego Fidela do snu w jego koszyku, Pepita zbliżyła się żywo do Simonisa.
— Przed dziewiątą pożegnaj pan stryjenkę, zejdź na dół i czekaj na mnie przy mojej porte-chaise.
Simonis skłonił głowę, baronówna odeszła od niego prędko.
O naznaczonej godzinie, choć staruszka wstrzymać go usiłowała, Simonis wyszedł na stanowisko. Lektyka już czekała przed kamienicą.
Wkrótce potem zbiegła Pepita i wsiadła do niej, rozkazując ludziom iść powoli ku zamkowi. Maks towarzyszył jej stanąwszy przy oknie, które było spuszczone.
— Panie de Simonis — zaczęła Pepita — nie wymagałam od was przysięgi, choć sama mu ją złożyłam. Nie zacięża mi ofiara żadna, bylem ocaliła moją królową, mój kraj. Nieprzyjaciela, który nas, urągając się wszelkiemu prawu, zagarnął bezbronnych, godzi się odpierać wszelkimi środkami. Nie mamy żołnierzy; my, kobiety, chytrością, podstępem, orężem, jaki nam Bóg dał, opierać się i walczyć będziemy. Waćpan jesteś moim, prawda? jesteś moim? ja na niego rachować mogę?
— Pani — zawołał Simonis — dosyć było twojego słowa ażeby Szawła Pawłem uczynić. Pani wiesz, co możesz: któżby ci się oparł?
Pepita uśmiechnęła się smutnie.
— Niestety! — rzekła — jakież to okropne! Pan mnie nie znasz, tylko z tej odrobiny nędznego blasku, jaki mi młodość nadaje. Pan nie wiesz, czyś aniołowi dał duszę, czyś szatanowi zaprzedał! Mój Boże, dlaczegoż ja w panu, zamiast tego zaślepienia we mnie, nie mogę natchnąć szlachetniejszego uczucia litości dla uciśnionych, miłosierdzia dla tego nieszczęścia, dla tej królewskiej niedoli?...
— Pani możesz mi natchnąć wszystko bo jej słowa mają potęgę.
Dość, dość — przerwała Pepita — muszę tej potęgi używać, bo innej nie mam siły; ale użyję jej, aby was podnieść, podźwignąć! Panie Simonis, wyście nic nie winni, ja wiem; wyście wzrośli w tych przekonaniach, że możecie, że powinniście zaprzedać się pierwszemu lepszemu dla chleba i dla przyszłości. Niestety, wasi ziomkowie służą tak po całym świecie: biedni! To było we krwi u was, ale wam Bóg dał, spodziewam się, duszę szlachetną, którą rozbudzić tylko potrzeba, aby uczuła, iż człowiek nie jednym chlebem żyje, ale sumieniem i cnotą.
Podała mu rękę przez okno. Simonis ją pocałował. Zawstydzony był, milczący.
— Chciałabym was szeroką, jawną, jasną poprowadzić drogą; niestety, nie czas. Nieprzyjaciel — mówiła dalej — wpędził nas w te wąwozy ciemne, w których się bronić musimy. Jesteś pan i zostaniesz w obozie nieprzyjaciela, ale dla nas, abyś nas ostrzegał, abyś działał. Musisz moją sprawę poślubić dla mnie.
— Rozporządzaj pani i bądź pewną, że będę jej wierny.
— Będę mówić obrzydliwym językiem — odezwała się Pepita — ale raz muszę i to powiedzieć: nie stracicie na poświęceniu się waszem. Fryderyk głodem morzy swoje sługi, my przyjaciół obsypiemy złotem, choćbyśmy sami nędzę cierpieć mieli. Tam nie dosłużyłbyś się nic, tu spodziewać się możesz wszystkiego.
— Dosyć mi będzie, gdy pani... — rzekł Simonis.
Pepita nakazała mu milczenie.
— Na te oświadczenia zawcześnie — rzekła — czekaj pan, aż mnie poznasz. Jestem tyranem...
— Jutro przybywa król! Jutro, wiem pewnie, odegra się scena z królową naszą. Nie wiem, jak się ona skończy, nie wiem, jakie będą plany nadal. Poznaj się pan z generałem von Spörken: on nam jest oddany cały.
— Nie mogę go szukać — rzekł Simonis — ani się jawnie zbliżyć do niego.
— Tak, ale możesz pan być zakochanym we mnie — odparła Pepita — kompromituj mnie, jak chcesz. Dla mnie możesz przyjść do zamku, a znajdziesz barona. O tem nikt w świecie wiedzieć nie będzie.
Mówili jeszcze chwilę, gdy Simonisowi Masłowski na myśl przyszedł z zazdrością i uwielbieniem dla pięknej Pepity: rozśmiał się. Na zapytanie baronówny, opowiedział jej o Polaku malując jego charakter i dziwactwo.
— Gdyby się na takiego wartogłowa spuścić można — zawołała Pepita — mógłbyś go pan użyć dla nas.
— Nie sądzę — rzekł Simonis — dla niego ta tragedya jest komedyą tylko, której się obojętnie zdala przypatruje i czyni sobie z niej zabawkę.
— Wszelkiej broni używać trzeba — rzekła — któż wie?!
Lektyka zbliżała się do zamku, u którego bramy stali Szwajcarowie. Straż przyszła zajrzeć, a Simonis odezwał się do swoich ziomków, ażeby przepuścili porte-chaise, co też natychmiast spełniono.
Pepita podała mu rękę.
— Nim się umówimy o inne miejsce... u stryjenki wieczorem. Jeśli będę potrzebowała was, u Gertrudy zostawię książkę; w książce między kartami wklejona będzie karteczka. Baczność i wierność...
Raz jeszcze pochyliła się ku niemu.
— Masz pan pieniądze? — spytała.
Simonisowi przykro się zrobiło.
— A! pani — rzekł szybko — starczy mi ich na długo: wcale nie potrzebuję.
Lektyka znikła w ciemnych podwórcach zamkowych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.